- promocja
Waleczne kobiety roku 1920 - ebook
Waleczne kobiety roku 1920 - ebook
W sierpniu 1920 roku wojsko polskie skutecznie zastopowało marsz bolszewików dążących do opanowania całej Europy. Odrodzona Rzeczpospolita, wbrew temu, co wieszczył Trocki, nie okazała się łatwym do pokonania etapem na drodze do wszechświatowej rewolucji, ale skuteczną tamą, która skutecznie obroniła nasz kontynent przed zalewem krwawego, bolszewickiego terroru.
O zwycięskich polskich dowódcach, Naczelnym Wodzu Józefie Piłsudskim, generałach Rozwadowskim, Sikorskim, Latiniku, Śmigłym-Rydzu czy Roi napisano tomy, podobnie jak o żołnierzach walczących pod ich komendą. Jak się okazuje, polskie kobiety też miały niemały wkład w sukces polskiego oręża, jakim było odparcie bolszewików. Nie tylko wspierały swoich mężów i synów, zmagających się z wojenną codziennością, ale chwytały za broń, by bronić swoich domów w obliczu wroga. Były również sanitariuszkami, zaopatrywały mężczyzn w odzież, dostarczały paczki z żywnością. Kobiety to ciche bohaterki Cudu nad Wisłą i obrony kraju przed bolszewicką zarazą.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-15975-4 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WSTĘP
W powszechnym mniemaniu wojna jest wyłączną domeną mężczyzn, ale przecież wszelkie konflikty zbrojne zawsze w jakiś sposób dotykają kobiet. I to nie tylko dlatego, że są one przypadkowymi ofiarami jak inni cywile, od wieków bowiem przedstawicielki słabej płci traktowano jako wojenne zdobycze, gwałcono, brano w niewolę, sprzedawano na targach niewolników. Kobiety były i nadal są pozbawiane godności, człowieczeństwa i życia. W każdym konflikcie bezpośrednio i pośrednio stykają się z przemocą, fizyczną i psychiczną, muszą też zmagać się z głęboką traumą, jaką jest śmierć potomstwa. Co gorsza, dawniej, a w społeczeństwach patriarchalnych i głęboko tradycyjnych także i dzisiaj, strata męża lub synów wiąże się z utratą ekonomicznego wsparcia, a często także społecznej legitymizacji.
Historia zna jednak takie przypadki, kiedy to właśnie na barkach kobiet spoczywał trud utrzymania rodziny i zapewnienia bezpieczeństwa najbliższym. Działo się tak często, kiedy mężowie, ojcowie, synowie czy bracia ruszali na wojnę. Nierzadko bywało, tak jak w przypadku naszych wilczyc kresowych, kobiet żyjących na Kresach Rzeczypospolitej Obojga Narodów, że same musiały bronić swoich domów i potomstwa, skutecznie dając odpór atakującym Tatarom. A nie był to łatwy przeciwnik.
Znane też są przypadki, kiedy przedstawicielki płci pięknej chwytały za broń i walczyły na równi z mężczyznami. Wystarczy tu wspomnieć o Joannie d’Arc, Katarzynie Sforzy czy Polkach walczących w naszych powstaniach narodowych. Długo jednak obecność przedstawicielek płci pięknej w wojsku uważana była za wyjątek potwierdzający regułę, że wojna to męska zabawa, a rolą niewiast jest rodzenie i wychowanie kolejnych pokoleń przyszłych wojowników. A przecież w tak zdominowanej przez mężczyzn dziedzinie, jaką jest rzemiosło wojenne, nie potrafiono sobie poradzić bez kobiet. Już w starożytnej Kartaginie na wieść o nadciągających pod mury miasta Rzymianach mieszkanki masowo ścinały włosy, które tamtejsi mężczyźni wykorzystywali do wyrobu cięciw w łukach. W późniejszych wiekach kobiety świadczyły wojsku rozmaite usługi: prały, zaopatrywały w żywność, z czasem zmonopolizowały handel wyrobami tytoniowymi i alkoholem. Owe przedsiębiorcze niewiasty dostarczały żołnierzom także rozmaitych przedmiotów codziennego użytku, jak chociażby grzebieni przydatnych do pozbywania się wszy, częstych towarzyszek żołnierskiej niedoli. Wiwandierki, sunące za wojskiem w wypełnionych najróżniejszymi rzeczami wozach, a także markietanki stały się z czasem nieodzowną częścią wojska, podobnie jak pielęgniarki czy kobiety opiekujące się rannymi i chorymi żołnierzami w wojskowych lazaretach. Jedna z nich, Florence Nightingale, w czasie wojny krymskiej wręcz zrewolucjonizowała sposób opieki nad rannymi, znacząco poprawiając jakość leczenia brytyjskich żołnierzy w szpitalach polowych. Zmniejszyła się tym samym liczba umierających, podniósł się współczynnik pacjentów wracających do pełnego zdrowia, a co za tym idzie – na pole walki. A przecież na wojnie nie tylko się walczy, ale także pierze bieliznę, gotuje strawę, czyści kotły, i właśnie te zadania często wypełniały kobiety.
W czasie pierwszej wojny światowej wiele Polek w męskim przebraniu wstępowało do Legionów, chcąc, wzorem Emilii Plater czy Henryki Pustowójtówny, walczyć o wolność ojczyzny. Dziś znamy trzydzieści takich przypadków, jednak możliwe, że było ich więcej, ale ukryte w męskim przebraniu nigdy nie zostały zdemaskowane.
Druga wojna światowa niejako wyemancypowała kobiety, dowodząc ich przydatności na polu walki, był to też pierwszy konflikt w dziejach świata, w którym brały udział w takiej liczbie. Przedstawicielki płci pięknej latały samolotami, były snajperkami, kurierkami, wysadzały mosty, walczyły z bronią w ręku razem z mężczyznami. Jak obliczono, służbę mundurową w ówczesnych siłach zbrojnych pełniło pięćset tysięcy Brytyjek, dwieście tysięcy obywatelek Stanów Zjednoczonych i aż milion kobiet w ZSRR. Polki też mają powody do dumy: stanowiły dziesięć procent, czyli kilkadziesiąt tysięcy członków, Armii Krajowej. Walczyły w powstaniu warszawskim, były łączniczkami, sanitariuszkami, a często, tak jak słynna Krystyna Skarbek, wcielały się w rolę szpiega. I to z niemałym sukcesem.
O ile jednak o Polkach walczących o wolność swojej ojczyzny w czasach drugiej wojny światowej, a wcześniej w powstaniach narodowowyzwoleńczych, napisano wiele, o tyle ich udział w wojnie polsko–bolszewickiej wciąż jest w naszej historiografii traktowany po macoszemu. W Leksykonie wojny polsko-rosyjskiej, wydanym w 2014 roku, jest wprawdzie hasło „Ochotnicza Legia Kobiet”, ale nie ma nawet wzmianki o wielu bohaterskich kobietach walczących z bolszewikami, odważnie broniących Płocka, Włocławka czy Łomży. Próżno też szukać biogramu Marceliny Rościszewskiej, która za swoją bohaterską postawę otrzymała z rąk Naczelnika Państwa Krzyż Walecznych, a nazwisko Aleksandry Piłsudskiej pojawia się wyłącznie w haśle poświęconym Józefowi Piłsudskiemu, kiedy jest wymieniona jako druga żona Marszałka… A przecież kobiety miały spory udział w odparciu bolszewików.
Ranny żołnierz polski i syrena na tle panoramy Warszawy, rysunek Bronisława Wiśniewskiego, 1920 r.
Wojna polsko-bolszewicka, w przeciwieństwie do pierwszej czy drugiej wojny światowej, nie zmieniła oblicza Europy. Na szczęście, bolszewicy pod wodzą Lenina szykowali bowiem naszemu kontynentowi straszny los, a odrodzona po latach niewoli w 1918 roku Rzeczpospolita miała być jedynie przystankiem w drodze do wprowadzenia „zdobyczy rewolucji” w zachodniej Europie, a potem na całym świecie. Jak przekonywał Trocki: „po trupie białej Polski wiedzie droga do wszechświatowej rewolucji”. Cały Zachód, może poza Francją, spisał Polskę na straty, a zanim jeszcze doszło do bitwy warszawskiej, powszechnie sądzono, że przekroczenie zachodniej granicy naszego kraju przez wojska sowieckie jest kwestią kilku dni. Na wieść o tym, że armia bolszewicka zbliża się do Warszawy, czym prędzej ewakuowano niemal wszystkie ambasady i placówki dyplomatyczne. Zaprzestano też dostaw broni dla naszego wojska, a na dodatek dokerzy i kolejarze, omamieni hasłami komunistów, przekonani, że bolszewicka Rosja, niosąca lepsze jutro robotnikom na całym świecie, została zaatakowana przez Polskę, strajkowali, skutecznie blokując wszelkie transporty broni i sprzętu dla polskiej armii. Na szczęście Polakom udało się odeprzeć nieprzyjaciela i bolszewicy musieli zapomnieć o „wszechświatowej rewolucji”.
Jak się okazuje, w owym sukcesie udział miały także polskie kobiety, bohaterki drugiego planu, wspierające swoich mężów, zmagające się z wojenną codziennością i wreszcie te, które odważyły się chwycić za broń, by ochronić swoje domy przed bolszewicką zarazą. I nic dziwnego, wszak ich matki i babki, kiedy tylko nadarzyła się okazja, też walczyły o niepodległość Polski. Nie bez przyczyny już w XIX stuleciu car Mikołaj I po klęsce powstania listopadowego w liście do Paskiewicza przyznał, że lęka się polskich kobiet, ponieważ „ten szatański naród zawsze działał przez nie”. Wtórował mu ponad trzydzieści lat później rosyjski dziennikarz i poeta Nikołaj Berg, wyrażając pogląd, że „kobieta polska jest wiecznym, nieubłaganym i nieuleczalnym spiskowcem”. Niniejsza książka poświęcona jest zatem odważnym i zdeterminowanym Polkom, cichym bohaterkom wojny 1920 roku.1. Dla dobra ojczyzny
1
Dla dobra ojczyzny
Kobiety ratują armię
Pierwsza faza rozpoczętej w styczniu 1919 roku wojny Rzeczypospolitej z sowiecką Rosją była ciągiem sukcesów armii polskiej. W trakcie kampanii 1919 roku Polakom udało się zdobyć Lidę, Nowogródek oraz Wilno, a w styczniu 1920 roku siły dowodzone przez Edwarda Rydza-Śmigłego zdobyły Dyneburg, by oddać go Łotwie. 7 maja polskie wojska triumfalnie wkroczyły do Lwowa, o czym w euforycznym tonie pisała polska prasa, porównując Naczelnego Wodza do najświetniejszych dowódców wojskowych w historii. „Sejm cały przez usta moje wita cię, wodzu naczelny, wracającego ze szlaku Bolesława Chrobrego – mówił ówczesny marszałek Sejmu Wojciech Trąmpczyński w swoim przemówieniu na powitanie wracającego do Warszawy Piłsudskiego. – Od czasów Kircholmu i Chocimia naród polski takich triumfów oręża swego nie przeżywał. (…) Historia nie widziała jeszcze kraju, który by w tak trudnych warunkach jak nasz tworzył swą państwowość. W takiej to chwili zwycięski twój pochód na Kijów dał narodowi poczucie własnej siły, wzmocnił wiarę we własną przyszłość, wzmógł jego dzielność duchową, a przede wszystkim stworzył podstawę do pomyślnego i stałego pokoju, którego wszyscy tak bardzo pragniemy”¹.
Ale nawet kiedy wojenna propaganda rozpływała się w zachwytach nad sukcesami polskiego oręża, nie zapominano o potrzebach armii, będącej wciąż na etapie formowania, namawiano społeczeństwo do ofiarności na rzecz wojska.
Plakat promujący Pożyczkę Odrodzenia Polski, 1920 r.
Trzeba przyznać, że pod względem wyposażenia i uzbrojenia nasze siły zbrojne prezentowały się wręcz fatalnie. Pochodząca gównie z demobilu broń miała niskie parametry techniczno-bojowe, do tego dochodziły braki w umundurowaniu, obuwiu czy bieliźnie. Sytuacja była tak zła, że niektórzy żołnierze szli na wojnę… boso. Władze tworzącego się od podstaw państwa polskiego z konieczności musiały więc liczyć na ofiarność społeczeństwa. Oficjalna propaganda często apelowała o pomoc do polskich kobiet, wzywając chociażby do podpisania tak zwanej Pożyczki Odrodzenia Polski, uchwalonej przez Sejm 27 lutego 1920 roku. Naprawdę były to dwie pożyczki: jedna, długoterminowa, potocznie zwana „Milionówką”, której oprocentowanie wynosiło pięć procent, i druga, krótkoterminowa, zwana „Premiówką”, oprocentowana na cztery procent. Obie stanowiły wydajne źródło pokrycia nie tylko różnego rodzaju wydatków związanych z prowadzoną wojną, ale także luk budżetowych. Szeroko zakrojona akcja propagandowa głosiła, że przystąpienie do Pożyczki Odrodzenia Polski stanowi patriotyczny obowiązek wszystkich Polaków. Do jej rozpropagowania wykorzystano nawet zdobycie Kijowa w 1920 roku. „Kijów wzięty! Żołnierz polski stanął nad brzegiem Dniestru! Rozbił stutysięczne armie wroga i olbrzymią zdobycz osiągnął. To uczynił żołnierz polski, A tyś co uczynił dla tego żołnierza? Jak mu pomagasz zwyciężać? Czy podpisałeś już POŻYCZKĘ ODRODZENIA POLSKI?”². Na łamach „Dziennika Bydgoskiego” można było przeczytać apel: „Nie podawaj ręki Polakowi lub Polce, którzy nie stoją dziś na posterunku i nie czynią wszystkiego dla Armii Ochotniczej, dla obrony kraju, dla Czerwonego Krzyża i dla Pożyczki Odrodzenia. Bo to nie Polak, bo to nie Polka!!!”³.
Z początkiem roku 1920 zachęcona propagandową agitacją część Polek podjęła dość osobliwą inicjatywę namawiania rodaczek do oszczędności, polegających na… rezygnacji z zakupów zagranicznych ubrań, szytych według najnowszej mody i sprowadzanych za niemałe pieniądze z Paryża. Jak informował poczytny wówczas „Ilustrowany Kurier Codzienny”, w pierwszych dniach stycznia 1920 roku w Warszawie odbyło się zebranie kobiet polskich, na którym stawiły się licznie „delegatki stowarzyszeń kobiecych, panie z arystokracji, artystki teatrów itd.”⁴. Niepokój owych nastawionych patriotycznie dam wzbudziła skłonność rodaczek do wydawania fortuny na zagraniczne stroje sprowadzane znad Sekwany, zwłaszcza że owe luksusowe ubrania okazały się, ich zdaniem, godne potępienia jako „kosztowne, bezmyślne, nieestetyczne, a ubliżające w swych formach kobiecości. I tak jedna z artystek opowiadała, że pewnej pani przywieziono kostium z Paryża, w który nie mogła się ubrać, gdyż byłaby zupełnie nieubrana. W innym wypadku dama na balu zwróciła się do dansera z zapytaniem o jej nowy kostium, na co ten z zakłopotaniem odparł, że przede wszystkim wcale nie może go znaleźć”⁵. Wobec oburzającego faktu, że ówczesne Polki wydały na stroje przywiezione z Francji około pół miliona marek, które można byłoby wydać na zbożny cel, chociażby na potrzeby wojska, zebrane w Warszawie kobiety „potępiły stanowczo dzisiejszą modę, obrażającą godność kobiety, nieestetyczną i niehigieniczną, a przy tym postanowiły nie tolerować mody obcej w Polsce i stosować bezwzględny bojkot towarzyski do pań wymigujących się spod ich uchwały”⁶.
Niestety, popularny „Ilustrowany Kurier Codzienny” nie informował czytelników o dalszym przebiegu owej bulwersującej sprawy, aczkolwiek nie wydaje się, żeby ówczesne modnisie wzięły sobie do serca to potępienie. Zresztą w kolejnych numerach pisma można było znaleźć ryciny przedstawiające niegrzeszące skromnością najmodniejsze paryskie kreacje. Można jedynie podejrzewać, że wojna i ograniczenia z nią związane wymusiły ubrania bardziej stonowane, tańsze oraz nieobrażające „godności kobiety”, co było istotne dla różnej maści obrońców moralności.
Znacznie większy odzew niż rezygnacja z modowych fanaberii znalazła wśród Polek akcja szycia bielizny dla żołnierzy na froncie, w czym specjalizowały się rozmaite kobiece organizacje charytatywne, skupione wokół Kościoła katolickiego, oraz często powoływane wówczas do życia Koła Kobiet. Członkinie Katolickiego Związku Kobiet Polskich zwróciły się nawet w tej sprawie do arcybiskupa warszawskiego Aleksandra Kakowskiego, pisząc, że wobec poważnego braku bielizny wśród żołnierzy walczących o Polskę, postanowiły „w swej szwalni przystąpić do szycia bielizny dla wojska z ofiarowanego na ten cel płótna. Warszawa, która dawała niejednokrotnie bieliznę dla Lwowa i Wilna, dla wojska i do szpitali miejscowych, przy obecnych cenach płótna nie będzie mogła ubrać Żołnierza bez pomocy wsi, gdzie domowy przemysł tkacki swobodnie może zapobiec brakowi. Odwołujemy się przeto do Najczcigodniejszych naszych Pasterzy, a w szczególności do Waszej Ekscelencji, z gorącą i pokorną prośbą, żeby zechciał łaskawie zarządzić powszechną zbiórkę płótna po wsiach i miastach Swej diecezji na rzecz Żołnierza polskiego”⁷.
Jednak polskie kobiety nie czekały z założonymi rękoma, aż ktoś zbierze za nie potrzebne materiały. W wielu miastach członkinie Kół Kobiet same kwestowały na tę rzecz i organizowały akcje szycia bielizny oraz zbiórkę ciepłej odzieży, jak również innych potrzebnych artykułów niedostępnych na froncie. Zarząd Czerwonego Krzyża działającego na terenie Kościana apelował: „Odzywamy się do serc litościwych naszych Rodaczek i Rodaków, aby zechcieli zaopatrzyć braci Ojczyznę broniących w bieliznę wszelkiego rodzaju. W tych dniach panie z Czerwonego Krzyża zbierać będą ofiary w następujących miejscowościach: Kiełczewo, Kokorzyn, Pelikan, Kurzagóra, Gurostwo, Ponin, Krzan, Czarków. Składnica nasza próżna, zatem prosimy o datki żywnościowe lub pieniężne”⁸.
Cegiełka zbiórki obywatelskiej na rzecz żołnierzy zorganizowanej przez Koło Polek, 1920 r.
Z reguły wszystkie akcje prowadzone przez kobiety zrzeszone w rozmaitych organizacjach były uwieńczone sukcesem. Autor artykułu Dla żołnierza, zamieszczonego na łamach „Dziennika Białostockiego” 21 listopada 1919 roku, informował: „Koło Polek z zebranych ofiar zakupiło i wysłało: ciepłych skarpetek 871 par, rękawiczek – 500 par, koszul – 60, kalesonów – 60, boszłyków – 19, jeden ofiarowany przez p. Ruszczewską, 2 koszałki przez p. Malinowską, 2 kożuszki przez p. Łaszczewską. Papierosów – 1500 sztuk, gazety i listy. Oprócz tego za mk 1203,80, złożonych przez pułkownika Szymanowskiego, Koło zakupiło i wysłało 40 ciepłych koszulek. Za pośrednictwem Koła Polek z tym samym transportem Stowarzyszenie Rolniczo-Handlowe wysłało 33 ciepłe koszule, 40 ciepłych kalesonów na sumę ok. mk 3010”⁹. Autor tej krótkiej informacji dodawał jednocześnie, że każdy obdarowany żołnierz „zrozumie i odczuje, że wtedy gdy, stojąc na mrozie, własnymi piersiami broni nas od wroga – tam w głębi kraju o niego dbają, o nim myślą, chcą mu ulżyć i pomóc całą duszą – chcą więcej może niż słabe siły i środki na to pozwalają”¹⁰. Zdaniem korespondenta wojennego Adama Grzymały-Siedleckiego, jak kraj długi i szeroki Polki „mobilizowały się w stowarzyszenia świadczeń wojennych, w szpitalach, kantynach, w komitetach służby narodowej. Jak za dawnych lat widziałeś po domach rodziny zajęte skubaniem szarpi, przygotowywaniem opatrunków, szyciem bielizny dla żołnierza. Zaroiło się od jałmużniczek, zbierających żywność, papierosy, gazety dla frontu”¹¹.
Kobiety zrzeszone w rozmaitych organizacjach zakładały także żołnierskie gospody, a więc miejsca, w których jadący na front bądź przebywający na przepustce żołnierze mogli tanio, a często bezpłatnie, najeść się, wypić ciepłą herbatę, a nawet kulturalnie spędzić czas na lekturze książek czy gazet lub zagrać w jakąś grę planszową. Takie gospody funkcjonowały nie tylko w Warszawie czy w innych większych miastach, ale także w mniejszych miejscowościach, jak chociażby w Rypinie, gdzie taka placówka była prowadzona przez miejscowe członkinie założonego na czas trwania konfliktu wojennego Koła Pracowniczek Wojennych, w którego skład weszły ziemianki z okolicy, między innymi Ksawera Chełmicka z Kowalk i Antonina Gniazdowska z Radzik Małych. Poza pracami w gospodzie członkinie tej organizacji zajmowały się także szyciem bielizny i zaopatrywaniem żołnierzy w rzeczy codziennego użytku. Miały nawet „własne” formacje, które otoczyły szczególną opieką: 201, 202 i 206 pułki piechoty.
Podczas wojny polsko-bolszewickiej istniały trzy rodzaje placówek zaopatrzeniowych: gospody prowadzone przy oddziałach, gospody w garnizonach oraz tak zwane gospody bądź kantyny ruchome funkcjonujące przy związkach taktycznych, często organizowane w pociągach. W placówkach takich walczący żołnierze mogli zaopatrywać się w artykuły pierwszej potrzeby oraz rozmaite drobiazgi. Co istotne, owe ruchome kantyny dojeżdżały nawet na pierwsze linie frontu.
Tam także prowadziły je kobiety. Jedną z nich była trzydziestosiedmioletnia wówczas Jadwiga Sienkiewiczówna, córka nieżyjącego już wtedy autora Trylogii. Ojciec byłby zapewne z niej dumny, wszak całe życie ubolewał, że jako jedyny z męskich członków rodziny nigdy nie włożył munduru ani nie uczestniczył w żadnym zrywie niepodległościowym. Wprawdzie chciał walczyć w powstaniu styczniowym, ale nie przyjęto go do oddziału ze względu na niski wzrost i dziecinny wygląd siedemnastoletniego wówczas Sienkiewicza. A upokorzenia tego pisarz nie zapomniał do końca życia. Tymczasem jego córka w drugiej połowie sierpnia 1920 roku, a więc już po odparciu najeźdźcy pod Warszawą, zaciągnęła się do wojska, by wspierać polskich żołnierzy w walce z bolszewikami. „Ona i jej koleżanki nosiły dumny tytuł «inspektorek oświatowych», ale z oświatą miało to niewiele wspólnego – pisała po latach jej jedyna córka, Maria Korniłowiczówna. – Prowadziły po prostu lekki tabor i kantyny żołnierskie na pierwszej linii frontu, który w związku z polską ofensywą posuwał się «za Niemen, za Niemen, za Niemen, hen precz»”¹².
Jadwiga Sienkiewiczówna, córka pisarza Henryka Sienkiewicza, jako instruktorka oświatowa w wojsku, 1920 r.
Trzeba także przyznać, że w obliczu wojny, kierując się wyższym dobrem, władze podejmowały nie zawsze przemyślane akcje. I wówczas kobiety zachowywały zdrowy rozsądek, starając się, jak mówi porzekadło, nie wylewać dziecka z kąpielą. Tak było, kiedy z powodu poważnej sytuacji na froncie lokalne władze wielu polskich miast wydały zakaz występów zespołów muzycznych w restauracjach, kawiarniach i innych lokalach gastronomicznych, co nie okazało się dobrym posunięciem. Grający w nich muzycy zostali bowiem z dnia na dzień pozbawieni środków do życia. Dostrzegli to nie tylko działacze Związku Muzyków Polskich, ale także znani publicyści, protestując przeciwko temu zakazowi. Na łamach prasy zwracano uwagę, że wskutek owego zarządzenia w samym Krakowie aż trzystu członków zespołów grających „do kotleta” straciło pracę. „Zapytać się godzi, czy nie lepiej było nie pozbawiać pracy i chleba ludzi, z których niewielu może iść na front, natomiast zarządzić opłatę wstępu na koncert w kawiarni czy restauracyj, np. 1 lub 2 marki od osoby za wstęp do lokalu”¹³ – zauważał przytomnie dziennikarz „IKC”, podając też za wzór inicjatywę Koła Polek z pewnej „miejscowości klimatycznej”. Otóż za sprawą członkiń tego koła we wszystkich lokalach nadal odbywały się koncerty, ale od gości pobierana była opłata. Reporter zauważał, że akcja zakończyła się powodzeniem, gdyż „zdołano zebrać z dwóch lokali, gdzie grywają orkiestry, w ciągu dni 14 – 24 939 Mk, który to dochód przekazano na cele obrony kraju”¹⁴.
Kiedy rozpoczął się odwrót wojsk polskich, za którymi podążały hordy bolszewików, zmieniła się wymowa artykułów w gazetach. Entuzjastyczny ton i zachwyty nad sukcesami militarnymi polskiego żołnierza ustąpiły miejsca przerażeniu, a w prasie coraz częściej pojawiały się artykuły mówiące o budzącym grozę bestialstwie bolszewików. Budionny zapowiada marsz na Warszawę i obiecuje ścinać głowy „polskim panom” – głosił tytuł artykułu w „IKC”, w któ-rym przytoczono fragmenty rozkazu Budionnego, wydanego tuż po zajęciu Kijowa 10 maja 1920 roku. „Rycerze czerwoni! – woła Budionny – wielki to zaszczyt dla naszej armii: przyjąwszy bezczelne wyzwanie panka polskiego – ciężką strudzoną dłonią proletariusza zdjąć przy pomocy szabli jego głowę szlachecką! Orły czerwone, przelecieliście tysiąc wiorst po to, by skrzyżować wasze szable proletariackie z szablami polskiej szlachty. Zwyciężycie, bo niejednokrotnie zwyciężaliście obszarników i kapitalistów. I królewski sztandar z drapieżnym polskim orłem dwugłowym (!!) będzie zerwany z pałaców warszawskich waszą dłonią spracowaną, tak jak zerwany został carski sztandar z dwugłowym orłem Romanowych i nad wolną Polską Sowiecką będzie powiewał czerwony sztandar rewolucji zwycięskiej”¹⁵.
W ówczesnej prasie nie brak także opisów profanacji, jakich dopuszczali się bolszewicy w kościołach i w miejscach kultu religijnego, a było to szczególnie nagłaśniane przez polską propagandę, także ze względu na polskie chłopstwo, bardzo przywiązane do religii i Kościoła. Bo zdarzało się niestety, że chłopi witali bolszewików z otwartymi ramionami, nie tylko mając nadzieję na lepszą przyszłość pod ich rządami, ale także widząc w nich swoistych sędziów mogących rozstrzygnąć jakieś zadawnione konflikty i spory. Tak było chociażby w Kulinie, niewielkiej wiosce w okolicy Szpetala Górnego, gdzie „wielu oczekiwało i witało bolszewików jako sędziów w swoich zatargach. – Czekaj! Przyjdą bolszewniki (sic), to będziesz wisiał! – odgrażały się baby włodarzowi-służbiście w Kulinie. Włodarz uciekł, zostawiwszy dwie krowy. Baby zemściły się jednak na nim, oskarżywszy go przed bolszewikami i wskazawszy im krowy”¹⁶. Z kolei w Sokołowie koło Dobrzynia nad Drwęcą, w majątku Bolesława Płoskiego „służba do spółki z bolszewikami rabowała dwór, a potem całe noce kobiety i dziewczyny wyprawiały orgie z kozakami w okradzionych i zniszczonych doszczętnie salonach!”¹⁷.
Bardzo szybko przekonano się jednak, czym pachnie obiecywana przez najeźdźców wolność. „Na naszych wiecach w Rypinie zakazywano nam wstępować do wojska, tłumacząc, że to jest wojna panów i księży, i że bolszewiki jeno samych panów i księży mordują, a chłopom dają ziemię; tymczasem uciekinierzy we Włocławku gadali całkiem co innego, że oni podobno tak samo jak bogatym tak i biednym wyłupują oczy i wyrywają języki…”¹⁸ – twierdził jeden z chłopów, mieszkaniec ziemi dobrzyńskiej, który omal nie został omamiony komunistyczną ideologią. Bolszewicy zresztą dawali się we znaki nie tylko „panom”, czyli ziemianom, przemysłowcom i burżuazji, ale także chłopstwu i Żydom, zwłaszcza wykazującym się pobożnością. Dlatego polskie wojsko wkraczające do wiosek i miasteczek było witane z radością. „Wszędzie w wioskach przyjmowano nas jak zbawców, wynoszono mleko, jedzenie i co kto miał oraz witano ze łzami w oczach – wspominał uczestnik wojny Bogdan Chełmicki, który jako ochotnik służył w pułku kawalerii. – Pamiętam, gdy wpadłem do jakiejś wioski pod Mławą, kobiety wiejskie całowały mi, siedzącemu na koniu – buty. Takie wrażenie wywarł na wsi najazd bolszewicki”¹⁹.
Trzeba przyznać, iż starano się także studzić nastroje i nie wywoływać paniki, przekonując, że wcześniej czy później żołnierz polski poradzi sobie z armią złowrogich, barbarzyńskich dzikusów dowodzonych przez jakiegoś typa spod ciemnej gwiazdy, jak przedstawiano Tuchaczewskiego. Poczytny „IKC” zamieścił nawet portret młodego, bo wówczas dwudziestosiedmioletniego, generała Michaiła Tuchaczewskiego dowodzącego wojskiem bolszewickim. Chociaż podpis głosił, że jest to fotografia radzieckiego wodza, w gazecie widnieje jego rysunkowy portret. Zamieszczona też dość osobliwa „notka biograficzna” informuje, że naczelny wódz wrogiej armii jest człowiekiem zupełnie bezwartościowym: „Towarzysz generał Tuchaczewski ma minę skończonego kryminalisty-uciekiniera z Wiśnicza, a choć z tym więzieniem nie miał nic wspólnego, nieobce mu zapewne kazamaty carskiej Rosji i to nie za przestępstwa polityczne, o czym wymownie świadczy fizjonomia tego «wodza»”²⁰. Ten lekceważący podpis miał jeden cel – przekonać Polaków, że nie ma powodów, by drżeć ze strachu przed armią, na której czele stoi człowiek o fizjonomii pospolitego przestępcy.
Jednak wraz z postępem sowieckich wojsk i związanym z tym zagrożeniem dla naszego państwa zorganizowano zbiórkę wszelkiej broni, w którą czynnie zaangażowały się również Polki, odpowiadając między innymi na apel „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”: „Polska wydaje na broń olbrzymie sumy pieniędzy. A tymczasem w domach obywateli rdzewieją niepotrzebne szable i karabiny, psują się rewolwery, którymi można by wyekwipować liczne hufce”²¹. Na odzew nie trzeba było długo czekać. Dzięki ofiarności Polek i Polaków już w lipcu 1920 roku redakcyjny pokój, który przeznaczono na prowizoryczny magazyn przynoszonej przez mieszkańców Krakowa i okolic broni, zmienił się w prawdziwą zbrojownię, o czym dziennik z dumą informował czytelników.
Mimo że pomieszczenie zostało zupełnie zawalone bronią, gazeta nadal apelowała: „Oddaj Ojczyźnie broń, Polaku i Polko, która ją posiadasz… Ogołoć z niej ściany swego domu, które tak wdzięcznie zdobią skrzyżowane szable, wyrwij ją z sanktuarium najdroższych i najświętszych pamiątek rodzinnych po poległych synach, braciach i wnukach, pożegnaj ją ostatnim spojrzeniem rozłąki i – oddaj ją ojczyźnie”²². Nazwisko każdego darczyńcy, nawet jeżeli jak Maria Schwarzenberg-Czernowa przyniósł tylko menażkę i kubek, zwijacz papieru telegraficznego, a nawet srebrny breloczek, w najbliższym numerze gazety zostało zamieszczone razem z nazwiskami innych ofiarodawców.
Jednak oparte wówczas na zaciągu ochotniczym Wojsko Polskie potrzebowało nie tylko broni, ale przede wszystkim rekruta, dlatego władze apelowały do Polek, mających synów w wieku poborowym. „Matki-Polki, czyście spełniły swój święty obowiązek, czy wysłałyście swoich synów na front? Czy piętnujecie tchórzostwo i ospalstwo mężczyzn uchylających się od wojska?”²³ – czytamy w jednej z odezw licznie wówczas publikowanych w prasie całego kraju. Ale odezwy były niepotrzebne – niemal wszystkie matki były gotowe wysłać swoich synów na front, nawet jeżeli miałoby to oznaczać ich śmierć. Co więcej, mieszkanki ówczesnej Bydgoszczy złożyły nawet uroczyste ślubowanie w trakcie specjalnej uroczystości, zorganizowanej na rynku bydgoskim 12 sierpnia 1920 roku, na którym, jeżeli wierzyć prasie, zebrało się aż dwanaście tysięcy kobiet.
„My, Polki, postanawiamy uroczyście nie zaznać ani rozrywki, ani wypoczynku tak długo, dopóki nasza umiłowana Macierz wspólna, Ojczyzna w niebezpieczeństwie będzie. Wszystkie nasze myśli, dążenia i czyny zespolić chcemy w jednym jedynym pragnieniu, by ratować zagrożoną Ojczyznę wszystkimi siłami naszymi, każda z nas w odpowiednim dla siebie zakresie i tu w kraju, i tam na polu walki.
Mężów naszych, ojców naszych, synów i braci nakłonimy, by stanęli do obrony kraju, a nawet same gotowe jesteśmy chwycić oręż w dłonie, jeżeli istotna ostatnia zajdzie potrzeba! Pomne jednak na to, że zadaniem kobiety jest cicha, ofiarna praca i niesienie pomocy cierpiącym, podążymy z takową rannym i chorym wojakom naszym. Chcemy opatrywać ich rany krwawe, czuwać nad nimi w długie, bezsenne noce, słowem krzepiącym wlewać balsam otuchy w zbolałe ich serca. Chcemy przysposabiać posiłek dla zgłodniałych żołnierzy i szczęśliwe będziemy i dumne, spełniając dla nich najcięższe i najniższe posługi.
Chcemy konającym słodzić ich ostatnie chwile i miękką dłonią zamykać im oczy do snu wiekuistego. – Nasz czas, nasze mienie, nasze zdrowie i życie i najdroższe nam, najdroższe na świecie istoty gotowe jesteśmy złożyć każdej chwili na ołtarzu Ojczyzny, której służyć chcemy do ostatniego tchnienia. Postanawiamy to i zaprzysięgamy na zbawienie własnej duszy. Niech nam tak dopomoże Bóg najświętszy, a niewinna męka Jego Syna”²⁴.
Przywołany wcześniej Adam Grzymała-Siedlecki w jednym z reportaży pisał o wielkim wrażeniu i podziwie, jakie wywołała u niego pewna mieszkanka Lwowa, która na wieść o zagrożeniu miasta przez bolszewików przyprowadziła do tamtejszego punktu poborowego swoich dwóch synów. Było to dość zaskakujące, mieli bowiem piętnaście i szesnaście lat. „Tych dwóch mi tylko już Bóg pozostawił. Niech idą bronić Polski. Ale proszę o to: nie do żadnej służby pomocniczej, lecz na front”²⁵ – powiedziała oficerom prowadzącym werbunek. Korespondent wojenny zapewniał, że życzeniu tej dzielnej kobiety stało się zadość.
Plakat adresowany do polskich kobiet w obliczu bolszewickiej ofensywy, lato 1920 r.
Nie wszystkie Polki były matkami synów, których z błogosławieństwem wysyłały na front. Zawsze mogły jednak zostać wojennymi matkami chrzestnymi żołnierzy walczących z bolszewikami. Była to osobliwa funkcja powstała jeszcze w okresie pierwszej wojny światowej. Wojennymi matkami chrzestnymi były kobiety decydujące się na objęcie duchową opieką wybranego przez siebie żołnierza, który nie miał własnej rodziny. Przesyłając mu regularnie paczki z żywnością, ciepłą bielizną, książkami i papierosami, wkładały do nich listy ze słowami otuchy. Owe matki chrzestne zajmowały się zazwyczaj młodymi, osieroconymi chłopcami, niejako zastępując im własne matki. „A z rowów strzeleckich szły w daleki świat do matek chrzestnych pisane skargi, żale, naiwne marzenia o szczęściu i radości pokoju, gorące, nabrzmiałe łzami wyrazy dziękczynne za serce pamięć i opiekę”²⁶ – pisała dziennikarka „IKC” Helena Filochowska, informując też o kole skupiającym wojenne matki chrzestne, funkcjonującym w stolicy odrodzonej Rzeczypospolitej: „I w Warszawie istnieje już od lat organizacja «Chrzestnych Matek Wojennych». W biurach na ulicy Marszałkowskiej praca wre. Tłumy oficjalnych «matek chrzestnych» przeglądają listy walczących żołnierzy pozbawionych rodzin i wybierają sobie synów. Odchodzą olbrzymie furgony paczek przeznaczonych dla chrześniaków i listy, te listy, pisane jak gdyby ręką matki”²⁷. Jednocześnie Filochowska ubolewała, że mieszkanki Krakowa nie palą się do pełnienia tej zaszczytnej funkcji. „Tylko serca kobiet krakowskich śpią, jakby nie drżała w nich żadna struna macierzyńskiej miłości dla tych, którzy murem swych tętniących ofiarną krwią piersi osłaniają kresy Rzeczypospolitej. Mimo kilkakrotnych wezwań naszego pisma, nie powstało jeszcze w naszym mieście to wielkie zrzeszenie matek chrzestnych, które biorą w opiekę dalekich, w obliczu śmierci mężnie trwających synów”²⁸. Trzeba przyznać, że często pełnienie tej funkcji dawało pewne ukojenie kobietom, które straciły na wojnie swoich własnych synów.
Bohaterki mimo woli
Polskie kobiety niejeden raz w historii naszego kraju dały popis niezwykłej odwagi, nie ustępując męstwem i determinacją mężczyznom, a nawet niejednokrotnie ich przewyższając. Często owe akty męstwa wynikały niejako z przypadku, nie były zamierzonym działaniem, ale reakcją na sytuację, w której postawił je konflikt zbrojny i bolszewicki najazd. Niewątpliwie na podziw zasługuje postawa Hanny Zembrzuskiej, właścicielki majątku Brzuze koło Rypina. 16 sierpnia 1920 roku, dowiedziawszy się, że znajdujący się w niedalekim Ugoszczu i należący do Borzewskich pałac został zdobyty przez czerwonoarmistów, a jego właściciel, Antoni Borzewski, zginął, broniąc swojego domu przed nieprzyjacielem, bezzwłocznie pojechała do sąsiedniej wsi, aby zabrać zwłoki Borzewskiego, które zamierzała godnie pochować. Dojechawszy na miejsce, odważnie poprosiła pijanych żołnierzy o wydanie ciała, a ci, ku zaskoczeniu służby folwarcznej obserwującej poczynania kobiety, nie tylko nie zrobili jej krzywdy, ale bez sprzeciwu, niemal natychmiast wydali zwłoki swej ofiary. A przecież Borzewski dał się im nieźle we znaki, odpierając dzień wcześniej ich atak z pałacowej wieży, gdzie „do próbującego wtargnąć podjazdu bolszewickiego strzelił z okna, trafiając w dwóch bolszewików. Reszta uciekła, ale wkrótce sprowadziła całą bandę i przeszło sto ludzi”²⁹.
Właściciel majątku poległ trafiony w głowę kulą bolszewika albo, jak głosi inna wersja, popełnił samobójstwo, nie chcąc wpaść w ręce nieprzyjaciela. Trzeba przyznać, że pani Zembrzuska wykazała się niemałą odwagą, stając oko w oko z pijaną tłuszczą i żądając wydania ciała sąsiada. A przecież w majątku opanowanym przez bolszewików, dokładnie opróżniających pałacową piwniczkę, rozgrywały się dantejskie sceny: żołnierze „zrewidowali piwnice i spiżarnie, zabrali wszystkie trunki i konfitury, kazali potem przynieść kubeł z wodą, wszystkie konfitury, soki i kompoty wlali do kubła, zamieszali i pili, rozkazawszy służącemu, aby się raczył razem z nimi. (…) Kazali też sobie nastawić gramofon, a jeden, prawdopodobnie jakaś «dusza artystyczna», kładł ciągle głowę w trąbę od gramofonu i delektował się niesłyszanymi widocznie nigdy dźwiękami. (…) Przed ich nadejściem chłopi rzucili się do rabunku, meble tylko ocalały dzięki gorliwości lokaja Józefa, w czym dopomagali mu kucharz i ogrodowy, ale ubranie, bielizna i różne wartościowe drobiazgi pokradli, między innymi prześliczne wyroby szylkretowe z Japonii, których w pośpiechu i zamęcie zabrać zapomniano”³⁰.
Bolszewicy, zwłaszcza pijani, mówiąc oględnie, nie słynęli z szacunku do kobiet, wręcz przeciwnie: zabijali je bez wahania, młodsze gwałcili, bywało, że torturowali albo w najlepszym przypadku znęcali się nad nimi psychicznie, czego doświadczyła na własnej skórze pewna ziemianka, która z najbliższymi uciekła przed najeźdźcą do Torunia. Opowiedziała o tym Janinie Gawin-Waśniewskiej, autorce utworu Morituri te salutant, ave Patria opisującego losy Polaków w dobie bolszewickiego najazdu. „Mnie brano trzy razy na rozstrzelanie – zwierzała się kobieta. – A potem zmuszali do mycia podłóg pod konwojem żołnierzy”³¹. Najwyraźniej jednak odwaga i determinacja właścicielki majątku Brzuze wprawiły w podziw czerwonoarmistów, skoro nie tylko wydali jej ciało zmarłego sąsiada, ale także nakłonili wciąż znajdującą się na terenie majątku służbę folwarczną, by zapewniła jej ochronę w drodze do domu. Dzięki temu bezpiecznie dotarła do swego majątku, po czym zorganizowała pogrzeb i pochowała sąsiada, który spoczął na Kalwarii przy klasztorze w Oborach pod rodzinną kaplicą z drugiej połowy XIX wieku.
Mieszkańcy terenów opanowanych przez bolszewickie wojska doskonale wiedzieli, jakie zagrożenie niesie Armia Czerwona. Zwłaszcza ziemianie byli narażeni na poważne niebezpieczeństwa, łącznie z utratą mienia, a przede wszystkim życia. Tym bardziej że zdawano sobie sprawę, iż służba folwarczna i chłopi mogą ulec nośnym hasłom głoszonym przez bolszewickich agitatorów, jak również dać posłuch broszurom rodzimych komunistów zachęcających do krwawej rozprawy z „panami”. Tak było chociażby w majątku Kukowo, gdzie służba zmusiła do ucieczki właściciela majątku, który ukrył się w lesie, a następnie, „chcąc go wydać bolszewikom, szukała wraz z nimi po lesie, nawet tropiła psami, i tylko dzięki panice, jaka powstała wśród bolszewików w Lipnie, poszukiwania te nie dały wyniku”³².
Nie wszyscy jednak ziemianie decydowali się opuścić rodzinne domy i pozostawić cały dorobek kilku pokoleń na pastwę zdziczałej hordy najeźdźców. „Zdania były podzielone. Jedni uważali, że należy tkwić na miejscu, nie opuszczać swych majątków, drudzy, bardziej lękliwi, woleli się ewakuować w Poznańskie. Ewakuacja urzędów na zachód następowała w ostatniej chwili. Inteligencja, urzędnicy na ogół wyjechali przy zbliżaniu się bolszewików”³³. W najgorszej sytuacji znajdowały się obarczone dziećmi kobiety, których mężowie zgłosili się na ochotnika do wojska i walczyli na froncie, to one bowiem musiały podjąć właściwą decyzję. A nie było to łatwe, gdyż zarówno zostając w domu, jak i wyruszając w drogę, narażały nie tylko siebie, ale i swoich bliskich na niebezpieczeństwo. A mimo to znajdowały jakąś wewnętrzną siłę, by sprostać temu zadaniu i zabrać dzieci i krewnych z miejsca zagrożenia. Tak jak Jadwiga Piwnicka, żona walczącego w Wojsku Polskim Włodzimierza Piwnickiego, która uciekając z najbliższymi w bezpieczne miejsce, po raz pierwszy w życiu powoziła samodzielnie czwórką fornalskich koni.
Odwagą i sprytem wykazała się niewątpliwie pewna kobieta, której nazwisko nie zachowało się dla potomności, ratując szaty liturgiczne z kościoła parafialnego w Szpetalu Górnym. Dosłownie wyrwała je z rąk plądrujących świątynię kozaków, przekonując ich, że właśnie te rzeczy są jej bardzo potrzebne. Mimo to bolszewicy zbezcześcili przykościelny cmentarz, całkowicie zdemolowali plebanię, porwali na strzępy wszystkie znalezione tam książki, rozbili skrzynię, w której przechowywano świece. Na szczęście cenną zabytkową figurę świętego Walentego podarowali kościelnemu, dzięki czemu po opuszczeniu Szpetala przez nieprzyjaciela figura wróciła na swoje miejsce.
1. Wyprawa kijowska, dostępne w internecie: https://dzieje.pl/aktualnosci/wyprawa-kijowska
2. „Orędownik Powiatu Obornickiego” nr 66, 10 czerwca 1920, s. 2.
3. Nie podawaj ręki, „Dziennik Bydgoski” nr 183, 21 sierpnia 1920, s. 1.
4. Walka z modą, „Ilustrowany Kurier Codzienny” nr 29, 29 stycznia 1920, s. 5.
5. Ibidem.
6. Ibidem.
7. A. Jankowiak-Maik, A. Jankowiak, Bitwa warszawska – 5 faktów, o których (prawdopodobnie) nie mieliście pojęcia!, dostępne w internecie: https://ciekawostkihistoryczne.pl/2019/08/15/bitwa-warszawska-5-faktow-o-ktorych-prawdopodobnie-nie-mieliscie-pojecia/
8. J. Pawicki, Udział mieszkańców ziemi kościańskiej w wojnie polsko-bolszewickiej 1919/20, Kościan 2010, s. 17.
9. Dla żołnierza, „Dziennik Białostocki” nr 189, 21 listopada 1919, s. 4.
10. Ibidem.
11. A. Grzymała-Siedlecki, Cud Wisły. Wspomnienia korespondenta wojennego z 1920 roku, Łomianki 2007, s. 162.
12. A. Kowalska-Lasek, Panna na Oblęgorku i na frankach Nobla, Kielce 2019, s. 186.
13. Czy orkiestry mają zamilknąć?, „Ilustrowany Kurier Codzienny” nr 213, 5 sierpnia 1920, s. 4.
14. Ibidem.
15. Budionny zapowiada marsz na Warszawę i obiecuje ścinać głowy „polskim panom”, „Ilustrowany Kurier Codzienny” nr 182, 5 lipca 1920, s. 2.
16. M. Krajewski, Ziemia dobrzyńska w cieniu czerwonej gwiazdy. Rok 1920, Wszechnica Edukacyjna i Wydawnicza Verbum, Rypin 2010, s. 116.
17. J. Gawin-Waśniewska, Morituri te salutant, ave Patria, Ziemia dobrzyńska w cieniu czerwonej gwiazdy. Rok 1920. Aneks, Rypin 2010, s. 185.
18. Ibidem, s. 146.
19. M. Krajewski, Ziemia dobrzyńska…, op. cit., s. 107.
20. Michaił Tuchaczewski, „Ilustrowany Kurier Codzienny” nr 215, 7 sierpnia 1920.
21. Ojczyzna potrzebuje broni! Rodacy, czy nie złożycie jej w ofierze?, „Ilustrowany Kurier Codzienny” nr 181, 4 lipca 1920, s. 1.
22. Nasza zbrojownia, „Ilustrowany Kurier Codzienny” nr 182, 5 lipca 1920, s. 2.
23. J. Pawicki, Udział mieszkańców ziemi kościańskiej…, op. cit., s. 20.
24. Kobiety poświęcają wszystko dla Ojczyzny, „Ilustrowany Kurier Codzienny” nr 224, 16 sierpnia 1920, s. 4.
25. A. Grzymała-Siedlecki, Cud Wisły…, op. cit., s. 24.
26. Chrzestne matki wojenne, „Ilustrowany Kurier Codzienny” nr 192, 15 lipca 1920, s. 2.
27. Ibidem.
28. Ibidem.
29. Z żałobnej karty. Św. pamięci Antoni Borzewski, „Tygodnik Ilustrowany” nr 38, 1920, s. 735.
30. J. Gawin-Waśniewska, Morituri te salutant…, op. cit., s. 209.
31. Ibidem, s. 174.
32. Mazowsze Północne w XIX–XX wieku. Materiały źródłowe 1795–1956, zebrał i opr. J. Szczepański, Warszawa–Pułtusk 1997, s. 273.
33. M. Krajewski, Ziemia dobrzyńska…, op. cit., s. 80.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki