Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wakacje z truchłami - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 sierpnia 2021
Ebook
39,99 zł
Audiobook
39,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wakacje z truchłami - ebook

Na terenie utworzonego przez pewną pasjonatkę kryminałów Prywatnego Parku Zbrodni, dochodzi do morderstwa. Tymczasem nieopodal odbywa się zlot blogerek. Dwie przyjechały na organizowane tam warsztaty z jasnym celem: chcą stworzyć mroczny portal o krwawych morderstwach i zarobić na nim wielkie pieniędze. Na czas trwania zlotu zatrzymują się u ciotecznej babki jednej z nich, pani co najmniej specyficznej, która wszędzie widzi zjawiska nadprzyrodzone i energicznie je tępi z obawy o swoje życie.

Iwona Banach ma ten sam dar, który miała Joanna Chmielewska. Rozmiesza czytelnika od pierwszej do ostatniej strony jej powieści.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66630-51-2
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WAKA­CJE Z TRU­CHŁAMI

Las był ciemny, ale z daleka prze­dzie­rały się pobły­ski świa­tła albo świa­teł. Okrzyki, jakieś głosy. Coś się działo. I to coś nie było dobre.

Gdzieś szcze­kały psy.

Sły­chać było szczęk jakie­goś żela­stwa.

Noc roz­no­siła odgłosy po oko­licz­nych polach tak, że nie było wia­domo, skąd nad­cho­dzi nie­bez­pie­czeń­stwo. Wia­domo było tylko, że się zbliża. Moż­liwe, że nad­cho­dziło zewsząd. Było pewne, że to miej­sce nie jest bez­pieczne. Może ni­gdy nie było.

– I co my teraz zro­bimy?

– Musimy się ukryć. Na długo, może na bar­dzo długo, ale kie­dyś wró­cimy i odbie­rzemy to, co nam się należy.

– Ale jak?

Ubrana na czarno postać uci­szyła ręką szepty.

– Zapa­mię­taj­cie. Maje­ra­nek, łopian, cha­ber, a potem senes i wer­bena, to ważne. To tylko część. Reszta jest pod kro­pi­dłem. Zapa­mię­ta­cie? Posta­raj­cie się! Teraz musimy ucie­kać.

Trza­snęła jakaś gałąź.

– Idą po nas…

– To ma być senes czy sedes?

– Senes! Jesz­cze ktoś nas usły­szy…

Las tonął w ciem­no­ściach i mgle. A może to nie była mgła, tylko dym?

Wszy­scy rozej­rzeli się dookoła, ale w tych warun­kach nie było szans zoba­czyć cze­go­kol­wiek, a już z pew­no­ścią kogo­kol­wiek.

Ktoś jed­nak tam był. Sły­szał. Słu­chał… To, co się tu działo, było ważne. Kil­ka­krot­nie powtó­rzył usły­szaną infor­ma­cję. Liczył, że przy­nie­sie mu for­tunę.

– Maje­ra­nek, łopian, cha­ber, senes i wer­bena, kro­pi­dło – powta­rzał cichym gło­sem, odda­la­jąc się z miej­sca, które z chwili na chwilę sta­wało się coraz bar­dziej nie­bez­pieczne. – Maje­ra­nek, łopian, cha­ber, senes i wer­bena, kro­pi­dło. – Na­dal jed­nak nie był pewny, czy cho­dziło o senes czy sedes? I co z tym kro­pi­dłem? Moż­liwe, że trzeba zro­bić jakiś płyn… Napar… Nalewkę. A sedes to prze­cież coś z łaciny, od sie­dze­nia, więc może należy nim nacie­rać pośladki?

Nie był jedyną osobą, która sły­szała i widziała, co się działo. Ktoś nawet zapi­sał co waż­niej­sze słowa. Nie­stety, nie było zbyt dobrze sły­chać.

Wiedźmy, bo to na pewno były wiedźmy, szep­tały, prze­ka­zy­wały sobie tajemne for­muły, knuły…

Nie tań­czyły nago przy księ­życu, tym razem ucie­kały.

A potem nastą­pił arma­ge­don.Na park peni­sów nie zgo­dził się pro­boszcz, ale w sumie to i tak nie miało więk­szego zna­cze­nia. Nawet nie musiała pytać. Odkąd teren nale­żał do niej, nikomu nie musiała się tłu­ma­czyć z tego, co zamie­rza tam zro­bić. Kło­pot był zupeł­nie gdzieś indziej. Arty­ści… Oni nie chcieli rzeź­bić peni­sów, a prze­cież jak ina­czej miała je zdo­być? Piękne, arty­stycz­nie wyko­nane penisy nie walają się po uli­cach, nie­stety.

Kiedy prze­czy­tała w jed­nej z bul­wa­ró­wek o Haesin­dang, kore­ań­skim parku, który przy­ciąga tłumy tury­stów, zdała sobie sprawę, że to jest genialny pomysł na zaro­bek, i to taki, który nie będzie wyma­gał wiel­kich nakła­dów. Wystar­czy­łoby tro­chę peni­so­po­dob­nych rzeźb i jakaś legenda, zresztą bez legendy też by jakoś prze­szło.

Jed­nak zna­le­zie­nie kogoś, kto wyrzeźbi penisa wiel­kiego jak pół domu i nie zażąda za to milio­nów zło­tó­wek, oka­zało się nie­moż­liwe. A potrzeba było tych rzeźb co naj­mniej kil­ka­dzie­siąt. I, nie­stety, nie mogły być z pla­stiku.

Już sobie wyobra­żała penisy kamienne, mar­mu­rowe, spi­żowe, w osta­tecz­no­ści drew­niane albo choć gip­sowe, ale… No cóż, takie były poni­żej god­no­ści arty­stów. I choć ta ich god­ność nie miała dla niej naj­mniej­szego zna­cze­nia, to jed­nak pro­jekt upadł.

Może to była rze­czy­wi­ście za mała wieś na takie atrak­cje? Tak przy­naj­mniej twier­dzili wta­jem­ni­czeni miesz­kańcy. A może nie­po­trzeb­nie ich po pro­stu wta­jem­ni­czała w ten pro­jekt?

Już sprze­daż tego terenu nie każ­demu się na wsi podo­bała. Nato­miast pomysł, by zało­żyć tu park roz­rywki, wywo­łał ogromne poru­sze­nie, zie­mia się nie­mal zatrzę­sła. No, ale ludzie, jak to ludzie, zawsze gadają. Nie miała zamiaru się tym przej­mo­wać.

Na próżno tłu­ma­czyła, że atrak­cje nie są dla wsi, ale dla reszty świata, i z pew­no­ścią przy­niosą wio­sce i sławę, i pie­nią­dze. Ale stare baby i młode dewotki, wielce obra­żeni arty­ści, któ­rych śmiała spro­wa­dzić do roli wytwór­ców taniej por­no­gra­fii, oraz pro­boszcz powie­dzieli sta­now­cze „nie”. Pomysł upadł, lecz ziarno zostało zasiane.Mie­tek wra­cał do domu nad ranem upa­lony i pijany, jak co noc po wypła­cie, a że pra­co­wał doryw­czo i wypłaty też były doryw­cze, to zda­rzało mu się to czę­sto.

Tym razem impre­zo­wał z turyst­kami, z dziew­czy­nami, co dla niego było rzad­ko­ścią. To zna­czy może tak bar­dzo nie impre­zo­wał, tylko dołą­czył do nich i tro­chę się u nich zasie­dział. Było ogni­sko i oczy­wi­ście stada koma­rów. Jemu nie prze­szka­dzały, ale turyst­kom dobrze dały w kość, szcze­gól­nie tym, które prze­sa­dziły i padły w boju. Nie że zaraz bar­dzo padły, tylko tro­chę.

Z powodu zawro­tów głowy Miet­kowi droga się dłu­żyła, ale w końcu dotarł do furtki i wszedł na zachwasz­czoną dróżkę. Kop­nął dziu­rawy gar­nek, pokle­pał kro­ko­dyla, który wyło­nił się z asfal­to­wej rzeczki w sadzie, zjadł kilka kana­pek rosną­cych na krzaku przed domem, wes­tchnął, otwo­rzył drzwi i już miał wejść do kuchni, kiedy zoba­czył kobietę leżącą pod sto­łem.

– Szlag mnie zaraz trafi! Co on dodał do tego ziel­ska? Takich efek­tów jesz­cze nie mia­łem – poskar­żył się nie­ist­nie­ją­cym sąsia­dom, pomam­ro­tał tro­chę do sie­bie i poszedł się poło­żyć.

Wyima­gi­no­wane kanapki nie wystar­czyły na długo, więc po godzi­nie wstał, wygrze­bał z lodówki kawa­łek zeschłej, ale – jak sądził – jesz­cze jadal­nej pasz­te­to­wej, dwa jajka, cebulę, śmie­tanę z lekko tylko widocz­nym śla­dem ple­śni i kaszankę. Wrzu­cił to wszystko na patel­nię. Wyło­wił sko­rupki jaj, zamie­szał i zaczął jeść pro­sto z patelni. Po chwili jed­nak włą­czył gaz. Z chle­baka wycią­gnął kilka kro­mek nie­zbyt świe­żego chleba.

Zamy­ślił się nad świa­tem. To tro­chę trwało.

Kiedy maź na patelni lekko już się przy­pa­lała, znów się­gnął po łyżkę i zaczął jeść.

Danie nie nale­żało do luk­su­so­wych, ale było, ist­niało, co w takich chwi­lach miało kolo­salne zna­cze­nie, bo po mie­szance prze­róż­nych spe­cy­fi­ków i wypa­le­niu spo­rej ilo­ści zioła zawsze był tak głodny, że zjadłby wszystko, nie wyłą­cza­jąc kociej karmy.

Tyle że się skoń­czyła.

Mru­sia zaopa­trzyła go w trzy zde­chłe myszy, które leżały jak wyrzut sumie­nia na kuchen­nym stole, ale nie był w sta­nie ich zjeść. Zna­czyło to tylko tyle, że karmy nie ma już od kilku dni i Mru­sia musi radzić sobie sama, co zawsze robiła nie­chęt­nie.

Zigno­ro­wał to, że Mru­sia nie żyje już co naj­mniej tak długo jak jego matka i że karmy nie kupo­wał w ogóle.

Myszy nie zro­biły na nim wra­że­nia.

Wes­tchnął z rezy­gna­cją, wyli­zał patel­nię i wró­cił do łóżka, po dro­dze ze zdzi­wie­niem spoj­rzał na kobietę pod sto­łem.

Na­dal tam leżała.

Mimo wszystko, z domieszką czy bez, towar pierw­sza klasa!O ile park peni­sów jako pomysł na zaro­bek padł, o tyle sam pomysł zało­że­nia parku pozo­stał. Oczy­wi­ście, park jako taki nie jest miej­scem, na któ­rym da się zaro­bić, bo mało kto kupuje bilety do parku, i to na wsi. Par­ków w Pol­sce jest sporo i nie są czymś nad­zwy­czaj­nym nawet w mia­stach, a cóż dopiero na wsi, gdzie cała miej­sco­wość jest wła­ści­wie par­kiem. Oczy­wi­ście w poję­ciu ogól­nym, czyli drzewa, krzaki, alejki, ławki, może też kilka sto­łów pik­ni­ko­wych i coś szem­rzą­cego… Lep­sze parki mają ponadto dzi­waczne rzeźby, fon­tanny, jakieś domki gotyc­kie czy inne świą­ty­nie Sybilli, jak park Czar­to­ry­skich w Puła­wach. Ale i to nie wystar­czy.

Nie tu, nie teraz i nie za takie pie­nią­dze, o jakich marzyła. Na swoim dość spo­rym tere­nie chciała urzą­dzić park, który przy­nie­sie jej i sławę, i pie­nią­dze. Mówi się „wielka sława to żart”, ale nie, to nie jest prawda! Wielka sława to wiel­kie pie­nią­dze! Tak jak z tym par­kiem peni­sów – był tak sławny, że cią­gnęli tam ludzie z całego świata! I na pewno kupo­wali bilety wstępu. Wszy­scy jak jeden mąż.

No, ale penisy już prze­pa­dły, lecz idea pozo­stała.

Zasta­na­wiała się, co by mogło być rów­nie fascy­nu­jące jak penisy.

Na pewno nie sztuka. To już nie te czasy. Teraz sztuka jest bar­dziej dla sno­bów. A więc co? Co się sprze­daje jak świeże bułeczki? O czym się mówi? Co jest na pierw­szych stro­nach gazet albo w zajaw­kach pro­gra­mów infor­ma­cyj­nych?

Oczy­wi­ście zbrod­nia!

I tak wła­śnie powstał Park Zbrodni. Pry­watny Park Zbrodni. Pierw­szy i jedyny w Pol­sce, a może i na świe­cie. Pry­watny Park Zbrodni.Mie­tek obu­dził się rano ska­co­wany, roze­dr­gany i chory. Świe­żość pasz­te­to­wej albo kaszanki, nie pierw­sza ani nie druga, a może nawet zde­cy­do­wa­nie ostat­nia, dała mu się we znaki. Nie­wy­klu­czone też, że połą­cze­nie tych świe­żo­ści z kanap­kami z krzaka przed domem, które oka­zały się owo­cami śnie­gu­liczki i były nieco tru­jące, spo­wo­do­wały, że się pocho­ro­wał.

W zasa­dzie był do tego przy­zwy­cza­jony, toteż nie prze­jął się tym za bar­dzo. Tylko się tro­chę wku­rzył na koguty, które ośmie­liły się obu­dzić go tak wcze­śnie. Było chyba około jede­na­stej.

Nie­zbyt przy­jaź­nie nasta­wiony do świata, wyj­rzał przez okno. Asfal­towa rzeczka w ogro­dzie już znik­nęła, kro­ko­dyla też nie było. Polazł do kuchni. Myszy, które wywa­lił wie­czo­rem do śmiet­nika, znów leżały na stole. Prze­szedł do pokoju i zasiadł przed tele­wi­zo­rem z butelką wody w ręku.

Zasta­na­wiał się, co mógłby zjeść na śnia­da­nie albo raczej co wypić, by coś pora­dzić na kaca, ale nic nie zna­lazł.

Kobieta na­dal leżała pod sto­łem i teraz pomy­ślał, że może to wcale nie taki znowu dobry towar, tylko zwłoki Pako­sio­wej jakoś się do niego przy­wle­kły i teraz leżą bez sensu nie tam, gdzie powinny.

Nie było to dla niego nawet prze­ra­ża­jące, wię­cej, natych­miast wyczuł oka­zję, by tro­chę na tym zaro­bić. To pozwo­li­łoby mu prze­trwać ten dzień, a może i ura­czyć się na noc.

Mie­tek nie miał wiel­kich ambi­cji. Żył i to mu wystar­czało. Póki żyła jesz­cze jego matka, usi­ło­wał mieć jakieś plany i ambi­cje, z reguły były to jej ambi­cje. Robił, co mu kazała, cza­sami nawet coś sen­sow­nego, no i nie­raz się mył i cze­sał, a teraz zupeł­nie nie miał na to ochoty.

Wstał sprzed tele­wi­zora, prze­cze­sał czu­prynę pal­cami, omi­nął zwłoki sze­ro­kim łukiem, wpadł do łazienki, zawle­czony tam przez wła­sny żołą­dek, który przez jakiś czas nie pozwa­lał mu się stam­tąd odda­lić, i posta­no­wił iść jak naj­szyb­ciej sfi­na­li­zo­wać sprawę zwłok Pako­sio­wej, a potem – zaopa­trzony w kil­ka­na­ście, może kil­ka­dzie­siąt zło­tych – udać się za naj­bliż­szy poste­ru­nek poli­cji, gdzie znaj­do­wała się sta­cja ben­zy­nowa i można było zaku­pić coś z pro­cen­tami. Jak naj­szyb­ciej…– Prze­bąki są, że pój­dzie ten kon­kurs – powie­działa Aure­lia. – Podobno facet od castin­gów już buszuje w sieci, ale to ma być naj­pierw gru­powo. Potem dopiero będzie dziew­czyny wybie­rał. Wie­cie, jaki zapo­wiada się szał?! Wszyst­kie pin­dzie się posrają, a ta, która zwy­cięży, to nor­mal­nie utopi się w szam­pa­nie i będzie srała dola­rami.

Kon­kurs na Miss Insta­grama był legendą. Ta legenda krą­żyła od lat i raczej nie miała wiele wspól­nego z rze­czy­wi­sto­ścią, ale wiele dziew­czyn się na nią łapało, wiele marzyło, a były i takie, które wie­rzyły w nią niczym w prawdę obja­wioną.

Znane są legendy wiej­skie, te od kra­sno­lud­ków i cało­wa­nia żab, by prze­mie­nić je w ksią­żęta prze­cud­nej urody, z kasą i posia­dło­ściami. I to w zasa­dzie bywa prawdą, bo jeśli ktoś ma kasę i posia­dło­ści, od razu wydaje się dziew­czy­nom księ­ciem, nawet gdy ma wul­kany prysz­czy na twa­rzy i budyń zamiast mię­śni na brzu­chu. Są też legendy miej­skie, te z czarną wołgą i kro­ko­dy­lem wyła­żą­cym z muszli klo­ze­to­wej na war­szaw­skim Ursy­no­wie. Krąży też wiele legend sie­cio­wych. O ludziach roz­da­ją­cych miliony przy­pad­ko­wym użyt­kow­ni­kom inter­netu albo o karie­rach z YouTube’a. O kuzy­nie z Nige­rii, który zmarł przed wła­sną śmier­cią i ma takie samo imię, dla­tego praw­nik albo bari­sta z tejże Nige­rii ma dla kogoś miliardy. Ludzie wie­rzą i nawet się na to łapią.

Legenda o szy­ku­ją­cym się kon­kur­sie na Miss Insta­grama krą­żyła od dawna. Ten kon­kurs elek­try­zo­wał, kusił i wywo­ły­wał skrajne emo­cje. Wszy­scy wie­dzieli, że ma być, że się szy­kuje, że będzie, wie­dzieli też oczy­wi­ście, że mogła to być zwy­kła plotka, tyle że na takie plotki dobrze jest być przy­go­to­wa­nym. W sieci są miliardy zdjęć dziew­czyn, które pra­gną być zauwa­żone.

Aby zwięk­szyć swoje szanse, trzeba jed­nak coś zro­bić.

Takiej oka­zji nie można prze­ga­pić. To by było straszne, wręcz kary­godne! Żeby więc jakoś w to wejść, nie­które dziew­czyny posta­no­wiły stwo­rzyć grupę. To nic nie kosz­tuje. Żadna wpraw­dzie nie wie­działa, do czego taka grupa jest potrzebna, ale wszyst­kie były prze­ko­nane, że taka potrzeba rze­czy­wi­ście ist­nieje.

Dziew­czyny w gru­pie mogły się też lepiej pro­mo­wać. Razem miały więk­sze szanse, przy­naj­mniej na pierw­szym eta­pie, bo potem to już wia­domo… Każda liczyła na wię­cej, każda wie­rzyła, że jest tą jedyną. Naj­mniej szans miała chyba Kalina, ale ona potra­fiła pomóc innym dziew­czy­nom, jakoś je zor­ga­ni­zo­wać, co na tym eta­pie było naj­waż­niej­sze. Już rekru­ta­cja poka­zała, że nada­wała się do tego ide­al­nie.

– Kaśki z nami nie będzie? – zapy­tała Aurelka tro­chę zdzi­wiona, a Kalina tylko wzru­szyła ramio­nami i powie­działa:

– Wypa­dła za majo­nez, a Monika za flaczki po zamoj­sku. Nie mogłam się na to zgo­dzić, chyba wia­domo, nie? Mamy być naj­lep­sze! Nie śmie­ciowe!

Żadna z dziew­czyn nie zare­ago­wała obrazą, bo to było oczy­wi­ste. Majo­nez? Prze­cież majo­nez jest syno­ni­mem bez­gu­ścia, a flacz­ków nawet po zamoj­sku nie jada się na salo­nach.

– A ta Danka? Przez co odpa­dła?

– Przez lakiery do pod­łóg. – Kalina wzru­szyła ramio­nami po raz kolejny, potem pokrę­ciła głową, zro­biła skrzy­wioną minę i rzu­ciła: – Czy to tak trudno zro­zu­mieć, że nie roz­drab­niamy się na pier­doły?! Żadne ter­mo­mixy, majo­nezy i inne gówna. Jeste­śmy model­kami! Rozu­mie­cie?! To ma być nasza działka! Jak to wygląda, żeby ktoś, kto się zaj­muje czymś takim na poważ­nie, odwa­lał posty z takim gów­nem?! Rozu­mie­cie, prawda?

Począt­kowo myślały, że liczy się tylko wygląd, ale Kalina im uświa­do­miła, że jest ina­czej.

I miała rację.

– Pasz­tet wam urody nie doda, rozu­mie­cie? Ani kaszanka!

Jasne, że rozu­miały. I dla­tego wła­śnie szy­ko­wały się na pry­watne zgru­po­wa­nie mode­lek, choć nie było to takie pro­ste, bo wszystko orga­ni­zo­wały sobie same. Grupę też zało­żyły same i same zamie­rzały jakoś to pocią­gnąć i jesz­cze tro­chę na tym zaro­bić. Pew­nie, że nie teraz, póź­niej. W osta­tecz­nym roz­li­cze­niu każ­dej pra­wie dzia­łal­no­ści bły­ska na hory­zon­cie kasa, choć nie każ­demu udaje się do niej dobrać.

– A cia­ło­po­zy­tyw­ność przej­dzie, czy też wypada? – zary­zy­ko­wała pyta­nie Saman­tha.

Zdę­biały.

Saman­tha miała tak naprawdę na imię Cze­sława i usi­ło­wała zaist­nieć na Insta­gra­mie jako Tsche­sWaVa, ale zupeł­nie jej to nie wycho­dziło. Jak tylko ktoś prze­czy­tał na głos jej nick, od razu wyła­py­wał pro­blem i leciało: „Co u cie­bie, Cześka” albo „Jak leci, Cze­sławo” – nie­na­wi­dziła tego. Nie­na­wi­dziła! To imię było dla niej traumą i zaświad­cze­niem, że jej matka chciała ją skrzyw­dzić już w nie­mow­lęc­twie. Poza tym psuło wszyst­kie zdję­cia. Nawet zmiana z Cze­sławy na Tsche­sWaVa nie poma­gała, ale Saman­tha – jak naj­bar­dziej.

Poza tym dziew­czyna miała głowę na karku, ale ręce zde­cy­do­wa­nie lewe. Inte­re­so­wała się wszyst­kim, co może dać jakiś zaro­bek i nie wymaga sie­dze­nia w pracy oraz – co ważne – nie szko­dzi na hybrydy. No i robiła genialne sel­fie. Miała w tej dzie­dzi­nie spore, wypra­co­wane przez lata doświad­czeń, umie­jęt­no­ści. Uży­wała prze­róż­nych tric­ków. Wie­działa, jak sta­nąć, żeby nogi się­gały do nieba, a nie tylko do szyi. Jakie świa­tło nada jej inte­re­su­jącą bla­dość, a jakie pokaże jej wewnętrzny blask. Raz pró­bo­wała nawet z ledo­wymi świa­teł­kami zamknię­tymi w ustach, ale wyszło paskud­nie, tro­chę jakby wymio­to­wała błę­kitną poświatą. A gdy robiła foto poślad­ków, to roz­sma­ro­wy­wała na nich nabłysz­czacz do kwia­tów, kakao i złoty cień do powiek tak umie­jęt­nie, że wyglą­dały, jakby każdy z nich był w siód­mym mie­siącu ciąży i to bliź­nia­czej.

Potra­fiła cuda.

Liczyła, że to jej się przyda.

Kalina zajęła się stroną orga­ni­za­cyjną, a pozo­stałe dziew­czyny spra­wami urody. Miały wsta­wiać jak naj­pięk­niej­sze zdję­cia z naj­lep­szymi hash­ta­gami. Moda, biu­ściki, kolanka, maki­jaż, dekolty, a nawet plecy. Kalina zro­biła bada­nie rynku i wysłała kil­ka­na­ście ankiet do wypeł­nie­nia na Face­bo­oku. Wyszło jej, że jeżeli chcą cokol­wiek osią­gnąć na kon­kur­sie, muszą się zjed­no­czyć. Insta­gra­mer jako taki już się nie liczy. Zero, nul, bez sensu, marki nie zbu­duje, może będzie nie­zły, może nawet dobry, ale wielki nie będzie, a tylko wielcy są wielcy, no i… zara­biają!

To oczy­wi­ście jesz­cze nie zna­czy, że jest źle. Nie! O ile insta­gra­mer czy samotny blo­ger się nie liczy, to grupa tak. Tyle że nie cho­dzi o jakąś grupę przy­pad­ko­wych ludzi, nawet jeżeli wszy­scy są lub nazy­wają się blo­gerami, cho­dzi o spe­cy­fikę i pewną spe­cja­li­za­cję.

Nic poza spe­cja­li­za­cją nie wcho­dzi w grę.

– Wszystko inne musi pójść w odstawkę – oświad­czyła Kalina kil­ku­na­stu chęt­nym dziew­czy­nom. Nie wszyst­kim się to spodo­bało, bo nie­które miały swoje wypra­co­wane już układy, a grupa, którą zakła­dały, dopiero racz­ko­wała i jej roz­wój pozo­sta­wał na razie w sfe­rze marzeń. Z jed­nej strony, była dla nich szansą, z dru­giej – mogły zbyt dużo stra­cić. Grupa mogła nie wypa­lić albo – prze­ciw­nie – być super, ale nie dawać korzy­ści, na jakie liczyły. A liczyły na cudeńka, kon­trakty na ciu­chy, reklamy bie­li­zny, mydełka, maskary… Towary ze „złota i pla­tyny”, czyli pro­dukty marek z naj­wyż­szej półki, tak dro­gich, że prze­ciętny czło­wiek pra­cuje na to latami. Ale tak naprawdę wzię­łyby wszystko, co dawało jakie­kol­wiek wymierne korzy­ści. Miały świa­do­mość, że naj­pierw byłyby na umo­wach bar­te­ro­wych, ale potem? Mie­rzyły wysoko! Gdyby grupa się spraw­dziła albo wygrała w kon­kur­sie, cze­ka­łaby na nie brzę­cząca gotówka!

I głę­boko w to wie­rzyły.

Wie­rzyły też w Kalinę. Była zde­cy­do­wana, twarda, cza­sami może wredna, ale zawsze wie­działa, co robi. Takie przy­wód­czy­nie się sza­nuje.

– No, co z tą cia­ło­po­zy­tyw­no­ścią? – pono­wiła pyta­nie Saman­tha.

– Cia­ło­po­zy­tyw­ność? No, nie wiem. Podobno od tego się tyje – zary­zy­ko­wała Karola.

– Od biedy, naprawdę tylko od biedy. – Kalina wes­tchnęła. – To nie jest nasz tar­get. Jeżeli już musisz? Ale lepiej, żebyś nie musiała musieć.

Saman­tha zre­zy­gno­wała. Nie z grupy, o nie, z pro­pa­go­wa­nia idei cia­ło­po­zy­tyw­no­ści.

Było więc ich led­wie cztery: Saman­tha, Karola, Aurelka i – oczy­wi­ście – Kalina, która to wszystko wykom­bi­no­wała. Dla nie­któ­rych w sieci tempa dzida i wariatka, osoba, która wyma­gała posłu­szeń­stwa, lojal­no­ści i cho­lera wie czego w zamian za: „na razie jesz­cze nic nie zara­biamy, ale to się zmieni”.

Pozo­sta­wało wie­rzyć. Dziew­czyny nale­żały do tych łatwo­wier­nych. Insta­gram już się o to posta­rał i zro­bił im nie­złą papkę z mózgu.

Zor­ga­ni­zo­wa­nie wspól­nego wyjazdu było pomy­słem Kaliny. Miały się poznać i polu­bić. W zasa­dzie to dru­gie nie było wcale konieczne, ale bliż­sze pozna­nie się miało sens. Któ­re­goś wie­czoru, kiedy wszyst­kie były już zmę­czone i odro­binę wcięte, Kalina umie­ściła na Face­bo­oku tekst w stylu: „Dziew­czyny, zróbmy coś razem!”. Były waka­cje, miały czas i tygo­dniowa wspólna wyprawa w nie­znane nabie­rała rumień­ców.

– Park Zbrodni! – zapro­po­no­wała Kalina jako cel podróży. – Wszystko zała­twię, pokoje nie będą dro­gie, bo to wio­cha, bilety też nie, a żar­cie jakoś same ogar­niemy. Co wy na to?

– A po cho­lerę nam jakiś park? Krzaki nie są dobrym tłem. I są klesz­cze, komary, pokrzywy. Tego dla nas chcesz? Poważ­nie? Sel­fie w tar­ni­nie?

– Co to w ogóle za park? Jakiej zbrodni? Po co nam to? Oci­pia­łaś?! Zbrod­nia nie ma nic wspól­nego z modą, no, chyba że ktoś wyleje kawę na torebkę Vuit­tona.

Kalina popa­trzyła na nie z led­wie skry­waną pogardą.

– Nie wie­cie nawet, gdzie to jest, prawda? – zapy­tała, licząc, że któ­raś się zorien­tuje.

Nie­stety, nie wie­działy.

– Wiedź­miany! – powie­działa z takim zachwy­tem, jakby obwiesz­czała im wygraną w kon­kur­sie. – Wiedź­miany! Rozu­mie­cie?

Nie rozu­miały. To spra­wiło, że Kalina zaczęła się naprawdę zasta­na­wiać, jakim cudem je wybrała. Takie rze­czy się wie. Po pro­stu się wie! Była znie­sma­czona.

– For­muła! Coś wam to mówi?

Dziew­czyny zamarły.

– Ale ta for­muła?! Ta?! Poważ­nie?! Ta?! – jęk­nęły z zachwytu. – Nie robisz sobie jaj?

Zgo­dziły się.– Pani Pako­siowa, wasze zwłoki mi się pod sto­łem walają. Nie wiem, skąd one się tam wzięły, ale niech pani je zabie­rze, bo prze­szka­dzają – oświad­czył Mie­tek pew­nym gło­sem z dość rosz­cze­niową miną, którą wyćwi­czył przed lustrem, żeby nie prze­ga­pić moż­li­wo­ści, jakie dawało mu zna­le­zi­sko.

Pako­siowa pokrę­ciła głową z wście­kłą dez­apro­batą.

– Jakie nasze zwłoki? Jakie nasze?! Nasze leżą pod jabło­nią, sama spraw­dza­łam! Innych na dziś nie bra­łam! Tylko te jedne. Kukuła leży z tasa­kiem w gło­wie.

Mie­tek spo­dzie­wał się takiego obrotu sprawy, w końcu Pako­siowa rzadko roz­kła­dała zwłoki w cudzych domach, ale nie zamie­rzał odpu­ścić.

– Kiedy ta baba zale­gła mi pod sto­łem… bez tasaka. Pani coś zrobi, bo szlag mnie już tra­fia na jej widok.

Pako­siowa zro­biła zdzi­wioną minę.

– Baba? Prze­cież ja bab nie biorę. Zaraz im tury­ści pod spód­nice zaglą­dają albo usta-usta chcą robić!

– A nie, to nie taka, star­sza jakaś, tej by nikt nie zaglą­dał. Paniu­sio­wata. Ale nie bar­dzo się jej przy­glą­da­łem.

Pako­siowa się wście­kła, pewna, że ktoś znowu usi­łuje ją nacią­gnąć. Dość czę­sto się to zda­rzało, odkąd roz­krę­ciła inte­res.

– Ja już znam te wasze układy! Wiem, jak jest! Sprze­daje się nie­le­gal­nie miej­sce zbrodni, żeby taki czy inny mógł się napić, wyspać i przy oka­zji jesz­cze zaro­bić! – wrza­snęła wście­kła. – Ja na to nie idę! Potem tury­ści spa­ce­rują, a tu zwłoki zaczy­nają chra­pać! Zwłoki nie mogą chra­pać!

Pro­ce­der, czyli sprze­da­wa­nie miej­sca do leże­nia, kwitł w naj­lep­sze i pew­nie by kwitł na­dal, gdyby Pako­siowa nie zaczęła spraw­dzać, co i jak. No i gdyby nie poli­cja, bo kie­dyś jeden sobie alibi zapo­dał: leżał jako zwłoki, a poszedł kraść do mar­ketu – i wyszło szy­dło z worka.

Ludzie potra­fią kom­bi­no­wać, a tym bar­dziej w takiej sytu­acji. Nawet nie była spe­cjal­nie zdzi­wiona. No, bo praca była super, tylko leżeć i uda­wać mar­twego. Nie wymaga to wiel­kich kwa­li­fi­ka­cji. Cisza, spo­kój, ptaszki śpie­wają, tro­chę sel­fie z tury­stami, wia­domo, na to nic się nie pora­dzi.

W ogóle idea parku była świetna. Na nie­wiel­kiej prze­strzeni pocię­tej ście­żyn­kami i podzie­lo­nej sztucz­nie, ale zgrab­nie na cie­kawe zakątki było wszystko. Pako­siowa już się o to posta­rała. Była stara gilo­tyna kupiona od jakie­goś magika, pra­wie ame­ry­kań­ski dom jak z hor­roru, szu­bie­nica z suge­styw­nie dyn­da­ją­cym sznu­rem, wrak spa­lo­nego samo­chodu czy stare zde­ze­lo­wane wesołe mia­steczko z tune­lem miło­ści, które chyba stra­szyło naj­bar­dziej. Wszystko było po pro­stu wspa­niałe i gdyby nie ogro­dze­nie i nazwa, ludzie mogliby pomy­śleć, że to zwy­kłe śmiet­ni­sko z wala­ją­cymi się maka­brycz­nymi odpa­dami. W jed­nym miej­scu leżał jakiś szma­ciany klaun z obciętą głową, w innym kilka maka­brycz­nych lalek i zwłoki, cza­sami z trzon­kiem noża wysta­ją­cym z piersi, cza­sami z pla­sti­ko­wym tasa­kiem przy­mo­co­wa­nym do głowy… Wszel­kie pomy­sły rodem z Hal­lo­ween dosko­nale się spraw­dzały. Wciąż trzeba było jed­nak wymy­ślać nowe, kom­bi­no­wać, bo tury­ści szybko się nudzili.

Zwłoki były zazwy­czaj żywe, w odróż­nie­niu od reszty eks­po­na­tów, i leżały jedy­nie od dzie­sią­tej do sie­dem­na­stej. Pako­siowa uwa­żała, że dodaje to auten­tycz­no­ści całemu przed­się­wzię­ciu. Począt­kowo zatrud­niała wszyst­kich jak leci, ale nie­któ­rzy tak się sta­rali, że miej­scowa poli­cja, która przy­je­chała kilka razy, wezwana przez jakie­goś tury­stę, kazała jej sta­ran­niej dobie­rać kan­dy­da­tów na zwłoki i odrzu­cać tych zbyt suge­styw­nych.

Zabro­nić jej nie mogli, ale upo­mnie­nie otrzy­mała.

I poucze­nie, a także kilka suge­stii.

– Zero kobiet, szcze­gól­nie mło­dych, a nie daj Boże ład­nych i do tego w spód­ni­cach czy sukien­kach – na szczę­ście chęt­nych nie było. – Zero face­tów po wie­czor­nych ustaw­kach, bo pod­bite oczy i roz­bite głowy jed­nak robią paskudne wra­że­nie.

Zostało więc tylko kilku meneli, któ­rzy byli dość paskudni na spraw­dza­nie im pulsu, ale dość malow­ni­czy, by paso­wać na zwłoki. Zara­biali i to nie­źle. Ale zarobku wciąż im było mało, więc odsprze­da­wali swoje miej­sca innym.

No, ale baba?!

– I gdzie ona? W domu? U cie­bie, Mie­tek? – Pako­siowa nie dowie­rzała. – Może znów zwidy masz, jak ostat­nio, co żeś pie­ro­gów w wychodku szu­kał?

– Nie, no nie mam zwi­dów. Wczo­raj też tak jakoś myśla­łem, ale dziś rano już nie, nor­mal­nie leży.

– No to, czy ja wiem? Moje to one na sto pro­cent nie są, te zwłoki. Może pocze­kaj, baba się wyśpi i sama sobie pój­dzie, czy jak? – zapro­po­no­wała, nie bar­dzo wie­dząc, co zro­bić.

– Tylko wie Pako­siowa, ja to tak sobie myślę, że ona to nie za bar­dzo powinna tak spać. Ubra­nie kościo­łowe bar­dziej, nor­malne buty też, nie od gnoju… Tak za bar­dzo to ja jej nie oglą­da­łem, ale macie rację, jak śpi, niech śpi. A jakby co, to co mam robić? – zapy­tał na wszelki wypa­dek.

– Jakby jakie co?

– No, jakby nie wiem? Leżała, powiedzmy, jesz­cze jutro, to jak?

– Ooo, to szlag, wtedy chyba poli­cję trzeba by wzy­wać, żeby ją sobie gdzieś do wytrzeź­wiałki zabrali, czy co?

Pako­siowa nie chciała Mietka stra­szyć, ale wie­działa, że gdyby kobieta jesz­cze jutro tam leżała, to raczej wytrzeź­wiałka nie wcho­dzi­łaby w grę. Zna­jąc jed­nak Mietka, wie­działa też, że jeżeli go nastra­szy, gotów jest do domu przez tydzień nie wró­cić, żeby unik­nąć ewen­tu­al­nej wizyty poli­cji. Jed­nakże Mie­tek to jed­nak Mie­tek, a więc nikt go nie brał na poważ­nie.

– A ona to jakaś może tutej­sza?

– A bo ja wiem? Nie przy­glą­da­łem się, ale tak jakby bar­dzo do mojej byłej teścio­wej podobna.

– Twoja teściowa nie żyje! I to już od dawna.

– No, niby wiem, ale kilka razy ją prze­cież widzia­łem, jak cho­dziła po polu z kosą. Kto to wie, żyje, nie żyje? Może wstała i się pod moim sto­łem poło­żyła tak po mar­twemu?

– Mie­tek, ogar­nij się! – jęk­nęła Pako­siowa. – Masz tu dychę, kup sobie jakieś piwo, czy co, bo zupeł­nie od rze­czy gadasz.

Ucie­szył się ze zdo­by­czy i od razu pobiegł do piwo­poju. Co prawda liczył na wię­cej, ale i dycha dawała szanse na pora­to­wa­nie zdro­wia.

Mie­tek teściową kie­dyś miał, a zwidy mie­wał na bie­żąco.

Teściową zała­twiła mu matka. Nie żeby zabiła, zna­la­zła. Wydała synka za cał­kiem fajną dziew­czynę z sąsied­niej wsi, jed­nak ta była za głu­pia, by przed ślu­bem się zorien­to­wać, czym Mie­cio pach­nie. Po ślu­bie zmą­drzała i pogo­niła dziada, ale swoje prze­szła. Kobiety nie mądrzeją tak od razu. Jej zajęło to kilka lat.

A zwidy to Mie­tek miał, w sumie nie wia­domo od czego. Może od maje­ranku? Dookoła wsi cią­gnęły się maje­ran­kowe zagony i pach­niały dość inten­syw­nie. No, ale maje­ra­nek nie powo­duje prze­cież zwi­dów. Ow­szem, bywały czę­sto po zje­dze­niu grzyb­ków i mary­chy, a inne to nawet bez wspo­ma­ga­nia. Nikt się jed­nak nimi nie przej­mo­wał, bo we wsi było wia­domo, że jego była teściowa miała sporo za uszami.

I nie tylko Mie­tek ją widy­wał, mimo że od jej pogrzebu upły­nęło sporo czasu.Dziew­czyny znały się już dość dobrze. Nie oso­bi­ście, lecz zdal­nie. Codzien­nie ze sobą roz­ma­wiały. Łączyła je bli­skość inter­ne­towa, choć oczy­wi­ście ist­niało też mię­dzy nimi współ­za­wod­nic­two, które doty­czyło zwłasz­cza ciał, na pewno nie inte­lek­tów. To jed­nak nikomu nie prze­szka­dzało. No bo co taki inte­lekt może? Nic. Nie widać go, a Insta­gram to tylko obrazki. Jasne, że można zro­bić inte­li­gentną minę do zdję­cia, mieć roz­gar­nięte spoj­rze­nie czy w mądry spo­sób zmarsz­czyć brwi, ale – tu uwaga! – zmarszczki pozo­stają, jak się z tą mądro­ścią prze­sa­dzi. Tak więc urodą ciał dziew­czyny były tak jakby razem, nato­miast psy­che osobno. Takie już jest życie pięk­nych kobiet!

Nie­które pró­bo­wały pro­mo­wać się książ­kami, na co Kalina łaska­wie się zga­dzała, ale, wia­domo, książki mar­nie przy­cią­gają fol­lo­wer­sów, zde­cy­do­wa­nie lep­sze są cycki.

Ogól­nie rzecz bio­rąc, naj­le­piej być pięk­nym, sław­nym i boga­tym, ale nie oszu­kujmy się, nie jest to wymóg aku­rat Insta­grama – w życiu zawsze lepiej być pięk­nym, sław­nym i boga­tym. I w zasa­dzie to się ze sobą wiąże. Bo jak się jest pięk­nym, to można być sław­nym, a za sławą idzie z reguły kasa. Nie każdy jed­nak „wygrywa w geny” albo dzie­dzi­czy mają­tek. Waż­niej­sze jest jed­nak bogac­two, bo bycie pięk­nym da się teraz zała­twić pra­wie od ręki, oczy­wi­ście, jak już zej­dzie opu­chli­zna poope­ra­cyjna.

Dziew­czyny były piękne! Albo może ina­czej: dziew­czyny uwa­żały się za piękne, ale to było dla nich za mało, nie wystar­czało, nie w insta­gra­mo­wym uję­ciu. Tak czy ina­czej bez Pho­to­shopa do zdjęć nie pod­cho­dziły. Miały swoją dumę, która nie pozwa­lała im poka­zy­wać bocz­ków, prysz­czy, trą­dziku oraz nad­miaru kilo­gra­mów. A prze­cież cza­sami każ­demu trafi się pryszcz…

Kalina miała głowę do inte­resu i w tej gło­wie nie było miej­sca na luk­sus posia­da­nia skru­pu­łów. Ważne było „żeby”, a nie „jak”. Dla­tego wła­śnie wykom­bi­no­wała coś, co było dla niej korzystne. Wykom­bi­no­wała to spo­tka­nie, które nazwała kur­sem, żeby się dziew­czy­nom tro­chę przyj­rzeć i zoba­czyć, do czego się nadają. Bo, wia­domo, zdję­cia to zdję­cia, a warto zwró­cić uwagę jesz­cze na przy­kład na inte­li­gen­cję. Dziew­czyna nie mogła być strasz­li­wie głu­pia, choć za mądra też nie.

Powinna rów­nież być posłuszna, lojalna i pozba­wiona ambi­cji, to zna­czy wła­snych ambi­cji. Nie, to jesz­cze nie tak. Mogła mieć ambi­cje, byleby te nie wykra­czały poza lustro i bron­zer oraz płyn do ukła­da­nia rzęs w war­ko­cze. Brwi dziew­czyny nie miały. No i ważne, żeby inte­re­so­wały się for­mułą.

Kalina zna­la­zła kobietę, która wyna­jęła im dwa pokoje. Miesz­kała kil­ka­dzie­siąt metrów od Parku Zbrodni. Miała stary, duży dom i choć lubiła święty spo­kój, to dla pie­nię­dzy była gotowa się poświę­cić. Tylko bar­dzo się mar­twiła, czy za to poświe­ce­nie odpo­wied­nio dobrze jej zapłacą. Tym razem cie­szyła się, że pokoje wyna­jęła turyst­kom. Uwa­żała, że są spo­koj­niej­sze i mniej chlają niż męż­czyźni. Miała rację. I choć dziew­czyny były bar­dzo różne, to jed­nak piły rze­czy­wi­ście nieco mniej niż faceci, no i nie sikały do zlewu.

Saman­tha kochała romanse, szcze­gól­nie te mafijne, oraz lite­ra­turę porno, super się ją czy­tało. Nie za bar­dzo się do tego przy­zna­wała, bo Kalina uwa­żała to za chłam, a z Kaliną lepiej było żyć w zgo­dzie.

Karola z kolei kochała hor­rory i wie­rzyła w moce nad­przy­ro­dzone, cza­sami nawet aż za bar­dzo. Jej matkę to bar­dzo mar­twiło, ale wśród kole­ża­nek dawało spore powa­ża­nie, bo waria­tów każdy się boi i ich unika. Jed­nak uni­ka­nie kogoś za bar­dzo widać, więc lepiej się powstrzy­mać. Poza tym Karola nie była zwy­kłą wariatką, taką, która gada od rze­czy czy biega nago po ulicy, ona sty­li­zo­wała się na wariatkę z mocami tajem­nymi, a to prze­raża, bo kto wie, co taka może?

Aurelka czy Aure­lia, jak kazała się nazy­wać, była dziwna i bar­dzo jej to odpo­wia­dało, bo w obec­nych cza­sach bycie kimś cał­ko­wi­cie zwy­czaj­nym i nor­mal­nym po pro­stu nie popłaca.

Wspólne dla wszyst­kich dziew­czyn było to, że inte­re­so­wały się pięk­nem i for­mułą oraz zarob­kami cele­bry­tów.Poja­wie­nie się Parku Zbrodni w wio­sce począt­kowo jakoś prze­oczono. Pako­siowa przez kilka mie­sięcy ścią­gała na swój teren zde­ze­lo­wane sta­ro­cie i wszy­scy myśleli, że albo będzie to wysy­pi­sko śmieci, albo szrot.

Wysy­pi­sko tak samo cie­szyło, jak wku­rzało, w zależ­no­ści od nastroju sąsia­dów, a ten zmie­niał się czę­sto. Jak było w porządku, to i wysy­pi­sko było w porządku, jak tylko coś szło nie tak, to do powiatu szły donosy o skła­do­wa­niu nie­bez­piecz­nych odpa­dów, smro­dzie roz­kładu, ewen­tu­al­nie wycieku che­mi­ka­liów i zagro­że­niu dla eko­lo­gicz­nych upraw maje­ranku, któ­rych oczy­wi­ście nikt nie pro­wa­dził, ale prze­cież mógł.

Szrot był tro­chę lep­szy, bo można było na nim zaopa­trzyć się w jakiś pasek kli­nowy, o ile jesz­cze komuś był potrzebny, czy jakieś stare dekle lub opony.

Park Zbrodni nie był potrzebny nikomu.

Pako­siowa kupiła teren za namową męża, świeżo poślu­bio­nego, który uwa­żał, że to świetne miej­sce na kilka mio­do­wych mie­sięcy, a może i lat. Mąż bar­dzo sobie cenił święty spo­kój, wiej­skie powie­trze i siel­ską atmos­ferę, co wydało się jej uro­cze, a na spra­wach uro­czych prze­cież też da się zaro­bić. Miała smy­kałkę do inte­re­sów, lubiła zara­biać i, co istotne, umiała to robić.

Teren został ogro­dzony, odpo­wied­nio oświe­tlony i nad wej­ściem poja­wiła się tablica z nazwą. No i dopiero wtedy roz­pę­tała się we wsi praw­dziwa burza. Ludzie nie lubią pomy­sło­wych sąsia­dów, a takich, któ­rzy mają pomysł na zaro­bek, po pro­stu nie­na­wi­dzą. Bo jak to ktoś tuż pod nosem może zara­biać? Tak bez­praw­nie? Na tury­stach? Toż to roz­bój w biały dzień! Nie zapy­tała sąsia­dów o pozwo­le­nie! Nie pomy­ślała o nich! Kasę będzie kosić, a oni będą patrzeć?! To nie do pomy­śle­nia! Coś trzeba z tym zro­bić!

Naj­le­piej zaka­zać!

Po tym, jak prze­padł jej park peni­sów, Pako­siowa nie spo­wia­dała się nikomu ze swo­jego nowego pomy­słu, bo z pew­no­ścią i ten nie doszedłby do skutku. Czę­sto jed­nak powra­cała do tam­tego pro­jektu. Park peni­sów byłby o wiele lep­szą inwe­sty­cją, bo nakła­dów wyma­gał tylko począt­kowo, na zakup eks­po­na­tów, a potem już zara­białby sam na sie­bie. Nie­po­trzebny byłby nawet stróż, bo kto ukradłby kil­ku­set­ki­lo­gra­mo­wego penisa? A jeżeli nawet, to co, spa­ce­ro­wałby z nim? Jak? Nawet samo­cho­dowe kra­dzieże nie bar­dzo wcho­dziły w grę… Penisy są nie­po­ręczne.

Zbrod­nia nato­miast nie może popła­cać. Nawet nie wolno się nią parać. Poli­cja dostaje bia­łej gorączki na samo słowo „zbrod­nia”, bo to prze­cież nie kra­dzież wafelka w super­mar­ke­cie, ale coś o wiele poważ­niej­szego.

Ksiądz był wście­kły, a sąsie­dzi obu­rzeni i prze­ra­żeni, bo nie chcieli, aby w pobliżu ich domów docho­dziło do… zbrodni.

Wszystko było nie tak.

Na domiar złego zaczęto widy­wać dawno już prze­cież mar­twą teściową Mietka, która prze­cha­dzała się z kosą po polach jako uoso­bie­nie śmierci, w typowo wesel­nej gar­sonce z bazaru, w kolo­rze raz bordo, raz mor­skim, z wło­sami na tapir (teściowa, nie gar­sonka). Żadna kobieta w wesel­nej gar­sonce nie powinna spa­ce­ro­wać po polu, tego się po pro­stu nie robi, bo to ani nie ma sensu, ani dobrze nie wygląda, tym bar­dziej z kosą. Ale kosa jesz­cze by uszła, gorzej z gar­sonką, bo pocho­wano ją w fio­le­to­wej i nikt nie wie­dział, jak w tym gro­bie dała radę się prze­brać. Ponadto do kosy bar­dziej paso­wała czarna sukienka, a już, ucho­waj Boże, gar­sonka, naj­le­piej szata z kap­tu­rem. No i teściowa Mietka była kobietą kor­pu­lentną… Daleko jej było do kostu­chy!

I dla­czego, na litość boską, cho­dziła po polu? Jak to tak? Pole to pole! Niby kosa do pola pasuje, ale duch już nie. Kogo ona tam szu­kała w tym zbożu czy maje­ranku?

To wszystko było jakieś nie takie. Wszy­scy wiesz­czyli kło­poty.

Gdyby teściową widy­wał tylko Mie­tek, można by to jesz­cze jakoś wytłu­ma­czyć, ale widy­wali ją we wsi wszy­scy! To zna­czy nie wszy­scy, kilka osób, i nie wszyst­kie były trun­kowe, choć w prze­wa­ża­ją­cej więk­szo­ści tak.

Teściową Mietka widy­wały też byki Ham­leta – wiel­kie, kudłate wiel­ko­ro­gie byki, które Ham­let dokar­miał mari­hu­aną, czego miej­scowi nie mogli mu daro­wać. Los tych zwie­rząt spę­dzał sen z powiek nie­któ­rym sąsia­dom. Uwa­żali, że Ham­let znęca się nad zwie­rzę­tami. Wole­liby, żeby poznę­cał się nad nimi, dla dobra zwie­rząt.

Pako­siowa ni­gdy teścio­wej Mietka po jej śmierci nie widziała, za to widy­wał ją jej brat, tyle że on chlał i to tak, że mógł zoba­czyć wszystko, łącz­nie z kosmi­tami. No i nikt jej nie widział z bli­ska, więc nie było pewne, czy to rze­czy­wi­ście duch teścio­wej Mietka wałęsa się z kosą po polu.

Gar­sonkę roz­po­znała Ciu­powa, która kie­dyś kupiła sobie taką samą, tę w kolo­rze bor­do­wym: spód­nica za kolano, żakie­cik z odciętą baskinką z białą wszywką zamiast bluzki i z broszką na lewej piersi. Może teściowa Mietka taką kie­dyś miała? Jesz­cze za życia?

Ale to też pewne nie było.

Było nato­miast pewne, że coś się dzieje. I to coś złego!

Takie zda­rze­nia w Wiedź­mia­nach może nie zaska­ki­wały, bo jak Wiedź­miany, to i wiedźmy, ale od dawna żad­nych tu wiedźm nie widy­wano. Ow­szem, lata temu, o ile nie wieki, hasały tu, że ho, ho, całymi sta­dami.

Wiedźmy w zasa­dzie nie wstają z gro­bów, ale kto je tam wie?

Kto spraw­dzał, niech pierw­szy rzuci kamie­niem.

Ludzie mogli oczy­wi­ście kła­mać, ale po co? Co by to komu dało? Bo Mie­tek to mógł, ni­gdy nie był nor­malny. Wszę­dzie widział jakieś zjawy i duchy, tyle że nikt mu nie wie­rzył. Tak, Mie­tek mógł kła­mać, tylko dla­czego miałby to robić? Za teściową nie tęsk­nił, żony (byłej co prawda, ale jed­nak) się bał. Nic na kłam­stwie nie zyski­wał, jeżeli nie liczyć tych kilku łyków jabola czy kie­lisz­ków bim­bru, któ­rym go czę­sto­wano przy takich oka­zjach.Była piąta rano, kiedy Paula otwo­rzyła drzwi swo­jej kawa­lerki i zoba­czyła kata­klizm, a wła­ści­wie dwa kata­klizmy z waliz­kami sto­ją­cymi na progu jej miesz­ka­nia. Ojciec miał jedną, matka trzy. Wpraw­dzie roz­ma­wiała wcze­śniej z rodzi­cami o tym, że zamie­rzają zamiesz­kać u niej w cza­sie remontu swo­jego miesz­ka­nia, ale nie brała tego na poważ­nie. Nikt by nie brał. Jej kawa­larka miała zale­d­wie dwa­dzie­ścia sie­dem metrów kwa­dra­to­wych. Nikt o zdro­wych zmy­słach nie wpadłby na tak kar­ko­łomny pomysł, by miesz­kały w niej trzy doro­słe osoby. Oni jed­nak na taki pomysł wpa­dli. I wła­śnie go zre­ali­zo­wali!

– My, kocha­nie, tylko na kilka tygo­dni – stwier­dziła matka, wpy­cha­jąc ojca przez drzwi wraz z wali­zami. – Nie będziemy ci prze­szka­dzać.

Paula o mało nie osi­wiała. Kilka tygo­dni? Z nimi? Pod jed­nym dachem? Bez moż­li­wo­ści ucieczki?!

Była wyrodną córką. Wyrodną, bo się wyro­dziła, była do nich zupeł­nie nie­po­dobna. Lubiła święty spo­kój i kochała swoją pry­watną prze­strzeń. Rodzi­ców także kochała, nawet ich uwiel­biała, ale zde­cy­do­wa­nie wolała to robić z daleka.

Oczy­wi­ście, chciała im pomóc, jed­nak współ­ist­nie­nie z nimi przez kilka tygo­dni na dwu­dzie­stu kilku metrach kwa­dra­to­wych było dla niej czymś nie­wy­obra­żal­nym.

– Ale prze­cież my się tu nie zmie­ścimy! – jęk­nęła, chcąc ich wysłać do jakie­goś hotelu, motelu czy gdzie­kol­wiek, byle jak naj­da­lej stąd. Nie­stety, matka była nie­ugięta. Wszytko już zapla­no­wała.

– Ojciec będzie spał na łóżku polo­wym w kuchni – oświad­czyła matka. – Ja z tobą na tap­cza­nie – dodała po chwili z zado­wo­le­niem. – Przy­wieź­li­śmy polówkę, jest w bagaż­niku. Mamy też fotel bujany, bo tylko w nim mogę odpo­cząć – wyja­śniła. – No i trzeba zdjąć kwiaty z tej półeczki, bo musimy gdzieś posta­wić Chrumka z osprzę­tem.

Chru­mek to cho­mik, a jego osprzęt sta­no­wił naj­bar­dziej wypa­siony i gigan­tyczny cho­mi­czy pałac, jaki można sobie wyobra­zić. Chru­mek był wieczny, żył już około szes­na­stu lat. Za każ­dym bowiem razem, kiedy zbli­żał się jego kres, to albo ojciec, prze­ko­nany, że matka nie prze­żyje straty przy­ja­ciela, albo matka, pewna, że ojciec się zała­mie po śmierci Chrumka – wymie­niali cho­mika na innego, młod­szego osob­nika, uda­jąc, że to ten sam, wciąż żywy, tylko zysku­jący z wie­kiem coraz to nowe umasz­cze­nie.

– Łazienkę będziemy zaj­mo­wać według gra­fiku – pla­no­wała matka. – Ja będę goto­wać na kilka dni, żeby było wygod­niej. Przy­wio­złam garnki, elek­tryczny pie­kar­nik posta­wimy obok lodówki, a szyb­ko­war i wol­no­war usta­wimy w przed­po­koju, masz tam gniazdko?

Paula miała ochotę rzu­cić się z bal­konu. Ale to nie był dobry pomysł – wysoki par­ter gwa­ran­to­wał jedy­nie jakieś pomniej­sze zła­ma­nia, by­naj­mniej nie święty spo­kój. Mogła też zostać i zwa­rio­wać. Trze­cim wyj­ściem z tej sytu­acji było wyje­chać do babki Ciu­po­wej, zosta­wia­jąc kawa­lerkę we wła­da­niu rodzi­ców. Babka była wpraw­dzie osobą bar­dzo kon­tro­wer­syjną, wredną, dziwną i cza­sami skraj­nie upier­dliwą, ale Paula miała u niej pokój cały dla sie­bie. I były waka­cje. Wtedy rodzice mogliby do woli demo­lo­wać jej kawa­lerkę, razem z Chrum­kiem.

Zasta­na­wiała się, czy łatwiej jej będzie znieść babkę z jej dzi­wac­twami, czy ojca i matkę, sie­dzą­cych jej na gło­wie. Zde­cy­do­wała się na babkę.Mie­tek z dychą w ręku odda­lał się pospiesz­nie do piwo­poju, kiedy Pako­siowa zatrzy­mała go, gwiż­dżąc na pal­cach.

– Hej, Mie­tek, a ta twoja spod stołu to może kosę ma? – zapy­tała na wszelki wypa­dek, żeby sobie uści­ślić, bo jakby co, to mogła być prze­cież wiedźma, nikt nie wie, gdzie koczują wiedźmy. To zna­czy tak za dnia to ta aku­rat włó­czyła się po polach, ale w nocy. Mogła więc chwi­lowo zame­li­no­wać się u Mietka.

– A nie wiem, nie widzia­łem, żem się spe­cjal­nie nie przy­glą­dał, choć tak, jak teraz myślę, to broszkę miała. Tak o tu, na piersi.

– A gar­sonka? – zapy­tała na wszelki wypa­dek.

– Jaka znowu gar­sonka? Pako­siowa, pić mi się chce! Daj­cie se siana!

– Kolor, jaki miała kolor? – zapy­tała kobieta, mimo wszystko zafa­scy­no­wana tym, czego się dowie­działa. Bo gdyby była to wiedźma, to można by zro­bić na tym jakiś inte­res.

– A bo ja tam się znam na kolo­rach? Jak mie żona kazała kupić łoso­siowy aża­bur, to kupi­łem jej różowy i była awan­tura, a jak kazała zie­lone wstążki, to się oka­zało, żem nie­bie­skie kupił. Nie wiem. To taki kolor, jakby kto się buracz­kami ze śmie­taną zesrał.

No i miała do wyboru: bordo, śliwka albo brąz.

– Czyli jak nic to twoja teściowa – oświad­czyła. – A zle­żała czy nor­mal­nie zwy­czaj­nie cie­li­sta?

– A niech Pako­siowa pój­dzie se sama do mnie spraw­dzi, co? Bo ja to nie wiem. Zle­żała? Nie zle­żała? Klu­cze pod doniczką.Pako­siowa biła się z myślami. Można nawet powie­dzieć, że biła się z nimi pra­wie na pię­ści. I prze­gry­wała. Z jed­nej strony, nie obcho­dziło jej, co znaj­duje się pod sto­łem u Mietka w domu, z dru­giej – była tego cze­goś cie­kawa, a z trze­ciej – o ile ist­nieje jakaś trze­cia strona – zasta­na­wiała się, czy zwłoki nie są tro­chę jej, choć nie powinny być. Wie­działa, że jeśli to zwłoki, zaraz każdy powie, że mają coś wspól­nego z nią, a jeżeli nie zwłoki, to też pad­nie na nią, bo może to być zagu­biona turystka, która przy­je­chała do parku, albo jakaś zagu­biona dusza.

Zagu­bione dusze cza­row­nic też łączono z Pako­siową, bo prze­cież to ona kupiła Tru­chli­sko, choć nie powinna była kupo­wać. Ale – o dziwo! – nikt jakoś nie miał pre­ten­sji do tego, kto wysta­wił Tru­chli­sko na sprze­daż. Samo kupno może by jesz­cze Pako­sio­wej daro­wano, ale to, jak je zago­spo­da­ro­wała, już nie. Tutej­szym zwy­cza­jem powinna zosta­wić wzgó­rze takim, jakim było, albo gdzie­nie­gdzie posa­dzić maje­ra­nek, łopian i wysiać polne cha­bry.

Samo Tru­chli­sko uwa­żano za miej­sce prze­klęte, a więc nie nale­żało się do niego za bar­dzo zbli­żać. Nikomu jed­nak nie prze­szka­dzało jako miej­sce scha­dzek czy śmiet­ni­sko, z opcją zała­twia­nia potrzeb fizjo­lo­gicz­nych, wszyst­kie inne czyn­no­ści budziły grozę. I cza­row­nice!

Tak, podobno można je było obu­dzić.

Pako­siowa teren kupiła tanio i nie zamie­rzała przej­mo­wać się legen­dami, ale musiała dbać o swoje inte­resy i na wszelki wypa­dek posta­no­wiła spraw­dzić, kim jest kobieta spod stołu. Naj­bar­dziej chciała, żeby była zwi­dem. I bar­dzo na to liczyła. Miała zresztą wszel­kie ku temu pod­stawy, bo infor­ma­cje uzy­skała od Mietka, a jemu zda­rzało się widy­wać prze­różne rze­czy, o kro­ko­dylu w asfal­cie nie wspo­mi­na­jąc.

Poszła więc do domu Mietka, który znaj­do­wał się nie­całe trzy­sta metrów dalej. Wygrze­bała klucz spod doniczki, wytarła go w spodnie i weszła do ciem­nej sieni, a stam­tąd do jaśniej­szego pokoju, gdzie stały wer­salka, stół, fotele i tele­wi­zor. Jed­nak naj­bar­dziej rzu­cały się w oczy… zwłoki pod sto­łem.

Były tam! Z pew­no­ścią nie był to zwid ani majak.

Pod sto­łem leżała dość kor­pu­lentna kobieta ubrana w gar­sonkę. Miała chyba siną twarz, chyba otwarte oczy i chyba roz­bitą głowę. Wszystko chyba, bo tę część kobiety zasła­niała ser­weta i cerata. Pako­siowa tylko zer­k­nęła, bo, szcze­rze mówiąc, z praw­dzi­wymi zwło­kami nie chciała mieć do czy­nie­nia, tym bar­dziej z poli­cją i posą­dze­niem ją o jakiś – może nawet czynny – udział w tym zaj­ściu.

Kobieta była zde­cy­do­wa­nie mar­twa.

Pako­siowa z wrza­skiem wybie­gła przed dom. Nie mogła zro­zu­mieć, jak Mie­tek prze­ga­pił ten jakże oczy­wi­sty fakt.

Wycią­gnęła z kie­szeni komórkę i wybrała numer poste­runku.Aspi­rant Tomasz Mar­kow­ski sie­dział na poste­runku w Wiedź­mia­nach i nudził się mniej wię­cej od trzech lat, odkąd został tu zesłany, a wła­ści­wie zesłał się sam. Z głu­poty.

Był zwy­czaj­nym miesz­czu­chem, który zapra­gnął odmiany losu, siel­sko­ści, pięk­nych wido­ków, zdro­wego trybu życia, świe­żego powie­trza i w ogóle, wia­domo. Miesz­czu­chy tak mają. Widzą wiej­skie życie z wła­snej per­spek­tywy, zupeł­nie odma­wia­jąc reali­zmu swoim spoj­rze­niom. Wieś jest tylko piękna i uro­cza. Ludzie patrzą na siel­skie zdję­cia i wzdy­chają. I jak to się mówi: „gówno widzą, bo nie widzą gówna”. Zero błota, żad­nych dziu­ra­wych dróg, zasp śnież­nych, kogu­tów, bra­ków w dosta­wie prądu. Wred­nych sąsia­dów. Os, gzów, bąków i kro­wich plac­ków. Niczego nie widzą.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: