- W empik go
Wakacye w Warszawie: pogadanki o architekturze - ebook
Wakacye w Warszawie: pogadanki o architekturze - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 281 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W końcu czerwca mieszkanie państwa Jaczyńskich przedstawiało obraz ruiny i nieporządku, jak zwykle w czasie, kiedy cala rodzina wybiera się gdzieś na czas dłuższy. Zdjęto firanki i portyery, zwinięto dywany, meble przykryto pokrowcami, usunięto wszystkie drobiazgi i sprzęciki, stanowiące ozdobę mieszkania. W jadalnym pokoju stały kufry i kosze upakowane, a wszędzie panowała przykra woń terpentyny i naftaliny, która nietylko mole ale i ludzi mogła z domu wystraszyć.
Dwunastoletnia Halinka i o rok starszy Tadzio, dzieci państwa Jaczyńskich, były także zajęte pakowaniem: pochowały do koszyka swoje książki i drobiazgi, myśląc, coby jeszcze zabrać: oboje byli tak rozradowani, że śmieli się bez powodu, gonili się, przeskakiwali przez kosze i paczki, ku wielkiemu zgorszeniu kucharki Marysi, która starała się jaki taki ład zaprowadzić w pokoju, gdzie państwo mieli jeszcze jeść obiad, bo wyjazd miał nastąpić dopiero jutro.
Dzieci cieszyły się, gdyż wakacye są zawsze miłe, wyjechać na wieś bardzo przyjemnie, a cóż dopiero, gdy się jedzie do stryjostwa i kuzynków, których było sześcioro, do ślicznej wsi z wielkim ogrodem, pełnym tak smakowitych owoców i tylu przeróżnych dobrych rzeczy, że się nawet na obiad wracać nie chciało. Co tam obiad!…. to dobre w mieście, ale kiedy się ma na każde zawołanie kwaśne mleko na wpół ze śmietaną, i taki wyborny chleb razowy, – ktoby tam o obiedzie myślał.
A jakie tam były zabawy!…. Można było jeździć konno na ślicznych kucykach, wozić się łódką, po stawie, huśtać, grać w krokieta. Słowem, Marczyn stryjostwa, była to wieś, w której chyba ptasiego mleka brakuje, i dzieci nie mogły sobie wyobrazić, by gdziekolwiek na świecie lepiej być mogło; a jeśli kiedy pomyślały o raju, raj ten w ich główkach przybierał zawsze kształty Marczyna.
– Marysiu – spytała nagle Halinka, – dla czego my dzisiaj nie jedziemy?
Marysia spojrzała na nią zdziwiona, a Tadzio podchwycił:
– Zapomniałaś, że dziadzi wczoraj było niedobrze; mama poszła się rano dowiedzieć, jak się dziadzio miewa i dotąd nie wraca.
– A jeżeli dziadzio będzie długo chory?
– To mama powiedziała, że nie pojedzie wcale. Twarzyczka dziewczynki przedłużyła się.
– Więc jakże to będzie?
Tadzio zafrasował się także, ale po chwili z ułudą właściwą wiekowi, który jeszcze żadnych nieszczęść nie doświadczył, odparł:
– Dziadzio już pewno zdrów. Czy pamiętasz, żeby kiedy chorował?
– Prawda – zawołała siostra uspokojona – dziadzio zawsze z nami tak figluje…
I zabrali się znowu oboje do pakowania swoich drobiazgów, pewni, że jutro pojadą.
Przyszedł wkrótce pan Jaczyński, załatwiwszy różne sprawunki i interesy przed wyjazdem. Zdziwił się, że niema jeszcze żony, bo nie sądził także, aby choroba teścia była poważną, jednak zaniepokojony, poszedł dowiedzieć się… o niego.
Ponieważ Marysia na zwykłą godzinę przygotowała obiad, niezdowolona więc była, że nikt nie przychodził. Gniewała się, że pieczeń wyschnie na nic, młode kartofle zdębieją, legomina opadnie. Tymczasem zbliżała się już czwarta, dzieci były głodne: Marysia dała im po kawałku chleba.
Nadeszli wreszcie państwo Jaczyńscy, oboje bardzo zmartwieni. Choroba dziadzi była niebezpieczna i wymagała wielkich starań; w najlepszym zaś razie, mogła się długo przeciągnąć. Naturalnie, w tych warunkach pani Jaczyńska nie mogła opuścić rodziców. Kazała więc wyjąć rzeczy swoje z kufra, a dzieci tylko z ojcem miały nazajutrz jechać do Marczyna.
Dzieci zmartwiły się bardzo, kochały bowiem całem sercem dziadunia. Był on dla nich tak dobry i tyle im zawsze robił przyjemności, tak piękne opowiadał powieści!…. Zaczęły prosić, że i one do Marczyna nie pojadą, ale będą dziadunia pilnowały.
– Ja potrafię dać lekarstwo – wolał Tadzio – pamięta mama, jak Halinkę bolało gardło, to ja jej wlewałem w buzię.
– A ja potrafię podać wody z sokiem – przerwała siostra.
– A ja dziadziowi czytać będę – pysznił się Tadzio. Dziadzio mnie chwalił, że dobrze czytani, – będziemy więc potrzebni.
Te zapały przerwała pani Jaczyńska, mówiąc, że chory potrzebuje przedewszystkiem spokoju, że ona i babunia będą kolejno czuwały przy dziadziu, a dzieci byłyby tu tylko zawadą, uradzili więc oboje z mężem, że dzieci z ojcem pojadą na wieś, potem ojciec zostawi je u stryja, a sam zaraz powróci.
Tym sposobem wakacye zapowiadały się smutno, bo Tadzio i Halinka przywykli spędzać je z tymi, których najwięcej kochali, a stryjostwo i kuzynkowie nie mogli przecież zastąpić rodziców.
Tymczasem stało się inaczej. Wieczorem nadszedł z Marczyna telegram, donoszący, że jedno z dzieci stryjostwa dostało szkarlatyny, ostrzegają więc o niebezpiecznej, zaraźliwej chorobie, którą prawdopodobnie wszystkie dzieci będą przechodziły.
Wobec tego nie można było myśleć o wyjeździe. Rozpakowano zatem kufry i rozgospodarowane się w mieszkaniu po dawnemu.
Dzieci patrzyły na to ze łzami w czach, smutne i przerażone. Mama nie mogła się niemi zająć, a tu prawie wszyscy znajomi, przyjaciółki, koledzy i koleżanki powyjeżdżali.
– Cóż – zapytał ich ojciec – gdy w domu zapanowało już trochę porządku, czy pomyślało z was które, co będziemy robili przez te wakacye, ażeby czas przeszedł, ile możności przyjemnie i pożytecznie.
– Będziemy się nudzili, tatusiu – odparł smutnie Tadzio.
Halinka zawtórowała mu westchnieniem.
– A… ślicznie!…. czyż nie wiecie, że nudzą się tylko ci, co nie mają rozumu; miałem o moim synu lepsze wyobrażenie.
– To poradź nam – co, tatku, powiedz, czem te dni zapełnić!
– Na wsi biegaliście po polach, po ogrodzie… a gdybyśmy tak sprobowali pochodzić po mieście?
– Po mieście! Cóż tutaj ciekawego? Znam Warszawę jak swoją kieszeń – dodał Tadzio z przechwałką.
– Doprawdy, – spytał z uśmiechem pan Jaczyński – znasz ja tak dobrze? no, to opowiedz mi jak ona wygląda?
– O, tatku! Znam przecież wszystkie główne ulice, znam kościoły, znam teatr, ratusz, Łazienki, cóż tatko chce więcej?
– Znasz kościoły? no, więc powiedz mi, jak którykolwiek z nich wygląda?
– Jakżeż ja to mogę powiedzieć?
– Zawsze można opisać rzecz, którą się zna dokładnie. No, powiedz mi np. jaki jest kościół katedralny, a może też Halinka ci dopomoże. Bywacie w nim często, byliście nie dawniej, jak zeszłej niedzieli.
– Kościół katedralny – zaczął Tadzio. Kościół katedralny – powtórzył, szukając w głowie, jakąby dać ojcu odpowiedź… – Kościół katedralny jest wysoki i stoi przy bardzo wązkiej uliczce tak, że go nie można widzieć całego, – zawołał wreszcie tryumfująco, przypomniawszy sobie tę okoliczność.
– Prawda, ale cóż mi więcej o nim powiesz?
– Jest bardzo duży i bardzo piękny – wtrąciła Halinka.
– Tak, jest duży i piękny – powtórzył pan Jaczyński – ale zastanówcie się, że te wyrazy: duży i piękny – nie są właściwie żadnem określeniem. To, co w jednych oczach jest duże, w drugich może wydać się małem, bo to są rzeczy względne, tak samo jak piękność.
Ale dzieci nie zdawały się dobrze tego rozumieć, szukał więc ojciec odpowiedniego przykładu.
– Ot – wyrzekł – przypomnij sobie Halinko tę strojną panią, która była u nas niedawno, wszyscy nazywali ją piękną, a ty powiedziałaś Tadziowi: ona dla mnie jest brzydka.
– Tatku, to przecież chodziło o panią, nie o kościół.
– A jednak to dowodzi, że wyraz piękny określa zwykle wrażenie osobiste, a nie jest żadną cechą znamienną. W samej Warszawie jest pełno kościołów dużych i pięknych, stojących przy wązkich uliczkach: jest kościół św. Marcina, przy ul. Piwnej, św. Jacka przy ulicy Freta, Najświętszej Panny Łaskawej przy ulicy Ś-to Jańskiej i wiele innych, jakżebyśmy ich rozróżnili?
Tadzio i Halinka musieli przyznać, że nie potrafią nic więcej powiedzieć o budowlach, które przecież widzieli tyle razy.
– A więc – wyrzekł pan Jaczyński – miałem słuszność mówiąc, że wcale nie znacie miasta, w którem urodziliście się i wzrastacie. Gzy wiecie dla czego? Oto patrzycie, a nie widzicie.
– O tatku – przerwała Halinka – ja przecież mam doskonałe oczy, wszyscy to mówią, na końcu ulicy rozpoznam osobę.
– Żeby widzieć – nie dość dobrych oczów, trzeba czegoś więcej.
– Wiem, wiem – zawołał Tadzio – uwagi, prawda?
– Naturalnie, naprzód uwagi, a potem jeszcze czegoś, co przy uwadze nabyć łatwo.
– Jakto! żeby nietylko patrzeć, ale widzieć?
– Tak, moje dzieci, trzeba także pewnej znajomości rzeczy, która nietylko liczy, jak rozróżniać przedmioty, ale także jak dopatrzeć cech znamiennych, nadać im właściwa nazwę i dobrze je określić.
Dzieci spojrzały na ojca trochę zdziwione, ale wnet zawołały:
– A czy tatko będzie z nami chodził i objaśniał nam wszystko? Mój ojczulku, bardzo prosimy!
– I owszem, będziemy chodzili po ulicach i będziemy rozmawiali o tem, co nas zastanowi.
– O, to już pewno nudzić się nie będziemy – zawołały dzieci. – I w Marczynie wtedy bawiliśmy się najlepiej, kiedy ojciec poszedł z nami w pole lub do ogrodu i uczył nas rozpoznawać drzewa, zboża, kwiaty, opowiadał jaki z nich użytek.
– Tak samo będziemy robili w Warszawie, a może znajdziemy tu rzeczy równie ciekawe, jak na wsi.
– Dobrze, dobrze ojczulku, kiedy zaczniemy?
– Choćby jutro, jeśli zdrowie dziadzia na to pozwoli. Dziś uporządkujcie swoje książki, kajety, zabawki. Jutro rozpoczniemy wakacye. Wyjdziemy przed południem, a pamiętajcie, bądźcie gotowi, gdy was zawołam.II. PIERWSZA WYCIECZKA NA MIASTO.
Nazajutrz dzieci obudziły się wcześnie i zaraz spojrzały w okno. Dzień był śliczny, słońce świeciło, niebo było bez chmur. Wprzód jednak dzieci po myślały, jak dziadzio noc tę spędził. Zaraz zrana pani Jaczyńska przysłała wiadomość, że choremu jest trochę lepiej, więc dzieci z lżejszem sercem zaczęły się wybierać.
Pierwszy spacer zapowiadał się bardzo przyjemnie. Mieszkali przy ulicy Długiej. Dzieci były ciekawe, gdzie też ojciec ich zaprowadzi, ale nie chciał im tego powiedzieć.
– Jak myślisz, czy pójdziemy na prawo czy na lewo? – spytał Tadzio Halinkę.
– Na prawo – odparła siostra rezolutnie. Rzeczywiście pan Jaczyński skierował się na prawo.
– Skąd ty to wiedziałaś? – zawołał Tadzio zdziwiony.
– Domyśliłam się – odparła dziewczynka z dumna minką. A potem dodała: – Kto wie, ja może nawet domyślam się, gdzie nas ojciec zaprowadzi.
– Powiedz! powiedz! – błagał brat po cichu.
– Pokaże nam naprzód to na cośmy patrzeć nie umieli. Zobaczysz, że do katedry.
Halinka dobrze odgadła, ojciec prowadził ich przez Stare Miasto na ulicę Ś-to Jańską, przed katedrę.
Tutaj zatrzymał się na przeciwległym chodniku, mówiąc:
– Przypatrzcie się teraz i mówcie mi, co was uderza. Naprzód powiem wam, że ściana każdego gmachu, w której jest główne wejście zowie się fasadą albo frontonem.
– To coś jakby po francusku – zauważyła Halinka.
– Niestety, na wiele rzeczy dotąd nazw swojskich nie mamy. Pierwsi budowniczowie u nas byli cudzodziemcy, nie dziw więc, że nadali obce nazwy rozmaitym częściom budowli. Otóż przypatrzcie się tej fasadzie, przyczem zauważcie jakie tu są drzwi i okna.
– Proszę ojca, główne drzwi zakończone są śpiczasto – Zauważył Tadzio – chociaż się niby zaokrąglają.
– Okna także – dodała Halinka – a jakie one wysokie a wązkie!… tylko na środku ku górze jest jedno okrągłe, złożone z różnych cząstek, tak ładnie powycinanych.
– A jakie wąziutkie słupki biegną ku górze całej fasady! – dodał Tadzio.
– Zakończają je kanciaste wieżyczki, na niektórych z nich sterczą ostre kolce, a na innych posągi Świętych.
– Otóż teraz – wyrzekł pan Jaczyński – możnaby już mieć jakieś wyobrażenie o fasadzie katedry. Zauważyliście drzwi i okna, u góry zakończone śpiczasto, choć się niby zaokrąglają, otóż taki kształt zwany jest ostrołukiem, i ta nazwa określa go doskonale, bo mówi i o śpiczastem zakończeniu i o łuku. A to okrągłe, z wycinków złożone okno, zowie się różycą. Będziecie to pamiętali?
– Wcale nietrudne – zawołała Halinka, – fasada, ostrołuk. Różyca, to coś jakby od róży.
– A ja wziąłem z sobą notatnik i wszystko sobie zapiszę – wyrzekł Tadzio.
– Masz słuszność – odrzekł ojciec – na pamięć nie zawsze spuszczać się można, ona często zawodzi.
– O, ja będę pamiętała – wtrąciła Halinka. – Panna Janina zawsze chwali moją pamięć.
– A jak się nazywają te wszystkie słupki, co wzdłuż przecinają fasadę? – pytał Tadzio.
– To są laskowania, wieżyczki zaś zowią się sterczynami.
– Prawda, bo one tak sterczą do góry.
– A kolce na nich to
– Iglice, igiełki, igliczki! – wołała Halinka, uszczęśliwiona z nazw, które przypominały jej znane przedmioty.
Tadzio zapisywał te nazwy sumiennie i z wielką powagą.
– Teraz, kiedyście się dobrze napatrzyli fasadzie katedry…
– O tatku, teraz nietylko patrzyliśmy ale i zobaczyliśmy – zawołały dzieci.
– Więc kiedyście zobaczyły fasadę katedry, porównajcież ją z budynkiem, który znacie dobrze, naprzykład z teatrem. Czy zachodzi między niemi jakieś podobieństwo?
– Gdzież tam, niema żadnego.
– Macie słuszność. Takie zasadnicze różnice, które muszą uderzyć najmniej wprawne oko, oznaczają, że te budynki są stawiane w różnych stylach. Jest to także wyraz, którego nie znacie.
– Przepraszam ojca – odezwała się po namyśle Halinka – ja go już nieraz słyszałam. Kiedy wujaszek się żenił, mówił, że urządza mieszkanie stylowo; pani Rajecka, zawsze opowiada o stylowych toaletach. Już chciałam się kiedyś spytać co ten wyraz znaczy, ale potem zapomniałam. Cóż to jest ten styl?
– Krótko mówiąc, w sztuce stylem nazywa się pewien sposób budowania, właściwy danej epoce, rozciąga się on do budowli, strojów i przedmiot, ów powszednich; otóż w budownictwie styl naszej katedry nazywa się gotyckim. Niektórzy styl gotycki nazywają ostrołukowym, ale ostrołuki spotkać można i w innych stylach; Anglicy nazywają go wprost stylem śpiczastym.
– A w jakich stylach są jeszcze ostrołuki?
– Zobaczymy to później i ocenimy przez porównanie. Teraz zapamiętajcie, że charakterystycznemi znamionami stylu gotyckiego jest ostrołuk, różyca, złożona z wycinków ostro zakończanych, laskowania podłużne, sterczyny, iglice, co wszystko razem nadaje całej budowli coś strzelistego, coś lotnego, niszczy wrażenie ciężkich murów. Stanowi to właściwość gotyku, i do tego dążyli usilnie budowniczowie, którzy je stawiali. __ Proszę ojca, a jakie są jeszcze inne style?
– O, jaka Halinka ciekawa – uśmiechnął się ojciec – poczekajcie, wakacye długie, jeszcze niejedno mamy do obejrzenia, a gdy się za dużo na raz słyszy, to się łatwo zapomina, nawet przy najlepszej pamięci. Oto lepiej przypatrzmy się jeszcze tej fasadzie, znajdziecie w niej pewno różne szczegóły, które zrazu uszły waszej uwagi.
Dzieci zwróciły znów oczy na piękny gmach, jaki miały przed oczyma.
– Proszę ojca – zawołał Tadzio – są tu jeszcze słupy przypierające do murów, po dwóch stronach drzwi głównych, i dwa niższe, przy rogach fasady, zakończone wieżyczkami.
– Takie słupy zowią się przypory, bo zadaniem ich jest wzmocnienie murów, do których przypierają; obchodząc kościół, zobaczycie jeszcze inne przypory przystawiane w odstępach odpowiednich.
– To chodźmy to zobaczyć.
Poszli na Kanonią; dzieci oglądały przypory, boczne drzwi i różne inne szczegóły,
– Patrz, patrz ojcze, co to jest? – zawołała nagle Halinka, podnosząc ciekawe oczki do góry – jakiś most wiszący, czy co?
– To przejście do loży w katedrze.
– Do loży! – zawołała Halinka – alboż to w kościele są loże?
– Byłaś tyle razy w katedrze, a przecież nie zauważyłaś loży po lewej stronie, patrząc od wielkieołtarza.
– Ja myślałam, że loże są, tylko w teatrze.
– Lożą w budownictwie zowie się wystające okno lub balkon zwrócone do wnętrza budowli. Takie okno znajduje się w tej katedrze.
– Tatku – wtrącił Tadzio – ja w różnych nowych domach widziałem takie wystające okna.
– A prawda, – dodała Halinka – jest takie na rogu Marszałkowskiej i Ś-to Krzyskiej ulicy, naprzeciwko mieszkania pani Wilskiej; a ja zawsze myślałam, będąc u niej, że ten mały oszklony pokoik musi być bardza ładny i żebym taki mieć chciała.
– Taki wystający oszklony pokoik zwrócony na zewnątrz nazywa się także lożą, a ma i polską nazwę – wykusz. Budowano je u nas oddawna, pokażę wam takie na Starem Mieście, na rogu Wązkiego Dunaju; ale wyraz loża w miejscu zamkniętem, jak kościół, stosowniejszy jest, niż wykusz. Otóż ta loża i przejście do niej, które Halinka nazwała mostem wiszącym, kazała zbudować Anna Jagiellonka, która słuchała tu codziennie nabożeństwa; Zygmunt III także codziennie przychodził tu na Mszę Św.
– Pójdźmy zobaczyć tę lożę – prosiły dzieci.
– Naturalnie, pójdziemy. Tylko zanim zaczniemy oglądać wnętrze katedry i my także wysłuchajmy Mszy Św. i pomódlmy się za zdrowie dziadzi.
Właśnie kiedy wchodzili, odezwał się dzwonek, i ksiądz wyszedł ze Mszą Św., do kaplicy cudownego Pana Jezusa; nasza gromadka poszła więc za kapłanem.