- promocja
Wałbrzych. Ściśle tajne - ebook
Wałbrzych. Ściśle tajne - ebook
Najnowsza powieść Roberta Foksa zachwyci przede wszystkim tych Czytelników, którzy niegdyś śledzili przygody Pana Samochodzika. Pojawia się w niej bowiem Tajemnica, historyk, który dąży do jej rozwiązania, niebezpieczna przygoda i walka Dobra ze Złem w imię ponadczasowej Prawdy…
Dolny Śląsk, dziesięć miesięcy po upadku komunizmu w Polsce. W Górach Sowich umiera pewien człowiek. Wydarzenie to odsłania rąbek drugowojennej, intrygującej tajemnicy. Tomasz, wałbrzyski nauczyciel historii i eksplorator, odkrywa istotny fakt, który nakazuje mu podążyć tropem zagadki. Wkrótce pasjonujące wyzwanie przeistacza się w niebezpieczną grę. Do akcji przystępują służby specjalne czterech państw, które rywalizują o ukryty pod koniec wojny depozyt. Stawką jest skarb o wielkiej materialnej i intelektualnej wartości. Tomasz zostaje zmuszony do walki o przetrwanie. Nie przypuszcza, że jego przyszłość będzie zależna od ludzi przeklętych przez Historię.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788366955653 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Niedawno przeczytałem książkę Pana autorstwa „Prospekt Niepodległości”. Po lekturze przejrzałem Internet i ku mojemu zdziwieniu okazało się, że pochodzi Pan z tego samego miasta, w którym się urodziłem, spędziłem wiek młodzieńczy, a także część dorosłego życia. Na dodatek ze strony wydawnictwa WarBook dowiedziałem się, że pasjonują Pana „dolnośląskie tajemnice z okresu II wojny światowej, szczególnie historie związane z Wałbrzychem i pobliskimi Górami Sowimi”._
_Mnie także, niemal od zawsze, fascynowały zagadki Wałbrzycha wywodzące się z okresu Trzeciej Rzeszy. Zainteresowanie jego przeszłością rozbudził we mnie dziadek – wałbrzyski Niemiec, górnik pracujący niegdyś w tamtejszych kopalniach. W rezultacie hobby przekształciło się w profesję: ukończyłem uniwersyteckie studia historyczne._
_Z Wałbrzychem wiązałem wszystkie życiowe plany. Niestety, dramatyczne wydarzenia, których byłem uczestnikiem, zmusiły mnie do opuszczenia kraju. Chciałbym je Panu zaprezentować i zaproponować napisanie na ich kanwie powieści sensacyjnej, której akcja rozgrywałaby się w naszym mieście. Nic o takiej tematyce chyba jeszcze nie powstało, więc może warto?_
_Długo zastanawiałem się, jak rozpalić w Panu ciekawość, wzbudzić chęć do zapoznania się z moją historią. Wymyśliłem zatem szaradę. Otóż plik z tekstem, który przesyłam w załączniku, został przeze mnie zaszyfrowany. Hasłem do jego otwarcia jest nazwisko prekursora „systemu globalnej komunikacji”, który przebywał kiedyś na ziemi wałbrzyskiej. Jeśli rzeczywiście jest Pan miłośnikiem tajemnic Wałbrzycha, to wierzę, że podejmie Pan to wyzwanie._
_W tekście nie wskazuję konkretnych lokalizacji zdarzeń, jakie miały miejsce, zaś niniejszego listu nie podpisuję imieniem i nazwiskiem. Powody, które zmuszają mnie do zachowania poufności, zrozumie Pan po przeczytaniu mojej opowieści._
_Proszę do mnie nie pisać. Adres poczty elektronicznej, z którego został wysłany ten mail, już nie istnieje._***
Noc władała światem prawie niepodzielnie. Wypełniała wszystkie pomieszczenia. Panoszyła się w każdym zakamarku. Nie mogła jedynie poradzić sobie ze światełkami generowanymi przez medyczną aparaturę. Te, w sojuszu z dyskretnymi sygnałami dźwiękowymi, przeciwstawiały się ciemności, dając świadectwo życia.
Pielęgniarka pełniąca dyżur odpoczywała na służbowej kozetce. Chciała wykorzystać spokój panujący na oddziale i usiłowała się zdrzemnąć. Sen jednak nie nadchodził. Nie włączając lampki, wstała i podeszła do okna. Na zewnątrz było spokojnie, bezwietrznie. Jedynie ciemność bijąca z przyszpitalnego, spacerowego ogrodu wzbudzała poczucie lęku; jakby czaiło się tam coś nieodgadnionego, nieobliczalnego, a przez to niebezpiecznego.
Kompleks budynków Städtische Klinikum w Karlsruhe wyczekiwał świtu. Poranny brzask miał przynieść chorym nową dawkę nadziei na szybkie wyzdrowienie. Pielęgniarka spojrzała na zegarek. Do końca zmiany pozostały niespełna trzy godziny. Wszystko wskazywało na to, że noc zakończy się spokojnie. Podeszła do kozetki, by się ponownie położyć, gdy w pomieszczeniu rozległ się dźwięk brzęczyka oznajmiający, że automat monitorujący procesy życiowe wykrył nagłe pogorszenie się stanu jednego z pacjentów.
Weszła do izolatki, zapalając światło. Mężczyzna leżący na łóżku miał zamknięte oczy. Na przemian coś mamrotał i straszliwie siorbał, starając się wciągnąć do płuc jak najwięcej tlenu, który podawał mu bezpośrednio do nosa plastikowy cewnik. Nachyliła się ku niemu, by wyraźniej usłyszeć, co mówi, a następnie podeszła do aparatury. Odczytała parametry, po czym szybko pobiegła obudzić lekarza śpiącego w swoim gabinecie na oddziale.
– To agonia – stwierdził medyk, pochylając się nad pacjentem. – Niech siostra założy mu maskę tlenową i poda dożylnie salbutamol.
– Jak mam założyć maskę, kiedy on cały czas coś mamrocze? – Twarz pielęgniarki wyrażała dezorientację.
– A co dokładnie?
– Coś bez składu i ładu. Nie ma w tym żadnego sensu.
Tym razem lekarz z ciekawością zbliżył ucho do ust chorego.
– Powtarza w kółko to samo. Według mnie mówi coś o spadku dla jakiejś Anne. Reszty faktycznie nie można zrozumieć – potwierdził. – Może niech pani zapisze, co mówi ten człowiek. To zapewne jego ostatnie słowa. Wątpię, by dożył do rana. Przekażemy je rodzinie.
Jakieś dwie minuty później pielęgniarka zanotowała na niewielkim skrawku papieru:
_Heil, Lüge, Anne, Erbe, Ziegel, Zeichen_ROZDZIAŁ 2
Piaskowa Góra, targana zacinającym deszczem, przypominała nieprzyjazną, pustą krainę. Mogłaby stanowić idealną scenerię dla filmów grozy lub kryminalnego dreszczowca. Tomasz był chyba jedyną ludzką istotą przemierzającą centrum osiedla. Nawet pod wiatami przystanków autobusowych nikogo nie było. Niemal z utęsknieniem spoglądał w kierunku olbrzymiego bloku, zwanego potocznie mrówkowcem, gdzie znajdowało się jego mieszkanie. Myślał tylko o tym, że za chwilę otworzy drzwi do przytulnego, przyjaznego wnętrza. Ścisnął mocniej uchwyt teczki, w której spoczywały zdjęcia rzeczy odnalezionych w schowku walimskiego esesmana, i przyspieszył kroku.
W domu szybko zdjął przemoczoną kurtkę i buty, osuszył głowę ręcznikiem i nie bacząc na to, że jest głodny, sięgnął po fotografie. Wyszukał dwie odbitki przedstawiające tajemniczy plan i położył je na biurku w pokoju służącym za niewielki gabinet.
Tak jak to opisała w artykule dziennikarka, mapka miała kształt trójkąta. Przedstawiała fragment jakiejś prostej drogi lub korytarza, od którego prostopadle odchodziły w tym samym kierunku cztery przecznice. Ich rozstawienie było regularne, sugerujące takie same odległości pomiędzy nimi. Historyk wziął linijkę i dokonał pomiarów, które wykazały słuszność tego spostrzeżenia.
Z szuflady wyjął lupę i zaczął oglądać najdłuższą krawędź trójbocznego planu. Po chwili uśmiechnął się, gratulując sobie w duchu, że wziął od redaktorki negatyw i zamówił w zakładzie fotograficznym odbitki w rozmiarze trzydzieści na czterdzieści centymetrów. Co prawda, sporo to kosztowało, ale opłaciło się. Uzyskane powiększenie pozwoliło mu bowiem dostrzec, że badany bok trójkątnej kartki był postrzępiony. Maleńkie drobiny nadszarpniętego papieru przypominały delikatny meszek. Marzena Zimosz miała rację. To był tylko fragment większej całości. Najwyraźniej ktoś musiał rozdzielić mapkę bardzo ostrym nożem. „I zrobił to zapewne w celu utajnienia lokalizacji narysowanego obiektu” – skonstatował.
Westchnął z wrażenia. Miał niemal pewność, że plan może prowadzić do jakiegoś depozytu. Po krótkim namyśle doszedł jednak do wniosku, iż nie ma to żadnego znaczenia. To, co leżało przed nim, nie pozwalało nawet wysnuć najbardziej fantastycznej hipotezy, gdzie należałoby szukać domniemanej skrytki.
Skierował wzrok ku napisom Ahnenerbe i Heiliger. Ocenił, że musiały zostać naniesione później niż korytarze, gdyż ten, kto je nakreślił, zrobił to niedbale, co odróżniało je od zasadniczego szkicu.
W jego głowie kłębiły się dziesiątki myśli. Postanowił je uporządkować.
Dziedzictwo Przodków było jedną z najbardziej tajemniczych organizacji Trzeciej Rzeszy. Wokół niej krążyło o wiele więcej zagadek, nieziemskich historii i wątpliwości niż faktów. Rzekome sekrety związane z badaniami, jakie prowadziło stowarzyszenie, rozpalały umysły wielu eksploratorów, pseudonaukowców oraz tropicieli teorii spiskowych. Inaczej zachowywali się profesjonalni, akademiccy badacze; ci podchodzili do tej problematyki niezmiernie krytycznie. Zrodziło to nieformalny spór co do roli, jaką Ahnenerbe odegrało w rozwoju technologii militarnych Trzeciej Rzeszy. Pierwsi uważali, że stowarzyszenie brało aktywny udział w tworzeniu Wunderwaffe15), zaś drudzy negowali taką tezę i w zasadzie racja była po ich stronie – nie odnaleziono do tej pory żadnych dokumentów potwierdzających takie założenie.
Obecnie historycy zaliczali do nowatorskiej broni, projektowanej w czasach Hitlera, około stu dziesięciu projektów, z czego dziesięć procent miało charakter wysoce eksperymentalny, bazujący na ówcześnie najnowszych, awangardowych technologiach. Część z nich udało się wdrożyć do produkcji i zastosować w walce, większość jednak nie doczekała się finalizacji. Prawdopodobnie istniały także koncepcje broni, o których wiedza nie krążyła w przestrzeni publicznej, gdyż albo utajnili je Amerykanie bądź Rosjanie, albo zrobili to sami Niemcy. Należało także założyć, że takich projektów po prostu nie było, ale Tomasz osobiście to odrzucał. Istniały bowiem przesłanki, że nad takimi w Trzeciej Rzeszy jednak pracowano. Na przykład nie tak dawno przeczytał wywiad ze słynnym Erichem von Dänikenem16), który opowiedział o swoim spotkaniu z profesorem Hermannem Oberthem, pionierem techniki rakietowej i wizjonerem podboju kosmosu. Oberth, mentor Wernera von Brauna17), któremu pomagał w Peenemünde18) przy konstruowaniu rakiety balistycznej V2, ponoć zapewnił Dänikena, że w Trzeciej Rzeszy prowadzono badania nad napędem antygrawitacyjnym. Mało tego, oświadczył, że w tym celu studiowano starożytne, sanskryckie manuskrypty, o których sądzono, że zostały przywiezione przez Ahnenerbe z Tybetu!
O możliwości zaangażowania Dziedzictwa Przodków w proces tworzenia nowych rodzajów broni mogły także świadczyć eksperymenty dotyczące przebywania człowieka na dużych wysokościach. Ich wyniki wykorzystano przy projektowaniu kombinezonu ciśnieniowego dla pilotów. Wiadomo także na pewno, że w tym samym czasie Braun pracował nad dwustopniową rakietą międzykontynentalną A9/A10, której jedna z wersji miała być pilotowana przez człowieka. Nowicki nie wierzył tu w przypadkowy zbieg okoliczności. Czy było coś jeszcze? Nikt nie mógł tego na sto procent wykluczyć.
Tak naprawdę to właśnie owa zbieżność badań prowadzonych przez Ahnenerbe nad zachowaniem ludzkiego organizmu na dużych wysokościach z pracami nad rakietą A9/A10 sprawiła, że Tomasz zainteresował się walimskim esesmanem. Od dawna bowiem snuł przypuszczenia, według których wspomniane doświadczenia medyczne prowadzono nie tylko w obozie koncentracyjnym w Dachau, ale także w Szczawnie-Zdroju koło Wałbrzycha oraz na Starym Zamku w Książu. Istniały także przesłanki, że niektóre elementy rakiety A9/A10 były projektowane i testowane w nieznanym tajnym laboratorium znajdującym się w podziemiach którejś z wałbrzyskich kopalń. „A teraz na światło dzienne wypłynął plan sugerujący, że gdzieś w pobliżu Walimia mogło zostać ukryte coś, co należało do Dziedzictwa Przodków” – podsumował w myślach. „Co to mogło być?! Czy rzeczywiście chodziło o dzieła sztuki zrabowane przez Niemców w okupowanych państwach Europy, tak jak wyobrażała to sobie Marzena Zimosz?” – wiedział, że pytanie to pozostanie już z nim na zawsze.
Głód przypomniał o sobie silnym ssaniem w żołądku, odszedł więc od biurka, by zrobić coś do jedzenia. Zagadkowa sprawa tak go pochłonęła, że nawet nie zwrócił uwagi, z czego przygotowuje posiłek. Nasyciwszy się, wrócił do gabinetu i sięgnął po kolejne odbitki dokumentujące rzeczy z walimskiego schowka.
Mundur esesmana prezentował się fascynująco. Nie był czarny, lecz w typowym dla niemieckiej armii kolorze feldgrau, co odzwierciedlała w miarę wiernie kolorowa fotografia. Patki na kołnierzu były jak nowe. Na prawej widniały znaki runiczne _Sieg_ oznaczające zwycięstwo, znane powszechnie jako „błyskawice” symbolizujące przynależność do SS, zaś na lewej umiejscowiony był stopień Scharführera, czyli sierżanta. Na przedniej, lewej kieszeni widniał Żelazny Krzyż, odznaczenie nadawane za męstwo w boju.
Ponownie ujął lupę, by przyjrzeć się dokładnie pistoletowi Parabellum wraz z kilkoma magazynkami pełnymi naboi. Nie ulegało wątpliwości, że broń była utrzymana w doskonałym stanie, choć na pewno miała przynajmniej około pięćdziesięciu lat. „Czyżby Schimannek musiał być w ciągłej gotowości? Jeśli tak, to na co?” – oczywiste pytania pozostały bez odpowiedzi.
Kolejne zdjęcia prezentowały ekwipunek górniczy: lampę z akumulatorem, kask oraz aparat tlenowy z lat sześćdziesiątych. Tomasz znał się na tym, gdyż jego ojciec pracował kiedyś w kopalni jako ratownik. W domu po rodzicach, pod Nową Rudą, miał nawet podobne urządzenie, tyle że o co najmniej dziesięć lat nowsze. Aparat przypominający plecak wydawał się nieużywany. Aluminiowa pokrywa, niebieska butla na tlen oraz pochłaniacz nie posiadały żadnych zarysowań. Maska i przewody z czarnej gumy wyglądały tak, jakby nie wyciągano ich z opakowania. Dla Nowickiego stało się jasne, że „strażnik” posiadał górnicze wyposażenie, gdyż musiał być przygotowany do poruszania się w podziemnych korytarzach, gdzie mógł się spodziewać obecności groźnych gazów, przede wszystkim dwutlenku węgla i metanu. Wniosek ten spowodował, że historyk od razu połączył ekwipunek z trójkątnym planem. Ekscytacja opanowała go w dwójnasób. Wszystko logicznie się spajało.
Legitymacja SS potwierdzała fakt posiadania przez Schimannka stopnia Scharführera. Odręczne wpisy świadczyły o tym, że wstąpił on do SS w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku w wieku dwudziestu jeden lat. Wychodziło na to, że w chwili śmierci miał siedemdziesiąt dwa. Tomasz przez chwilę jak urzeczony wpatrywał się w podpis Heinricha Himmlera złożony na dokumencie. Sprawiło to, że wręcz poczuł fizyczną obecność zbrodniarza.
Postanowił przejrzeć resztę zdjęć. Prezentowały Schimannka w różnych sytuacjach towarzyskich. Miały wyraźnie pamiątkowy charakter. Zazwyczaj, wraz z innymi mężczyznami w hitlerowskich mundurach, pozował na tle drzew, być może sowiogórskich lasów, a także w pomieszczeniach jakichś piwiarni albo kantyn wojskowych. Jedna z fotografii zwróciła jego szczególną uwagę, gdyż naniesiono na nią odręczną adnotację: „Bad Salzbrunn, Februar 1945”. Oznaczało to, że zrobiono ją w Szczawnie-Zdroju, w lutym czterdziestego piątego roku. Przedstawiało walimskiego Niemca w towarzystwie innego esesmana w jakiejś knajpce. Nowicki wziął do ręki lupę, chciał odgadnąć, w jakim lokalu obaj wtedy przebywali. Wnętrze przywiodło mu na myśl nieistniejącą już restaurację Belvedere mieszczącą się kiedyś na Wilhelmshöhe, czyli obecnym Wzgórzu Gedymina. Znał ją z przedwojennych widokówek; jeśli tylko jakaś przedstawiała stary Wałbrzych, trafiała do jego kolekcji.
Przyjrzał się dokładniej towarzyszowi Schimannka. Był nim Sturmbannführer. „Major biesiadował z sierżantem?” – zdziwił się, nie pasowało mu takie zestawienie. Tomasz wpatrywał się uważnie w oblicze oficera, który uśmiechał się promiennie do obiektywu. Kogoś mu przypominał, ale nie wiedział kogo.
Przez całą resztę dnia historyk nie mógł pozbyć się wrażenia, że już gdzieś widział Sturmbannführera. Szukał w głowie okoliczności, kiedy to mogło nastąpić. Cofał się pamięcią do swoich pobytów w archiwach, bibliotekach, wertował w myślach książki, które przeczytał. „Po prostu mi się wydaje” – postanowił w końcu odgonić natrętną myśl. Ta jednak go nie opuszczała.
Późnym wieczorem ponownie wziął do ręki fotografię i wpatrywał się z uporem w oblicze majora SS. Nic to jednak mu nie dało. Położył się spać. Długo nie mógł zasnąć. Wciąż rozmyślał o esesmańskim oficerze. Po jakimś jednak czasie powieki opadły pod ciężarem całodziennego zmęczenia. Z lubością poddał się ogarniającemu go ukojeniu. Już prawie spał, gdy pewien obraz przemknął mu przed oczami. Momentalnie, nie wiedząc dokładnie dlaczego, zrzucił z siebie kołdrę i potruchtał z sypialni do gabinetu. Stanął przed regałem uginającym się pod ciężarem różnorodnej literatury, skoroszytów, map, czasopism oraz stosów kserokopii, a także ogromnej ilości fiszek i notatek. Coś mu mówiło, że to właśnie tutaj znajduje się rozwiązanie zagadki Sturmbannführera. Wodził wzrokiem po grzbietach książek, przypominał sobie zawartości każdego z segregatorów oraz treści zgromadzonych materiałów. Nagle doznał silnego ucisku w okolicach splotu słonecznego. Uczucie było podobne do lęku, jaki człowiek odczuwa w wyjątkowo niebezpiecznych sytuacjach. „To chyba niemożliwe” – pomyślał najpierw. Potem wolno sięgnął w kierunku najwyższej półki i zdjął z niej opasły album z rodzinnymi zdjęciami.
Siedząc przy biurku, drżącymi dłońmi przekładał kartę za kartą, taksując uważnie każdą fotografię. Po kilku minutach zdrętwiał. Jakby dopadł go paraliż całego ciała. Nie mógł poruszyć ręką, nie miał siły, żeby wstać, nieznośna suchość opanowała jego gardło, co sprawiło, że ciężko mu było nawet oddychać…
***
Władysław Borek stał przy oknie w swoim pokoju służbowym. Dzięki wytłumionym ścianom i drzwiom z zewnątrz nie docierał żaden niepożądany odgłos. Wpatrywał się w pustą o tej porze ulicę. Było tuż po siódmej rano. Ostatnimi dniami nie dosypiał, więc bardzo wcześnie zjawiał się w pracy.
Od czasu spotkania z pułkownikiem Winogradowem nie mógł sobie znaleźć miejsca. Skupienie się na jakiejkolwiek czynności wymagało nadludzkiego wysiłku, gdyż propozycja radzieckiego oficera dręczyła go właściwie bez przerwy. Myślał o niej bezustannie, rozważał wszystkie możliwe scenariusze oraz szanse i zagrożenia z nią związane.
Borek był powszechnie znany w Służbie Bezpieczeństwa jako poszukiwacz niemieckich depozytów ukrytych na Dolnym Śląsku. Nikt jednak nie postrzegał go jako dziwaka, który w chwilach wolnych od służby zajmuje się tropieniem jakichś urojonych skarbów. Opinia była wręcz odwrotna. Oprócz wykonywania obowiązków kontrwywiadowczych w latach siedemdziesiątych oraz do połowy osiemdziesiątych prowadził także oficjalne rozpracowania osób i obiektów, których celem było dotarcie do miejsc składowania różnorodnych cennych rzeczy schowanych przez Niemców podczas wojny. Jego działalnością interesowali się najwyżsi zwierzchnicy SB, partii19) oraz rządu, którzy niekiedy osobiście wspierali prowadzone przez niego śledztwa. Miał na swoim koncie kilka znaczących sukcesów, wśród których najważniejszym było odnalezienie pokaźnego zbioru dzieł malarstwa zachodnioeuropejskiego w jednym z dolnośląskich kompleksów klasztornych. Za to osiągnięcie otrzymał szereg odznaczeń, honorowych dyplomów i podziękowań. Sam minister spraw wewnętrznych obdarował go złotym zegarkiem z wygrawerowaną dedykacją, który major dumnie nosił każdego dnia na przegubie lewej ręki.
W tamtym czasie miało także miejsce bardzo dla niego niebezpieczne wydarzenie. Otóż Winogradow, z którym utrzymywał kontakty służbowe od początku lat osiemdziesiątych, próbował pozyskać go do współpracy z radzieckim wywiadem wojskowym. Borek wielokrotnie słyszał o próbach werbowania przez „towarzyszy radzieckich” polskich oficerów z armii, milicji oraz Służby Bezpieczeństwa, lecz dopiero kiedy doświadczył tego osobiście, uświadomił sobie z całą mocą, jakie to stanowi zagrożenie.
Rosjanin postanowił wykorzystać pasję polskiego oficera i jego zaangażowanie w rozwiązywanie dolnośląskich tajemnic. W zamian za pracę dla GRU zaproponował mu dostęp do informacji o ukrytych w Wałbrzychu dziełach sztuki zrabowanych przez hitlerowców na wschodzie Europy. Pokazał nawet próbki owych materiałów – tajne depesze, przesłane w marcu i kwietniu czterdziestego piątego roku przez agenta wywiadu NKWD o pseudonimie Orion, działającego w tym górniczym mieście. Z ich treści wynikało, że był on na tropie miejsca, w którym miał zostać ukryty transport ze wspomnianymi dobrami. Informacje będące w posiadaniu wywiadu radzieckiego były ponoć na tyle precyzyjne, iż dotarcie do depozytu należało oceniać jako bardzo wysoce prawdopodobne. Major jednak zdecydowanie odmówił. Po pierwsze, nie pozwalał mu na to oficerski honor, zdrada nie wchodziła w grę. Po drugie, zdawał sobie sprawę, że po odnalezieniu skrytki państwo polskie zostałoby przymuszone przez Moskwę do zwrotu wszystkiego, co pochodziło z terenów ZSRR. Borek rozumiał również, że jeśli zostałby agentem GRU, to szukałby owych zabytków tak naprawdę nie dla Polski, a dla Rosji. A tego nie chciał. W rezultacie napisał raport do swoich przełożonych o zaistniałej sytuacji. Nie doczekał się jednak żadnej reakcji z ich strony.
A teraz Winogradow ponowił ofertę. I zrobił to w imię prywatnych interesów. A to już było bardzo ciekawe, zwłaszcza w kontekście zmian, jakie zachodziły w Polsce. „Radzieccy przestali być wszechwładni” – stwierdził major.
Borek potrafił jednak myśleć perspektywicznie. Wiedział, że wejście w spółkę z oficerem obcego wywiadu, który zapewne za chwilę przemieni się w zatwardziałego przeciwnika polskiego państwa, może mieć dla niego dalekosiężne konsekwencje, z przymuszeniem w przyszłości do zdrady włącznie. „Jeśli przejdę weryfikację i zostanę przyjęty do Urzędu Ochrony Państwa, to stanę się automatycznie celem dla Rosjan” – skonstatował. „Winogradow nie zawaha się wykorzystać wobec mnie faktu ewentualnej współpracy, nawet jeśli ta dotyczyłaby tylko jego spraw osobistych” – dopowiedział sobie. Ten wniosek przekonał go, że należy odrzucić propozycję pułkownika. Poczuł się wyraźnie lepiej. Świat na powrót stał się kolorowy i przyjazny.
Nie byłby jednak sobą, gdyby nie postanowił przyjrzeć się sprawie walimskiego esesmana. Co prawda nie liczył na wiele, ale nic nie stało na przeszkodzie, by wykorzystał swoje wpływy i przeanalizował wszystkie fakty związane z odkryciem schowka w opisanym przez „Trybunę Wałbrzyską” mieszkaniu Henryka Sz.
Zaczął rozmyślać o Ahnenerbe, a w zasadzie o tym, dlaczego wywiad radziecki tak bardzo interesował się czterdzieści pięć lat po wojnie tą organizacją. „Co mogła ona tak istotnego ukryć, że GRU ustawicznie się tym zajmowało?” – odpowiedź na to pytanie stanowiła klucz do ewentualnych dalszych poczynań. Borek oczywiście posiadał pewną, bardzo fragmentaryczną wiedzę na temat tego stowarzyszenia, ale nigdy nie spotkał się z jego problematyką w swojej działalności. Jednego był pewny: archiwum, czyli Wydział C zajmujący się ewidencją operacyjną wrocławskiej SB, nie posiadało materiałów na ten temat. Nazwa ta nie przewijała się w żadnych aktach dotyczących niemieckich depozytów ani ludzi z nimi związanych.
Wrócił myślami do Winogradowa. Należało założyć, że pułkownik dysponował sporym zasobem wiadomości na temat lokalizacji skrytki Dziedzictwa Przodków w Wałbrzychu. „Dlaczego zatem zwrócił się do mnie o pomoc?” – zastanawiał się. „Być może brakuje mu kilku klocków do układanki, a opowieść o powrocie do Moskwy to tylko gra pozorów” – wyjaśnił sobie obrazowo. W każdym razie wychodziło na to, że walimskie znalezisko otworzyło jakąś furtkę do rozwiązania tej zagadki. Tylko jaką i dokąd ona prowadziła?
Major poczuł, jak nowe wyzwanie zaczyna go ekscytować. Zawsze tak się działo, kiedy trafiał na trop czegoś tajemniczego. Postanowił wyznaczyć sobie zadania. Po pierwsze, musiał zdobyć więcej wiedzy na temat Ahnenerbe, po drugie, uzyskać szczegółowe informacje na temat odkrycia z Walimia. Dopiero w oparciu o analizę zebranego materiału zamierzał skonstruować hipotezę, o jaki rodzaj depozytu toczy się gra. Czy rzeczywiście chodziło wyłącznie o archiwum, jak twierdził Winogradow?
Siadł do telefonu. Najpierw zadzwonił do znajomego pracownika naukowego Instytutu Historycznego na Uniwersytecie Wrocławskim i umówił się na spotkanie. Potem dość długo rozmawiał ze swoim kolegą z SB w Wałbrzychu. Ten potwierdził, że tamtejszy kontrwywiad prowadzi sprawdzenie operacyjne odnośnie do walimskiego esesmana. Obiecał jak najszybciej przesłać wyniki dotychczasowych ustaleń do Wrocławia.
***
Tomasz widział Ewalda Pelknera tylko raz w życiu, miał wtedy osiem lat. Było to w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych, kiedy ten przyjechał z Niemiec Zachodnich w odwiedziny do jego dziadka, Erwina. Dlatego tak długo nie mógł sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach twarz Sturmbannführera zapadła mu w pamięć. Teraz wspomnienie ożyło ze zdwojoną siłą i paliło niczym ogień, ponieważ… Ewald i Erwin byli braćmi.
Nowicki siedział w gabinecie i chyba już setny raz porównywał zdjęcie z walimskiego schowka z tymi z rodzinnego albumu, jakie zrobiono podczas pobytu „wujka” w powojennym Wałbrzychu. Wszystko się zgadzało. Ten sam uśmiech, wyniośle uniesiona głowa, bystre oczy, krótko przycięte, jasne włosy. Historyk zauważył, że Ewald zawsze ustawiał się w ten sam sposób względem obiektywu, jakby miał wyćwiczone zachowanie w takiej sytuacji.
Tomasz, choć już nieco ochłonął, w dalszym ciągu nie mógł uwierzyć, że był spokrewniony z oficerem SS. To spowodowało, że od momentu zidentyfikowania Sturmbannführera wciąż rozmyślał o swojej rodzinie.
Dziadek, niemiecki górnik, pozostał po wojnie, wraz z żoną Anneliese oraz córką Dorothee, w Polsce. W wałbrzyskich kopalniach brakowało wtedy rąk do pracy, więc Erwin jako specjalista od wentylacji pokładów wydobywczych był niezwykle cennym pracownikiem. Sam zresztą nie chciał wyjechać do Niemiec. Zawsze mówił, że „Waldenburg to jego Heimat20) i jeśli może tu żyć, to będzie żył”.
Z czasem Dorothee stała się Dorotą. Nauczyła się mówić po polsku, poznała także Polaka, Waldemara, syna reemigrantów z Francji, za którego wyszła za mąż. Młody mąż pracował w kopalni w Nowej Rudzie jako ratownik górniczy, toteż zamieszkali w poniemieckim domku, kilka kilometrów od tego miasta, w pięknej, malutkiej miejscowości o nazwie Przygórze. Rok po ślubie urodziło im się dziecko.
Tomasz z rozrzewnieniem przypominał sobie lata beztroskiego dzieciństwa. Przed oczami przewijały mu się obrazy, jak latem, w grupie podobnych mu dzieciaków, ganiał po okolicznych łąkach i lasach albo bawił się w przydomowym ogrodzie. Zimą natomiast królowały sanki; na otaczających wioskę wzgórzach śniegu zawsze było co niemiara.
Kiedy skończył czwartą klasę podstawówki, matka postanowiła wysłać go do Wałbrzycha, do dziadka, by dalszą naukę kontynuował w dużym mieście. Erwin, który borykał się już wtedy z samotnością, gdyż babcia zmarła kilka lat wcześniej, decyzję córki przyjął niemal z wdzięcznością. Męczyła go także bezczynność; zaczątki pylicy, zawodowej choroby górników, zmusiły go trzy lata wcześniej do przejścia na rentę. Poświęcił się więc opiece nad wnukiem.
Z chwilą zamieszkania u dziadka Nowicki zetknął się po raz pierwszy z wałbrzyskimi tajemnicami. Doskonale pamiętał, jak pewnego dnia, kiedy to z wypiekami na twarzy chłonął książkę o przygodach Pana Samochodzika tropiącego skarby templariuszy21), dziadek zagadnął do niego:
– Co ty tam tak czytasz, Thomas?
Rozemocjonowany lekturą zaczął opowiadać ze szczegółami o wydarzeniach opisanych w powieści. Kiedy relacjonował uwięzienie ulubionego bohatera w podziemnej pułapce, Erwin uśmiechnął się i rzekł:
– Ja do końca wojny był Oberwettersteiger22) na kopalni w Waldenburg. – Zawsze posługiwał się niemiecką nazwą miasta. – I mogę ci powiedzieć, Thomas, że tam jest taki geheimnisvolle Unterwelt23), jaki ten twój Herr Fahrzeuge nigdy nie widział.
Dziadek mówił po polsku nieskładnie, nigdy bowiem dobrze nie nauczył się języka, ale wnuk rozumiał wszystko doskonale, gdyż matka od najmłodszych lat uczyła go niemieckiego.
Od tamtej chwili regularnie prosił Erwina, by ten opowiadał mu o „wałbrzyskim unterwelcie”. Wysłuchiwał zatem historii o tajnych fabrykach syntetycznej benzyny, głębokich tunelach pod zamkiem Książ, o Olbrzymie – podziemnym mieście w Górach Sowich, a także o ukrytym pociągu pełnym złota. Oczywiście marzył przy tym, że kiedyś to wszystko zobaczy na własne oczy. Owo pragnienie z czasem przeistoczyło się w pasję odkrywania i poszukiwania, co ostatecznie rozbudziło w nim miłość do historii.
Kiedy był uczniem liceum, pogawędki zostały uzupełnione licznymi wycieczkami po Wałbrzychu i okolicy. Dziadek oprowadzał go po różnych miejscach, pokazując osobliwości i zjawiska świadczące o bogactwie podziemnych tajemnic miasta. Załatwił też zjazd w głąb jednej z kopalń, zorganizował zwiedzanie Lisiej Sztolni24), a także udział w ćwiczeniach ratowników górniczych w poniemieckim schronie przeciwlotniczym.
W roku, w którym Tomasz zdał na studia historyczne, Erwin opowiedział mu o laboratoriach, w których pracowano nad „rakietą sto razy lepszą od V2 oraz _drukszturcancugiem_25) __ dla pilota”. Na pytania o ich lokalizacje dziadek odpowiadał, że nic na ten temat nie wie. Twierdził jednak, że takie instalacje na pewno istniały, gdyż w kopalnianych podziemiach wydzielono strefy, do których dostępu pilnie strzegło SS. Mogły tam wchodzić tylko osoby posiadające specjalne przepustki i nawet on, jako Oberwettersteiger, nie miał takiego zezwolenia. Oczywiście Tomasza zainteresowało, skąd nadsztygar od wentylacji mógł wiedzieć, czym zajmowano się w tak utajnionych placówkach. W odpowiedzi usłyszał, że z plotek krążących wśród zarządu i dozoru górniczego. Wtedy przyjął to za dobrą monetę, ale teraz, po odkryciu faktu, że brat dziadka był wysokim oficerem SS, inaczej postrzegał całą sprawę.
Opowieść Erwina spowodowała, że zaczął się bardzo interesować owymi laboratoriami. Oprócz studiowania na uniwersytecie coraz więcej czasu poświęcał na zbieranie materiałów na ten temat. Przesłanki, że w Wałbrzychu pracowano nad rakietą A9/A10 oraz prowadzono badania w zakresie zachowania się ludzkiego organizmu w warunkach lotu na dużej wysokości, stawały się coraz wyraźniejsze.
Aż nadszedł rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty. Zaznaczył się szczególnie w życiu Tomasza. Wtedy obronił pracę magisterską z historii, dziadek zmarł na pylicę płuc, zaś rodzice pod naporem choroby ojca oraz skomplikowanej sytuacji w kraju wyemigrowali do RFN.
Powrócił pamięcią do wizyty Ewalda w Polsce. Jak przez mgłę docierały do niego obrazy z domu Erwina na Sobięcinie26). Bracia rozmawiali po niemiecku przy stole w największym pokoju, a matka Tomasza przygotowywała obiad w kuchni, gdyż babcia już wtedy nie żyła. Niestety, nic więcej nie mógł sobie przypomnieć.
Wziął lupę i rozpoczął dokładne lustrowanie zdjęcia zrobionego w lutym czterdziestego piątego roku w Szczawnie-Zdroju. W dużym skupieniu przyglądał się mundurowi Sturmbannführera Pelknera. Jego uwagę przykuły dwa elementy. Pierwszym była wąska, umieszczona tuż nad mankietem lewego rękawa, czarna opaska. Widniały na niej, wyszyte srebrną nicią, cztery gotyckie litery: RFSS. Nie miał pojęcia, co mogły oznaczać. Drugim był emblemat w kształcie rombu, umiejscowiony tuż nad opaską. Przedstawiał symbol anteny, jaki współcześnie stosowano w technicznych schematach urządzeń elektronicznych. Można go było przyrównać do trójpalczastego ptasiego śladu.
Zagadkę emblematu rozwiązał dość szybko. Najprawdopodobniej symbolizował specjalność Ewalda. Tomasz z opowieści matki wiedział, że był on z wykształcenia inżynierem elektrotechnikiem, możliwe więc, że służył na przykład w jednostce łączności.
Nie miał za to pomysłu na rozszyfrowanie znaczenia opaski. Zazwyczaj takowa prezentowała przynależność do określonej struktury SS lub jednej z dywizji Waffen-SS, jakie tworzyły zbrojne ramię organizacji. Niestety, oznaczenie RFSS z niczym mu się nie kojarzyło. Niewiedza spowodowała, że zatopił się na wiele godzin w posiadanych książkach o Trzeciej Rzeszy. Nie przyniosło to jednak żadnego pozytywnego rezultatu.
Następnego dnia, po powrocie z liceum, ponownie do nocy ślęczał nad materiałami. Bez powodzenia. W przerwach zastanawiał się, czy ktokolwiek z rodziny wiedział o niechlubnej przeszłości Ewalda. Dziadek nigdy o tym nie wspominał. Także jego matka, Dorota, nie poświęcała mu zbyt wiele uwagi w swoich opowieściach. Od niej wiedział tylko tyle, że jej stryj spędził całą wojnę w Rzeszy, pracując w jakimś biurze konstrukcyjnym. Czyżby kłamała? Po namyśle odrzucił taką możliwość.
Pod wpływem faktów, które ujawnił artykuł z „Trybuny Wałbrzyskiej”, po raz pierwszy w życiu spojrzał inaczej na postać Erwina. Pojawiły się bowiem niewygodne pytania: dlaczego tak naprawdę dziadek pozostał z rodziną w Polsce?; skąd wiedział tyle o tajemnicach Wałbrzycha? I najbardziej dręczące, ale wynikające z poprzednich: czy on sam nie był przypadkiem „strażnikiem”? Tomasz zdawał sobie sprawę, że musi taką ewentualność brać pod uwagę. „Ale w zasadzie po co?” – zamyślił się, choć dobrze znał odpowiedź. Nie miał bowiem wątpliwości, że istniał jakiś nieokreślony związek pomiędzy Heinrichem Schimannkiem, Ewaldem Pelknerem i być może Erwinem. Nie było na to, co prawda, dowodów, ale intuicja podpowiadała mu, że tak właśnie jest. Co mogło łączyć tych trzech ludzi: fałszywego Polaka, który najprawdopodobniej był „strażnikiem” depozytu, esesmana inżyniera i eksperta od wałbrzyskich kopalń? „Niezwykły zespół” – skonstatował. Nie wiedział dlaczego, ale wręcz podświadomie scalił to spostrzeżenie z walimskim planem i naniesionym tam słowem Ahnenerbe. Zastanowił się głęboko i doszedł do wniosku, że choć mapka została znaleziona w Górach Sowich, to ze względu na Erwina należało chyba brać pod uwagę hipotezę, iż mogła się odnosić do którejś z wałbrzyskich kopalń.
***
Borek wertował materiały nadesłane z Wałbrzycha. Były to notatki służbowe oraz raport podsumowujący stan sprawy walimskiego esesmana sporządzony przez tamtejszego oficera kontrwywiadu. Szczególnie zainteresowała go odręcznie naszkicowana kopia trójkątnego planu. Następnie przez ponad godzinę zapoznawał się ze szczegółowymi charakterystykami przedmiotów odnalezionych w tajnym pomieszczeniu. Klął przy tym na brak profesjonalizmu wałbrzyskiego funkcjonariusza, który w jego mniemaniu powinien był sfotografować wszystkie rzeczy. Ułatwiłoby mu to teraz pracę. Niemniej z treści dokumentów wyłonił się obraz Henryka Szymanka jako fałszywego Polaka, który z niemal stuprocentowym prawdopodobieństwem był zakamuflowanym „strażnikiem”. Taki wniosek uzasadniało doświadczenie majora oraz tajemnicza mapka i wyposażenie górnicze wydobyte ze skrytki. Bez wątpienia zmarły Niemiec przechowywał ten sprzęt, by mieć możliwość penetracji jakichś podziemi.
Oficer długo analizował różne możliwości. Fakt, że były esesman mieszkał w Walimiu, sugerował, że należało brać pod uwagę kilka lokalizacji depozytu: co najmniej sześć zespołów sztolni wchodzących w skład Riese, kopalnię Wacława w Ludwikowicach Kłodzkich, a także jakieś zupełnie nieznane miejsce. Z drugiej strony, Winogradow twierdził, że archiwa Ahnenerbe ukryto na terenie Wałbrzycha. Tak ponoć wskazywały dane radzieckiego wywiadu pozyskane pod koniec wojny. Czyżby chodziło o zamek Książ albo o jakąś kopalnię? Ale wtedy „strażnik” powinien był chyba mieszkać w mieście, a nie prawie dwadzieścia kilometrów od niego? „Zaraz, zaraz” – Borek zastanowił się. „To, że dokumentację Dziedzictwa Przodków wysłano do Wałbrzycha – przypomniał sobie dokładnie słowa Rosjanina – nie oznacza, że tam ją akurat schowano. Przecież mogła ona zostać przewieziona w pobliże Walimia”. Uznał, że to dobry kierunek myślenia.
Nie istniała także pewność, że depozyt zawierał wyłącznie materiały archiwalne, jak to sugerował pułkownik GRU. Z rozmowy, jaką Borek przeprowadził z naukowcem z wrocławskiego Instytutu Historycznego, wynikało, że mogło chodzić także o dzieła sztuki, starodruki czy artefakty archeologiczne. Należało również brać pod uwagę wynalazki, skonstruowane w oparciu o ówcześnie awangardowe technologie, ale to wydawało się najmniej prawdopodobne.
Oficer kontrwywiadu postanowił rozpatrzeć każdą z potencjalnych lokalizacji depozytu Ahnenerbe, jakie wchodziły w grę. Zaczął od obiektów kompleksu Riese. Część tamtejszych podziemi, która była znana zarówno profesjonalnym eksploratorom, jak i poszukiwaczom amatorom, od razu wyeliminował, gdyż w zasadzie nikt do tej pory nie odnalazł tam żadnych konkretnych tropów prowadzących do jakichkolwiek zamaskowanych komór lub korytarzy. Także trójkątny plan nie odwzorowywał przebiegu sztolni, do których obecnie można było wejść. Nie można było jednak wykluczyć, że to właśnie w Olbrzymie hitlerowcy zorganizowali skrytkę. Major miał dostęp do relacji więźniów obozów koncentracyjnych, którzy pracowali przy drążeniu podziemnych korytarzy, a także przy ich wykańczaniu i wyposażaniu. Według ich słów odkryte dotychczas wyrobiska stanowiły zaledwie niewielką część tego, co w rzeczywistości zostało zbudowane. Niektórzy ze świadków twierdzili, że w górotworze znajdowało się aż pięć poziomów sztolni, z czego część została ukończona i użytkowana przez Niemców. Ponoć prowadzono w nich produkcję zbrojeniową, a także testy nowych broni. Oczywiście dowodów na taki stan rzeczy nie było. Istniały wszakże przesłanki, że Rosjanie, którzy zaraz po wkroczeniu na Dolny Śląsk w czterdziestym piątym penetrowali kompleks Riese, dotarli do pewnej partii w pełni funkcjonalnych podziemi. I po tym jak wywieźli z nich wszystko, co tylko nadawało się do użytku, zawalili i zamaskowali wejścia. Nie zdołali jednakże odkryć wszystkiego. Oficer polskiego kontrwywiadu kiedyś nawet pytał o to Winogradowa. Ten, co znamienne, nie potwierdził tych przypuszczeń, ale też im nie zaprzeczył.
Osobną kwestią były tunele pod zamkiem Książ. One również zostały dokładnie przeszukane zaraz po wojnie przez Armię Czerwoną. Borek dysponował wiarygodnymi informacjami, zresztą także od zastępcy szefa wywiadu PGWAR, że specjalny oddział NKWD odnalazł w nich zasoby archiwalne SS, przede wszystkim dokumenty Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy27). Zatem wniosek był prosty: jeśli materiały Dziedzictwa Przodków zostałyby tam ukryte, to GRU nie poszukiwałoby ich w roku dziewięćdziesiątym, czterdzieści pięć lat po wojnie!
Major zrobił sobie kawę. Zawsze miał wrażenie, że napój ten wspomagał jego wysiłki intelektualne, działał niczym dopalacz podczas zmagania się z własnymi myślami. Te, po krótkiej chwili, skierował ku kopalni Wacława w Ludwikowicach Kłodzkich. Ze względu na niedużą odległość, jaka dzieliła Walim od tej miejscowości, Heinrich Schimannek mógł równie dobrze strzec depozytu ukrytego właśnie tam. Na terenie Wenceslaus Grube – Borek przypomniał sobie niemiecką nazwę – uruchomiono w czasie wojny fabrykę amunicji. Cały teren został wówczas objęty ścisłą ochroną. W toku kilku postępowań sprawdzeniowych prowadzonych przez majora, a poświęconych działalności Niemców w Górach Sowich, wyszło na jaw, że w sztolniach kopalni prawdopodobnie funkcjonowało laboratorium badawcze. Nie uzyskano jednak żadnych wiarygodnych informacji, czym się ono zajmowało. W środowisku eksploratorów krążyły, co prawda, jakieś spekulacje na ten temat, ale były one z pogranicza science fiction. Nie należało jednak odrzucić tezy, że w tamtejszych podziemnych korytarzach hitlerowcy faktycznie zainstalowali infrastrukturę do prowadzenia prac naukowych. A jeśli tak, to mogli także ukryć tam różnego rodzaju dobra. Problem polegał jednak na tym, że kopalnia była w zasadzie w całości zalana wodą i w związku z tym dostęp do jej wnętrza z technicznego oraz finansowego punktu widzenia był niemożliwy. A Schimannek przechowywał przecież sprzęt umożliwiający poruszanie się po suchych wyrobiskach. Dlatego też oficer kontrwywiadu odrzucił wstępnie i to miejsce.
Pozostawało zatem jedno rozwiązanie: poszukiwanie lokalizacji nikomu nieznanej. A to było bardzo trudne, wręcz niemożliwe do zrealizowania w kontekście dostępnych danych. Borek jednak nie zniechęcił się. Wiedział, że jeśli drąży się odpowiednio dany temat i jest się cierpliwym, to w konsekwencji można liczyć na uśmiech losu. Zastanowił się, co jeszcze może zrobić, by przybliżyć się do rozwiązania zagadki esesmana. „Muszę pojechać do Walimia. Obejrzę rzeczy Schimannka i pogadam z miejscowymi” – zdecydował. ■
------------------------------------------------------------------------
15) Wunderwaffe – (tłum. z niem.: cudowna broń) określenie symbolizujące tajną broń o wielkiej sile, która miała zagwarantować ostateczne zwycięstwo Trzeciej Rzeszy. Dla wielu badaczy wyrażenie to miało jedynie znaczenie propagandowe.
16) Erich von Däniken – poczytny szwajcarski pisarz, autor niezwykle popularnej koncepcji paleoastronautyki, która zakłada, że na rozwój ludzkości wpływ miały istoty pozaziemskie odwiedzające Ziemię w starożytności.
17) Wernher von Braun – naukowiec, pionier techniki rakietowej, członek NSDAP, oficer SS, twórca niemieckiej broni odwetowej V2 (rakiety balistycznej), współtwórca amerykańskiego programu kosmicznego, pierwszy dyrektor Centrum Lotów Kosmicznych im. G. C. Marshalla w Alabamie.
18) Peenemünde – miejscowość nad Bałtykiem, gdzie w okresie Trzeciej Rzeszy znajdował się najnowocześniejszy technologicznie na świecie ośrodek badań nad bronią rakietową i lotniczą. Pracowało tam około 12–15 tysięcy ludzi.
19) Chodzi o Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą (PZPR), sprawującą w PRL autorytarne rządy w latach 1948–1989.
20) Waldenburg – niemiecka nazwa Wałbrzycha. Heimat – niemieckie określenie „małej ojczyzny”, rodzinnych stron, z którymi człowiek jest emocjonalnie związany.
21) Chodzi o powieść dla młodzieży „Pan Samochodzik i templariusze” autorstwa Zbigniewa Nienackiego (właściwe nazwisko: Zbigniew Tomasz Nowicki). Została ona po raz pierwszy wydana w 1966 r. Jej bohater, Tomasz, historyk sztuki, zajmował się poszukiwaniem zaginionych skarbów.
22) Oberwettersteiger – (niem.) nadsztygar, górnicze stanowisko kierownicze, osoba specjalizująca się w nadzorowaniu procesów wentylowania kopalni.
23) Geheimnisvolle Unterwelt – (niem.) tajemniczy podziemny świat.
24) Lisia Sztolnia – unikalny zabytek techniki górniczej w Wałbrzychu. Podziemny korytarz, którym na przełomie XVIII i XIX w. spławiano łodziami urobiony węgiel.
25) Der Drucksturzanzug – (niem.) kombinezon ciśnieniowy.
26) Dzielnica Wałbrzycha, w przeszłości zamieszkiwana głównie przez rodziny górnicze.
27) Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy – Reichssicherheitshauptamt (RSHA), centrala policji bezpieczeństwa i służby bezpieczeństwa, jeden z dwunastu urzędów SS.ROZDZIAŁ 3
W trzecią sobotę kwietnia Tomasz wybrał się do Poznania. Jakiś czas temu doszedł do wniosku, że posiada zbyt małą wiedzę o Ahnenerbe i musi ją uzupełnić. Najpierw chciał przeprowadzić samodzielne, krótkie studia w oparciu o bibliotekę Uniwersytetu Wrocławskiego, ale szybko zrozumiał, że będzie to kosztowało go zbyt dużo czasu i mógłby to zrobić dopiero w wakacje. Wpadł zatem na pomysł, by zorganizować sobie konsultacje u naukowca specjalizującego się w tematyce Trzeciej Rzeszy. Wybór padł na poznańskiego profesora Karola Górskiego, jednego z najlepszych w Polsce ekspertów w zakresie historii SS. Uczony, usłyszawszy podczas rozmowy telefonicznej niemal sensacyjną…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej