Wacek i jego pies - ebook
Wacek i jego pies - ebook
Wacek Wężyk, chłopiec przebywający w domu chłopskiej rodziny Siwików, przygarnia wilczura - Mikusia. Ich przyjaźń rozwija się pełniej w momencie, kiedy obydwaj znajdują schronienie u gajowego mieszkającego ze swoją żoną. Tam Wacek i Mikuś zajmują się – pięknie opisaną przez autora – puszczą polską. Doglądają jej, bronią, jednocześnie cały czas sami dojrzewają, zmieniają się. Bezustannie towarzyszy im myśl o konieczności ochrony „swojego” terytorium oraz, ostatecznie, pomszczeniu doznanych licznych krzywd. Niezwykła relacja człowieka ze zwierzęciem ukazana została na tle losów Polski w okresie II wojny światowej.
To wzruszająca i pouczająca książeczka, która trafi prosto do serca młodego czytelnika.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-607-9 |
Rozmiar pliku: | 4,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
------------------------------------------------------------------------
Z życia
śp. Ferdynanda Ossendowskiego
Ferdynand Ossendowski urodził się 27 maja 1876 r. koło Witebska.
Gdy mały Ferdynand miał 3 lata, rodzice jego przenieśli się do sąsiedniej gubernii Pskowskiej, gdzie wtedy można było jeszcze spotkać ślady pogaństwa. Ossendowski opisał później wspomnienia z tego okresu w szeregu nowel, pisanych po rosyjsku, a zatytułowanych: „W zapadłym kącie", „Straszny wąwóz", „Dąb Perkuna", „W mroku" itd.
Ośmioletni Ferdynand wraz z rodzicami i młodszą siostrą przeniósł się do Kamieńca Podolskiego. Tu odbył pierwszą swoją samodzielną awanturniczą wyprawę. Mieszkając w lecie koło Chocimia nad Dniestrem, zwiedzał tam starą turecką fortecę, w której spostrzegł głęboką studnię. Z pomocą dwóch starszych przyjaciół, 9-letniego Wyszyńskiego i 12-letniego Ejsmonda, na sznurze opuścił się do studni i w jej ścianie spostrzegł otwór, przez który dostał się do galerii podziemnej. Tu wykrył miecz turecki i szkielet ludzki w łańcuchach. Fakt ten dał powód T-wu Archeologicznemu do dalszych poszukiwań w Chocimiu.
W Kamieńcu zaczął uczęszczać do klasy przygotowawczej gimnazjum. Po roku jednak rodzice jego przenieśli się do Petersburga, gdzie też oddali syna swego do gimnazjum państwowego.
W czasie swych wakacji letnich Ferdynand odbył podróż na półwysep Kola, w towarzystwie przyjaciela rodziny dra Saloma z Wiednia. Tu spędzili obaj całe lato w namiocie, trudniąc się polowaniem i rybołówstwem.
Te fakty z lat dziecięctwa wpłynęły na rozwój romantyzmu i zamiłowania do podróży młodego ucznia.
Po śmierci ojca stan finansowy rodziny stał się bardzo ciężki, lecz matka, wykształcona i energiczna kobieta, zaczęła pracować, udzielając lekcji muzyki i przygotowując młodzież do średnich klas gimnazjalnych.
Młody Ferdynand pragnął jej dopomóc. Zarabiał przez to, że młodszym kolegom udzielał korepetycji. Na lato wyjeżdżał zwykle ze swymi bogatszymi uczniami do ich majątków, gdzie jeździł konno, pływał, odbywał wycieczki i polował. Za czasów gimnazjalnych odbywał ze swymi uczniami pieszą wycieczkę po całym Krymie i podróż morską na statku „Petersburg" do Batum (Zachodni Kaukaz) i Konstantynopola. Podróż tę opisał w jednej z gazet odeskich, za co otrzymał pierwsze honorarium literackie w sumie 12 rubli.
Profesorowie gimnazjalni przepowiadali mu, że będzie albo wybitnym adwokatem (ponieważ umiał publicznie przemawiać) albo literatem.
Literackie zacięcie Ossendowskiego w czwartej klasie gimnazjum naraziło go na duże nieprzyjemności. Profesor literatury rosyjskiej ogłosił temat wypracowania szkolnego: „Moje mieszkanie". Każdy uczeń miał więc opisać wygląd swojego mieszkania. Ponieważ mieszkanie matki nie nadawało się do opisu literackiego, więc Ossendowski opisał jeden z pałaców widzianych w Konstantynopolu. Gdy profesor zwrócił wypracowanie, w zeszycie jego figurował stopień najwyższy — piątka z krzyżem, lecz pod nią napis: „Pozbawiony jest prawa korzystania z bezpłatnej nauki". Gdy matka przyszła do gimnazjum dowiedzieć się o przyczynach takiej decyzji Rady Pedagogicznej, dyrektor, który był właśnie profesorem rosyjskiego, oznajmił, że widocznie rodzina ucznia jest bogatą, skoro mieszka w tak pięknym pałacu. Z wielkim trudem udało się za pomocą specjalnej komisji dowieść, że mieszkanie matki jego wcale do pałacu nie jest podobne. Na zapytanie, dlaczego nie opisał swego mieszkania, tylko pałac, odpowiedział:
— Mój duch w chwili pisania tej pracy mieszkał w pałacu!
— Będziesz pisarzem i nauczysz ludzi czuć słońce, gdy będzie noc, uśmiechać się do szczęścia w chwilach bólu i tęsknoty — odpowiedział dyrektor.
Po ukończeniu gimnazjum, Ossendowski, którego nęciły nauki przyrodnicze, zapisał się na wydział przyrodniczy fizyczno-matematyczny Uniwersytetu Petersburskiego.
Przez cały czas życia uniwersyteckiego zarabiał na życie lekcjami, a w lecie, jako asystent prof. Zaleskiego, brał udział w podróżach tego znakomitego przyrodnika na południe Rosji, do obwodu Donieckiego (Sławiańsk), na limany Odessy, nad Jenissej, jezioro Sziro, na Ałtaj i wreszcie na zachodni Kaukaz (Soczi, Tuapse, Batum). Zaburzenia studenckie w r. 1899 zmusiły go do wyjazdu z Rosji do Francji. Z Paryża został zaproszony na asystenta i docenta fizyki i chemii fizycznej do świeżo otwartej politechniki w Tomsku, gdzie wykładał do r. 1903.
Żądny wrażeń i przygód, porzucił politechnikę i na zaproszenie władz przeniósł się na Daleki Wschód. Tu został organizatorem wielkiego centralnego laboratorium kolejowego we Władywostoku. Stąd też odbył szereg podróży do Korei, na Sachalin, w dolinę Ussuri i do obwodu Amurskiego, studiując fizyczno-chemiczne właściwości węgla kamiennego, nafty i badając rudę złotą. Przez cały czas pełnił obowiązki sekretarza Władywostockiej filii T-wa Geograficznego.
Na Dalekim Wschodzie mógł dać swobodnie upust swemu myśliwskiemu zapałowi, gdyż spotykał się tu z tygrysem, niedźwiedziem, jeleniem i niezliczoną ilością bażantów i ptactwa wodnego.
W roku 1906 przerzucił się do dziennikarstwa, pisując do „Torgowo Promyszlennaja", „Petersburgskij Listek", „Wieczerneje Wremia", „Słowo", „Birżowyje Wiedomosti" i redagując polską gazetę „Dziennik Petersburski". Szybko zdobywa sobie doskonałe stanowisko w prasie stolicy. Jednocześnie nie porzuca beletrystyki, umieszczając swoje powieści i nowele w różnych tygodnikach i miesięcznikach. Na wszechrosyjskim konkursie literackim otrzymuje odznaczenie za powieść „Przed obliczem Boga".
W r. 1920 wybrał się w podróż ku granicy Mongolii. Przebył konno bez żadnych środków materialnych Azję Centralną, w czasie wojny chińsko-mongolskiej i krwawej epopei barona Ungern-Sternberga.
Chorobliwa fantazja, żądza krwi i sławy, rzuciły Ungerna, of cera pułku kozackiego, na rubieże Wschodu. Gdziekolwiek przeszła jego noga, wszędzie lała się krew, paliły się wioski i miasteczka. Spotkanie z tym awanturnikiem miało dla Ossendowskiego poważne następstwa. Pewnego razu baron Ungern zaprowadził go do klasztoru buddyjskiego w Narabanczi-Kure, w którym stary kapłan buddyjski wróżył wybranym. Ungernowi przepowiedział wróżbita, że zginie śmiercią gwałtowną, Ossendowskiemu zaś, że nie umrze, dopóki Ungern nie przypomni mu, że nadszedł czas jego śmierci.
W następnym roku Ossendowski podróżuje po Chinach, Japonii i Stanach Zjednoczonych.
W kwietniu 1922 r. przybywa do Polski, gdzie w wyższych zakładach naukowych w Warszawie (Wyższa Szkoła Wojskowa, Akademia Handlowa), wykłada geografię polityczną.
W dalszym ciągu Ossendowski odbywa podróże po Hiszpanii, Afryce Północnej i Centralnej. Owocem tych podróży są liczne książki, tłumaczone również na kilka języków.
Ostatnia wojna zastała Ossendowskiego w Warszawie. W tym czasie świetny ten pisarz, mimo nadwątlonego zdrowia i szarpiących nerwy przejść, przygotowuje do druku dalsze książki, m.in. niniejsze opowiadanie pt. „Wacek i jego pies".
Znajomy lekarz zwraca mu uwagę na lichy stan zdrowia i konieczność wypoczynku.
— Możesz się nie fatygować doktorze — przerwał Ossendowski — cała medycyna jest bezsilna w moim wypadku.
— Jak pan to rozumie?
— Słuchaj. Ja wierzę święcie w to, co usłyszałem od starego wróżbity w Narabanczi-Kure. A gdzież tu oczekiwać na znak od Ungerna? Już pewnie po nim i ślad zaginął.
Nadszedł r. 1944. W powstaniu spłonęła stolica, a część ludności musiała szukać przytułku w okolicy. Ossendowski znalazł się w Żółwinie, w gościnnym domu p.p. Witczaków.
W styczniu 1945 r. pewnego wieczoru mieszkańcy domu, w którym mieszkał Ossendowski, zostali zaalarmowani wiadomością, że jakiś młody of cer niemiecki pyta się o Ossendowskiego. Gospodarz domu wyszedł z pokoju. W hallu na jego widok podniósł się z ławy młody of cer niemiecki.
— Jestem porucznik baron Ungern von Sternberg — przedstawił się Niemiec. — Chciałbym zobaczyć się z prof. Ossendowskim. Szukam go już od miesiąca.
— Czy pan zna profesora Ossendowskiego? — pyta gospodarz.
— Osobiście nie. Znam go jednak z jego książek, w których opisał mojego stryja, barona Romana Ungerna von Sternberg.
Zaprowadzony do pokoju chorego, spędził u niego kilka godzin. Nazajutrz Ossendowski umiera nagle, zabierając z sobą tajemnicę ostatniej rozmowy z młodym Ungernem.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
------------------------------------------------------------------------
Młody wilczek zaczaił się za pniem omszałej sosny. Złamała ją niegdyś burza.
Wilczek przycisnął się do ziemi.
Nadstawiał uszu i poruszał chrapami.
Skądś, z daleka jeszcze dobiegał go głuchy skowyt. Wilczek posłyszał w tym skowycie wołanie:
— War... War... War...
Tak wołała na niego matka-wilczyca, bracia, siostry i ojciec stary, zawsze czymś zatroskany basior.
Ale teraz Warem był tylko dla matki.
Ojciec z rodzeństwem Wara przed miesiącem wyszli z legowiska na bagnie i nie powrócili.
Była wtedy jasna noc księżycowa.
War porywał się iść z ojcem.
Matka jednak zatrzymała go.
Zapewne uważała, iż był mały jeszcze i słaby.
Pozostał więc na bagnisku i nadsłuchiwał.
Wilcza zgraja szła bez szmeru.
Przekradała się ostrożnie przez chaszcze wiklin i ścianę suchych trzcin.
Wilki sunęły, jak gdyby nie dotykając ziemi.
Raz czy dwa tylko War uchwycił lekki trzask suchej gałązki.
I więcej — nic.
Stary basior-ojciec prowadził rodzinkę po zdobycz.
Od rana już zwęszył padlinę.
Wiatr zanosił ku bagnu powiew z wąwozu.
Z tego co dobiegał aż do skraju puszczy.
Powiew ten miał pełno różnych zapachów.
Jeden z nich przekonał basiora, że w wąwozie leży zdechły koń.
Długo słuchał zasmucony wilczek i nagle drgnął.
Ze skraju bajorzyska umknął czym prędzej w największy gąszcz sitowia.
Przycisnął się do matki z przestrachu.
Spojrzał na nią i jeszcze bardziej się przeraził.
Stała nieruchoma, wyprostowana, mrużyła żółte, świecące się ślepie i ukazywała długie, lekko zakrzywione kły.
Słuchała długo.
Raz jeszcze dobiegły odgłosy, które przeraziły Wara.
Były jak krótkie uderzenia pioruna.
Chociaż nie miały tej siły, lecz przerażały bardziej niż piorun.
Stara wilczyca wiedziała, że były to strzały.
Ludzie usiłowali zabić tych, których umiłowało jej wilcze serce.
Czekała trwożnie do północy powrotu basiora i młodych.
Kiedy zrozumiała, że już nigdy nie powrócą, podniosła łeb, wyprężyła szyję i wyć poczęła.
Mrużąc ślepie, które niby czerwone iskry zapalały się i gasły w mroku, wyła długo.
Wyrażała tym swój ból, łzy i rozpacz.
Od tej nocy matka wołała na niego — War!
I teraz czający się za sosną wilczek w skowycie wilczym posłyszał chrapliwe wołanie:
— War.. War... War...
Nie wiedział na razie co ma robić.
Pędzić do matki, czy być na ostrożności?
W tej właśnie chwili dobiegł go z lasu powiew wiatru.
Zaszumiały i rozkiwały się świerki.
Poruszyły i zgrzytnęły suche badyle i gałązki krzaków.
War pochwycił natychmiast zapach zwierza.
Nigdy go nie widział. Za to jadł jego mięso. Niedawno przyniósł spory jego ochłap stary basior z łowów. Dobre było! Może najlepsze z tego, co kiedykolwiek jadł.
Teraz zwierz, mający takie dobre mięso, zbliżał się szybko w jego stronę.
War domyślił się, że matka goni zwierzę i woła do pomocy sobie syna.
Wilczek wytknął głowę ponad leżącą kłodę i patrzał.
Wkrótce ujrzał piękne zwierzę. Miało ciemno brunatne futro na grzbiecie, białe — na brzuchu i nogach. Szerokie, łopaciaste rogi kołysały się nad potężnym łbem. Z pyska spadały płaty białej piany. Spod ostrych racic wylatywały grudki śniegu i mchu.
War nie wiedział, że był to łoś — potężny mieszkaniec puszczy. Odważał się on walczyć nawet z niedźwiedziem.
Pędził wprost na kryjówkę Wara.
Wilczek podczołgał się do końca kłody i sprężył się do skoku. Mały, zuchwały drapieżnik postanowił napaść na łosia.
Na długie namyślanie się nie miał czasu.
Widział już przed sobą rozdęte chrapy i duże, gorejące oczy łosia. Słyszał coraz bliższy już skowyt wilczycy i tupot wielu kopyt.
W głowie Wara mignęła myśl, że matka wytropiła i goni całe stado łosi.
War skoczył naprzód. Wpatrywał się w grubą szyję zwierza. Schwycić łosia za gardło, zdusić i zatrzymać aż nadąży wilczyca!
Kiedy był już w skoku, coś uderzyło go w kilku naraz miejscach, a porwany rogami, wyleciał wysoko w powietrze. War zaskowyczał cienko i żałośnie.
Szarpnął się i... obudził. Był zdumiony.
Nie ujrzał nic z tego, co widział przed chwilą.
Nie było puszczy i ośnieżonej, mchem okrytej kłody ani łosia, ani skowytu i poszczekiwań matki-wilczycy, ani jego samego — młodego wilczka — Wara.ROZDZIAŁ DRUGI
------------------------------------------------------------------------
Mikuś i Wacek
Zamiast tego zobaczył siebie — kundla-przybłędę, z kłakami na grzbiecie i w ogonie, i z łysiną na lewym boku.
Stał wśród krzaków wierzbowych nad zamarzniętą rzeczką.
Nieraz biegał tam, żeby wyspać się spokojnie.
Dziś wyśledzili go w jego kryjówce chłopcy wiejscy.
Ciskali w niego kamykami, a dwóch starszych skoczyło ku niemu z widłami.
Kundel nie czekał, aż go uderzą.
Podwinął ogon i popędził przed siebie.
Od czasu do czasu oglądał się, marszczył pysk i pokazywał białe, mocne kły.
Odbiegł daleko od krzaków nad rzeką.
Przez złamane ogrodzenie wpadł na cmentarz i ukrył się za pagórkiem wykopanego niedawno piasku.
Zwierzęta nie odróżniają snów od jawy.
Toteż kundelek nie mógł zrozumieć, jak się to stało, że nie jest już Warem, nie słyszy głosu matki i że nic wokół nie przypomina mu puszczy. Na szczęście dla niego natychmiast zapomniał o wszystkim.
Gdyby bowiem nie zapomniał, smuciłby się i żałowałby czasów, kiedy jego pradziadkowie nie byli jeszcze oswojonymi psami, żyli na wolności — na stepach, w kniejach i na bagnach, jak żyją i teraz jeszcze dzikie, drapieżne wilki.
To co było niegdyś, strasznie dawno, odezwało się nagle w głowie i krwi pieska — przybłędy.
Odezwało się i zgasło.
Kundelek począł się rozglądać dokoła.
Na cmentarzu cicho było.
Tu i ówdzie zgrzytały suche badyle, poruszane wiatrem.
Dzwoniły żelazne wieńce na krzyżach.
Krakały wrony.
Piesek nagle sapnął i jął węszyć.
Wytknął łeb spoza pagórka i rozejrzał się.
Niedaleko od siebie spostrzegł małego chłopaka.
Siedział skulony przy świeżo usypanym żółtym kopczyku na grobie. Chłopak modlił się i płakał cicho.
Nieufny i zły zawsze kundel poruszył nagle kitą i ostrożnie poszedł ku niemu.
Stanął przed chłopakiem, łeb przekręcił na bok i przyglądał mu się uważnie.
Nie lubił chłopców.
Ciskali za nim kamieniami, gonili krzycząc i gwiżdżąc, szczuli psami.
Ani jeden nie rzucił mu kawałka chleba.
Zresztą nikt w wiosce nie troszczył się o niego.
Zdechłby z głodu, gdyby nie umiał tropić zajęcy i żeby czasami nie kradł.
Za to znów wszyscy go nienawidzili i odgrażali się, że go zabiją.
Trudno jednak było zdybać kundelka.
Zjawiał się nagle, porywał kurę, kaczkę lub bochenek chleba i — zwiewał.
Potem na kilka dni znikał bez śladu.
Obawiał się i wystrzegał ludzi.
Psów za to największych i najsilniejszych nie bał się wcale.
Nie odważały się nigdy napaść go i poszarpać mu skórę.
Chłopak siedzący przy grobie podniósł głowę.
Spostrzegł psa.
Poznał go od razu.
Nie raz widział, jak go ścigały chłopaki.
Przypomniał sobie, że nazywano pieska Mikusiem.
Pierwszy raz jednak widział go zupełnie z bliska.
Kundelek miał płową sierść i tylko na karku rosły mu długie, ciemne włosy.
Ludzie ten gatunek psów nazywają wilkami.
Głowę miał szeroką i płaską; oczy jasno-żółte, dzikie, biegające; pysk zły i krótki.
Tak wyglądali niegdyś stary basior i wilczyca — rodzice Wara.
Do nich znów, kubek w kubek, podobny był kundelek Mikuś.
Chłopak wyciągnął do niego rękę i zawołał cicho:
— Mikuś! Mikuś, chodź! Tyś — sierota, ja też nikogo już nie mam na świecie...
Pochylił głowę nad żółtą mogiłką i z płaczem jęknął:
— Matulo! Matulo!
Kundelek podszedł do chłopaka zupełnie blisko, powęszył i zajrzał mu w oczy. Tuląc uszy i lekko merdając kitą, położył mu łeb na ramieniu.
Już się go nie bał. Coś zmusiło kundelka zbliżyć się do chłopaka.
Podszedł więc i pozostał przy nim.
Wydawał się obojętnym i nieufnym, ale tam, na cmentarzu oddał mu wierne serce.
Gotów był oddać za nieznajomego chłopaka nawet własne życie.
Miałby odwagę walczyć z całym światem o jedynego na ziemi przyjaciela.
Tak od razu polubił Wacka Wężyka bezpański kundelek Mikuś.
Za co — tego na razie sam nie wiedział. Zresztą nie namyślał się nad tym.
Polubił od razu i pozostał wierny mu na całe już życie.
ROZDZIAŁ TRZECI
------------------------------------------------------------------------
Mikuś pokazuje kły
— Wacek — serce
Z cmentarza powracali do wsi razem.
Mikuś szedł tuż przy nodze Wacka.
Chwilami nawet ocierał się o nią. Miał opuszczony jak zawsze ogon i rozglądał się podejrzliwie i nieprzychylnie.
Wiedział przecież, że we wsi miał samych wrogów.
Najchętniej umknąłby w krzaki.
Lecz chłopak szedł wprost do wsi.
Kundelek już za nic w świecie nie pozostawiłby go samego. Myślał, że inni chłopcy poczną natychmiast ciskać w Wacka kamieniami albo opadną go z kijami w ręku. Przecież tacy okrutni byli zawsze dla niego — bezpańskiego pieska. Musiał go bronić. Choć bał się wsi, szedł jednak przy nim.
Minęli pierwsze chaty.
Kiedy doszli do nowego, krytego zieloną blachą domu, podbiegli do Wacka dwaj chłopcy — Kostek i Maciek. Byli to synowie sołtysa.
Krzyczeli:
— Gdzieś ty zdybał tego złodziejaszka? Dziś u Bartłomiejowej kurę skradł... Dawaj go tu!
— Nie dam! — odparł Wacek. — On nie winien! Nikt go nie karmi, to i kradnie z głodu. Zobaczycie, że teraz, kiedy jest ze mną, nie będzie nikomu szkodził.
Chłopcy jednak nie chcieli słuchać Wacka.
Kostek porwał opartą o płot kłonicę, Maciek schwycił tęgi drąg.
Biegli już ku Wackowi, lecz ani on, ani Mikuś nie czekali już.
Wacek skoczył naprzód i zręcznie podstawił Kostkowi nogę. Chłopiec z krzykiem rozciągnął się jak długi i natychmiast wypuścił z rąk kłonicę.
Wacek podniósł ją.
Kundelek, widząc zaczynającą się bójkę, warcząc popędził ku Maćkowi.
Pokazywał kły i błyskał ślepiami. Widok jego przeraził Maćka. Chłopiec darł się na całą wieś i uciekał.
Mikuś w dwa skoki dogonił go i jednym szarpnięciem oberwał mu połę z kożuszka.
Wrzaski obu chłopców zwabiły innych. Zewsząd zbiegło się ciekawe bractwo, by zobaczyć, co się dzieje przed nowym domem sołtysa.
Nad leżącym Kostkiem stał Wacek z kłonicą i przemawiał do niego poważnie:
— Co wam złego wyrządził Mikuś? Kiedy wam lis, tchórz czy kuna zabierają kury i kaczki, przywiązujecie na noc przy kurnikach Mikusia. Macie wtedy spokój czy nie macie? No — macie? Kiedy cyganie wałęsają się po drogach i tabor zakładają w lesie, kogo biorą do pomocy pastuszkowie? Mikusia! Kundelek strzeże wasze kury, kaczki, konie, krowy i owce i pracuje dla was... A za to, co on ma od was? Nic! Który z gospodarzy nakarmił kiedykolwiek tego biednego szczeniaka? Tylko słychać — Mikuś-łobuz, Mikuś-złodziejaszek! Bij kundla! Huzia na niego! Jeżeli uda mu się zdybać coś w polu czy lesie, to nigdy nie ukradnie. Ale co ma robić kundel kiedy jest głodny? Nie jest przecież człowiekiem i nie wie, że brać cudze to grzech, a więc bierze, żeby nie zmarnieć z głodu. Tymczasem wy tu wszyscy wnet w krzyk: „Mikuś — złodziej, bij go!"
Kostek nic nie mówiąc zerwał się nagle. Wyszarpnął kłonicę z rąk pouczającego go Wacka i uderzył go.
Po chwili jednak kłonica leżała już na ziemi.
Kostek z wrzaskiem uciekał do zagrody. Nikt nie spostrzegł, jak skradł się do niego Mikuś i wszczepił mu się kłami w nogawicę porciąt.
Kostek darł się w niebogłosy.
— Oj rety, nogę mi odgryzie!
Biegł ku domowi, wlokąc za sobą kundelka, uczepionego w jego ubranie.
Na krzyki chłopca wypadła z domu Sołtysowa.
Zobaczywszy co się święci, zawołała:
— Ano, chłopaki, odpędźcież tę podłą sobakę!
Gromadka przyglądających się chłopców nie ruszyła jednak z miejsca.
Jedni obawiali się kundelka o tak strasznie świecących się ślepiach, innych powstrzymywały słowa wypowiedziane przez Wacka.
Wreszcie jeden z chłopaków — Jurek, mruknął:
— Co prawda, to — prawda! Nikt kundla nie karmi, to czego ma się oglądać: swoje czy cudze...
Inny znów — Bronek, przymilnie uśmiechając się do Sołtysowej zawołał:
— To, proszę pani, Wacek Wężyk — wysiedleniec, Kostka kundlem poszczuł!
— Wiadomo — przybłęda, człowiek czy pies, do obcych ludzi serca nigdy nie ma! — odkrzyknęła zirytowana już Sołtysowa.
Wacek zapłakał nagle.
Przezwisko „przybłęda" zabolało go.
Zdawało mu się, że ktoś słowem tym uderzył go po twarzy.
Czuł straszną krzywdę, wyrządzoną mu niesłusznie.
Wycierając łzy rękawem postąpił kilka kroków ku Sołtysowej zagrodzie.
Chciał coś powiedzieć — lecz wyprzedził go Jurek.
Stanowczym krokiem podszedł do Sołtysowej i jął mówić marszcząc czoło:
— Niedobrze to powiedziałyście, pani Sołtysowo! Oj — niedobrze! Ksiądz na spowiedzi nie pochwali Was za to...
— Ach ty, smyku! Śmiesz uczyć mnie?! — krzyknęła oburzona kobieta.
— Jeśli ktoś robi źle — zawsze trzeba mu o tym powiedzieć. Tak uczy nas w szkole mój ojciec. Prawdę należy każdemu śmiało w oczy mówić — ciągnął spokojnie, choć surowym głosem chłopak.
— Czekaj-no! Powiem twemu ojcu, aby ci skórę wyłoił! — coraz bardziej zagniewana odparła Sołtysowa.
— Jurek, jak śmiesz tak mówić?! Przecież pani Sołtysowa wie wszystko lepiej od ciebie! — kręcąc się koło oburzonej kobiety i zaglądając jej do oczu, wtrącił Bronek.
Jurek nawet nie spojrzał na niego i już usta otworzył, żeby jeszcze coś powiedzieć, lecz w tej chwili drżącym głosem przemówił Wacek:
— Kiedy nas tu przesiedlono, a Matula wszystkich na wsi obszywała, każdemu doradzała, opiekowała się chorymi, bo i przy pani trzy dni siedziała, kiedy miałyście... widziałem, że pani ją za to po rękach całowała — to nie mówiłyście o nas — przybłędy. Dlaczego teraz, kiedy pozostałem sam na świecie, krzywdzicie mnie?
— U gospodarza, gdzie mieszka, robi wszystko, co mu każą... pracuje na chleb — wtrącił Jurek.
Chłopcy nie słyszeli, co mówili Wacek i Jurek, bo z zaciekawieniem przyglądali się tymczasem Mikusiowi.
Kundelek dopiero przed bramą Sołtysowej puścił nogawicę Kostka. Cały najeżony, z wyszczerzonymi zębami i ogniem w ślepiach podszedł do Wacka i stanął pomiędzy nim a Sołtysową. Wszyscy zrozumieli, że piesek gotów jest do obrony Wacka. Zrozumiała to i Sołtysowa.
Nic więcej nie mówiąc, zła na samą siebie, wepchnęła synów do sieni i wszedłszy za nimi, z hałasem zatrzasnęła drzwi.
Wtedy dopiero Jurek podszedł do Bronka i mruknął groźnie:
— Merdałeś ogonem przed Sołtysową jak pies.
— Ty sam — pies! — odpalił chłopak.
Jurek skoczył ku niemu i zaczęła się bójka.
Inni natychmiast wzięli w niej udział.
Jedni byli po stronie nauczycielskiego syna — Jurka, drudzy stanęli przy Bronku, przyjacielu sołtysowych synów.
Powstała wrzawa i zgiełk.
To widząc, Wacek szybkim krokiem poszedł dalej.
Przy nim dreptał Mikuś i chwilami powarkiwał.
Oglądał się co chwila.
Myślał zapewne, że dobrze byłoby rzucić się teraz w tłum szamocących się chłopców i pomścić swoje krzywdy.
Przecież byli to jego zaklęci wrogowie.
Oni to rzucali w niego kamieniami i kijami, gonili, ledwie gdziekolwiek się pokazał, i szczuli psami.
Oni to wtedy, gdy uwiązany do płotu strzegł kurnika przed lisem, oblali mu bok wrzątkiem.
Dotychczas ma tam łysinę i czerwoną bliznę.
Teraz mógłby odpłacić się za wszystko.
Tak myśląc, jeżył kudły na karku, marszczył pysk i pokazywał duże, białe, ostre kły — zupełnie takie same, jakie kiedyś miał wilczek War.
ROZDZIAŁ CZWARTY
------------------------------------------------------------------------
Mikuś staje się grzecznym
Kiedy Wacek wszedł na podwórko zagrody, gdzie, po wysiedleniu z Poznania, zamieszkał z matką, nikt go nie spostrzegł.
Gospodarz — Maciej Siwik — pojechał tego dnia do miasteczka.
Pani Siwikowej też nie było w domu.
Chłopcy od rana pracowali na szosie, którą naprawiano.
W domu pozostała tylko Cesia — 14-letnia dziewczynka.
Siedziała przy maszynie i szyła. Turkot jej zagłuszył kroki Wacka.
Zresztą Cesia była trochę głucha po szkarlatynie.
Nikt więc nie wiedział, kiedy Wacek przyszedł do izdebki na poddaszu.
Za nim bez szmeru wśliznął się tam Mikuś i w jednej chwili wlazł pod łóżko.
Nad łóżkiem wisiał obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej i świeca gromniczna.
Matula, kiedy konała, to zaciskała ją zimnymi palcami. Siwikowa wyjęła ją zmarłej z ręki i umieściła pod obrazkiem. Na ścianie wisiały suknia i płaszcz matuli. Pod szafą stały jej trzewiki.
Wacek spostrzegł szklankę na stole. Pozostało w niej trochę mleka, które piła umierająca.
Żałosny jęk wyrwał się z piersi Wacka.
Zaniepokoiło to Mikusia.
Podczołgał się bliżej i wyjrzał spod łóżka.
Chłopak stał pod oknem i płakał.
Kundelek czuł, że Wackowi jest źle na świecie.
Wygramolił się więc zupełnie i podszedł do niego.
Chłopak stał nieruchomy z opuszczonymi rękami.
Mikuś ostrożnie liznął go w dłoń.
Wacek drgnął i popatrzył na pieska.
Uśmiechnął się do niego przez łzy.
Poczuł ulgę, że nie jest sam i że ma przyjaciela.
Kundelek merdnął puszystą kitą i znowu jął się wciskać pod łóżko.
W tej samej chwili z dołu rozległo się wołanie Siwikowej:
— Wacuś! Wacuniu! Chodź tu!
Chłopiec otarł łzy z policzków i pośpieszył ku drzwiom.
Nie spostrzegł, że za nim krok w krok szedł Mikuś.
Piesek węszył niespokojnie i na wszelki wypadek jeżył sierść na karku.
Siwikowa, stojąc jeszcze w kożuszku, mówiła:
— Chodź, mały! Musisz coś zjeść, bo od pogrzebu nic w ustach nie miałeś... Ceśka zaraz odgrzeje dla ciebie kapuśniak...
— Kiedy mi się nie chce — smętnym głosem odparł Wacek.
Chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz w tej chwili Mikuś przyczajony pod stołem trącił go w rękę zimnym, mokrym nosem.
Zapewne domyślił się, że jest mowa o jedzeniu. Zdawało się upominał przyjaciela:
— Nie wymawiaj się! Jesteśmy wszakże obaj głodni!...
Wtedy właśnie zobaczyła kundelka Siwikowa i klasnęła w dłonie, wołając:
— Pies?! Skąd się on tu wziął?
Stojąca przy piecu Cesia podparła się w boki i krzyknęła:
— Toż to ten złodziej — Mikuś! Fora ze dwora!
To powiedziawszy, machnęła w jego stronę ręcznikiem.
Mikusiowi to się nie podobało. Wyszedł na środek izby, otworzył pysk i warczał coraz głośniej.
— Cicho, Mikuś! — upomniał pieska Wacek.
Nikt nie tresował bezpańskiego wilczka.
Mikuś jednak posłuchał z pierwszego słowa.
Zerknął tylko na Wacka, zamknął pysk, stulił uszy i powrócił pod stół.
Chłopak podszedł do Siwikowej i pocałował ją w rękę.
— Pani Tereso! — prosił. — Niech pani nie wypędza Mikusia! My obaj dobrze się odwdzięczymy za to. Lisy porywają kury we wsi... Jacyś źli ludzie uprowadzili dwa wieprzaki Luzakom i cielaka — Białkom... Jeżeli Mikuś będzie strzegł waszej zagrody — nic nie przepadnie! To cięty i czujny piesek! Prawdziwy wilk! Przecież macie go czym nakarmić, żeby wam nie robił szkody. Wtedy możecie spać spokojnie... Ustrzeże on zagrodę...
Siwikowa uśmiechnęła się i kiwała głową, słuchając Wacka.
— Cóżeś, chłopaku, znalazł w tym kundlu? — spytała wreszcie.
Wacek westchnął i odpowiedział smutnym głosem:
— Byłem na cmentarzu na grobie matuli... Mikuś przyszedł i pocieszał mnie...
Siwikowej ścisnęło się serce.
Pomyślawszy chwilę, powiedziała:
— Niech-no Maciej ino wróci, to coś tam uradzimy.
Ceśka jednak upierała się jeszcze.
— Taki brzydki, zły kundel wszystkich w domu pogryzie! — wołała.
— Nie bój się go, Cesiu — uspokoił ją Wacek — i gwizdnął cicho.
Mikuś wysunął łeb spod stołu.
Chłopak wziął go za kark i podprowadził do dziewczynki.
— Widzisz, Mikusiu — pouczał go — to jest Cesia, dobra Cesia. Masz być dla niej zawsze grzeczny i ani warknij!
Siwikowa i Cesia ze zdumieniem przyglądały się kundelkowi.
Mikuś jak gdyby zrozumiał wszystko, bo otarł się łbem o kolano dziewczynki i dwa razy merdnął kitą.
— Mikuś! — nieśmiałym głosem zawołała do niego Cesia. — Mikuś — grzeczny, to dostanie kromkę chleba.
Podała mu kawałek czerstwego chleba. Piesek ostrożnie wziął go z jej rąk i ukrył się pod stołem.
Po chwili wszyscy posłyszeli trzask rozgryzanego chleba i sapanie zadowolonego Mikusia.
— Patrzcie-no, ludzie, jaki to mądrala! — nie mogła wyjść z podziwu Cesia.
Wacek uśmiechnął się radośnie.
Był już przekonany, że obronił swego przyjaciela.
I tak się też stało.
Maciej po powrocie do domu długo rozmawiał z żoną, a potem kazał Wackowi pokazać mu Mikusia.
Siwik obejrzał go dokładnie, zajrzał mu nawet do pyska.
— Ma czarne podniebienie — to znaczy, że jest cięty i zły. Takie to najlepsze są! Ale patrzcie-no! Toż to szczeniak jeszcze, a jakie ma duże i mocne kły — prawdziwe wilcze! Takiego psa inne za nic nie ruszą.
— To prawda! — ucieszył się Wacek. — Sam widziałem, że niech tylko Mikuś pokaże kły, wszystkie psy uciekają. Ale dlaczego tak jest?
— Bo to widzisz, Wacku, kiedy taki pies ugryzie, to rana nie chce się prędko goić i boli długo — objaśnił go gospodarz. — Takiego psa mieli kiedyś Kosowie na swojej pasiece. Stary pszczelarz chwalił się, że jego „Baś" ma „wilcze kły", a żaden pies i wilk nawet nigdy go nie tkną.
Wacek wziął się wkrótce do roboty.
Musiał narąbać szczap do pieca.
Mikuś chodził krok w krok za nim i nie odstępował go ani na chwilę. Noc spędzili razem w izdebce. Wacek na łóżku, Mikuś — na szmacie koło pieca.
Nazajutrz Maciej miał sporządzić mu budę ze starej skrzynki.