W ziemiańskim dworze - ebook
W ziemiańskim dworze - ebook
Życie codzienne polskiego ziemiaństwa, zarówno w XIX wieku, jak i w ostatnich latach Drugiej Rzeczypospolitej, niezmiennie było związane z przyrodą i cyklem zmieniających się pór roku. Toczyło się wokół prac rolniczych, w rytmie dorocznych świąt. Książka W ziemiańskim dworze podporządkowuje się temu rytmowi. Niczym gospodarski kalendarz podzielona na cztery części – Zimę, Wiosnę, Lato i Jesień – opowiada o zajęciach mieszkańców dworu: o dbałości o dom, sprzęty, ziemię i zwierzęta, o przygotowywaniu posiłków i zapasów na zimę, obyczajach świątecznych, rozrywkach, wizytach gości, zjazdach familijnych i polowaniach. Tekstowi towarzyszy bogaty wybór archiwalnych zdjęć oraz malarstwo z epoki.
Kategoria: | Sztuka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-01-21476-0 |
Rozmiar pliku: | 41 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jeszcze jesienią, zanim ptaki wyruszyły w swoją daleką coroczną wędrówkę, przygotowywano im miejsca na gniazda, żeby na wiosnę miały gdzie wracać. Kiedyś w parku dworskim w Małej Wsi na czubku przyciętej topoli umieszczono zębami do góry drewnianą bronę. Miała zwabić bociana do założenia tam gniazda. Pilnowano, aby w bronie nie pozostał ani jeden żelazny gwóźdź – podobno bociany nigdy nie osiedlają się w miejscu, gdzie znajduje się metal przyciągający pioruny. Kiedy wiosną ptak przyleciał do Małej Wsi, „najpierw posiedział godzinkę na drzewie, później wrócił z żoną i wspólnie zaczęli wyplatać na bronie gniazdo z gałązek i trzcinowych liści. Wiedzieliśmy, że zostaną na stałe i było to dla całego domu wielkie wydarzenie” – wspominał Zdzisław Morawski.
Wierzono głęboko, że bociany przynoszą szczęście. „Za granicą bocianów biją – pisał z oburzeniem Kajetan Kraszewski – u nas nikt do nich nie strzela, a lud tradycjonalnie szanuje bociana”. Czekano więc z niecierpliwością na ten pierwszy „sztandar wiosny”. W Romanowie Kraszewskiego bociany zjawiały się zwykle na dzień Zwiastowania Najświętszej Marii Panny, 25 marca, u Czapskich w Przyłukach kilka dni później, 3–4 kwietnia. „Ale łąki były jeszcze martwe o tej porze, po lasach śniegi, nocami ściskały przymrozki, żab ani śladu” – pisała Maria Czapska. „Jak sobie poradzą? Czy nie zginą z głodu? Nie ginęły, ale dlaczego przylatywały tak wcześnie i odlatywały tak spiesznie, zaraz po 15 sierpnia, starego stylu, jeszcze w pełni lata? Dopiero później i bez określonej daty, któregoś chłodnego, przezroczystego wieczoru zjawiały się na bladym niebie pierwsze jaskółki”.
W marcu zbierano ostatni świeży śnieg, pozwalano mu się stopić w ciepłej izbie i rozlewano do butelek, które szczelnie zamknięte przechowywano przez cały rok w piwnicy. Ta cenna „marcowa woda” służyła paniom do mycia. „Ktoby zaś zamiast prawdziwego marcowego śniegu, brał dawniejszy pod nim leżący, zamiast gładzenia płci, przeciwnyby skutek otrzymał, gdyż ten zsiadły przemarzły śnieg, ma w sobie tyle ostrości, że najdelikatniejsza nawet skóra, od niego robi się szorstką i spierzchłą”.
Zbliżającą się wiosnę zapowiadały roztopy na drogach. Podróżującym o tej porze roku nieraz zdarzało się wywrócić powozem i porządnie skąpać w rowie pełnym wody i resztek zimowego lodu. „Oprócz piaszczystych Wielkopolskich równin, gdzie samo przyrodzenie przyczynia się, jeżeli nie do przyjemności podróży, to przynajmniej do bezpieczeństwa podróżujących, z wyjątkiem kilku wyjątków w Mazowszu, gdzie staraniem porządnie gospodarujących obywateli drogi są nie złe, wszędzie prawie okropną staje się sama myśl wybrania się nawet w bliskie sąsiedztwo. W Galicyi, w prześlicznem przemyskiem, na żyznem Pokuciu, w Lubelskiem, Krakowskiem, na Wołyniu całym – a cóż dopiero na Podolu i Ukrainie, drogi są nie do wypowiedzenia złe!” – alarmowała Karolina Nakwaska.
Marian Rosco-Bogdanowicz wspomina w swoim pamiętniku, jak w marcu jechał na praktyki rolnicze w złoczowskie na Ukrainie: „pierwszym moim wrażeniem było właśnie to beznadziejne, czarne, lepkie, złoczowskie błoto, w którym wszystko po osie tonęło, które oblepiało koła do tego stopnia, że na każdym wehikule jechał chłopak z łopatą, który co paręset metrów obskrobywał koła”. I choć pamiętnikarz opowiada o latach dziewięćdziesiątych XIX wieku, na wschodzie przez kilka następnych dekad drogi nie zmieniły się specjalnie na lepsze. W Przyłukach, jak pisała Czapska, „wiosenną zabawą było (…) robienie «kanałów». Zaopatrzeni w laski, torowaliśmy ujście kałużom drogowym przyspieszając tym, jak nam się zdawało, obsuszanie dróg; nawet ojciec, w ciągu spacerów czwartkowych, dłubał razem z nami te «kanały». Chłopi, widząc nas nachylonych nad błotem gościńca, musieli myśleć: co też «pany» szukają tak pilnie w błocie?”
Dwór Tadrzyńskich w Czerminku, Wielkopolska, dwudziestolecie międzywojenne
Młyn w majątku Reymontów, Jakubów, łódzkie, przed 1930 rokiem
Ziemianom, którzy woleli u siebie „zbytkowne ogrody angielskie zaprowadzać”, zarzucano brak troski o drogi i gościńce. „Po zimie niech każdy właściciel sam objedzie wszelkie szlaki do siedziby jego prowadzące” – nauczały poradniki gospodarskie. „Niechaj poprawić każe rowy, podosadzać drzewa tyle użyteczne, bo wskazujące bieg drogi, choć ją zadymka zimowa zakryje, niech poleci porównać dziury; słowem niech tylko każdy dziedzic dba o siebie starannie, o te żyły życia społeczeństwa ludzkiego, a kraj nasz nie mało zyska i ztąd na cywilizacyi. Z dróg można także i znaczny zysk pieniężny ciągnąć, obsadzając je owocowemi drzewami”. Do zasypywania dziur po wiosennych roztopach na drogach i ścieżkach służyły pozostałości potłuczonych naczyń kuchennych – glinianych garnków, zastawy stołowej – które przez cały rok pieczołowicie zbierano i przechowywano do wiosny.
Wraz z końcem zimy wyczerpywały się zapasy żywności z poprzednich zbiorów. Uciążliwości przednówka nie dotyczyły w takim stopniu dworu i bogatszych gospodarzy, co najbiedniejszej ludności wiejskiej, która o tej porze roku nierzadko głodowała. To wtedy jadano lebiodę, czyli komosę białą, z której przyrządzano zupy. Gotowano też liście młodej pokrzywy, ostu, powoju, a nawet rzęsy wodnej. Do wypieku chleba używano mielonych żołędzi, kory brzozowej i obierek po ziemniakach, które zbierano i suszono przez całą zimę, a na przednówku dodawano do zboża. O biedzie na galicyjskiej wsi pod koniec XIX i na początku XX wieku pisał Józef Szczupał: „Rozalia, siostra mojego dziadka Franciszka, chodziła na przednówku do pańskiego dworu, gdzie za darmo dostawała ziemniaczane łupiny. Przynosiła je uszczęśliwiona do chałupy, szła na pole po kilka garści szczawiu, pokrzyw i lebiody. Później gotowała to wszystko w garnku żelaźnioku, a potem sześcioro jej małych dzieci wcinało właśnie takie jedzenie, aż im się uszy trzęsły. Siostra mojego dziadka miała szczęście, za co Bogu gorąco dziękowała, dziedzica obłapiała za nogi. Miała szczęście, bo inni w ogóle nie mieli co do garnka włożyć”.
Do dworu udawano się także po tak zwane porcje. Był to rodzaj pożyczki – w zamian za porcję żywności niezbędnej do przeżycia, chłop zobowiązywał się do dodatkowej pracy w folwarku podczas lata. Zwyczaj ten funkcjonował również w okresie międzywojennym. „Na przednówku przed naszym świronkiem już o świcie stawali mieszkańcy okolicznych wiosek z pustymi workami – chłopi z Weredaniec, Tarasiszek, Rudaniszek, Polesia” – wspominała właścicielka majatku Berżeniki na Litwie, Helena Stankiewiczowa. „Kazimierz odmierzał im żyto ale nie brał pieniędzy. Odpracowywali to potem podczas żniw. O zwrot długu nie trzeba się było dopominać. Ale zdarzały się domy, w których biedota wiejska jadała na wiosnę tylko lebiodę z resztkami ziemniaków i otrębami”.