- W empik go
Wacław Potocki jako autor "Wojny Chocimskiej" - ebook
Wacław Potocki jako autor "Wojny Chocimskiej" - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 278 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jak w wielu innych kierunkach pracy naukowej, tak i w badaniach nad dziejowym rozwojem naszej literatury zostajemy daleko w tyle poza rezultatami, jakie inne ludy osiągnęły na tym polu. Pomimo stuletniej przeszło pracy nad gromadzeniem i uporządkowaniem szczegółów biograficznych i bibliograficznych dotąd jeszcze nie posiadamy najkonieczniejszych danych co do zewnętrznych kolei życia wielu pierwszorzędnych pisarzów, a niejedną ciekawą postać znamy zaledwie z nazwiska. Słowem, nie ukończyliśmy jeszcze pracy przygotowawczej, na której dopiero winno się oprzeć umiejętne badanie dziejów literatury, a tymczasem pora najbardziej sprzyjająca tej pracy bodaj że przeminęła już wraz z pokoleniem, u którego miłość dla przeszłości ozłacała idealnym blaskiem najsuchsze poszukiwania i najskromniejsze zabytki. Dla ustępujących obecnie z widowni pracowników pomniki literatury, na równi z innymi zabytkami życia ojców, stanowiły drogą pamiątkę, którą starannie przechowywano, ale przy tym jak każdy drogi skarb, starannie zamykano. W rzadkich chwilach jedynie wydostawano z zakątków bibliotecznych te pamiątki i przeglądano – niekiedy odczytywano – z rozrzewnieniem, z jakim rozpatrujemy stare listy drogich nam osób. Taki nastrój ducha nie dopuszczał rozbioru i chłodnej oceny zarówno formy jak i treści pomników dawnej literatury.
Dla obecnego pokolenia, patrzącego obojętniej, a czasem nawet niechętnie na przeszłość, od której je oddziela szeroka przestrzeń drogi szybko przebytej pod biczem bolesnych doświadczeń i cala suma zmienionych warunków, które wytworzyły nowy organizm społeczny na gruzach dawnego, potrzeba te zabytki oświetlać już nie idealnym blaskiem sympatii – bo tej źródła bardzo zubożały – ale światłem prawdy dziejowej, ciepłem życia wskrzeszonego w nich samych. Zamiast szeregów dat, nazwisk, tytułów przedstawiać żywe postacie pisarzów; zamiast ogólnikowych, deklamacyjno-patriotycznych pochwał, zniechęcających jedynie ku dawnej literaturze młode pokolenie na miarę tych sądów szukające w niej mniemanych arcydzieł poezji – objaśniać, z pomocą wskazówek, jakich dostarczają zabytki literatury, wewnętrzne życie ich autorów i epoki samej i w uzyskanym stąd świetle ukazać charakterystyczne cechy utworu, jego nieuchronne wady i ukryte pod przestarzałą formą zalety; wydobyć wreszcie spod zesztywniałych powijaków i cudacznego przystrojenia obrazy życia dawnego w całej pełni i barwności. Oto zadanie dzisiejszego badacza, zadanie wdzięczne ale niełatwe, tym trudniejsze, że dane, na jakich się opierać potrzebuje (zewnętrzne koleje życia autora, wydania poprawne pism, szczegóły odnośne do życia epoki i otoczenia autora), nie są należycie zebrane, sprawdzone i uzupełnione. Mimo to pracy tej odkładać nie można, bo pokolenie obecne nie uzna w starej literaturze „arki przymierza między dawnymi a młodszymi laty” i nie odda jej czci należnej; póki nie przekona się, że arka ta mieści istotnie rzeczy godne przechowania, że zawiera ona nie prochy i popioły, lecz perły i diamenty, w których skrystalizowało się dawne życie i skoncentrowało światło wielkich umysłów i ciepło wielkich serc.
Takim diamentem – nieosznfowanym naturalnie – jest Wojna chocimska Wacława Potockiego, w której przechowały się najlepsze dążenia, najpodnioślejsze pojęcia i uczucia ówczesnego szlacheckiego społeczeństwa, wypowiedziane z całą siłą wymowy i ogniem szlachetnego zapału przez usta jednego z najzacniejszych, a względnie i najrozumniej szych jego przedstawicieli.
Przez dwa blisko wieki nie znany światu, utwór ten z chwilą odnalezienia wywołał powszechny podziw wśród literatów zdumionych, bo nie mogących pojąć, jakim sposobem epoka uznana za czas upadku mogła się zdobyć na podobne dzieło. Olśnieni blaskiem tego klejnotu krytycy nie dostrzegli jego… plam i skaz, a w zapale patriotycznym, lecz nie krytycznym (Wojcicki, Mecherzyński), wyczerpali cały zasób pochwalnych epitetów, jakim rozporządzali. Publiczność przecie, choć jak zwykle przyjęła za prawdę „słowa mistrzów”, jednak nie podzielała ich zapału i nie kwapiła się do bliższego poznania tego arcydzieła. Powtórne wydanie, które w lat trzydzieści po pierwszym się ukazało (1880), zawdzięczamy czci dla tego utworu śród jednostek, nie zaś żądaniom oświeconej części naszego społeczeństwa.
Rzecz widoczna, że ani przesadne pochwały Wójcickiego i Mecherzyńskiego, ani chłodniejsze i gruntowniejsze oceny Szajnochy, Bełcikowskiego i Tyszyńskiego nie zdołały przekonać publiczności, nie potrafiły przedstawić jej tego diamentu w sposób uwidoczniający grające w nim ognie, których blask wynagradza hojnie plamy i chropowatości, rażące nawykłych do klejnotów delikatnie obrobionych i wykwintnie oprawionych. Ognie te wywołać może jedynie promień tego samego światła, które drga dotąd zamknięte w utworze, promień ducha autora i ducha ówczesnego społeczeństwa. Pochwycenie tego promienia stanowi operację dość trudną i bardzo delikatną, której wykonać nie mogli dotychczasowi krytycy, ogarniający w swym badaniu cały obszar olbrzymiej prawdziwie działalności literackiej Potockiego. Jak badacz przyrody dostrzega w niewidzialnej prawie komórce lub cząsteczce prawa rozwoju i układu, których by daremnie szukał przez obserwację całych brył lub złożonych organizmów, tak i w zakresie literatury rozbiór jednego trafnie wybranego utworu może dostarczyć światła, wyjaśniającego nie tylko całą działalność danego pisarza, ale i epokę, której jest przedstawicielem. Ten wzgląd, w połączeniu z wyżej wskazanymi pobudkami, skłonił mnie do wyboru Wojny chocimskiej za przedmiot studiów, w których starałem się, o ile umiałem, pochwycić te niewidzialne nici, wiążące każdy donioślejszy utwór z duchem autora i życiem epoki, a przy tym odtworzyć cały łańcuch pojęć, jakie przewodniczyły ówczesnym ludziom tak w tworzeniu, jak sądzeniu płodów literackich.
Chciałem przy tym uwydatnić czytelnikom dzisiejszym nie tylko tę bezwzględną, wiecznotrwałą piękność, której blaski przeświecają, choć przyćmione, w Wojnie chocimskiej, ale i to drugie względne, czasowe piękno, zadowalniające w każdej epoce wymagania szerszego koła czytającej publiczności, lecz rażące i odstręczające czytelników z późniejszych pokoleń.I
Choć przebywaliśmy niejednokrotnie ciężkie bardzo chwile dziejowe, nigdy jednak nie trwały one tak długo, nie przedstawiały takiego nawału klęsk, takiego rozprzężenia społecznego, takiego rozpaczliwego przeciwieństwa anarchii, nieradności i bezsilności w rządzie i społeczeństwie – z liczbą, potęgą i zawziętością występujących ze wszystkich stron nieprzyjaciół, takiego zniszczenia zasobów materialnych i rezultatów parowiekowej kultury, jakim odznacza się okres dwunastoletnich wojen od 1648 do 1660 roku. Początek tego dziejowego kataklizmu odmalował z wielką prawdą i siłą Szajnocha w dziele Dwa lata dziejów; dalszy przebieg przecie i stan kraju po uspokojeniu się burzy nie znalazły dotąd równie uzdolnionego historyka. Kto ma odwagę odczytać olbrzymią rymowaną kronikę tych wojen, skreśloną pod świeżym wrażeniem wypadków przez Samuela ze Skrzypny Twardowskiego, ten – śród sucho i prozaicznie opowiadanych szczegółów akcji wojennej i politycznej – spotka dość często pełne prawdy i siły wykrzyki bólu, oburzenia i rozpaczy, wyrywające się z chłodnej piersi dworzanina i panegirysty urzędowego na widok tego, co się dokoła niego dzieje:
I niech sobie światowych ruin kto natworzy,
Mech stawi przed oczyma królestw inszych zguby:
Troję upadającą i dom z nią Hekuby,
Popioły Nunancyjej, Sagunty zburzone,
Zunety, Karthaginy z gruntu wywrocone –
Opłakawszy daleko (Bog-li w swojej pieczy
Już jej nie ma.) naszej stan Pospolitej Rzeczy.
Bo tam termin przejrzany prędkiej był ruinie
A ta kona powoli i dziesięć lat ginie.
Światowi wszystkiemu
Ze Wschodu i Zachodu, z Południa, Północy
Nie było z to potęgi i naszej już mocy
Im odeprzeć
Co większa, nieprzyjaciel tam palił i ścinał,
Tu żołnierz nie karany chlebów swych dopinał
I mizerne domowe przeżymał wnętrzności.
Czem miasta pierwej spustoszono
Toż wsi zrosły odłogiem i wszystko powoli
Sprawowanie roli
W Polsce ustawało. Prócz tego nierządy
Wielkie insze; od starych pokrzywione sądy,
Senat z dzieci dobrany, i mógł każdy żądze
Swojej dopiąć, kiedy miał, co chciał, za pieniądze.
Snadno nędznym dokuczyć i popchnąć to ciało,
Które ni krwie, ni władze żadnej już nie miało.
A przecie nie armaty i straszne te boje,
Jako więcej prywaty zgubiły nas swoje.
Doma Aleksandry za stołem bijemy,
A na wojnę bez prochów i lontów idziemy.
Dla społeczeństwa przenikniętego przekonaniem o swej wielkości i potędze jakże bolesnym być musiał taki nagły upadek, takie upokorzenie:
Ach! byliśmy Trojany, była możność, była
Sława między narody, która przechodziła,
Po obu oceanów,
– woła Twardowski, który tak niedawno jeszcze opiewał złoty spokój i świetność czasów Władysława IV.
Taki gwałtowny przewrót w losach, takie silne i długotrwałe wstrząśniecie zgasiło przede wszystkim utrzymujące się dotąd ogniska życia umysłowego, rozniecone pod wpływem prądów epoki odrodzenia, tak po większych miastach (Kraków, Lwów, Lublin, Poznań, Baków i inne), jak na dworze królewskim i po wielu tak magnackich, jak i szlacheckich dworach. W pożarach i rabunkach miast zniszczały szkoły, księgozbiory, drukarnie; po kościołach i dworach wiejskich również ruchawka Chmielnickiego, i szwedzcy żołdacy popalili i porabowali zbiory ksiąg, dokumentów historycznych i artystycznych zabytków, zgromadzonych przez kilka stuleci. Życie umysłowe ustaje chwilowo. Twardowski ucieka ze zniszczonej siedziby (Zarubińce pod Zbarażem), unosząc swe prace literackie jedynie, i na drugim krańcu kraju (w Wielkopolsce) szuka schronienia, skąd wypłasza go znów najazd szwedzki, zmuszając do chwycenia za oręż w podeszłym już wieku. Zimorowicz patrzy z boleścią na zniszczenie swego cichego domku w uroczym położeniu pod murami Lwowa. Kochowski i Potocki służą w pospolitym ruszeniu. Zubożenie materialne wszystkich stanów przez pożary, rabunki i ciągłe opłaty i kontrybucje bądź przez najeźdźców wybierane, bądź też nakładane przez sejmy na obronę kraju, uniemożliwiło – zwłaszcza przy warunkach nieprzyjaznych dla rozwoju rolnictwa, handlu i przemysłu – przywrócenie do poprzedniego stanu tego, co wojna zniszczyła.
Prądy epoki odrodzenia rozwinęły wprawdzie i w polskim społeczeństwie wyższy stopień życia duchowego, polegający na wyzwoleniu myśli i uczucia z zależności od form i formuł, ale stopnia tego dosięgły jedynie nieliczne grupy śród zamożnego mieszczaństwa i garnącego się dość skwapliwie do nowego światła ziemiaństwa w południowo-zachodnich okolicach dawnej Polski. Światło to roznosiły nieliczne jednostki, które odbywały nauki na zagranicznych uniwersytetach. Z upadkiem zamożności miast, wygaśnięciem dynastii jagiellońskiej, tak dbałej o szerzenie oświaty, z przeniesieniem stolicy do Warszawy – życie umysłowe, nie podtrzymywane należycie, zaczęło gasnąć i średniowieczna pomroka, rozjaśniona chwilowo blaskiem kilku gwiazd, zapadać na nowo. Wcielenie Litwy i Mazowsza do państwowego organizmu Polski dało polityczną i społeczną przewagę tłumom ciemnej szlachty litewsko-mazowieckiej, przedstawiającej co do umysłowego i obyczajowego ukształcenia ten stopień zaledwie, na jakim dziś znajduje się nasz włościanin. Nieliczna stosunkowo szlachta małopolska i wielkopolska mimo całej swej wyższości umysłowej i oby – czaj owej straciła swe znaczenie i nie mogła stawić czoła najazdowi tej butnej, ruchliwej, krzykliwej, silnej w ręku, lecz ciasnogłowej braci, która w krótkim czasie zdołała narzucić jej i swe obyczaje, i swą wolę na… sejmikach, a przy tym swą zabiegłością i przemyślnością w gospodarstwie rolnym zagarnąć znaczną część jej posiadłości. Wprawdzie małopolscy ziemianie, dumni wielowiekową dawnością swych rodów i wyższością swej oświaty, pogardliwie spoglądali na takich przybyszów, „co wziąwszy – ski albo się od Bracławia, albo piszą się z Mazowsza”, ale swoją drogą przyznać musieli, że taki przybysz mimo wątpliwego szlachectwa, braku wykształcenia i ogłady obyczajowej „trzęsie przecie sejmikiem” i zastępując sprytem brak nauki, wrodzoną wymową nieznajomość Cycerona, pewnością siebie i butą brak wychowania, odgrywa ważną rolę w życiu politycznym i towarzyskim.
Jedna religia mogła okiełznać fizyczną bujność tych ludzi i ukazać im potęgę, przed którą pokorniała ich buta. Przyjąwszy w siebie te nowe żywioły, musiała piastowska Polska przechodzić z nimi powtórnie średniowieczną dobę, i to nie tylko w duchowym, lecz i w polityczno-społecznym rozwoju. Dla nich była to konieczna szkoła, dla niej ciężka pokuta za błędy polityczne, niesprawiedliwość społeczną, życie nad stan, wygaśnięcie ducha rycerskiego i zaniedbanie uprawy umysłowej i obowiązków obywatelskich. Klęska piławiecka – ten Sedan polskiego rycerstwa – skwapliwe poddanie się Wielkopolski Szwedom, a pod wielu względami i rokosz Lubomirskiego – oto jaskrawe pojawy choroby nurtującej organizm piastowskiej Polski, pojawy tłumaczące zarazem bezsilność polityczną i społeczną pierwotnych prowincji wobec nowych żywiołów i wyrastającej z ich pomocą oligarchii. Bieda materialna, sprowadzona długoletnimi wojnami i nierządem ekonomicznym, coraz silniej przykuwała średnią i drobną szlachtę do dworów magnackich, ciemnota i anarchia coraz konieczniejszym czyniła szukanie protekcji, rad i wskazówek u magnata – dobrodzieja i opiekuna. Stosunki średniowieczne wytwarzały się tu samo przez się; było to lennictwo, tylko nie terytorialne, ale moralne i materialne zarazem, nie prawne, ale obyczajem uświęcone i określone co do natury usług i obowiązków obustronnych.
Wstrząśnienie spowodowane przez dwunastoletnie wojny i towarzyszące im klęski, przyspieszyło to rozwinięcie się średniowiecznych stosunków zarówno w życiu umysłowym, jak i polityczno-społecznym. Z drugiej strony przyczyniło się ono wielce do zatarcia tych licznych a wybitnych różnic, jakie przedstawiały dotąd w pojęciach, obyczajach i uczuciach rozmaite części Rzeczypospolitej. Wspólność niedoli, wspólność nienawiści przeciw najeźdźcom, koleżeństwo obozowego życia, konieczność szukania nowych siedzib w miejsce spustoszonych zbliżyły z sobą ludzi i obudziły w nich poczucie jedności, słabe wprawdzie, ale zawsze stanowiące ważny krok naprzód w dziele wytwarzania się jednolitego organizmu narodowego. Jedyną też to było korzyścią, jaką osiągnęła Rzeczpospolita z tak ciężkiego przejścia. Straszne to i kosztowne doświadczenie nie otworzyło wcale oczu na przyczyny złego już nie tylko mazowiecko-litewskiej szlachcie, po której trudno by się tego spodziewać, ale ziemiaństwu dawnej Małopolski i Wielkopolski, liczącemu wtedy sześć wieków życia politycznego i od sześciu wieków ulegającemu wpływom cywilizacji zachodniej. Jak w w. XVIII wpływ francuskiej oświaty sprowadził trwałe i ogólne przekształcenie w ubiorze tylko i zwyczajach życia towarzyskiego, tak i prądy wieku odrodzenia przekształciły tylko w XVI w. urządzenie domów, stroje i tryb życia, odnośnie do pokarmów, napojów i zabaw; idee zaś tego wieku przyjęły się w nielicznych tylko umysłach i znikły wraz z nimi, nie znajdując dla siebie gruntu. Dzieła tych wyjątkowych umysłów zostały w XVII w. zapomniane zupełnie. Toteż po przebyciu strasznego przesilenia wszystkie umysły światłejsze czują, że przyczyny tych klęsk szukać należy nie w złej woli nieprzyjaciół, ale w błędach narodu; jednak nie umieją sobie jasno określić istoty tych błędów, istoty złego, tkwiącego w organizmie Rzeczypospolitej. Jedno złe tylko zwracało na siebie powszechną uwagę, a mianowicie upadek ducha rycerskiego, wygaśnięcie dawnego męstwa, udowodnione haniebnymi porażkami w wojnach z Kozakami i przypisywane powszechnie zniewieściałości i zbytkom wynikłym z przyjęcia zwyczajów i trybu życia od ludów zachodnich.
Drugą, przyczynę nieszczęść krajowych dopatrywano, i to na całym obszarze Rzeczypospolitej, choć z niejednakowych powodów, w królach cudzoziemcach, zagrażających nieustannie swobodom szlacheckim, troszczących się przeważnie o swoje sprawy i lekceważących tradycje i zwyczaje narodowe. Jedyną więc deską ocalenia, jedyną reformą, jaka miała zabezpieczyć Rzeczpospolitą od ponowienia się podobnych nieszczęść, był wybór króla rodaka, króla-Piasta, jak się wyrażano. Wierzono, że sam widok rodaka na tronie rozbudzi w narodzie i utracone męstwo, i ducha obywatelskiego, że na jedno jego skinienie zapełni się pusty skarb, pojawią hufce dzielnego rycerstwa, znikną gwałty i nadużycia, ustaną zbytki, a złoty wiek wolności, sprawiedliwości, potęgi i pokoju zakwitnie w dziedzinie Lecha. Oprócz tych wspólnych nadziei, jakie opierano na wyborze, do którego przecie nie upatrzono jeszcze kandydata, hasło to miało swe specjalne znaczenie – inne dla Małopolan, a inne dla Mazurów i Litwinów. Dla pierwszych wyrażało Ono powrót do staropolskich urządzeń, do obyczajów piastowskiej epoki, z którymi razem powrócić muszą dawne cnoty i dawne znaczenie starożytnych rodów szlacheckich tych prowincji, jako jedynie przechowujących czysto prawdziwe pojęcia o szlachectwie i obowiązkach tego stanu. Dla drugich znowu znaczyło to głównie prawo swobodnego głosu na elekcji, prawo wybierania kogo bądź i stawienia choćby swej własnej kandydatury. Bądź co bądź było to hasło streszczające w sobie wszystkie pragnienia i wszystkie nadzieje znękanego tyloletnimi klęskami narodu, toteż przemogło ono nad zabiegami dyplomatów partii francuskiej. Nasunięty przypadkowo uwadze szlachty zebranej na elekcję książę Michał Wiszniowiecki, ponieważ ubóstwem swym przypominał legendowego Piasta, a jako syn mężnego wodza z czasów wojen kozackich powinien był odziedziczyć ducha rycerskiego, urósł w jednej chwili w zapalnej fantazji szlacheckiej na tego wymarzonego przez nią króla rycerza, Piasta-wybawcę, i zasiadł najniespodziewaniej na tronie. Aureola cudowności roztoczyła się ponad tym wyborem. Wobec obioru tego nie znanego i nie marzącego nigdy o koronie człowieka, wbrew zabiegom partii francuskiej rozporządzającej licznymi środkami, naród uznał w tym wolę Boga i widoczny dowód jego opieki nad Rzecząpospolitą. Zapał ogólny nie miał granic; przyszłość cała przedstawiała się teraz w barwach najpiękniejszych. Nowego króla zasypywano darami. – W sto lat później podobny wybuch zapała powtórzył się wskutek uchwalenia przez Sejm Czteroletni 100 000 wojska. I nieraz jeszcze ponawiał się ten fajerwerk, po którym tym gęstszymi, tym przykrzejszymi wydawać się musiały ciemności, jakie po chwili wracały. Co najsmutniejsza przecie, to każdorazowa utrata sił i wiary w przyszłość, które, spłonąwszy w potężnym wybuchu, zostawiały społeczeństwo bez świateł, które by je mogły prowadzić, bez energii i odwagi do posuwania się powolnego śród mroku.
Elekcja Wiszniowieckiego nie tylko zniweczyła starania partii, francuską zwanej, o wprowadzenie silniejszego rządu, ale i stłumiła budzące się w narodzie poczucie konieczności reform tak w rządzie, jak i obyczajach, konieczności odrodzenia się moralnego, które upatrywano w powrocie do staropolskiego ładu, do pradziadowskich cnót i obyczajów. Opaliński, Starowolski, Kochowski, Twardowski i Potocki nawołują szlachtę do poprawy życia, powściągnięcia zbytków i swawoli, ale niestety – głosy poetów i publicystów są bezsilnymi zawsze, jeżeli nie wesprą ich instytucje, jeżeli głoszone przez nich idee nie pobudzą śmiałych inicjatorów, którzy by je wcielili w odpowiednie prawa i urządzenia. Gdy ów posadzony na tronie Piast – od którego wyczekiwano wszystkiego, choć nie dano mu środków odpowiednich – okazał się słabym i nieudolnym, wtedy opuszczono ręce i z tym większą żarliwością uchwycono się jedynej idei, która nie straciła kredytu, lecz przeciwnie: wobec doznanego zawodu tym większej nabrała siły – idei religijnej.
Ta suma wrażeń budzących trwogę i rozpacz, niepokój o jutro, o losy najbliższych, o własne życie i mienie, klęski materialne i moralne – powtarzające się przez tyle lat – musiały wywołać w umysłach szereg odpowiednich pojęć i nowych uczuć, równo – ważących te wrażenia i łagodzących wywołane przez nie cierpienia; inaczej bowiem niepodobna by było znieść takiej ciągłości jednostronnie przygnębiających stanów duszy bez rozstroju władz umysłowych. Nie brakowało zapewne ludzi, którzy – jak to o sobie Pasek niejednokrotnie opowiada – w trunku szukali lekarstwa na zabicie frasunku lub też wpadali w stan idiotycznego zobojętnienia i niedbałości na wszystko. U znacznej większości narodu klęski te rozbudziły lub spotęgowały uczucia religijne, których uzewnętrznienie przybrało rozmaite formy, odpowiednio do stopnia rozwinięcia umysłowego różnych grup i warstw społecznych. U jednych wyraziło się ono bezmyślnym powtarzaniem pacierzy, odbywaniem pielgrzymek do miejsc cudownych i rozlicznymi czysto formalnymi praktykami; drudzy starali się znowu pozyskać opiekę niebios darami i zapisami na pobożne i dobroczynne cele, odnawianiem porujnowańych przez wojny świątyń, zakładaniem nowych kościołów i klasztorów; wielu wreszcie znękanych materialnymi i moralnymi stratami szukało w klasztorach pożądanego tak spokoju i pociechy dla duszy w ciągłym obcowaniu z Bogiem. Twardowski, który ze światowego dworzanina stał się czynnym członkiem aż dwóch bractw pobożnych (u bernardynów w Kobylinie około 1653 r.), zachęca płeć niewieścią do życia klasztornego, przedstawiając w Nadobnej Paskwalinie triumf miłości niebiańskiej, chrześcijańskiej, nad pogańską, zmysłową. Kupidyn zwyciężony odbiera sobie życie, a nadobna bohaterka poświęca swą urodę Bogu i zostaje ksienią w klasztorze. Po raz pierwszy religia zespoliła się u nas tak silnie z życiem społeczeństwa; ksiądz w ogóle, a zakonnik w szczególności, zaczął w życiu towarzyskim używać szacunku i sympatii, jakiej nie znał w wiekach poprzednich.
Najpodnioślejszą formę przybrało uczucie religijne tam naturalnie, gdzie życie umysłowe z dawna już się rozwinęło, mianowicie na południowo-zachodnim pograniczu Rzeczypospolitej. Świadomość błędów politycznych i niesprawiedliwości społecznych, świadomość zaniedbania obowiązków i zapomnienia cnót obywatelskich obudziła tam myśl o potrzebie odrodzenia się moralnego i narodowego, przebłagania Boga za popełnione winy dobrymi czynami, a nade wszystko ofiarą krwi własnej w obronie ojczyzny i Kościoła przeciw niewiernym. Konfederacja tyszowiecka była pierwszym objawem tego dodatniego dążenia, objawiającego się głównie śród ziemian małopolskich, spośród których wyszedł ówczesny wybawiciel Rzeczypospolitej – Stefan Ozarnecki.
Uczucia te i pojęcia znalazły również wymownych tłumaczów i żarliwych propagatorów w dwóch małopolskich poetach, Kochowskim i Potockim, i wydały dwa najciekawsze i najwybitniej charakteryzujące życie duchowe tej epoki utwory: Wojnę chocimską i Psalmodyję.
Pierwszy z nich wybrałem za przedmiot niniejszego studium, gdyż odbija nie tylko najgłębszą treść ówczesnego ducha narodu, ale zarazem odtwarza liczne barwne i wybitne rysy jego zewnętrznego życia. Jak w rzeczywistości ówczesnej, tak i w poemacie Potockiego myśli i uczucia podniosłe splatają się z rubasznymi i pospolitymi, szczegóły dodatnie z ujemnymi w całość niejednolitą, ale bogatą pod względem treści, tworzą obraz nie piękny, bo brak mu harmonii, symetrii i perspektywy, ale wierny, szczery i zajmujący w drobiazgach swoich jak płótno flamandzkiego mistrza. – Myśl przewodnia nie przenika tu wszystkich szczegółów, lecz snuje się śród nich jak owe wstęgi z napisami na starych obrazach, wychodzące z ust postaci lub unoszące się nad ich głowami.II
Nim zaczniemy rozpatrywać się bliżej w samym utworze, wypada nam, w warunkach otoczenia i kolejach życia jego autora, poszukać źródeł tych pojęć i uczuć, tych tradycji i wrażeń, których wierne i dosadne odtworzenie czyni Wojnę chocimską tak zajmującym i pouczającym świadectwem życia naszych praojców w drugiej połowie XVII wieku.
Szczupły zapas wiadomości, jakie o życiu Wacława Potockiego zebrał i podał K. Szajnocha ( Szkice historyczne, t. I), został dopiero w ostatnich latach zbogacony nowymi danymi w pracach prof. J. Czubka (Kraków 1895) i prof. A. Brücknera ( Ostatnie lata Wacława Potockiego, Kraków 1896, i Spuścizna rękopiśmienna po Wacławie Potockim, Kraków, cz. I 1898, cz. II 1899, tudzież w „Przeglądzie Polskim” z r. 1902).
Potocki pochodził ze starodawnego i licznie rozgałęzionego rodu Szreniawitów, którego pierwotną siedzibą była piękną i żyzna dolina rzeki Szreniawy, przerzynającej dzisiejszy powiat miechowski w kierunku od Miechowa na Słomniki i Proszowice ku Wiśle, do której wpada pod Koszycami. Szreniawa, pierwotne „zawołanie” (hasło i godło wojenne) całego rodu, przeszła później na miano herbu wielu pojedynczych rodzin, powstałych po rozbiciu pierwotnej, rodowej organizacji. Te nawet rodziny, które inny herb lub inną nazwę dla pierwotnego godła przyjęły, mieszkając w okolicach pierwotnego gniazda nie zatracały z pamięci:
spólnej strugi,
Którąśmy długiem pasmem, jako bieży z góry,
Jeszcze kiedy rozmierzał Lech tę ziemię sznury,
Kiedy Krakus, gdzie smocy ludzie żywo jedli,
Miasto swoje stołeczne zakładał, osiedli
Przy tej ścienie, gdzie nieba bystre Tatry bodą,
Gdzie nas winną Lyaeus podsyca jagodą.
Stąd, jako orzeł z gniazda, koń trojański z brzucha
Odważne kawalery (nie ujrzysz piecucha)
Wysadza na theatrum koronnego świata.
Tak mówi o swym rodzie sam Potocki w „przemowie” do Wojny chocimskiej i w słowach jego nie należy dopatrywać czczej przechwałki, panegirycznej przesady, lecz istotne przeświadczenie oparte na odległej starożytności i wielowiekowej służbie tego rodu (a raczej całego ziemiaństwa okolic Krakowa) w sprawie kraju i cywilizacji. Toteż każdy Szreniawita czuł się o wiele lepszym obywatelem, o wiele dostojniejszym szlachcicem od mieszkańca Mazowsza lub puszcz zaniemeńskich; pojmował przy tym, że po – winien służyć innym za wzór rycerza – obywatela, że oświata, z jakiej od tylu pokoleń korzysta, czyni go wyższym umysłowo i moralnie, nakłada obowiązek nauczania i oświecania młodszej braci. Nie każdy wprawdzie Szreniawita pojmował tak podniośle swe obowiązki, o ile wysoko cenił swą rodową dostojność, ale nam chodzi tu o wyjaśnienie źródła pojęć i uczuć jednego tylko, w którym ród ten znalazł tak świetnego przedstawiciela.
Urodził się Wacław Potocki w Woli Łużeńskiejj w okolicach Grybowa na Podgórzu Karpackim; datę urodzenia (1625 r.) wskazują dane, zawarte w Trenach na śmierć syna, a także i ustęp z Pocztu herbów, wydanego w r. 1696, w którym poeta nazywa się „siedemdziesięcioletnim starcem”.
O stosunkach rodzinnych Potockiego niewiele wiemy; miał on dwóch braci, z których jeden, Jerzy, był sędzią krakowskim, drugi, Jan, stolnikiem bielskim. Pochodzili z rodziny ariańskiej i dopiero po wydaniu w r. 1658 prawa wydalającego arian z kraju przyjęli wszyscy bracia katolicyzm, żony ich jednak zostały ariankami. Czy swoją późniejszą zamożność, o jakiej świadczy, prócz posiadania rozległej i ludnej wsi na Podgórzu Karpackim, własne wyznanie poety w dedykacji Syloreta swej synowej, zawdzięczał bogatemu ożenieniu i pracy, czy też mienie to przypadło mu w spadku po rodzicach, o tym dla braku dowodów nie można nic pewnego powiedzieć. Również domyśleć się wolno tylko biografowi, iż autor Argenidy odbywał nauki w Krakowie i tam miał sposobność zawiązać stosunki tak z Kochowskim Wespazjanem, jak i Janem Sobieskim. Dość rozległa erudycja, jakiej dowodem jest przede wszystkim przedmowa do Wojny chocimskiej, świadczy, iż Potocki w swej młodości dużo czasu poświęcał studiom.
W jakich warunkach i pod jakimi wpływami arianizm Potockiego przekształcił się w gorliwą religijność noszącą piętno katolickie, o tym brak wszelkich świadectw.
Nie znając kolei życia Potockiego, nie możemy oznaczyć bliżej warunków, śród których rozwijały się pojęcia i uczucia, z jakimi spotykamy się w Wojnie chocimskiej, nie możemy nade wszystko przedstawić głównych momentów tego procesu duchowego, którego rezultat jedynie mamy przed sobą. Domyślać się tylko możemy, iż jako członek zamożnej rodziny, potomek starodawnego rodu, człowiek posiadający piękne mienie, dobrą głowę, serce szlachetne i liczne stosunki śród małopolskiego ziemiaństwa musiał brać czynny udział w życiu towarzyskim i publicznym, że był nie tylko pożądanym dla dowcipu i wymowy, i ogłady obyczajowej gościem, ale też chętnie słuchanym doradcą i mówcą na obchodach i zebraniach. Czy w młodości swej służył wojskowo – nie wiemy; później brał, o ile się zdaje, udział w pospolitym ruszeniu w czasie wojen kozackich i szwedzkich; sceny wojenne i obrazy obozowego życia w Wojnie cliocimskiej są nakreślone tak żywo, drobiazgowo i z takim realizmem, że tylko osobiste wrażenia i własne doświadczenie mogło dostarczyć poecie tych barw i rysów.
Wojny i wypadki z epoki 1648 do 1668 r. musiały naturalnie wywrzeć wielki wpływ na Potockiego. Wpływ ten przecie podziałał nie tyle na umysł, ile na serce; zamiast zburzyć dawniejsze pojęcia i dać początek układowi nowych grup, podniecił jedynie patriotyzm i ducha religijnego. Widząc w spadających na kraj klęskach gromy zagniewanego Boga, nie pomyślał on nawet, z ogółem ówczesnej szlachty, by rozpatrzyć się w fundamentach rozpadającego się gmachu, lecz szukał jedynie najbliższej przyczyny tak strasznej kary i takiego gniewu Bożego. Przyczyną tą wydało mu się zaniedbanie posłannictwa ciążącego na szlachcie i polegającego na ciągłych bojach z niewiernymi w sprawie religii. Zaniedbanie to znowu wynikło ze zniewieściałości, zbytków i wpływu cudzoziemskich obyczajów, wprowadzonych głównie przez królów cudzoziemców, którzy przy tym nie rozumiejąc pojęć, obyczajów i dążeń narodu, nie mogli w nim podtrzymywać rycerskiego ducha i przestrzegać wiernego wypełnienia świętego posłannictwa. Stąd pochodzi u Potockiego ta zacięta niechęć ku królom z dynastii Wazów, którym przypisuje znaczny udział w nieszczęściach krajowych. Nie wiemy wprawdzie, jak się zachowywał Potocki podczas rokoszu Lubomirskiego, jednakże zarówno widoczna życzliwość dla tej odrośli Szreniawitów, występująca wielokrotnie na kartach. Wojny domowej, jak i niechęć ku Wazom, a Janowi Kazimierzowi w szczególności, o której świadczy przedmowa do tego poematu, pozwalają nam domyślać się, iż stał po stronie rokoszan i jedynie może dla podeszłego wieku nie brał udziału w bratobójczych walkach.
Gdy więc, z wielką radością Potockiego, znienawidzony Waza ustąpił dobrowolnie z tronu, dla którego nie mógł znaleźć potrzebnego oparcia, otucha najżywsza napełniła jego serce pałające miłością dla Rzeczypospolitej. Teraz otwierała się, w mniemaniu jego, narodowi pora i pole do rehabilitacji, do odświeżenia przyćmionego blasku i upadłej wielkości. Nic nie przeszkadzało już do przywrócenia dawnych obyczajów, za którymi zawitają dawne dobre czasy. Dość osadzie na tronie króla rodaka-Piasta, a powróci dawne męstwo, prostota życia, uczciwość, pobożność, a z nimi wielkość i potęga czasów Bolesławowych.
Chcąc w miarę swych sił i zdolności przyczynić się do urzeczywistnienia najrychlejszego tej wymarzonej ery szczęścia, swobody i potęgi, zamierza Potocki wypowiedzieć te idee w wymownym manifeście, przedstawić zarazem współczesnym wzór do naśladowania, i to wzór tym więcej zachęcający, iż wzięty nie z odległych wieków, lecz niedalekiej przeszłości.
Co pobudziło Potockiego do rymotwórczej działalności, kiedy i od czego zaczął swój zawód literacki, tego dotąd nie wiemy. Być może, iż powodzenie szkolnych ćwiczeń, przy wrodzonej łatwości w nadawaniu swoim słowom wierszowego układu, było pierwszą podnietą do dalszego uprawiania tego pola. Silniejszym bodźcem były zapewne pochwały i zachęty grona wesołych towarzyszów, wśród których przy kielichu tworzył Potocki drobne okolicznościowe wierszyki lub przyoblekał w rymowaną szatę ulubione facecje i anegdoty. Posyłając zbiór Fraszek swemu „bratu” Andrzejowi Żydowskiemu (stolnik i sędzia grodzki krakowski, a później chorąży), powiada, iż pisał je „przed lat trzydziestą jeszcze, z młodu”. Czując się na siłach i zachęcany zapewne przez krewnych i przyjaciół, by nie marnował przyrodzonego „dowcipu”, zaczął z kolei podejmować coraz większych rozmiarów i poważnej treści utwory. Jedną z pierwszych prac była prawdopodobnie Smutna przygoda i śmierć żalościwa nadobnej Wirginijej dziewice rzymskiej rymem opisana 1652 roku .
Dla umniejszenia sobie trudu Potocki brał zwykle jakiś łaciński poemat lub romans i takowy z wszelką swobodą nie przekładał, ale raczej odtwarzał – rozszerzając, skracając” lub przekształcając dowolnie. W ten sposób została utworzona Argenida, napisana około r. 1666. Czy to jednakże skutkiem nieufności w swój talent, czy dla zbytniej drażliwości o honor swego rodu, trzymał Potocki utwory te w rękopisie, odczytując jedynie rodzinie i dobrym znajomym i posyłając je od czasu do czasu w darze komuś z bliższych, z obszerną i czułą zwykle dedykacją. Fraszkami obdarza, jak to już wspomnieliśmy, swego „brata” Andrzeja, S yloreta poświęca z rzewną przedmową wdowie po jednym z synów, Aleksandrze z Bościszewskich Potockiej, Wojnę chocimską swemu zięciowi Andrzejowi Lipskiemu.
Z podobnego postępowania wnosić można, iż Potocki uważał rymotwórstwo za przyjemną i przystojną dla szlachcica rozrywkę i że z początku nie myślał wcale służyć swym piórem sprawie publicznej. Z wiekiem dopiero, gdy starzejącej się dłoni oręż ciężyć zaczynał, zmienił swe przekonania pod tym względem.
Na zmianę tę wpłynąć mogło, prócz wielu innych czynników, ówczesne pojęcie o istocie i zadaniu poezji. Przede wszystkim należy zwrócić uwagę, że nie tylko u nas, lecz i w zachodniej Europie sztuka wtedy nie wyzwoliła się jeszcze z zależności od rzemiosł z jednej, a od nauki z drugiej strony. Jak nie uznawano różnicy między malarzem artystą a malarzem rzemieślnikiem i obu zaliczono do jednej korporacji, tak z drugiej strony nie robiono różnicy między uczonym, literatem a poetą. Łatwość wyrażania myśli w wierszowej formie (zwłaszcza po łacinie) była miarą zdolności i mądrości ówczesnych uczonych. Wszystko, co stanowiło treść nauki, mogło służyć za osnowę utworu poetycznego; stąd tak często spotykamy w dawniejszych wiekach poematy astronomiczne, teologiczne, filozoficzne, stąd nie tylko prawidła gramatyki i retoryki, ale także zasady uprawy roli, gry w szachy itp. wykładano wierszem. Wszystko, co chciano trwale upamiętnić (fakt dziejowy, zasługi pewnej jednostki), jak również te reguły czy też szczegóły pewnej nauki, które należało wpoić w pamięć ucznia, przybierano w formę wierszową. Jedynym zadaniem sztuki w mniemaniu ówczesnych było, prócz chwały Bożej, przekazywanie dla potomności wydarzeń wieków poprzednich i zasług wielkich ludzi. Doniosłe dziejowe wydarzenia upamiętniano wznoszeniem świątyń i kościołów zasługi i czyny ludzkie – posągami i wizerunkami. Jednakże pamiątki te łatwo i często niszczy „zazdrość ludzka”, powiada Potocki, jedno pismo tylko jej się nie lęka, ono jedynie mogło przechować nam wiadomości nie tylko o wielkich triumfach, lecz i o wielkich klęskach, nie tylko o wielkich czynach i cnotach; lecz i o strasznych zbrodniach. Jak całe znaczenie kolumny, posągu lub wizerunku polega na zasługach i czynach, jakie unieśmiertelnia, tak cała wartość utworu poetyckiego polega przede wszystkim na jego treści i na faktach, jakie upamiętnia, i bohaterach, jakich opiewa.. Iliada i Eneida zawdzięczają swą sławę i piękność temu, iż opisują wielkie czyny i wielkich bohaterów dwóch największych ludów starożytnych. Zasługa Homera i Wirgiliusza polega głównie na wyborze przedmiotu, na podjęciu tak wdzięcznego i zaszczytnego zadania. Ówczesnego polskiego czytelnika zachwycała Iliada lub Eneida nie pełnym prawdy i plastyki odtworzeniem życia starożytnego, obrazami przyrody i uczuć ludzkich, ale samą jedynie treścią, samą fabułą, nadzwyczajnymi przygodami bohaterów i bogów. Pierwszy Kochanowski w Muzie sformułował i wyrozumował główną zasadę ówczesnej poetyki, iż Muzy są córkami pamięci i stąd zadaniem ich upamiętniać wielkich ludzi i wielkie czyny, albowiem to tylko pozyska sławę nieśmiertelną, co upamiętni poeta ozdobnym rymem. Kochanowski, choć nie pojmował jasno, lecz odczuwał piękności Iliady i Eneidy, i dlatego nie czując się na siłach, by „mężom i bojom podołać”, wolał ograniczyć swą działalność epicką na drobnych poemacikach, jak Proporzec, niż w zamierzonym, ale niewykończonym Władysławie pod Warną narażać się na porównanie, jeżeli już nie z Homerem i Wirgiliuszem, to przynajmniej z Tassem. Inni przecie wierszopisowie niewiele sobie robią zachodu z tymi wielkimi imionami. Taki Maciej Stryjkowski na przykład w przedmowie do Wjazdu do Krakowa Henryka Walezego stawia siebie z całą naiwnością ponad Wirgiliuszem i Owidiuszem, „bo oni folgując ozdobie chybiali gościńca, a tak słów, nie rzeczy, tylko byli historykami”, on zaś „pisał po prostu, bo prostoty potrzebuje prawdą”. Słowem, w tych dwóch rzymskich poetach widzi on swych kolegów kronikarzy, i to nieszczególnych, bo za mało dbających o prawdę. Twardowski Samuel, który w dwóch olbrzymich poematach zostawił rymowaną kronikę wypadków od 1600 do 1660 r., z góry upewnia czytelnika, iż daje mu „zupełnie prawdziwą opowieść” („gołą naracyją”), „bez barw i ozdób poetyckich”, że pisze to tylko, „co prawdziwego rozumiał”, i rzeczywiście w utworach swoich jest suchym i drobiazgowym kronikarzem współczesnych wypadków, i choć chwilami staje się wymownym a nawet podniosłym, to zaraz wraca do swej poprzedniej roli. Najdobitniej wypowiedział to pojęcie o poezji Kochowski w dedykacji swego zbioru, królewiczowi Jakubowi Sobieskiemu:
Muzy są bowiem córkami pamięci,
Kiedy imiona bohaterów głoszą;
Te królom ryją na wieczność pieczęci
I chwałę w różne klimata roznoszą
Instrumentem ich ktoś pańskich dzieł zowie,
Ja, że są sławy w potomność posłowie.
W wierszu pt. Muzy potrzebne Marsowi stanowczo twierdzi, że „Jeśli grono dziewiętne, Dam parnaskich niechętne – A Kalijopy piórem sławne dzieje, Na świat nie wyjdą, zwycięstwo zniszczeje”; Ilium gdyby „nie znało Homerowych chęci w wiecznej by dawno zgasło niepamięci”, również waleczność wielkiego Macedona „dla tego dzisiaj w takowej jest cenie”, że „wzięła na wieczność paszport w Hipokrenie”. To samo powtarza Kochowski w innym wierszu: Muzy. Zgodnie z ta… teorią nazywa Twardowskiego „Wirgiliuszem słowiańskim” i twierdzi z całym przekonaniem, że posiadając go, Polska nie ma co zazdrościć „Mantuej wieszczka”. Treść poematów Twardowskiego interesuje go daleko więcej niż opowiadania Eneidy o tak odległych półbajecznych czasach; artyzm rzymskiego mistrza nie istnieje dla niego; nie czytał on prawdopodobnie Eneidy w całości, a szkolny wykład odwrócił jego uwagę od prawdziwych piękności nudnym, pedanckim komentowaniem drobiazgów, które zniechęciło do bliższego poznania całego poematu.