- W empik go
Walizka z milionami - ebook
Walizka z milionami - ebook
Czterech kolegów napada na bank w Łowiczu i kradnie 4 miliony złotych w banknotach. Po brawurowej i błyskawicznej akcji złodzieje odjeżdżają spokojnie do Warszawy, gdzie rozdzielają się dla bezpieczeństwa. W tym czasie przywódca bandy chowa walizkę z łupem w sobie tylko wiadomym miejscu. Wieczorem złodzieje schodzą się w Lasku Bielańskim, by ustalić podział łupów. Na skutek nieporozumienia wywiązuje się bijatyka, w której ginie szef bandytów. Wraz z nim przepada wiedza na temat miejsca ukrycia pieniędzy. Kto pierwszy odnajdzie łup: złodzieje czy milicja? Rozpoczyna się wyścig z czasem.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-280-4960-0 |
Rozmiar pliku: | 471 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bank zamknięty
Deszcz ciągle padał. Właściwie nie deszcz, mżawka. Taka, przed którą nie ochroni ani parasol, ani płaszcz. To już drugi dzień podłej pogody. Jak gdyby nie rozpoczynał się wrzesień, lecz kończył listopad. Ludzie śpieszący do pracy czy też na dworzec, a większość mieszkańców Łowicza pracuje w stolicy, całą swoją uwagę skupili na ostrożnym wymijaniu wielkich kałuż na chodnikach i na jezdniach ulic.
Nikt więc nie zwracał uwagi na człowieka w granatowym płaszczu i o identycznym kolorze czapce-maciejówce ze znaczkiem błyskawicy, obarczonego brązową, zniszczoną torbą, zawieszoną paskiem na ramieniu. Ot, zwykły pracownik centrali telefonicznej lub elektrowni, który udaje się na obchód swojego rejonu albo idzie usunąć jakieś uszkodzenie na linii.
Mężczyzna w granatowym płaszczu spojrzał na zegarek. Wskazówki jego „Rakiety” ustawiły się: duża na dziewiątej, mniejsza nieco niżej. Za kwadrans ósma! Mężczyzna podszedł do pobliskiego transformatora elektrycznego, otworzył go wyjętym z torby kluczem i zaczął manipulować wewnątrz.
To trwało bardzo krótko. Najwyżej minutę. Człowiek w granatowym płaszczu starannie zamknął stalowe drzwiczki transformatora i z kolei skierował się do skrzynki z łączami telefonicznymi. Miał klucz i do niej. Tutaj także szybkimi, ale pewnymi i zdecydowanymi ruchami wyciągnął z gniazdek kilka wtyczek, a potem starannie zamknął metalowe pudło.
Teraz mężczyzna bez pośpiechu skręcił w jedną z odchodzących od łowickiego rynku bocznych uliczek. Tutaj, niedaleko zakrętu, tuż za wysokim murem, opatrzonym solidną bramą i furtką stał jasny fiat. Przy bramie człowiek w granatowym płaszczu jeszcze raz sięgnął do swojej torby. Wydobył trzeci klucz i włożył go do dziurki zamka furtki. Rygiel odskoczył z cichym szczękiem, drzwi uchyliły się na kilka centymetrów.
Już nie z torby, lecz z kieszeni płaszcza mężczyzna wyjął kółko z kluczami samochodowymi. Rozejrzał się uważnie. Nikt go nie obserwował, więc otworzył kluczem drzwi auta i wśliznął się do środka. Tutaj ściągnął z siebie mokry płaszcz zdjął maciejówkę. Został w eleganckim ciemnym garniturze. Biała koszula, do tego dobrze dobrany, spokojny krawat. Biała chusteczka w górnej kieszonce marynarki dopełniała kompletu.
Silnik od razu zaskoczył. Ale kierowca nie uruchamiał wozu Trzymał go „na luzie”. Swój granatowy płaszcz i skórzaną torbę wraz czapką wsunął pod siedzenie tak, że nie było ich w ogóle widać. Czekał.
A tymczasem w momencie, kiedy człowiek w granatowym płaszczu wyłączał prąd elektryczny w tej części rynku, na schody Spółdzielczego Banku Ludowego wchodziło trzech mężczyzn w jasnych prochowcach. Wszyscy hołdowali modzie wąsów. Gęsty zarost pokrywał nie tylko ich brody, ale także i policzki. Każdy z tej trójki miał na głowie albo cyklistówkę, albo kapelusz z dużym rondem.
Spółdzielczy Bank Ludowy w Łowiczu mieści się w niewielkim dwupiętrowym domu na rynku miasta. Z boku kamieniczki jest brama i schody prowadzące na piętra zamieszkane przez różnych lokatorów. Cały parter zajmuje dość duża salka operacyjna, gdzie pracuje większość urzędników. Poza tym jest tu jeszcze gabinet dyrektora i pokój, gdzie urzęduje księgowość, oraz pomieszczenie bez okien, szumnie zwane „skarbcem”, gdyż stoją tu pod ścianą trzy duże kasy pancerne. Skarbiec dzielą od sali operacyjnej masywne dębowe drzwi obite stalową blachą oraz nie mniej solidna krata zamykana na wielką kłódkę.
Spółdzielczy Bank Ludowy w Łowiczu jest bardzo ważną placówką przede wszystkim dla rolników, mieszkańców powiatu. Tutaj otrzymują oni kredyty inwestycyjne. Tutaj też inkasują wszelkie należności za dostawy zboża i za kontraktację żywca. A wrzesień to dla rolników dobry miesiąc. Odstawia się zboże. Na stacji kolejowej w Łowiczu i w innych pobliskich miejscowościach tegoż powiatu kolejarze codziennie doczepiają do pociągów kilka lub nawet kilkanaście wagonów z trzodą chlewną i bydłem. A potem hodowca zgłasza się z kwitem do banku, aby zainkasować należną mu gotówkę.
Aby usprawnić załatwianie spraw klienteli bank rozpoczynał pracę o godzinie siódmej rano, a punktualnie o ósmej woźny otwierał z klucza frontowe wejście do banku. Kasy rozpoczynały wypłaty. Już pół godziny przedtem na chodniku zwykle stała spora grupka czekających na tę chwilę. Ale dzisiaj nie było nikogo. W taką pogodę nikt z samego rana nie kwapił się z wyprawą do banku.
Kiedy brodacze znaleźli się przed jego drzwiami, woźny poinformował ich przez małe okienko:
— Bank jeszcze zamknięty. Otwieramy o ósmej. Za kwadrans.
— My do dyrektora Drzewieckiego. Jesteśmy umówieni. Z Warszawy, z Centrali Rolno-Spożywczej — to mówiąc jeden z trójki pokazał przez szybkę legitymację w brązowej okładce.
Gdyby przybysze podali jakiś błahy powód odwiedzin banku przed jego otwarciem, woźny na pewno by ich nie wpuścił. A przynajmniej poszedłby do dyrektora Stanisława Drzewieckiego z pytaniem o dyrektywy. Ale nawet w Łowiczu, choć to tak blisko stolicy, działa magia słów „My z Warszawy” i do tego „z Centrali”. Woźny nie wahając się więc ani chwili przekręcił klucz w zamku i trzech mężczyzn znalazło się wewnątrz. W niewielkim przedpokoju, spełniającym rolę zarówno dyżurki, jak i szatni.
Teraz wypadki potoczyły się błyskawicznie.
Siedzący w dyżurce wartownik właśnie przeglądał gazetę, którą kupił idąc do pracy. Nagle i on, i woźny zobaczyli w rękach interesantów wymierzone w siebie pistolety.
— Spokojnie! Nie ruszać się. Bo strzelę.
W głosie mówiącego wyczuwało się pewność, że bez namysłu spełni swoją groźbę.
A tymczasem drugi z napastników zabrał wartownikowi karabin stojący koło krzesła, a trzeci umocował na zewnętrznej ścianie drzwi duży napis:
BANK DZIŚ OTWARTY OD GODZINY DZIEWIĄTEJ. PRZEPRASZAMY.
Klucz tkwił w drzwiach. Napastnicy nie mieli zatem żadnych trudności z ich zamknięciem. Od zewnątrz nic im na razie nie groziło. Trzymając pistolety w pogotowiu, polecili swoim dwóm więźniom:
— Idziemy na salę. Tylko bez głupstw.
Woźnemu i wartownikowi nie pozostało nic innego, jak usłuchać tego rozkazu.
Ukazanie się tej grupki na sali operacyjnej początkowo nie wzbudziło niczyjego zainteresowania. Urzędnicy siedzieli przy okienkach i przy biurkach, szykując się do codziennej bankowej „młocki”. Kasjer i dyrektor oraz jeden z urzędników znajdowali się właśnie w skarbcu. Stali przy otwartej kasie pancernej i wyjmowali z niej pieniądze do walizki, którą codziennym zwyczajem przenoszono potem do boksu kasjera.
Jeden z napastników zatrzymał się przy wejściu. Drugi szybko przeszedł, a właściwie przebiegł przez salę i stanął w drzwiach skarbca. Trzeci brodacz wybrał miejsce na środku sali. Podniósł pistolet i dwukrotnie strzelił w sufit.
— Wszyscy wstać! Ręce do góry! — zakomenderował.
Wybuchła mała panika. Jedna z urzędniczek zaczęła krzyczeć. Napastnik skierował lufę swojej broni w jej kierunku.
— Cisza! Bo strzelam — powiedział dobitnie.
Kobieta zamilkła.
Tymczasem jeden z pracowników banku, ten, który znajdował się obok boksu kasowego i do którego należało przyjmowanie i sprawdzanie czeków oraz innych poleceń wypłaty, nie stracił zimnej krwi. Nacisnął nogą znajdujący się pod biurkiem guzik alarmowy. Ale głos syreny nie rozległ się. Również w niedalekiej komendzie milicji nie zapaliło się czerwone światło alarmu. Także zamki elektryczne, mające w tym momencie zablokować wszystkie wyjścia z budynku, nie drgnęły. W tej części miasta prąd elektryczny był wyłączony.
Pracownicy banku wstawali ze swoich miejsc i podnosili ręce do góry. Ludzie w skarbcu zamarli z przerażenia widząc naprzeciwko siebie lufę pistoletu.
— Wszyscy do pokoju dyrektora! — zakomenderował napastnik znajdujący się na środku sali. — Prędko i bez żadnych figli.
— Wy też — uzupełnił brodacz stojący na progu skarbca. — Ruszać się!
Pokój dyrektora Drzewieckiego był obszerny. Prócz biurka znajdował się tu długi stół pokryty zielonym suknem i kilkanaście krzeseł. Tutaj odbywały się narady bankowe i tutaj też przyjmowano tych interesantów, którzy chcieli bez świadków rozmawiać z kierownictwem. Teraz w pomieszczeniu z dwoma oknami wychodzącymi na podwórze zrobiło się tłoczno. W progu stanął jeden z napastników:
— Wszyscy siadać — polecił. — Na krzesłach lub na podłodze.
Ten rozkaz również wykonano bez sprzeciwu.
Pozostali dwaj mężczyźni weszli do skarbca. Z leżącej na podłodze walizki wyrzucili paczki z banknotami po dwadzieścia i po pięćdziesiąt złotych oraz woreczki z bilonem. W zamian ładowali w nią najpierw znajdujące się na górnej półce kasy pancernej banknoty tysiączłotowe, paczkowane po sto sztuk. Gdy już tych zabrakło, opróżnili kasę z pięćsetek i uzupełnili zawartość starej walizki setkami. Kiedy była pełna, jeden z bandytów zamknął ją i przewiązał paskiem wyjętym z kieszeni płaszcza.
— Cholera, jakie to ciężkie — syknął próbując unieść łup.
— Dziwisz się? — roześmiał się drugi z brodaczy. — W tej walizeczce jest, tak na oko licząc, ponad cztery miliony złotych.
— No to spływamy.
— Spokojnie. Idź najpierw do drzwi i zobacz, czy nikogo nie ma. Ja wezmę walizkę.
Obaj wyszli ze skarbca. Jeden skierował się do drzwi, drugi wraz z łupem podszedł do napastnika pilnującego ludzi stłoczonych w pokoju dyrektora.
— No proszę — roześmiał się — jak sobie grzecznie siedzą. My już gotowi — dodał zwracając się do kolegi.
— Droga wolna — meldował trzeci spod drzwi.
— Macie tu spokojnie siedzieć przez pół godziny. Jeżeli przez ten czas ktoś podniesie alarm, wrzucę przez okno granat — to mówiąc podniósł do góry owalny czarny przedmiot, aby żaden z pracowników banku nie miał wątpliwości, co im grozi. Czy to był naprawdę granat? Nikt mu się dokładnie nie przyglądał.
Drzwi gabinetu dyrektora zostały zamknięte na klucz. Ludzie znajdujący się wewnątrz usłyszeli szybkie kroki przez salę operacyjną, a następnie odgłos otwieranych i zamykanych drzwi od ulicy. Siedzący najbliżej okien zerwali się z podłogi i rzucili do krat, żeby podnieść alarm. Ale natychmiast musieli wrócić na swoje miejsca. Na podwórzu, tuż przy jednym z okien, stał ten sam brodacz, który ich pilnował.
— Spokój — warknął. — Co mówiłem?
Sterroryzowani granatem, odskoczyli od okna i przywarowali na podłodze.
Upłynęło kilka minut, długich jak wieczność. Dyrektor Drzewiecki, który siedział przy biurku, zerknął w kierunku okna. Sylwetka napastnika zniknęła, więc delikatnie zdjął słuchawkę telefonu z widełek. Sygnału jednak nie było. Nie pomogło naciskanie widełek. Telefon milczał.
— Pewnie przecięli druty — szepnął jeden z młodszych pracowników banku, siedzący na podłodze obok biurka. — Wyjrzę. Może już poszli?
Chwilę obserwował podwórko, ale nikogo tam nie dostrzegł.
— Już tych drani nie ma — zauważył i otworzył okno.
Wszyscy zerwali się ze swoich miejsc. Ktoś naiwny nacisnął klamkę drzwi. Naturalnie bez oczekiwanego skutku Ktoś inny naparł na drzwi całym ciałem, aby utorować drogę do wolności. Ale masywne dębowe deski, obite na dodatek dźwiękoszczelną dermą, ani drgnęły.
— Nie poradzimy — zaopiniował kasjer. — Trzeba przez okno wezwać pomocy.
Mało było jednak nadziei na szybką odsiecz. Mieszkańcy lokali na wyższych piętrach opuścili dom udając się do pracy, do szkół lub po zakupy. Krzyki przez dłuższy czas nikogo nie zaalarmowały. Wreszcie na podwórze zajrzał jakiś klient banku, który przeczytawszy tabliczkę o późniejszym otwarciu kasy przechodził koło bramy wiodącej na podwórko i posłyszał wołanie o pomoc.
— Co się tu dzieje? — zapytał zdziwiony widząc tyle twarzy w dwóch oknach.
— Napad na bank — wyjaśnił dyrektor Drzewiecki. — Jesteśmy zamknięci. Proszę natychmiast zawiadomić milicję.
— Napad? — zdziwił się rolnik. — A gdzie napastnicy?
— Już uciekli. Zamknęli nas w jednym pokoju. Wezwijcie milicję. Jak najprędzej.
— Naprawdę? — rolnik obawiał się, że ktoś z niego kpi.
— Panie Marchlewski — kasjer znał tego interesanta. — Niech pan biegnie po milicję. Każda chwila jest droga.
Dopiero teraz Marchlewski zdecydował się usłuchać prośby.
Tymczasem trzej napastnicy, po zamknięciu wszystkich urzędników w gabinecie Drzewieckiego, spokojnie opuścili bank wraz ze swoim cennym łupem. Starannie zamknęli za sobą drzwi wejściowe, przeszli chodnikiem rynku kilka metrów i skręcili w podwórze starej kamieniczki. Tutaj jeden z brodaczy skutecznie przeszkodził przedwczesnemu, jego zdaniem, wszczęciu alarmu przez więźniów. Chwilę jeszcze stał przed oknem, czekając, aż jego towarzysze orzejdą przez podwórko i z cenną walizką przedostaną się furtką w murze na boczną uliczkę, biegnącą od rynku. Tu kilka metrów za bramą stał jasny fiat. Walizkę wrzucono do bagażnika. Dwaj brodacze zajęli miejsca na tylnym siedzeniu, prawe przednie drzwi pozostawili otwarte. Potem do grupki dołączył pozostały bandyta i usiadł obok kierowcy. Samochód ruszył.
— Tak im popędziłem kota, że przynajmniej przez dziesięć minut żaden nosa za okno nie wystawi — roześmiał sie.
Kierowca nic nie odpowiedział. Chwilę kręcił po uliczkach Łowicza, wreszcie skierował wóz najkrótszą drogą w stronę stacji kolejowej. W pewnym miejscu zatrzymał.
— Wysiadać — polecił.
Trzej mężczyźni posłusznie wysiedli i szybkim krokiem poszli na dworzec, gdzie zmieszali się z małym tłumkiem ludzi oczekujących na peronach. Jasny fiat pojechał dalej, do przejazdu kolejowego. Przejazd był otwarty i wkrótce samochód nabrał prędkości. Jechał szosą warszawską, w stronę stolicy.
Zaalarmowana milicja przybyła w ciągu kilku minut. Ale milicjanci nie mogli się dostać do wewnątrz. Trzeba było sprowadzić specjalistę, aby otworzył drzwi wejściowe, a później dobrał wytrych dla uwolnienia pracowników banku, zamkniętych w pokoju od podwórza. Wreszcie bladzi i zemocjonowani urzędnicy mogli opuścić swoje więzienie.
Akcją milicyjną kierował porucznik Mikołaj Stolarczyk. Z Warszawy, z Komendy Wojewódzkiej MO, przyjechała w niecałą godzinę później liczna ekipa dochodzeniowa z majorem Witoldem Potapowiczem na czele. Porucznik, orientując się, że Warszawa obejmie dochodzenie, nie przeprowadzał przesłuchań, a jedynie starał się zabezpieczyć wszelkie ślady i ustalić stan faktyczny. Jeden z milicjantów zażądał drabiny i stojąc prawie na jej wierzchołku wydłubał dwa pociski wystrzelone przez bandytę i tkwiące w suficie.
Po przybyciu majora Potapowicza rozpoczęły się przesłuchiwania świadków. Zaczęto od woźnego i wartownika. Później zaproszono na rozmowę dyrektora, kasjera i urzędnika, który był w skarbcu. Z kolei pozostali pracownicy banku opowiedzieli oficerowi milicji, w jaki sposób przebiegała akcja napadu i co charakterystycznego zauważyli. Ekipa daktyloskopowa zbierała odciski palców. Wezwani monterzy szybko znaleźli przyczynę niedziałania telefonów i brak prądu elektrycznego.
Dochodzenie na miejscu w banku przeciągnęło się do późnych godzin wieczornych. Na rynku przed Spółdzielczym Bankiem Ludowym stale gromadziły się tłumy gapiów. Wieść o zuchwałym napadzie rozeszła się w mgnieniu oka po całym mieście. Dwóch mundurowych milicjantów na próżno przepędzało ciekawskich. Jedni odchodzili, żeby zaraz wrócić, inni trzymali się trochę dalej budynku bankowego, ale także nie myśleli o opuszczeniu punktu obserwacyjnego.
Wreszcie gdzieś po ósmej wieczorem drzwi wejściowe otworzyły się i pracownicy bankowi grupkami opuszczali budynek, w którym przeżyli dziś takie emocje. W pomieszczeniach pozostali tylko milicjanci, dyrektor Drzewiecki oraz wartownik z nocnej zmiany.
— Może pan major zostawiłby na noc któregoś ze swoich ludzi? — zaproponował dyrektor.
— Po co? — uśmiechnął się oficer milicji. — Nie ma obawy, drugi raz już nie przyjdą. Wiedzą, że nie macie forsy.
— Czy jutro otwieramy?
— Co mieliśmy do zrobienia na miejscu, zostało zrobione — wyjaśnił major. — Skończyliśmy naszą robotę w banku. A co do jego otwarcia, decydujcie sami albo niech o tym postanowią władze zwierzchnie. Mnie się wydaje, że bank powinien być otwarty jak najszybciej.
— Naturalnie — zgodził się porucznik Stolarczyk. — Wasi klienci mają zbyt wiele roboty w polu, aby na próżno przyjeżdżać po swoje pieniądze.
— Porozumiem się z Warszawą — zadecydował Drzewiecki.
— Wychodzimy — postanowił major.
Oficerowie milicji pożegnali się z dyrektorem i poszli do Komendy Powiatowej MO. Tutaj major Potapowicz, porucznik Stolarczyk i komendant powiatowy pułkownik Leśniewski odbyli pierwszą naradę. Oficerowie milicji nie mieli zbyt zadowolonych min. Wyniki pierwszego dochodzenia były więcej niż skąpe.
Porucznik Stolarczyk zreferował swojemu szefowi przebieg napadu:
— Napastnicy doskonale orientowali się w rozkładzie budynku i w zwyczajach panujących w banku. Działali bezbłędnie. Cały napad trwał niewiele ponad dziesięć minut. Uciekli przez podwórze na boczną uliczkę, gdzie, jak zdołaliśmy ustalić, czekał na nich samochód, jasny fiat. Niestety, padał cały czas deszcz, przechodniów było mało, zresztą ani oni, ani mieszkańcy sąsiednich domów nie interesowali się wozem i jego kierowcą. Urządzenia alarmowe banku były w największym porządku. Nie działały dlatego, że bandyci wyłączyli elektryczność w tej dzielnicy Łowicza. To samo dotyczy telefonów. Wykonali to fachowo. Jedna z ekspedientek sklepu spożywczego przypomina sobie, że widziała jakiegoś osobnika w ciemnym płaszczu i w czapce, jak manipulował przy transformatorze. Wtedy zgasło światło w pokoju na zapleczu sklepu.
— Czy rola tego woźnego, który otworzył drzwi bandytom, i strażnika pozwalającego się rozbroić nie budzą waszych podejrzeń? — zapytał pułkownik.
— Ja bym ich obu na wszelki wypadek przymknął — stwierdził porucznik.
— Sądzę, że nie należy tego robić — zaoponował major Potapowicz. — Dotychczasowy materiał dochodzenia nie daje najmniejszych podstaw do zatrzymania tych ludzi. Bandyci wykazali dużo sprytu, ponieważ liczyli się z faktem, że woźny nie zechce ich wpuścić. Ubezpieczyli się przed tą ewentualnością. Dyrektor Drzewiecki zeznał, są na to też inni świadkowie, że wczoraj telefonowano do niego z Warszawy, rzekomo z Centrali Rolno-Spożywczej, zapowiadając na dzisiaj przyjazd trzech pracowników Centrali. Gdyby więc nawet woźny nie od razu wpuścił przybyłych, a poszedł zapytać dyrektora, Drzewiecki na pewno poleciłby mu otworzyć drzwi. A wtedy sprawy potoczyłyby się takim samym biegiem. Strażnik dał się zaskoczyć, to fakt, ale sądzę, że każdy z nas na jego miejscu nie byłby bardziej ostrożny. Zresztą strażnik uzbrojony był w karabin, a ta długa broń jest całkowicie nieprzydatna do służby w zamkniętym pomieszczeniu. Nawet gdyby karabin nie stał oparty o krzesło, ale znajdował się w ręku właściciela, skutek byłby ten sam.
— Czy ja wiem? — pułkownik zastanawiał się nad słowami Potapowicza.
— Nie twierdzę bezwzględnie, że woźny i strażnik nie mieli przedtem kontaktów z napastnikami, ale uważam to za mało prawdopodobne — bronił swojego stanowiska major. — Jeżeli któryś z nich jest winnym, to na razie dałbym im spokój i nie zatrzymywałbym żadnego z nich. Lepiej poddać ich bacznej obserwacji. Może w ten sposób doprowadzą nas do głównych sprawców napadu?
— Bandyci musieli mieć wspólnika na terenie banku — upierał się porucznik. — Skąd by tak dobrze znali rozkład pomieszczeń? Skąd by wiedzieli, że urzędnicy zaczynają pracę o siódmej rano, a kasy otwiera się godzinę później? Wreszcie klucz do furtki na podwórzu. Tamtędy napastnicy uciekli. Przecież furtka jest stale zamknięta.
Major uśmiechnął się.
— Drogi kolego — powiedział — podejmuję się ten zamek otworzyć w ciągu dwóch minut przy pomocy zwykłego gwoździa odpowiednio zagiętego. A ludzi, którzy planują taką akcję, na pewno stać było na bardziej precyzyjny wytrych. Łatwo też poznać rozkład pomieszczeń bankowych. Wystarczyło złożyć w tym lokalu choć jedną wizytę, aby być doskonale zorientowanym. Przecież poza salą operacyjną i szatnią jest tam jeszcze tylko pięć innych pokoi. Zwyczaje panujące w banku nie są dla nikogo tajemnicą. Godziny otwarcia kas są podane na drzwiach wejściowych. A wiadomo, jeśli kasy otwiera się o ósmej, to pracownicy banku muszą przyjść przynajmniej pół godziny przedtem. Co zaś do pieniędzy, trzeba je wyjąć ze skarbca i dostarczyć do okienek kasowych przed wejściem pierwszych klientów. Jestem przekonany, że bandyci przez pewien czas dokładnie obserwowali bank i zebrali wszelkie potrzebne im informacja Żeby je uzyskać, nie musieli szukać wspólnika wewnątrz, chociaż nie można wykluczyć, że go mają.
— A wyłączenie światła i telefonów? — upierał się porucznik Stolarczyk.
— Tak — przyznał Potapowicz. — Tutaj sprawa jest bardziej skomplikowana. Człowiek, który to zrobił, albo ma odpowiednie wykształcenie techniczne, albo wieloletnią praktykę. To zresztą, jak dotychczas, jedyna wskazówka dotycząca personaliów jednego z bandytów.
— Jeszcze jasny fiat — mruknął pułkownik.
— Na pewno skradziony — odparował major. — A jeśli nie skradziony, to odnalezienie wozu i tak nie będzie łatwe. Identycznych jest w Polsce co najmniej kilka tysięcy. Pójdziemy tym śladem, ale wątpię w sukces.
— A daktyloskopia?
— Będziemy mieli wyniki w ciągu jutrzejszego dnia. Technicy zebrali dużo materiału i wzięli też odciski wszystkich pracowników banku. Ale świadkowie, którzy stali bliżej napastników, twierdzą, że nosili rękawiczki. Tak więc i tutaj — powiedział major — nie należy liczyć na zbyt wiele.
— Co z rysopisami napastników? — nadal dopytywał pułkownik.
— Opisano ich dość dokładnie: wszyscy noszą duży zarost i ciemne okulary. U jednego ten zarost jest rudawy, u dwóch pozostałych ciemny. Głowy mieli przykryte bądź czapką, bądź kapeluszem. Wzrost jednego powyżej średniego. Tak około stu osiemdziesięciu centymetrów albo więcej. Dwaj inni: wzrost średni. Tyle zdołaliśmy ustalić.
— Tyle co nic. Zarost to najlepszy sposób zamaskowania twarzy. Na pewno do tej pory po tych bakach brodach nie pozostało ani śladu. A okulary wyrzucone. A zatem — podsumował szef Komendy Powiatowej MO —właściwie nie dysponujemy w tej chwili niczym konkretnym, co mogłoby nam ułatwić wykrycie sprawców napadu.
— Niestety, nie mamy — potwierdził major.
— Komenda Wojewódzka przejmie dochodzenie?
— Przypuszczam, że tak. Naturalnie przy waszej czynnej pomocy.
— Oczywiście. Postaramy się przeprowadzić najszerszy wywiad miejscowy. Może znajdziemy jakiś ślad. Jestem jednak przekonany, że napastnicy są z Warszawy.
— Na razie bawimy się w zgadywankę — odpowiedział major. Ja najbardziej jednak liczę na to, że bandyci zrobią teraz jakiś błąd.
— Jak można teraz zrobić błąd? — zdziwił się porucznik. Przecież nie zostawili żadnych śladów. Bank nie zapisywał numerów banknotów.
— Tak, ale zrabowano przeszło cztery miliony złotych. Nie każdy potrafi spokojnie siedzieć w domu, pracować w fabryce albo w biurze z pensją dwóch lub trzech tysięcy złotych miesięcznie, mając w szafie walizkę z taką fortuną. Bandyci nie przemogą w sobie chęci wydawania zdobytych pieniędzy. I to jest nasza największa szansa.ROZDZIAŁ II
Tajemnica Lasku Bielańskiego
Nazajutrz deszcz już nie padał, ale nadal było zimno i ciężkie ołowiane chmury wisiały tuż nad ziemią. Pogoda nie sprzyjała spacerom. A pomimo to w Lasku Bielańskim ścieżką wzdłuż wysokiego brzegu Wisły przechadzał się jakiś mężczyzna. Najwidoczniej umówił się z kimś na spotkanie, bo często i nerwowo spoglądał na zegarek. Dochodziła czwarta po południu.
Wreszcie od strony ulicy Dewajtis ukazała się sylwetka drugiego człowieka. Szedł ostrożnie coraz to oglądając się na wszystkie strony, jak gdyby obawiał się, że jest śledzony. Podszedł do czekającego. Przywitali się.
— Czekam prawie pół godziny.
— Sam jesteś? — zdziwił się przybyły.
— Panowie hrabiowie nie grzeszą punktualnością. Byliśmy umówieni na wpół do czwartej — zauważył pierwszy z mężczyzn.
— Spóźniłem się, ale musiałem się przesiadać z tramwaju do taksówki i później znowu do autobusu. Zdawało mi się, że ktoś lezie za mną.
Wyższy z mężczyzn wzruszył ramionami.
— Strach cię obleciał! Kto by miał ciebie śledzić? Zwariowałeś?!
— Być może, myliłem się, ale czy to dziwne, że po tym wszystkim mam trochę nerwy rozdygotane? Gdyby nas nakryli? Nie daj Boże nawet pomyśleć.
— Nie bój się, nie nakryją.
—Czytałeś dzisiejsze gazety?
— Pewnie, że czytałem. Ale narobili krzyku. To nic, popiszą i przestaną.
— Jeden z dzienników podał, że „milicja jest na tropie zuchwałych bandytów” — zacytował niższy.
— Nie bądź frajer. Zawsze tak piszą. Dla fasonu i żeby się MO przypodobać. Przecież nie mogą rąbać „milicja nie znalazła żadnych śladów i nie wie, co dalej robić”. No nie?
— Niby racja, rozumiem, ale mimo to trochę się boję.
— Włos nam z głowy nie spadnie. Teraz tylko przywarować jakiś czas i cicho siedzieć, dopóki się nie uspokoi.
Zza drzew wyszedł trzeci spacerowicz.
— Kazika jeszcze nie ma? — zdziwił się witając z kolegami. — Myślałem, że tylko na mnie czekacie.
— Ty też punktualnie przyszedłeś! — usłyszał w odpowiedzi wymówkę. — Czekając tu na was można dostać lumbago. Sterczę nad wodą przeszło pół godziny.
— To ci się, bratku, dobrze opłaci — ostatni z przybyszów był w doskonałym humorze. — Czytaliście chyba prasę? Cztery miliony sto siedemdziesiąt trzy tysiące złotych. Po milioniku dla każdego na rączkę. Starczy na samochód, porządne mieszkanie i dobrą zabawę. Dziesięć minut strachu i spokój do końca życia. Trzeba przyznać, że Kazik wszystko zorganizował na medal.
— Ale co się z nim dzieje? Dlaczego go nie ma? — denerwował się ten najbardziej przestraszony.
— Pewnie pieniążki liczy i pakuje w paczki. Paczuszka dla każdego. Elegancko przewiązana sznureczkiem, a w środku tysiąc „nalepek”. Małe to, poręczne, a jakie miłe. Kochana paczuszka. Już widzę, jak ją targam do chałupy.
Gdzieś daleko trzasnęła łamana gałązka. Jeden z mężczyzn podskoczył na ten odgłos. Pozostali, widząc przerażenie swojego towarzysza, aż się roześmieli.
— Ależ ty, Zygmunt, jesteś nerwowy.
— Co zrobić? Nie mogę się opanować. Całą noc nie spałem.
— A oto Kazik!
Tak długo oczekiwany Kazik zbliżył się i przywitał z przyjaciółmi.
— Co tam, chłopcy? Jak samopoczucie? Pięknie jesteście ogoleni i ostrzyżeni. Widzę, że śladu nie zostało z tych wąsików i bród. Cacy, cacy!
— To nie było za mądre — zaoponował Zygmunt. — Prasa pisała o trzech brodaczach, a teraz każdy z mojego otoczenia będzie się dziwił, że raptem chodzę bez wąsów i brody. Akurat na drugi dzień po napadzie. Może wydać się podejrzane.
Kazik ręką machnął.
— Przecież dlatego kazałem wam wziąć urlopy. Przedtem mieliście mniejsze zarosty. Nikt się nie zdziwi, jak wrócicie bez nich. Nikt nie zwróci uwagi, że zgoliliście brody.
— Zygmunt w ogóle robi w portki ze strachu — zaśmiał się jeden z czwórki.
— Nie ma powodu. Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Wszystko zostało zapięte na ostatni guzik. Nie darmo myślałem nad tą akcją przeszło dwa lata. Przewidziałem wszelkie warianty sprawy. Wymierzyłem stoperem jak najdokładniej czas każdej czynności. Kiedy jechaliśmy wozem na dworzec kolejowy i potem wysiedliście, wiedziałem co do minuty, o jakiej porze dojdziecie do stacji i powrócicie do Warszawy. Zaplanowałem także, z jaką szybkością wracać do miasta, aby mnie jakiś przypadkowy patrol nie zatrzymał na drodze i nie zajrzał do bagażnika.
— A forsa?
— Na nią także przygotowałem schowek. Cała milicja, choćby stanęła na głowie, będzie szukała tej walizki do końca świata. Nawet diabeł nie znajdzie tych ciaćków. Tak je schowałem. A wiadomo, gdyby kogoś z nas podejrzewali o udział w robocie, jak długo nie dojdą do pieniędzy, włos nam z głowy nie spadnie.
— Ja tam sobie postanowiłem — wtrącił Tadeusz — że gdyby mnie przyskrzynili, będę wszystkiemu zaprzeczał. Bez dowodów winy jesteśmy całkowicie kryci. W razie wsypy, trzeba twardo się zapierać.
— Nie będzie żadnej wsypy. Nie myślcie o tym. Zygmunt niepotrzebnie się denerwuje. Forsę mamy dobrze zabezpieczoną, plan udał się na sto dwa.
— Najlepiej — uzupełnił Andrzej — prowadzić normalny tryb życia i jeżeli w naszej obecności ktoś zacznie mówić o napadzie, brać udział w tej rozmowie, wyrażając przekonanie, że w najbliższym czasie milicja znajdzie i przymknie całą szajkę.
— Diabła zjedzą, zanim nas znajdą — roześmiał się Kazik. — Zygmunt może być spokojny. Nikt go nie śledzi. To tylko urojenia chorych nerwów. Trzeba się wziąć w garść, bo inaczej naprawdę można narobić głupstw. Spokój i tylko spokój.
— To samo i ja temu durniowi tłumaczę.
— Ja to rozumiem, ale nie mogę się opanować.
— Na dzisiejsze spotkanie jechał tramwajem i taksówką, bo mu się przywidziało, że go śledzą.
— Ostrożność nigdy nie zawadzi, ale zbyt wielka także może wzbudzić podejrzenia. A ty, Tadek, w przeciwieństwie do Zygmunta, jesteś za bardzo pewny siebie.
— Co możesz mi zarzucić?
— Mówiłem, że każdy z was ma się pozbyć nie tylko brody i wąsów, ale również czapki i płaszcza. A ty w nich nadal paradujesz, jak gdyby nic.
— Ja swój zaraz wczoraj spaliłem — pochwalił się Zygmunt.
— Takich płaszczy i czapek jest w Warszawie najmarniej dziesięć tysięcy.
— Może nawet i dwadzieścia — Kazimierz nie był przekonany — ale twój ma plamę na rękawie. Jeżeli któryś z urzędników zauważył ten drobny szczegół, milicja już szuka takiego płaszcza. Wolałbym, żeby go nie znalazła na twoim karku.
— Ty idioto głupi — oburzył się pozostały z uczestników rozmowy — masz milion, a żal ci starego łacha za stówę?
— Nie żal, ale chłodno jest i zanosi się stale na deszcz, to w czym miałem przyjść? — tłumaczył się Tadeusz. — Innego nie mam.
— To sobie kup — krótko uciął Kazik. — Żebym cię więcej w tym nie oglądał.
— Dobrze, już dobrze, nie marudź. A ty, Andrzej, tak nie podskakuj. Za niski jesteś.
— Nie kłóćcie się — uspokajał Zygmunt.
— Przyniosłeś pieniądze? — zapytał Tadeusz.
— W czym? — roześmiał się Kazik. — Miałem walizę do lasu taskać? Nie bójcie się. Każdy swoją dolę dostanie. Ale nie za prędko.
— Jak to? — oburzył się Andrzej.
— Tak to. Już ja was dobrze znam. Dać wam dzisiaj po te pół miliona, za dwa dni już by was milicja kupiła. Zaraz by się zaczęło szastanie forsą. Knajpy, samochody, dziewczynki. Musicie nareszcie zrozumieć, że oni nie mają żadnych śladów, żadnego punktu zaczepienia. Jedynie wasze własne błędy mogą ich naprowadzić na trop. Teraz trzeba siedzieć cicho jak mysz pod miotłą. Idę o zakład, że wywiadowcy MO zaczęli węszyć w każdej restauracji, kto i za jakie pieniądze się bawi. Będą też sprawdzali, kto w najbliższym czasie kupi auto lub mieszkanie. Pamiętacie napad na Narodowy Bank Polski w Wołowie? Tam zabrali jedenaście milionów złotych. A wpadli tylko dlatego, że nie umieli przywarować. Żonie jednego z nich zachciało się kupić dywan czy kilim. To ich zgubiło.
— Bo płaciła banknotami, których numery były wynotowane przez bank.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.