Waleczna - ebook
Waleczna - ebook
Tylko wytrwałość i odwaga uratują jej rodzinę…
Jedna królewna
Merida z DunBroch potrzebuje zmiany. Kocha swoją rodzinę – jowialnego króla Fergusa, perfekcyjną do bólu królową Elinor, psotne trojaczki – i ich sielankowe królestwo. Lecz męczy ją monotonia i zaduch wieloletniej rutyny. Merida pragnie przygody, celu, wyzwania… a pewnego dnia być może także miłości.
Dwoje bogów
Żywiołowa niczym ogień królewna nigdy nie przypuszczała, że jej niepokój i rozdarcie ucieleśni się pod postacią Feradacha, boga, którego zadaniem jest plewić rozkład i stagnację. Lecz gdy ten zjawia się w DunBroch w wigilię Bożego Narodzenia z zamiarem zniszczenia królestwa – i wszystkich jego mieszkańców – jedynie interwencja Cailleach, pradawnej bogini stworzenia, daje Meridzie cień nadziei. Dziewczyna staje przed ultimatum: w ciągu roku przekonać rodzinę do zmiany albo pozwolić jej odejść w niepamięć.
Trzy wyprawy
Pod czujnym okiem bogów Merida musi wyruszyć na trzy pełne przygód wyprawy do królestw bliższych i dalszych, by zainspirować najbliższych. Lecz czy jej próby uchronienia ich przed unicestwieniem sprawią, że zapomni o kimś, kto ugrzązł w miejscu głębiej od innych – o sobie samej?
Cztery pory roku
Jeden rok zdecyduje o przyszłości DunBroch – jego ratunku lub unicestwieniu.
Maggie Stiefvater jest autorką pozycji nr 1 z listy bestsellerów gazety New York Times – cyklu Król Kruków, trylogii Drżenie oraz innych powieści dla młodzieży i dorosłych. Jest też artystką, pasjonuje się motoryzacją i gra na dudach. Mieszka na farmie w Dolinie Shenandoah wraz z mężem, dwójką dzieci i stadkiem mdlejących kóz.
Od Autorki:
Na stronach tej książki spotkasz postacie znane z historii Szkocji, potrawy, które znalazłam w książkach kucharskich pisanych naprawdę wiekową angielszczyzną, i prawdziwe historyczne zmagania (wyśpiewane w balladach, opisane w wierszach, pochowane w grobach).
Studiowałam historię średniowiecza i pragnęłam dołożyć wszelkich starań, by umieścić jej w tej powieści jak najwięcej. Gram też na dudach i na harfie […], do tego jestem też jedną z piątki rodzeństwa, chciałam więc oddać ten kocioł chaosu, frustracji i radości, które towarzyszą dużym rodzinom.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8315-617-0 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
To będzie opowieść o bogini, bogu i dziewczynie.
Wszystko, co zostało tu opisane, wydarzyło się dawno, dawno temu, gdy Szkocja dopiero zaczynała być Szkocją, na zamku zwanym DunBroch.
Bogini Cailleach była bardzo stara. Tak stara, że nazywano ją także Starą Kobietą Szkocji, choć mało kto oglądał ją pod tą postacią. Jedynie obdarzeni specjalnym darem Widzący wyczuwali jej obecność w rozszalałej burzy, huczącym wodospadzie, a nawet topniejącym śniegu zmieniającym się w kałuże na świeżo zaoranych polach. Cailleach była boginią stworzenia. To za jej sprawą na drzewach pojawiały się pąki, trawy gęstniały na wiosnę, cielęta rosły w brzuchach krów, owoce dojrzewały na pnączach. Cailleach zajmowała się odwiecznym cyklem tworzenia i odnawiania.
Przebiegła była z niej starucha.
Za nic miała zasady, a by dopiąć swego, gotowa była przywdziewać dowolne maski, uciekać się do wszelkich podstępów i półprawd.
Bóg Feradach był z kolei bardzo młody. Nie w tym sensie, że narodził się długo po Cailleach, bo na swój sposób istniał od tak dawna jak ona, lecz w przeciwieństwie do bogini, która w swej widzialnej boskiej postaci wyglądała zawsze tak samo, Feradach – każdemu, kto go ujrzał – jawił się jako ktoś inny. Oznaczało to, że zawsze uczył się siebie od nowa – raz po raz, raz po raz, w pętli osobliwej wiecznej młodości.
Feradach był bogiem zniszczenia. Odpowiadał za odwieczny proces unicestwiania. Pod jego okiem pożary trawiły krainy, zarazy trzebiły społeczności, powodzie pochłaniały całe cywilizacje.
Feradach zabierał to, co przestarzałe, a Cailleach siała odnowę.
Wspólnie utrzymywali równowagę.
Lecz niestety, nie zawsze zgadzali się w tym, czego owa równowaga wymagała. A przynajmniej Cailleach nie zawsze się zgadzała. Młody Feradach kierował się niewzruszoną sprawiedliwością, bo łatwiej jest trzymać się jej zasad, gdy oceny nie mąci doświadczenie. Tymczasem Cailleach była na tyle stara, by mieć swoje zdanie. Uprzedzenia. Ulubieńców. To oznaczało, że czasem, nawet gdy zniszczenie było w pełni zasłużone, pragnęła, by to jej strona zwyciężyła.
W takich sytuacjach miała zwyczaj oszukiwać. Od wieków podchodziła Feradacha swoimi sztuczkami.
W niektórych latach zdarzało jej się uratować przed jego niszczycielską siłą wojownika, rodzinę lub całą wioskę. W innych traciła wszystkich. Czasem, gdy jej podstępy się nie sprawdzały, uciekała się do cudów, choć nie miała ich wiele w zanadrzu. Cailleach była stara, lecz źródło owych cudów było jeszcze starsze. Pochodziło z najgłębszej części Szkocji, która zawsze sprzyjała uzdrawianiu i tworzeniu.
Lata naznaczone cudami zdarzały się rzadko.
Ta opowieść dotyczy jednego z nich.
W dniu, w którym historia się rozpoczyna, zamek DunBroch, wznoszący się nad brzegiem lśniącego jeziora, prezentował się szczególnie wspaniale. W mroźnej zimowej aurze wszystko, co nie było zielone lub czerwone, było białe lub czarne. Czarna woda i oprószone bielą brzegi. Prowadząca do zamku czarna droga, porośnięta po obu stronach paprociami osłoniętymi białymi czapami śniegu. Czarne mury i przykryte białym puchem blanki. Warstwa sypkiej niczym cukier puder bieli wypełniała wszystkie zagłębienia na dziedzińcu, nadając mu wygląd lukrowanej bułeczki. Czerwone owoce rumieniły się na gałązkach ostrokrzewu i wawrzynu, zawieszonych nad każdym progiem. Stare, zielone chorągwie powiewały dostojnie na szczytach wysokich wież.
Zamek DunBroch przygotowywał się na bożonarodzeniowe wesele. Tak, w tamtych czasach także świętowano Boże Narodzenie – i wesela – choć żadna z tych uroczystości nie wyglądała tak jak teraz. To, co w ceremonii ślubnej dla nas liczy się najbardziej – państwo młodzi, kwieciste dekoracje i dopasowane do nich sukienki druhen, wieczory panieńskie i kawalerskie, dziewczynki sypiące kolorowe płatki i chłopcy niosący obrączki – darzono najmniejszym zainteresowaniem. Zaślubiny w DunBroch polegały na szybkiej wymianie obrączek lub broszek w obecności duchownego i tyle. Po krzyku. Żadnych pocałunków. Nawet cienia romantycznych uniesień. Zwykła rzeczowa transakcja. Jednak uczta, która po niej następowała… to było coś wyjątkowego. Mogła trwać całymi dniami. Występy mimów, dworskie tańce, pokazy siły i męstwa, zabawy i wygłupy. No i oczywiście: jedzenie. Jedzenie! Góry jedzenia! W obecnych czasach takie jego ilości przywodziłyby na myśl wielki festyn, a nie wesele.
Za to obchody Bożego Narodzenia nieco bardziej przypominały to, w jaki sposób świętuje się ten czas w dzisiejszej Szkocji. Zamiast pieczonego indyka na stole pojawiał się wprawdzie raczej dzik lub łabędź, o grach, które w tamtych czasach skupiały rodziny przed kominkiem, dawno już zapomniano, lecz ozdoby i dekoracje pozostały te same. Wieńce z ostrokrzewu i gałązki bluszczu, strategicznie rozwieszone wiązki jemioły i wesołe kolędy, dwanaście krótkich zimowych dni pełnych prezentów, dwanaście długich zimowych nocy pełnych smakołyków i grzanego wina. Wszystko to tworzyło doskonałą otoczkę dla równie radosnego wydarzenia, jakie stanowiły zaślubiny.
Bożonarodzeniową panną młodą była Leezie. Głupiutka, kochana, młodziutka Leezie, która usługiwała na dworze w DunBroch już tak długo, że w zasadzie stała się członkinią rodziny. Uwielbiała wszelkie rytuały i wierzenia, a inspiracje do swoich duchowych poszukiwań czerpała od: chrześcijan, druidów, Żydów, czarownic, cystersów, wyznawców boga Cernunnosa, wyznawczyń bogini Morrigan, benedyktynów z opactwa Kelso, kluniaków… Słowem: od wszystkich! Jeszcze do niedawna z pasją poświęcała się czczeniu Minerwy, rzymskiej bogini mądrości i rzemiosła, i spędzała całe tygodnie przy krośnie, układając piosenki o sowach. To był trudny okres. Na szczęście po jakimś czasie przeniosła zainteresowanie na astrologię, a potem – na planowanie własnego wesela. Leezie zawsze pragnęła wyjść za mąż w Boże Narodzenie – idealne połączenie obrzędu i religii – a teraz w końcu udało jej się znaleźć mężczyznę, który mógł sprawdzić się w tym przedsięwzięciu. Nazywano go Kapustą.
Kapusta, jak wiadomo, nie dostarcza ekscytujących wrażeń, lecz przynajmniej jest pożywna. Zupełnie jak wybraniec Leezie. Nadawał się.
To jednak nie Leezie będzie bohaterką tej opowieści. Skupi się ona na innej mieszkance zamku DunBroch.
Zacznijmy od tego, że nazwa ta dotyczy trzech rzeczy. Był więc zamek DunBroch, czujnie wznoszący się nad porośniętymi lasem wzgórzami. Było królestwo DunBroch ze swoimi rozległymi jeziorami i bystrymi strumieniami, szachownicą pól na nizinach i wyżynami upstrzonymi kamiennymi chatkami oraz zgromadzeniem siwych gór i czarnym jęzorem wzburzonego morza. I był też klan DunBroch, do którego należeli król Fergus, królowa Elinor, królewna Merida oraz trzej królewicze – trojaczki Hubert, Harris i Hamish.
Ta opowieść będzie o królewnie Meridzie.
Meridzie daleko było do wyobrażenia wzorowej, wychowanej na królewskim dworze córki władcy. Bardziej przypominała płonącą zapałkę, choć w tamtych czasach zapałki jeszcze nie istniały. Burza rudych loków, czujne spojrzenie, bystry rozum, natura stworzona do wszczynania pożarów, nie do ich gaszenia. Nie miała sobie równych w sztuce łucznictwa. Przez ponad dekadę, nim na świecie pojawiły się trojaczki z piekła rodem, była jedynaczką i w samotnym dzieciństwie przyjaciół zastępował jej łuk. Ćwiczyła strzelanie bez opamiętania, niemal mimowolnie, w każdej chwili, której jej matka nie zdołała wypełnić lekcjami haftowania, muzyki i czytania. W strzelaniu znajdowała spokój i sposobność do zatrzymania się, których nie doświadczała nigdzie indziej. Gdy tylko pojawiał się problem, którego nie mogła rozwiązać, sięgała po łuk. Gdy ogarniało ją uczucie, którego nie rozumiała, sięgała po łuk. Długim godzinom treningu zawdzięczała odciski na czubkach palców i sińce na przedramionach. Nocą, gdy śniła, wciąż celowała między drzewa, bacząc przy tym skrupulatnie na porywiste górskie wiatry.
Na kilka miesięcy przed weselem Leezie Merida spakowała swój łuk i kołczan i wyruszyła na wyprawę po całym królestwie. Wiosną towarzyszyła pasterzom prowadzącym trzody na zbocza gór, gdzie czekały na nich sezonowe schronienia i kamienne chaty. Późnym latem udała się do Morventon, by w żeńskim klasztorze studiować literaturę i geografię. Z nadejściem jesieni wybrała się na ekspedycję z dawnymi kompanami ojca, którzy postawili sobie za cel stworzenie mapy całego DunBroch.
Z początkiem zimy powróciła na wesele i odwiesiła łuk. Jakże bezpieczne i niezmienione wydało jej się DunBroch po długich miesiącach wędrówki.
Nie miała pojęcia, że Feradach już się zbliżał. A wraz z nim straszliwe fatum.
Lecz wiedziała o tym Cailleach. Ta przebiegła stara bogini.
Wiedziała też, że DunBroch zasługiwało na zniszczenie, które niósł Feradach. Lecz Cailleach była stara i miała swoje kaprysy. Miała też interes w tym, by uratować klan DunBroch.
Więc uciekła się do oszustwa.
O tym będzie ta opowieść.1. Pukanie po trzykroć
1
Pukanie po trzykroć
Merida już od godziny objadała się bułeczkami, gdy pukanie rozległo się po raz pierwszy.
Bułeczki były niebiańskie. Świeżutkie. Chrupka skórka otaczała bajecznie miękkie i ciepłe wnętrze. Dziewczyna uporała się już ze wszystkimi koślawymi egzemplarzami i zabrała się za te idealne. Na topornym kuchennym stole piętrzyły się ich jeszcze setki – ich liczba znacznie przewyższała liczbę gości zaproszonych na bożonarodzeniową ucztę. Pieczywo było przeznaczone na głupi weselny rytuał: Leezie i Kapusta mieli pocałować się nad murem ułożonym z bułeczek. Jak by na to nie spojrzeć, Merida robiła im przysługę, zmniejszając ów mur.
Leezie panną młodą!
Merida wciąż nie mogła w to uwierzyć.
Była już północ, kiedy przeżuwając kolejną bułeczkę, w półmroku kuchni gołą stopą napisała swoje imię w warstwie mąki pokrywającej kamienną posadzkę. Jak miło było poczuć chłód podłogi pod stopami i ciepło z buzującego pieca na twarzy. Jak miło było delektować się miękkością bułeczkowego miąższu rozpływającego się pod podniebieniem i kruchością chrupiącej skórki na języku. Jak miło było dać myślom paplać, jak mawiała jej matka, i zajmować się bzdurami, takimi jak to, że jej imię czyta się od tyłu „Adirem”, co wcale nie brzmiało najgorzej. Adirem z DunBroch. „Moje lustrzane odbicie”, pomyślała. Jej cień. Tak mroczny i zastygły w zadumie, jak ona była jasna i wiecznie w ruchu.
Merida wypisała w mące „DunBroch”. Hcorbnud nie miało tego samego uroku.
Właśnie wtedy rozległo się pukanie.
Puk, puk, puk!
Merida przestała przeżuwać.
Zaczęła nasłuchiwać.
Może to któryś z trojaczków? Hubert miał w oku psotny ognik, gdy gasiła świecę w ich sypialni.
Lecz na zamku panowała cisza, taka jaka panować może tylko na zamku. Grube kamienne mury zatrzymywały i gasiły większość dźwięków, a wiszące na ścianach gobeliny tłumiły resztę. Wszyscy poza Meridą śnili o zaślubinach Leezie i bożonarodzeniowej uczcie, która miała po nich nastąpić. Pukanie było zapewne tylko trzaskiem polana płonącego w kominku.
Merida dokończyła bułeczkę. Z rozmysłem wybrała kolejną, powstrzymując nieco trojaczkowy odruch wyciągnięcia którejś z podstawy stosu, żeby popatrzeć, jak reszta rozsypuje się po całej kuchni. Wybrała idealnie okrągłą, rozerwała ją na pół i przyglądała się gąszczowi zagłębień kryjącemu się w środku. Przez ostatnie kilka miesięcy jadła wiele różnych chlebów i bułek, lecz żadne nie mogły się równać z wypiekami Aileen. Aileen, zamkowa kucharka, była wiecznie naburmuszona, opryskliwa i nigdy nie dopuszczała nikogo do swojej kuchni, ale w całej Szkocji nie znalazłby się nikt, kto gotowałby lepiej. Elinor, matka Meridy, wkładała wiele wysiłku w wynajdowanie dla niej najnowszych przepisów, które czasem pochodziły aż z odległej Francji, a za każdym razem, gdy nowa kulinarna inspiracja przybywała wraz z pocztowym gołębiem, Aileen barykadowała się w kuchni na całe dni, próbując i eksperymentując w pocie czoła, nim pozwoliła komukolwiek z królewskiej rodziny skosztować swego dzieła. No, prawie komukolwiek.
Nie pierwszy raz Merida zakradła się do kuchni, aby spróbować efektów pracy Aileen.
Jedząc bułeczkę, myślała o swoim wielkim powrocie, od którego minęło dopiero kilka godzin. Były uściski i łzy, cały ten kram. W DunBroch ceniono gawędy i legendy, a ona uraczyła wszystkich donośną „Balladą o roku Meridy”, przeskakując ze stołu na stół w Wielkiej Sali i omijając po drodze świąteczne dekoracje. Trojaczki, ojciec i Leezie wtórowali jej radosnymi okrzykami, a matka udawała, że to wszystko jest jej bardzo nie w smak.
Ach, nie ma to jak w domu! Jak miło było znów zatopić się w przytulnej wygodzie zamku DunBroch: wśród kominków, od których bije ciepło, i lasu jasnych świec, przekąsek nienapoczętych przez robactwo i dyskretnych wychodków, niezamieszkanych przez pchły pledów i luksusów własnej sypialni. Przyjemnie było odkryć, że nie zmieniły się też drobiazgi: ziołowe aromaty w kuchni, harmider wywoływany przez trojaczki szalejące po korytarzach, głębokie jak grzmoty chrząknięcia ojca siedzącego w fotelu przed kominkiem. Rytuał całowania matki w policzek na dobranoc, gdy ta spisywała wydarzenia dnia w swoim pamiętniku.
Puk, puk, puk!
Znowu pukanie?
Brzmiało zdecydowanie tak, jakby ktoś stukał do drzwi. Trzy ciche uderzenia, dokładnie takie jak te, które usłyszała wcześniej.
– Hubert, słyszę cię – syknęła szeptem.
Ale to raczej nie był Hubert. Czy dźwięk dochodził od strony drzwi? Bramę zamku ryglowano na noc, więc nikt nie mógłby dostać się na dziedziniec, a poza tym najbliższą osadą była malutka wioska z krytymi strzechą kamiennymi chatami, oddalona o jakieś pół godziny piechotą, gdy dróg nie pokrywała gruba warstwa śniegu i lodu, która zalegała na nich akurat w tę Wigilię.
Merida czekała i nasłuchiwała. Cisza.
Sięgnęła po kolejną bułeczkę.
Dziwny niepokój, który jakiś czas temu wyciągnął ją z łóżka, ponownie się odezwał.
Skąd w ogóle się wziął?
Powinna być w doskonałym nastroju. Kochała swoją rodzinę. Kochała swój dom. Kochała ich mocniej, niż była w stanie wyrazić słowami. Cudownie było wrócić i zastać wszystko takim, jakim je opuściła.
Lecz mimo to, nim zeszła do kuchni, leżała rozbudzona w swojej sypialni na zamkowej wieży, otoczona chłodnym blaskiem księżyca, który przesuwał się leniwie po gobelinie. Leżała i wściekała się, że jest zbyt ciemno, by poćwiczyć strzelanie z łuku na polu turniejowym, póki jej umysł i ciało nie odnajdą spokoju. Zamiast tego wierciła się, a jej stopy wyrywały się, by zabrać ją na kolejną ekscytującą wyprawę.
Dokładnie tak czuła się w nocy tuż przed opuszczeniem zamku kilka miesięcy wcześniej.
Ale przecież była już na wyprawie. Coś powinno było się zmienić. Ona powinna była się zmienić.
Wtem pukanie rozległo się po raz trzeci, ponownie wyrywając ją z zamyślenia.
Puk, puk, puk!
Te dźwięki zdecydowanie nie dochodziły z kominka. Rozległy się przy drzwiach. Nie tych głównych, lecz mniejszych i brzydszych, na tyłach kuchni, gdzie wozy dostawcze nie niszczyły trawy. Lecz kto mógłby kręcić się tam w taką noc?
Meridę naszła nagle okropna myśl, że może to któryś z trojaczków jakimś cudem utknął na dworze na długie godziny i osłabiony mrozem był w stanie zdobyć się tylko na ciche pukanie. Pognała przez kuchnię, przekręciła masywny klucz w zamku i z wysiłkiem otworzyła ciężkie drzwi.
Na podwórzu było jaśniej, niż się spodziewała. Olbrzymia tarcza księżyca, choć schowana za murami zamku, oświetlała śnieg, odbijając się blaskiem zbliżonym do tego, jaki roztacza światło dzienne. Mroźne powietrze niosące zapach dymu owionęło Meridę i wpadło do kuchni. Lśniące jasno gwiazdy migotały tak, że wydawało się, że są mokre.
Na progu nikogo nie było. Nie było też żadnych śladów na śniegu. Lecz Merida wiedziała, że nie wyobraziła sobie pukania.
Poczuła, jak narasta w niej jakieś drażniące uczucie, dokuczliwe niczym zadra. Wiedziała, że to o n o od początku kryło się w oparach męczącego ją niepokoju, choć dopiero teraz stało się na tyle wyraźne, by mogła rozpoznać jego ostre pazurki. Było jak to mokre i przenikliwe lśnienie gwiazd, tyle że w jej piersi.
„Magia”, szeptało. „Gdzieś tu blisko jest magia”.
Czegoś takiego nie doświadczyła już od bardzo dawna.
Właśnie wtedy go zobaczyła.
W granatowym cieniu pod zamkowym murem stała przygarbiona postać. To nie mógł być człowiek, który odpowiadał za pukanie – na białym śniegu nie było śladów stóp, które prowadziłyby od niego aż do drzwi. Nieznajomy zamarł z zsuniętą do połowy rękawiczką, zupełnie bez ruchu, jakby w nadziei, że Merida go nie zauważy.
To nie był gość. To był intruz.
– Hej! – zawołała do niego. – Widzę cię!
Postać nawet nie drgnęła.
Merida żałowała, że dla lepszego efektu nie ma przy sobie łuku, lecz postanowiła wykorzystać to, co akurat trzymała w ręku – bułeczkę. Wycelowała jak zwykle idealnie i trafiła intruza prosto w głowę.
– Hej! – powtórzyła. – Mów, kim jesteś!
Nieznajomy odwrócił się w jej stronę. Co malowało się na jego twarzy? Merida nie mogła się dopatrzyć – spowijał ją gęsty cień.
Sięgnęła po lepszą broń – najbliżej znajdowała się łopata do pieca. Kilkoma zamaszystymi krokami przemierzyła podwórze.
– Powiedziałam: mów, kim jesteś!
W głosie nieznajomego słychać było wyrzut.
– Nie możesz mi nic zrobić… Au!
Merida uderzyła go w tył kolan. Nie nauczyła się tego podczas szkolenia bojowego, lecz od swojego brata Huberta, wcielonego diabła. Przez długie tygodnie chłopiec chował się pod stołem w Wielkiej Sali, szlifując technikę na Meridzie i innych nierozważnych mieszkańcach zamku, którzy ważyli się nadto do niego zbliżyć.
Sztuczka zadziałała równie dobrze na tajemniczego nieznajomego, który upadł na kolana. Jego ukryte w rękawiczkach dłonie zanurzyły się w śniegu aż po nadgarstki. Rzucił Meridzie krótkie, zdumione spojrzenie.
– Nie powstrzymasz mnie – powiedział.
Zupełnie nie takiej odpowiedzi się spodziewała.
– Przed czym miałabym cię powstrzymać?
Lecz nieznajomy bez słowa rzucił się do ucieczki.
Wśród mieszkańców DunBroch Merida miała reputację krnąbrnej raptuski. W jej przekonaniu ta ocena była niesprawiedliwa i zasłużyła sobie na nią przede wszystkim tym, że była dziewczyną. Jej trzej rudzi braciszkowie, których złość ogarniała znacznie częściej niż ją, nigdy nie zostali określeni podobnym epitetem. Ona sama uważała się po prostu za bystrą. Nie potrzebowała wiele czasu na reakcję. Jasne, często ta reakcja bywała ostra i zdecydowana, lecz czasem właśnie tego wymagała sytuacja. Na przykład kręcący się po zmroku intruz potrzebował ni mniej, ni więcej, tylko zarobić łopatą do pieca i zostać obezwładnionym.
Z tyłu głowy usłyszała cichutki głosik, który brzmiał zupełnie jak jej matka: „Merido, królewny nie gonią nieznajomych boso po nocy!”.
Merida zmrużyła oczy.
I rzuciła się w pogoń.2. Czarny Kruk
2
Czarny Kruk
Merida szybko uświadomiła sobie, że w tym pościgu jest coś niezwykłego.
W jednej chwili goniła mężczyznę w pelerynie trzepoczącej na wietrze.
A w kolejnej jelenia.
Lub coś przypominającego jelenia – o podobnym kształcie i bokach lśniących w srebrzystym blasku gwiazd – co przeskoczyło ponad paprociami i zagłębiło się w skąpanym w śnieżnej poświacie lesie.
Nie, musiała się pomylić. To z pewnością był lis. Zobaczyła jego ogon migający szaro na tle czarno-białego krajobrazu.
Wilk z uniesionymi uszami przeskakujący ponad leśnym strumykiem.
Smukły, wyciągnięty w biegu zając, przemykający między drzewami z niewiarygodną zwinnością.
Umięśniony gronostaj, którego zęby błyskały w blasku księżyca.
Puszysty królik zanurzający się w zaroślach niczym obłok mgły.
„Aha”, pomyślała. „Czyli to jednak rzeczywiście magia”.
Szkocka magia bardzo przypominała szkockie żbiki: była dość rzadka i niezbyt uważny człowiek mógł nie natknąć się na nią przez całe swoje życie. Większość ludzi myślała o magii (i żbikach) mniej więcej tyle, ile o śpiewie ptaków lub owocach o zabawnych kształtach – było wiele innych, dużo ważniejszych rzeczy wymagających ich uwagi. Niektórzy w ogóle nie wierzyli w istnienie magii (i żbików).
Lecz Merida wierzyła. Nie miała wyboru. Kilka lat wcześniej magia przywołała ją, a ona odpowiedziała, co poskutkowało serią poważnych kłopotów i bolesnych nauczek. Wszystko skończyło się najlepiej, jak mogło, lecz królewna na własnej skórze odczuła, że jest bardzo dobry powód, dla którego świat ludzi i świat magii istnieją osobno. Rządzą się innymi prawami. Jej matka powiedziała kiedyś, że są dwa rodzaje ludzi obdarzonych darem Widzenia: ci, którzy interesują się magią, i ci, którymi to ona się interesuje. Po ostatnim doświadczeniu Merida zdecydowała, że z pewnością nie zalicza się do pierwszej grupy.
Lecz mimo to znów jakimś cudem pędziła na złamanie karku, goniąc za magią przez las.
Czy mogła zawrócić?
„Nie zatrzymasz mnie”, powiedział.
Musiała się dowiedzieć, co takiego robił ten obcy na zamkowym podwórzu w środku nocy.
W pewnym momencie stało się jasne, że w zwykłym pościgu nigdy go nie dopadnie, więc postanowiła spróbować złapać go w pułapkę. To było jej DunBroch. Znała tu wszystkie podmokłe zagłębienia i wszystkie nagłe wzniesienia. Wiedziała, w którym miejscu porośnięte mchem głazy stawały się nie do przejścia, i gdzie drzewa zaczynały tworzyć gęstwinę, uniemożliwiającą sprawne poruszanie się. Znała drogę do zdradliwego brzegu, miejsca, w którym wartki potok wcinał się w ziemię z taką siłą, że droga stawała się stroma i niebezpieczna. Nie do przebycia.
Dobra pułapka.
Goniony i goniąca pędzili na łeb na szyję, mknęli zygzakami, zataczali kręgi. Zmiennokształtnej zdobyczy zdawało się, że umyka. Lecz w rzeczywistości kierowano nią.
Nieznajomy dotarł na polanę, skrajem której płynął potok, i znalazł się tam w samą porę, bo od mroźnego powietrza Meridę nieznośnie kłuło w płucach, a stopy paliły ją od biegu po nierównym terenie.
Zatrzymała się gwałtownie, przyciskając dłoń do boku, w miejscu gdzie dokuczała jej kolka. Patrzyła, jak ścigana przez nią istota, która kształtem przypominała teraz dużego psa, susami przemierza polanę. Dzikie walenie serca dudniło jej w uszach, zagłuszając wielotonowy pluskot wody w rwącym nurcie potoku, lecz dziewczyna wątpiła, by nieznajomy mógł go w ogóle dosłyszeć ponad szumem suchej trawy pod swoimi stopami.
I rzeczywiście, potok go zaskoczył.
Zaczął się ślizgać, desperacko przebierając nogami, i dopiero po dłuższej chwili udało mu się zatrzymać. W ostatniej chwili. Tuż nad krawędzią.
Powoli odwrócił się w jej stronę.
Teraz nie był jeleniem ani lisem, zającem ani królikiem, gronostajem ani wilkiem. Był dość przystojnym młodym mężczyzną o grzywie jasnych włosów, które nasunęły Meridzie skojarzenie z dzikim kucykiem. Jego grubą pelerynę, oprószoną śniegiem, spinała brosza z wygrawerowanym drzewem o widocznych gałęziach i korzeniach. Nie zauważyła, żeby miał przy sobie jakąś broń.
– Jesteś… jesteś w pułapce – wysapała Merida. Była zbyt zdyszana, by nadać głosowi odpowiednią powagę, lecz nadrobiła to groźnym machnięciem łopatą. – Dwie krowy utopiły się w tej rzece na moich oczach, a one nie miały peleryn, które pociągnęłyby je na dno. A teraz odpowiadaj: kim jesteś?
Jego wzrok powędrował do jej bosych stóp, które chłód zabarwił jaskrawą czerwienią, a potem z powrotem do improwizowanej broni.
– Nie jestem czymś, z czym się walczy – odparł. – Skąd myśl, że byłabyś w stanie cokolwiek mi zrobić?
– Co robiłeś na podwórzu? – Merida zignorowała jego pytanie.
– Skąd wiedziałaś, że tam jestem?
– Zapukałeś!
– Zapukałem? Zapewniam cię, że nie.
– Ktoś pukał!
– To nie ja!
– Dlaczego przede mną uciekałeś?
– Dlaczego mnie goniłaś?
– Bo myślałam, że to ty pukałeś!
– Ja bym nie pukał! Miałaś nie widzieć mojej pracy.
– Jakiej pracy?
Nie odpowiedział.
Rozległ się przeszywający trzask, gdy Merida łupnęła łopatą o zimny kamień, odłamując jej sztych i obnażając ostro zakończony metalowy trzonek. Wycelowała nim w nieznajomego. Nie jak mieczem, lecz jak strzałą bez łuku, naciągniętą i spoczywającą na ramieniu, gotową wystrzelić prosto w jego oko.
– Żądam, żebyś mi powiedział, czego szukałeś na zamku DunBroch.
Nieznajomy pokręcił głową, jakby chciał strząsnąć z niej pajęczynę.
– Nie, to tylko sztuczka, która ma mnie odciągnąć. – Zdawało się, że nie mówi do niej. – Obiecałem sobie, że nie dam się nabrać.
Zeskoczył z ostrego brzegu i zanurkował w huczącym w dole potoku.
Tak po prostu, bez cienia wahania. Ani przez chwilę nie był w pułapce. Zwyczajnie dał się jej zatrzymać. Ale dlaczego? Z ciekawości? A teraz zniknął.
Może powinna po prostu wrócić do domu? Może nie wydarzy się nic złego.
„Ale kto pukał?”, nie dawało jej spokoju.
Nie zrobił tego nieznajomy, jak sam twierdził, a ona nie znała powodu, dla którego miałby kłamać. Skoro nie on, to kto? Ktoś, kto chciał, żeby go tam zobaczyła, żeby przyłapała go na… na czym właściwie? „Nie zatrzymasz mnie”, powiedział. Musiała się dowiedzieć. Koniec i kropka.
Skoczyła za nim.
To było oczywiście czyste szaleństwo. Potok, który zawsze dziczał na zimę, najwyraźniej nabrał apetytu na mosty, a płynące jego rwącym nurtem drewniane belki wskazywały na to, że pożarł już co najmniej jeden. Merida to płynęła, to kręciła się bezwładnie. Obijała się o kamienie. Kawałki drewna obijały się o nią. Woda wyrwała jej z ręki łopatę i poniosła ją ku nowej przygodzie.
– Nie dam ci uciec! – krzyknęła Merida, zachłystując się lodowatą wodą. Nie miała pojęcia, czy nieznajomy ją słyszał. Możliwe, że zmienił się w rybę. Poczuła, jak jej kolano ociera się o kamień. – Lepiej poddaj się już teraz i odpowiedz na moje pytania!
Nagle poczuła, że leci.
I spada…
spada…
spada…
W powietrzu uświadomiła sobie, że dotarła do wodospadu. Znała ten wodospad! Wiele razy widziała go w ciągu dnia i zawsze wydawał się jej uroczy, niewielki i malowniczy. Teraz, gdy porwał ją w dół, żadnej z tych rzeczy nie można było o nim powiedzieć. Leciała przez kilka dobrych sekund, nim uderzyła o powierzchnię płytkiego zbiornika u jego stóp i zaryła ramieniem w żwir na dnie. Nurt był tu wciąż na tyle silny, by bezceremonialnie popchnąć ją w kierunku brzegu. Między zębami czuła piasek. Płuca bolały, jakby przekłuły je sople. Wszystkie kończyny zdrętwiały jej z zimna.
W suchym sitowiu przy jej głowie zatrzeszczały kroki.
Nieznajomy zatrzymał się tuż obok niej i przyglądał się, jak leży rozpłaszczona na brzuchu i kompletnie pozbawiona resztek królewskiej godności, o ile w ogóle wcześniej ją miała.
– A właśnie zdawało mi się, że zaczynam rozumieć śmiertelników. Co próbujesz osiągnąć?
„Śmiertelników!” To słowo wstrząsnęło nią, choć dziki pościg zdążył jej już uświadomić, że nie ma do czynienia ze zwykłym człowiekiem.
Oblizała przemarznięte usta, starając się ogrzać je na tyle, by mogły się poruszyć. Odezwała się cienkim jak lód głosem:
– Żądam odpowiedzi. Schwytałam cię.
– Nie schwytałaś mnie – zapewnił ją.
Merida wyciągnęła rękę i złapała go za kostkę.
Nieznajomy się cofnął.
Nie celowym ruchem kogoś, kto próbuje uniknąć schwytania, lecz raczej odruchowym drgnięciem osoby uskakującej z drogi żmii.
– To by ci się raczej nie spodobało, królewno.
„Królewno!” To słowo było równie wstrząsające jak „śmiertelnicy”.
– Niby czemu? – spytała. Podniosła się na nogi. Wolniej, niż by sobie tego życzyła. Jej bose stopy były zupełnie odrętwiałe i nabrały nieco niepokojącego odcienia fioletu. – A może to kolejne pytanie, na które nie masz odpowiedzi? Potrafisz tylko uciekać?
– Skąd wiesz, że chcesz odpowiedzi? – odpowiedział pytaniem. – Skąd wiesz, że chcesz złapać swoją zdobycz? Potrafisz tylko gonić?
– Więcej pytań? I wciąż żadnych odpowiedzi – rzuciła Merida, lecz w duchu zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nieznajomy nie wstrzymywał się od odpowiedzi, dlatego że nie mógł odpowiedzieć. Magia rządziła się czasem takimi dziwnymi prawami… – tak mawiały kobiety, które spotkała w górskich, pasterskich chatach. Po zmroku, gdy siedziały wokół ognia, snuły opowieści, w które same na wpół wierzyły, o stworzeniach nie z tego świata i innych tajemniczych bytach, które włóczyły się po królestwie. W tych legendach na magicznie istoty, szczególnie te o ludzkich kształtach, często nałożone były pewne ograniczenia. Potrafiły mówić, lecz mogły powtarzać tylko to, co powiedzieli do nich ludzie, były olśniewająco piękne w każdym szczególe prócz szkaradnego szczurzego ogona, nie mogły stykać się z wodą ani promieniami słońca, bo te obracały je w niwecz. Może magia zakazywała nieznajomemu zdradzić swoje zamiary. A może w ogóle nie miał zamiarów.
– Może jesteś tylko straszydłem zabawiającym się głupimi sztuczkami – stwierdziła po chwili namysłu.
– Masz mnie za straszydło? – spytał z niedowierzaniem.
– Albo chochlikiem – rzuciła.
– Chochlikiem?
Widziała, że te słowa ubodły go do żywego.
– Widmem, marą. – Zaczynało jej brakować określeń na nazwanie istot, które czasem przybierały ludzką postać. Coraz mocniej szczękała zębami. – Mmm… hobgoblinem.
Nieznajomy wydął usta.
– Chcesz odpowiedzi. To proszę bardzo.
Ze zdumieniem patrzyła, jak młodzieniec wyciąga w jej stronę dłonie. Miał na nich misternie wykonane rękawiczki – cienkie i delikatne niczym druga skóra, zszyte nicią w kolorze burgundu.
Zaczął je zdejmować. Bardzo powoli. Z dramatycznym namaszczeniem. Merida przypomniała sobie, że szykował się do ich zdjęcia w chwili, gdy nakryła go na podwórzu.
– Nie odwracaj wzroku, królewno – polecił jej. Nagą dłonią złapał cienki pień młodego drzewka rosnącego tuż obok. Ledwo jego skóra dotknęła pnia, palce zaczęły różowieć od przenikliwego mrozu. Zacisnął je mocno.
Merida zdążyła jeszcze pomyśleć: „Zaraz, może rzeczywiście nie chciałam poznać odpowiedzi”, nim owionął ją gwałtowny podmuch wiatru.
Wiatr wyraźnie kierował się w stronę drzewka.
Z ziemi uniosła się koronka białego szronu, która niczym pnącza zaczęła oplatać drzewko. Szron nigdy nie pojawiał się tak szybko – w tym jednak przypadku przyrastał w oczach, lecz wyłącznie na drzewku. Lód rozrywał delikatną korę. A co gorsza, wokół gęstniał niepokój, który przybierał niemal fizyczną formę.
Magia, magia, magia.
Drzewko zaczęło umierać.
Kora zrobiła się matowa, potem obeschła, a na koniec straciła kolor, jakby coś wyssało z niej życiodajną zieleń. Wydawało się, że koniuszki gałązek skurczyły się same z siebie.
Merida miała wrażenie, że wystarczyło dotknąć smukłego pieńka, a pękłby z trzaskiem.
Drzewko było martwe.
Szron zniknął. Wiatr ucichł. Niepokój pozostał.
Nieznajomy ponownie włożył rękawiczkę, nie spuszczając z Meridy przenikliwego spojrzenia.
Magia, magia, magia.
„O nie!”, pomyślała Merida, sama nie wiedząc dlaczego. Siłą powstrzymywała dreszcze. Nie chciała okazać strachu, choć przepełniał ją w każdym calu. „O nie, o nie!”.
Nieznajomy się wyprostował. Odezwał się, a z jego głosu zniknęło całe zakłopotanie.
– Nie jestem straszydłem, hobgoblinem, chochlikiem ani marą. Jestem Feradach i przybyłem, by zniszczyć DunBroch. Pojawiam się tam, gdzie panuje rozkład, i usuwam go, by świat mógł zacząć od nowa. Niszczę to, co popadło w gnuśność, by zrobić miejsce na świeżość. Ścieram ziemię i kości, by obnażyć żyzną glebę, na której Cailleach może dokonać dzieła odnowy. Czy rozumiesz, o czym mówię?
Rozumiała. I nie rozumiała. Ta jej część, która była czuła na tajemnicze mrowienie magii, zdawała się rozumieć doskonale. Lecz jej bardziej zwykła, ludzka strona nie mogła przyjąć jego słów. Nikt nie groził DunBroch już od wielu lat. By zaznać niebezpieczeństwa, Merida musiała wyruszyć w daleką podróż. Nie spodziewała się zastać go po powrocie do domu.
– DunBroch jest przegniłe – powiedział Feradach.
– My…mylisz się.
Feradach wskazał coś za swoimi plecami. Z miejsca, w którym rozmawiali, dało się dostrzec sylwetkę zamku stojącego na skalnym wzniesieniu. Ciemność nocy i odległość zamazały wszystkie szczegóły, widać więc było tylko poszarpane chorągwie, wklęśnięte dachy i niszczejące blanki. Merida patrzyła na nie oczami nieznajomego. Oczami Feradacha. I już teraz widziała ruinę.
– Ale przecież to wcale nieprawda – zaprotestowała bez przekonania. – Zamek potrzebuje tylko trochę troski i uwagi. Ojciec obiecał, że zajmie się dachami, gdy poprawi się pogoda, a matka pozszywa chorągwie, gdy przyjdą deszcze i zrobi się zbyt mokro na sadzenie roślin. A poza tym to tylko budowla. Ludzie… no przynajmniej trojaczki rosną jak na drożdżach. Leezie wychodzi za mąż. To duże zmiany.
– Zmiany nie mierzy się wzrostem i nowym dachem nad głową. Zmiana odbywa się w sercu, w sposobie myślenia, w nawigowaniu po świecie. I gdyby zachodziła w DunBroch, nie zostałbym tu wezwany. Ćmę ciągnie do ognia, rybołowa do wody, łososia do miejsca narodzin. Każde z nich ma swoją naturę. Ja mam swoją.
– Mylisz się – upierała się Merida.
– Ja nie mogę się mylić – stwierdził lekceważąco. – A poza tym spójrz na siebie.
– Na mnie?!
– Jesteś córką królów, córką królowych. Czy wydaje ci się, że tylko do tego zostałaś stworzona?
Merida aż się zachłysnęła z oburzenia.
– Kilka ostatnich miesięcy spędziłam, robiąc wiele innych rzeczy! Nie masz pojęcia…
– Wycieczki w góry z zagrodnikami. Czytanki z siostrami w Morventon. Przejażdżki z kartografami – wyliczał Feradach cierpliwie. – Tak, wiem o tym. Jak zmieniłaś się dzięki tym doświadczeniom? Przed wyjazdem byłaś kimś, kto miał to wszystko zrobić. A po powrocie jesteś kimś, kto tego dokonał. I zrobiłabyś to wszystko jeszcze raz. Jaki ślad pozostał w twoim sercu, jak zmienił się świat od twoich poczynań? Całe życie zdobywasz nowe umiejętności i jeździsz konno to tu, to tam. – Feradach wzruszył ramionami. – Niektóre burze robią wiele hałasu, lecz nie strącają ani dachówki.
Merida otworzyła usta. I zaraz je zamknęła. Po raz pierwszy w życiu usłyszała od kogoś takie słowa. Co więcej, zwykle ludzie mówili jej dokładnie coś przeciwnego: że pędzi zbyt szybko, że oczekuje zbyt gwałtownych zmian.
– Tej kraj gnuśniał zbyt długo – zawyrokował Feradach. – Czas dać szansę nowemu pokoleniu. Teraz, gdy tu przybyłem, nic mnie nie powstrzyma.
Oboje spojrzeli na stojące pomiędzy nimi martwe drzewko. Merida miała ochotę ponownie wszystkiemu zaprzeczyć, lecz czy sama jeszcze niedawno nie pomyślała, że czuje się dokładnie tak samo jak przed wyjazdem?
„Myśl, Merido, myśl! Użyj swojego sprytu”.
Była taka gra, w którą grywali czasem na zamku DunBroch. Nazywała się Brandubh (Meridzie ta nazwa zawsze wydawała się zabawna, bo „a” wypowiadało się jak „o”, a „bh” brzmiało jak „w”). Chodziło w niej o zdobycie wieży i wypuszczenie z niej więźniów. Zwykle posługiwano się w tym celu pionkami symbolizującymi zbrojnych, lecz czasem gracz mógł obrać ryzykowną strategię zaskarbienia sobie łaski Czarnego Kruka, czyli właśnie Brandubha, figury, która poruszała się według własnych zasad. Nie było łatwo go zdobyć, lecz gdy pojawił się na planszy… powodzenia dla przeciwnika.
Na DunBroch znajdował się zestaw do gry, który niegdyś prezentował się wspaniale: przysadziste figurki zwykłych zbrojnych, które idealnie układały się w dłoni, agatowy Brandubh, ciemny, w imponującym odcieniu brązowawego fioletu, idealnie wygładzona plansza z łupku z misternie wyrytymi zasadami. Elinor zdradziła kiedyś Meridzie, że gra była darem od sąsiedniego królestwa, i rzeczywiście wyglądała jak coś, co darowano w prezencie, po to by obdarowany odłożył go na najwyższą półkę, gdzie skarbowi nic nie mogło zagrozić. Lecz ten zestaw nie trafił na półkę i przytrafiło mu się baaardzo wiele – któryś z trojaczków oddał się buntowniczej inwencji twórczej, korzystając z farb i dłuta (Merida podejrzewała, że stał za tym Hubert – on jeden miałby odwagę to zrobić). W grę wciąż dało się zagrać, ale tylko jeśli doskonale pamiętało się zasady. Tak jak Merida.
Przez długi czas szło jej fatalnie. Lecz w końcu, zupełnie znienacka, zdołała znaleźć sposób na włączenie do gry Czarnego Kruka, zamiast próbować wygrać tradycyjną metodą. Podczas rozgrywki, tuż przed tym, jak udawało jej się zdobyć Brandubha, czuła w ciele delikatne mrowienie. Od tego czasu wygrywała za każdym razem, dopóki pozostali członkowie rodziny nie zaczęli odmawiać grania z nią, co wydawało jej się bardzo niesprawiedliwe.
Brandubh! Brandubh!
Stojąc nad brzegiem wodnego oczka i wpatrując się w zagadkowego boga, Merida czuła to samo mrowienie, które pojawiało się, gdy miała wezwać Brandubha. Znała zasady tej gry. Feradach – coś tajemniczego i potężnego. Ona – zwykła śmiertelniczka. Wiedziała, że jej rolą w tej chwili było zostać przechytrzoną i wrócić do zamku. I umrzeć.
Lecz coś zapukało do drzwi i zaprowadziło ją aż tutaj. I nie był to Feradach. Zadaniem Feradacha było ją zabić, jednak wciąż jeszcze tego nie zrobił. Równowaga wzrostu i upadku została zaburzona, a on nie zamierzał odejść, dopóki jej nie przywróci. Oto wszystkie ruchy, które wykonano do tej pory.
„Dalej, Merido, rusz głową!”, myślała gorączkowo. „Co jest Czarnym Krukiem w tej grze?”
I nagle już wiedziała.
– Dlaczego tak nerwowo odskoczyłeś ode mnie przed chwilą? Bo wydawało ci się, że twój dotyk mnie zabije, prawda? – Śmiało postąpiła krok w jego stronę, wyciągając przemarzniętą dłoń. – Skoro i tak mam umrzeć, dlaczego nie załatwiłeś tego od razu? Dlaczego nie chcesz zrobić tego teraz?
Feradach cofnął się tak gwałtownie, że potknął się o własne nogi.
– Nie… nie tak ma się to odbyć.
– W takim razie co z tym drzewkiem? – spytała.
– Drzewkiem?
– Zabiłeś młodziutkie drzewko tylko po to, żeby pokazać mi, co potrafisz. Wolno ci tak po prostu zabijać? Czy „tak to się miało odbyć”? – Wyraz jego twarzy upewnił ją, że zmierza w dobrym kierunku. – Ty też zaburzyłeś równowagę. A skoro tak, to w zamian musiałeś zrobić w ten sposób miejsce na coś pozytywnego.
– Nie możesz poprosić mnie o oszczędzenie całego DunBroch za jedno małe drzewko – rzucił Feradach. – To nie byłaby równowaga.
– Nie, nie proszę, byś nas oszczędził – odparła Merida. – Proszę, byś zgodził się na układ.
– Ja nie idę na układy. Równowaga…
Lecz nim zdołał skończyć, wodospad i oczka wodne zaczęły się przeobrażać.4. Osecięta
4
Osecięta
Wdzień Bożego Narodzenia Meridę zbudziła wataha wilków.
Święta! Wydawało się absurdalne, że Boże Narodzenie nadeszło tak po prostu, jak co roku, gdy zaledwie kilka godzin wcześniej Merida odbyła nocną rozmowę z dwiema magicznymi istotami. Podwójnie absurdalne było to, że jak co roku rozpoczęło się od głupiej psoty, którą trojaczki już o świcie uraczyły swoją siostrę.
Wilki!
Oczywiście okazały się wcale nie być wilkami. Ledwo otrząsnęła się ze snu, uświadomiła sobie, że to zwykłe psy. Prawdziwa wataha, złożona z włochatych bestyjek, które tylko czekały, by wskoczyć jej na brzuch i wsadzić język do ucha. Ojciec Meridy miał trzy ulubione myśliwskie ogary, którym wolno było kręcić się po komnatach, matka miała dwa, a po zamku plątała się jeszcze suczka, do której nikt nie chciał się przyznać, bo jej ulubionym zajęciem było zwracanie wszystkiego, co właśnie zjadła, a następnie konsumowanie wymiocin. Merida nigdy nie rozumiała, dlaczego pozwalano jej przebywać w komnatach, lecz oboje rodzice byli w tej kwestii bardzo stanowczy.
– Złaźcie! – krzyknęła dzewczyna, czym zapracowała sobie jedynie na psi język w ustach i chłopięcy chichot dobiegający gdzieś z kąta sypialni. Trojaczki. Młodsi bracia Meridy potrafili być prawdziwymi diabłami, szczególnie gdy zabierali się za coś wszyscy razem. Hubert był bezmyślnymi nogami trójgłowego potwora, a Hamish niepewnymi łapskami. Mózgiem był Harris.
„Jak ja nie znoszę tych przebrzydłych pętaków!”, pożaliła się kiedyś ojcu, doskonale wiedząc, że to nieprawda.
„Jesteście osecięta i tyle”, odparł rozbawiony Fergus. „Wszyscy macie małe kłujące igiełki, więc lgniecie do siebie jak rzepy ostu, choć bywa też, że się pokłujecie. A czasem przy okazji i innych. My z braćmi byliśmy jako dzieci tacy sami”.
Też mi coś, osecięta! Dlaczego bracia nie mogli wymyślić milszej bożonarodzeniowej tradycji? W poprzednim roku wywalili jej na głowę wiadro mąki i do tej pory nie było wiadomo, jak zdołali wykraść je spod czujnego oka Aileen. A rok wcześniej wpuścili do sypialni trzy gęsi, równie rozjuszone jak Merida – nie wiadomo, jak zapędzili je po schodach wieży. A za rok… tego to już zupełnie nie sposób się było domyślić.
Jeśli za rok jeszcze tu w ogóle będą.
Trudno jej było jednak traktować wydarzenia poprzedniej nocy poważnie, gdy rozmyślaniom wtórowały złożone dźwięki psich wymiotów gdzieś w jej łóżku. Rozległ się trzask, gdy merdający ogon strącił coś ze stolika nocnego. Pled pofałdował się od podskoków. Chwyciła go mocno. Jeśli psy go ściągną, trojaczki naprawdę dostaną po głowach, bo poprzedniej nocy Merida rozwiesiła swoją przemoczoną śniegiem spodnią suknię przy kominku i teraz pod pościelą była ubrana wyłącznie w Meridę.
Jedna z bestii z impetem skoczyła jej na włosy i szarpnęła za głowę, dokładnie w momencie, gdy dziewczyna dostrzegła trójkę urwisów wystrojonych w identyczne uśmieszki.
To przelało czarę.
Ryknęła. Ryk zaczął się od nieartykułowanego jęku i przeistoczył w:
– Aaaaaaaaaaaaaiiiiiiiiii, mam nadzieję, że w prezencie dostaniecie łabędzie łajno, wy paskudne robaki!
Ciche parsknięcia przerodziły się w huczący śmiech, a trojaczki rzuciły się do ucieczki.
Jeden zawołał:
– Wesołych świąt! – To musiał być Hamish, bo Hubert z pewnością wciąż się śmiał, a Harris nigdy w życiu nie zdobyłby się na taki banalny sentymentalizm.
Burcząc i postękując, Merida wygramoliła się z łóżka, owinęła się pledem i zaczęła brodzić wśród psów. Uświadomiła sobie, że podczas jej kilkumiesięcznej nieobecności pojawił się nowy członek watahy: chudy i patykowaty młody ogarek o nadającej mu przyjazny wygląd rzadkiej bródce, plamistej brązowej sierści i małych oczkach o intensywnym spojrzeniu, które jednak nigdy nie skupiało się na niczym w szczególności. W przeciwieństwie do reszty psów nie starał się jej polizać, lecz tylko dlatego, że trzymał już coś w pysku i wyraźnie nie zamierzał tego wypuścić.
– Coś mi się wydaje, że to nie jest twój bożonarodzeniowy prezent – zwróciła się do niego Merida, gdy w końcu udało jej się wyrwać mu to coś z paszczy. Jego skarbem okazały się pozostałości po ozdobnej drewnianej łyżce. Wśród misternie rzeźbionych liści na rączce dostrzegła podpis „Merida”. A raczej „Merid”, bo „a” zostało już pożarte.
– Chyba że też masz na imię Merida.
Pies zaoponował piskliwymi i pełnymi wyrzutu szczekami podrosłego szczeniaka, którego spotkała wielka niesprawiedliwość.
Merida westchnęła. W którymś momencie rodzice ubzdurali sobie, że kolekcjonuje ozdobne drewniane łyżki (czego zdecydowanie nie robiła), i podarowali jej ich tyle, że musiała ustawić je w rządku na kominku. Tym bardziej wydawało się więc, że je kolekcjonuje, toteż otrzymywała ich coraz więcej w nieskończonym łyżkowym błędnym kole. Nie marzyła o kolejnej łyżce, lecz wolałaby mieć możliwość jej nie zechcieć.
Zazwyczaj w tym momencie Bożego Narodzenia zaczynała opracowywać plan zemsty na trojaczkach, który wdrażała, gdy cichło świąteczne zamieszanie. Obchody Bożego Narodzenia na zamku były otwarte dla wszystkich poddanych, inaczej niż rodzinne uroczystości, które je poprzedzały. Już przed wschodem słońca rozpoczynało się gotowanie, sprzątanie i ozdabianie komnat, a DunBroch ogarniał zgiełk i harmider. Po zachodzie słońca bramy otwierały się dla mieszkańców okolicznych wiosek, zagrodników, najemników i wędrowców, którzy mogli najeść się do syta i tańczyć do upadłego. Członkowie rodziny królewskiej opowiadali historie i świętowali, upewniając się, że goście bawią się wyśmienicie i korzystają z okazji, by poudawać, że sami mieszkają na zamku. Wszystko to wymagało ogromu pracy i wysiłku i to nawet bez dodatkowych zadań związanych z przygotowaniami do wesela Leezie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki