- W empik go
Walka - ebook
Walka - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 249 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W pobliżu Mulhouse, nad brzegami Renu, wpośród urodzajnej równiny rozłożono obóz. Był cichy wieczór sierpniowy; ciężkie chmury pokrywały zachód, a na ciemnem tle tem wyraźnie odbijały się białe namioty, tem wyraźniej błyszczały bagnety karabinów, ustawionych w kozły. Żołnierze, stojący na warcie, przechadzając się miarowym krokiem, czuwali nad obozem; zdala widać było szeroką wstęgę Renu.
Żołnierze, leżąc, siedząc lub stojąc gromadkami, rozmawiali; gwar głuchy panował w obozie. O piątej przyszli tu z Belfortu, i już była ósma wieczorem, a jeszcze nic ciepłego w ustach nie mieli z powodu braku drzewa; posilali się wiec sucharami, rozgrzewali wódką, która powiększała jeszcze znużenie, to też większość żołnierzy leżała lub siedziała. Dwaj jednak, mimo znużenia, szablami ścinali z poblizkich krzaków młode gałęzie, a ułożywszy z nich stos, napróżno usiłowali ogień rozniecić, gdyż mokre gałęzie wydawały tylko mnóstwo dymu, a zająć się płomieniem nie chciały.
W obozie znajdowało się około 2,000 ludzi, cząstka wielkiej armii, jaką Napoleon III, cesarz Francuzów, wystawił w r. 1871 przeciw wojsku Fryderyka Wilhelma, króla pruskiego. Jenerał Feliks Dounay był wodzem tej garstki; prowadził on swój oddział już od kilku dni, napróżno poszukując nieprzyjaciela. Znudzone bezcelowym marszem, zmęczone i głodne wojsko potrzebowało spoczynku, więc dotarłszy do równiny, rozciągającej się pod Mulhouse, jenerał kazał rozbić namioty. Jan Macquart, stary kapral, który walczył jeszcze podczas kampanii włoskiej, umacniał w ziemi kołki do rozpięcia namiotów, a jednocześnie uważnem okiem rozglądał się po obozie, strzegąc porządku.
– Loubet, Lapoulle! dajcież pokój, dym was zadusi! – krzyknął donośnym głosem i zbliżył się ku rozdmuchującym ogień żołnierzom.
Loubet, szczupły, pełen życia żołnierz, o spojrzeniu wesołem, zwrócił się ku niemu.
– Już się tli – odrzekł, – spójrz, panie kapralu. No, dmuchajże – dodał, trącając towarzysza, pochylonego nad stosem.
Towarzysz ten wydawał się olbrzymem w porównaniu z nim, jednakże posłusznie dmuchać na nowo zaczął; dym rzucił mu się w twarz gęstym kłębem, olbrzym zakrztusił się, oczy jego łzami zaszły; Loubet się rozśmiał.
– Przejdź na drugą stronę, wiatr będzie dym od ciebie odpędzał – zakomenderował Lapoulle.
Kapral popatrzył chwilę na nich, poczem, oddalił się, ruszywszy ramionami.
– Duście się, kiedy chcecie – mruknął, odchodząc.
O kilka kroków od ogniska, które Loubet i Lapoulle usiłowali rozniecić, stał młody żołnierz o twarzy białej, delikatnej, jak u dziewczyny; miał on jasne, pełne wyrazu, niebieskie oczy i blond włosy, rozmawiał z wielkiem ożywieniem z jakimś mężczyzną, ubranym po cywilnemu; drugi zaś żołnierz, przystojny brunet, przysłuchiwał się tej rozmowie z zajęciem. Kapral spojrzał niechętnie na tego, który cywilne ubranie miał na sobie, i rzekł:
– Radzę panu oddalić się; gdy kapitan was zobaczy, będzie niezadowolony.
Ten, do którego owe słowa były zwrócone, chciał zaraz odejść, lecz żołnierz o niebieskich oczach zatrzymał go.
– Zostań, Weiss – rzekł, a obróciwszy się… do kaprala, dodał tonem wyniosłym: – to mój szwagier, ma pozwolenie od kapitana, kapitan go zna.
Maurycy Levasseur, który, gdy wojna wybuchnęła, wstąpił jako ochotnik do wojska, jako młodzieniec z wykształceniem uniwersyteckiem i przyszły adwokat, uważał się za coś wyższego od kaprala, który może nawet i czytać nic umiał, a wydawał rozkazy tonem wodza.
– Róbcie, co chcecie – odparł Jan, – niech go rozstrzelają, kiedy ma ochotę.
Odwrócił się od nich, lecz nic odszedł daleko; usiadł w pobliżu i słuchał rozmowy. Maurycy i Weiss ciągnęli ją dalej w obecności Honoryusza, kuzyna Maurycego. Pierwszy z zapałem ochotnika dowodził, że wojna jest potrzebną., że jeśli w istocie, jak Weiss utrzymuje, cesarz zmusił Prusy do jej wypowiedzenia, to dobrze uczynił, bo nową sławą okryje Francyę i potęgi jej przysporzy. Weiss przeczył, w jego przekonaniu Prusy były silne, a zatem zwycięstwo wątpliwe.
– Więc ty przypuszczasz, że oni mogą nas pokonać? – zapytał tonem zdziwienia Maurycy.
– Nie tylko przypuszczam, ale prawie pewny tego jestem – odparł Weiss.
– Co? Niemcy mają nas pokonać! – wrzasnął kapral i z zaciśniętemi pięściami do Weissa przyskoczył – nie pleć pan głupstw, to nie ma sensu, co pan mówisz… Ja syn żołnierza, ja wiem, co oni warci… Ojciec mój był pod Jeną, pod Eylau, pod Friedland; on mi mówił, jak Francuzi bić umieją. Opowiadał mi nieraz, jak było w Egipcie; słowa jego wam powtórzę: "123 ludzi było nas tylko, Arabów 12 tysięcy, a pobiliśmy ich… Gdybyście widzieli, jak broń rzucali i dalejże w nogi! Było na co patrzeć,"– Rozśmiał się stary kapral na całe gardło, a potem nagle spoważniał, brwi zmarszczył: – Francya pobita, Francya – rzekł – te podłe szwaby miałyby nas pobić? Niesłychane rzeczy… Gdy Prusacy przyjdą, damy im dopiero!
Maurycy wyciągnął rękę do starego wojaka i uścisnął mu dłoń serdecznie. Ten prosty chłop ujął go za serce swoją wiarą silną w potęgę Francyi; zachwycił go.
– Damy im! – powtórzył i śmiał się głośno, a stary Jan, zadowolony z siebie, oddalił się od nich.
Maurycy zwrócił się do Weissa:
– Bądź dobrej myśli – rzekł, – zwyciężymy; uściskaj Henrykę i powiedz jej, że sławą okryty powitam ją wkrótce.
– Daj to Boże! – odparł Weiss, całując go, i chciał już odejść, lecz Maurycy zatrzymał go jeszcze, by pomówić o Henryce. Kochał tę siostrę jedyną bardzo; jednego dnia światło dzienne ujrzeli; sierotami wcześnie zostali. Ona dziewczynka poważna, lubo równa mu wiekiem, była dla niesfornego chłopca dobrą mateczką w latach dziecięcych. Na myśl, że nie tak prędko może ją zobaczy, przykro mu się zrobiło; chciał chociaż pomówić trochę o niej ze szwagrem.
Tymczasem sierżant Sapin, mały, szczupły człowieczek, zaczął zwoływać żołnierzy, aby się przekonać, czy nikogo nie brak w obozie. Głos jego donośny rzucał w powietrze szybko, miarowo jedno nazwisko za drugiem; żołnierze odpowiadali najrozmaitszymi tonami. Naraz nastąpiła przerwa.
– Lapoulle! – zawołał sierżant powtórnie.
Wezwany nie odpowiedział. Każdy szukał wzrokiem brakującego, stary kapral pierwszy go dostrzegł; jeszcze klęczał nad stosem, pobiegł do niego i trącił go energicznie.
– Rzućże to do dyabła! – krzyknął – odpowiedz na apel.
Okopcony dymem, czerwony i spotniały, olbrzym podniósł na niego wzrok zdziwiony. Nie słyszał wołania sierżanta, nic rozumiał, czego chce od niego kapral. Jan musiał po raz wtóry powiedzieć mu:
– Odpowiedz na apel.
Teraz dopiero zrozumiał, zwrócił się do sierżanta, wyprostował jak struna i głosem ochrypłym krzyknął:
– Lapoulle!
Śmiechem mu odpowiedziano; on zaś, nie zwracając na to uwagi, wrócił do ogniska i dmuchał znowu.
Umilkł wreszcie sierżant. Maurycy zwrócił się do Weissa, by tym razem już naprawdę go pożegnać, gdy tentent konia dał się słyszeć. Wśród namiotów ruch powstał; wyrazy: "depesza od jenerała Mac Mahona," przebiegały z ust do ust. Ciekawy, co zawiera depesza, Weiss zatrzymał się jeszcze; żołnierze dopominali się, by im oficerowie powiedzieli, jakie są wieści z głównego korpusu; nareszcie dowiedzieli się. Jenerał Dounay kazał oznajmić wojsku, że Mac Mahon odniósł zwycięstwo, że następca tronu pruskiego dostał się do niewoli, a z nim 25,000 żołnierzy, że Prusacy uciekli haniebnie z pola bitwy, pozostawiwszy armaty i bagaże.
– Niech żyje Francya! – krzyknęli żołnierze.
– A co! a co! nie mówiłem? Tak biją Francuzi!
Z temi słowami pobiegł Jan do Weissa. Weiss rozśmiał się i podał mu rękę.
– Daj to Boże – rzekł, ściskając dłoń kaprala, potem zwrócił się z pożegnaniem do Maurycego i oddalił się do domu.
– Ucałuj Henrykę – zawołał za nim Maurycy i ująwszy kaprala pod ramię, poszedł z nim do namiotu.
Położyli się obok siebie, chwilę gawędzili o depeszy pomyślnej, roili o spotkaniu z wrogiem, potem drzemać zaczęli; lecz, rzecz szczególna, teraz jakieś mary niepokojące obiegły ich; to jeden, to drugi budził się bez przyczyny; czarna, cicha noc nie dawała im spokoju. Naraz zdało się kapralowi, że widzi jakąś jasność krwawą, zerwał się i wybiegł przed namiot. W istocie ognisko, rozpalone przez Loubeta i Lapoulla, buchnęło wreszcie płomieniem. Niezadługo potem obudził się Maurycy. Ten usłyszał jakiś szmer; zdało mu się, że słyszy rozmowę, siadł przeto na posłaniu i zaczął słuchać uważnie. Nie mylił się – rozmawiano; poznał nawet głos. To kapitan Vineuil rozmawiał z majorem Bouroche. Z oderwanych słów, które do niego dobiegały, pochwycił treść rozmowy: jenerał Dounay wprowadził w błąd żołnierzy. Nie Prusacy zostali pokonani, ale Mac Mahon; rozbito go pod Troeschvillem, rozbito haniebnie. –
Łzy błysnęły w oczach młodego żołnierza, ukrył twarz w dłoniach, łokcie o kolana oparł i siedział zgnębiony. Wtem uczuł rękę Jana na ramieniu; stary kapral również słyszał rozmowę,
– Więc twój szwagier miał słuszność – rzekł – oni są silni; ale to nic, nie damy się, zobaczysz.
– Czemu nas oszukują – odparł Maurycy z gniewem – czemu nam prawdy nie powiedzieli?
– Nie nasza rzecz ich sądzić, oni wiedzą, co robią, i radzę ci milczeć o tem, coś usłyszał przypadkiem.
Maurycy oparł znowu głowę na dłoniach i patrzył przed siebie ponuro. Tymczasem ruch powstał w obozie, ozwały się sygnały; podnieśli się przeto obaj i wyszli przed namiot. Prócz nich dwóch, zapewne żaden żołnierz nie wiedział o porażce Mac Mahona. Dostarczono drzewa i można było rozniecić ogień naprawdę. Ustawiano też kotły i przygotowywano śniadanie. Żołnierze byli głodni jak psy; myśl ich cała była zaprzątnięta tem, że jeść będą. Coraz więcej ognisk się pojawiało; woda zaczynała wrzeć w kotłach. Z Mulhouse dochodziły poważne dźwięki dzwonów kościelnych.
Naraz jakieś zamieszanie powstało w obozie; żołnierze ujrzeli śpiesznie ku nim idącego kapitana Plochas, który wychodził z namiotu jenerała. Kapitan zatrzymał się… wśród ognisk, otoczonych przez żołnierzy.
– Zwijać namioty, bagaże na wozy – rzekł krótko.
– A śniadanie? – ozwało się kilku posępnie.
– Później, gdzieindziej – odparł kapitan.
Jednocześnie sygnał się rozległ.
– Jakto! mamy ruszać w drogę, nie zjadłszy nic ciepłego? Rosół już wrzeć zaczyna…
Ten i ów zanurzył łyżkę w kotle i poniósł ją do ust, lecz kapral odpędzał od kotłów i krzyczał:
– Żywo! śpieszyć się!
Ruszali ramionami, sarkali, lecz nie śmieli być nieposłuszni. Kwadrans nie upłynął, a namioty były zwinięte i bagaże na wozach, na równinie zostały tylko dogasające ogniska.
Ważny powód zmusił jenerała Dounay do tak nagłego zwinięcia obozu: otrzymał on depeszę; data wskazywała, że jest spóźniona, że była wysłana przed trzema dniami. Depesza ta zawiadamiała, iż zwycięskie wojska pruskie przechodzą Ren, można się było ich spodziewać lada chwila pod Mulhouse. Wobec przeważającej liczby nieprzyjaciela trzeba się było cofać. Więc, zamiast naprzód, ruszono w tył; gdy wojska weszły do Mulhouse, mieszkańcy, dowiedziawszy się, że zostaną cofnięte, zaczęli głośno sarkać.
– Jakto – mówili, – zamiast zostać i bronić nas, armia odchodzi? Prusacy nadciągają, a Francuzi uchodzą przed nimi bez walki, a zatem prawdą być musi, co mówią, że Mac Mahon pobity, że lada dzień wrogowie zaleją Francyę, jak wezbrana rzeka.
Trwoga ogarnęła mieszczan; zdawało im się, że słyszą już huk armat, tentent koni, radosne okrzyki zwycięskiego nieprzyjaciela. Zrobił się popłoch, mieszkańcy zaczęli pakować swoje rzeczy; "uciekać" było jedyną myślą każdego. A wojsko szło ponure przez ulice pełne zgiełku. Głód żołnierzom dokuczał, w pamięci ich stały wywrócone kotły, wylana strawa; nie wiedząc, dlaczego jenerał taki rozkaz wydał, burzyli się. Maurycy szedł posępny, z głową zwieszoną; worek z chlebem ciężył mu na plecach, karabin gniótł ramię.
– Kiedy jeść nie pozwalają, to nie myślę dźwigać ciężaru – ozwał się żołnierz, idący tuż przed nim, i rzucił worek na ulicę. Loubet i Lapoulle, którzy szli z nim w jednym szeregu, to samo natychmiast uczynili.
– Macie słuszność – rzekł Maurycy, – ani myślę dźwigać worka i karabina, na co nam broń, gdy uciekamy?
Trzej inni za nimi cisnęli karabiny
Szeregi zatrzymały się; wtem nadbiegł kapral.
– Natychmiast podnieście broń i worki! – krzykną! – natychmiast!
Gniew straszny świecił z jego łagodnych zwykle oczów.
– Podnieście broń, bo inaczej we łby wam strzelać będę, bez sądu!
Żołnierze takim go jeszcze nigdy nie widzieli; mrucząc, podnieśli karabiny i poszli dalej. –
– Chłop! – sarknął Maurycy.
Kapral przysunął się do niego
– Tak – rzekł, – jestem prostym chłopem, ty zaś paniczem uczonym i dlatego zapewne jesteś nikczemnym, dlatego psujesz drugich, do złego głupich namawiasz.
– Milcz! – szepnął przez zaciśnięte zęby Maurycy, lecz Jan nie przestał.
– Ja sądziłem – mówił dalej, – że naukę dają po to ludziom, by lepsi byli od prostaków, widzę, żem się omylił. Ja chłop, a nie uczyniłbym tego, coś ty uczynił; ja prostak, a jednak rozumiem, że nieporządek nas zgubić może! Pocóż byłeś w szkołach, gdy się nawet tego nie nauczyłeś?
Łzy gniewu i upokorzenia zasłaniały oczy Maurycemu; chwiejnym krokiem szedł, jak pijany; nienawidził w tej chwili starego żołdaka, a jednak czuł, że on prawdę mówi.
Ruch w mieście nie ustawał; mieszkańcy wynosili śpiesznie sprzęty z mieszkań, zabierali co mogli. Przed każdym niemal domem stały wozy, na które ładowano ruchomości. Kobiety z górnych piętr dla pośpiechu wyrzucały przez okna pościel; ówdzie stawiano na wozie kołyskę z niemowlęciem, tam znów szafę ciężką, komodę lub kufer okuty. Pomagano siadać na wozy chorym i starcom, zabierano dzieci. Ci, co wozów nie mieli, składali ubogie swoje sprzęty na taczki; inni z małymi tylko tłomoczkami na plecach uchodzili z miasta. Ulice się wyludniały, domy pustoszały – i wszędzie, gdzie tylko przechodzili, żołnierze widzieli sceny podobne. Mijali wioski tak puste, jakby zaraza przez nie przeszła. Wieść o zbliżaniu się Prusaków i o ucieczce Francuzów uprzedziła ich tutaj; mieszkańcy ich umknęli do lasów.
Na końcu jednej wioski ujrzeli chatę, której mieszkańcy nie opuścili. Stała ona samotna wśród pola; właściciel jej, ubogi wieśniak, nie chciał porzucić ziemi, która żywiła całą rodzinę; ostrzegano go, że niebezpieczeństwo grozi; radzono, by uciekał jak inni, on jednak pozostał i, siedząc na ławie przed domem, ponurem spojrzeniem przypatrywał się wojsku, które przechodziło.
Obok tego biedaka stała jego żona, młoda kobieta; trzymała ona na ręku niemowlę, a drugie dziecko, dwuletnie może, czepiało się jej sukni. Dzieci płakały i matka skarżyła się na los; wieśniak milczał. Naraz w drzwiach chaty ukazała się kobieta stara, wysoka, z twarzą pomarszczoną, z siwymi włosami, rozrzuconymi w nieładzie; wyciągnęła pięść ku żołnierzom i złorzeczyć im zaczęła.
– Podli, podli! – krzyczała głosem ochrypłym – tchórze! tchórze! uciekają, boją się kul pruskich. Ren nie tam, Ren za wami – chrapała, – a za Renem wróg, przed którym uciekacie, nikczemni' Tchórze, tchórze!
Gniew kipiał w sercu Maurycego.
– Dlaczego mam znosić te obelgi niesprawiedliwe? – pomyślał. – Rzucę broń, wypowiem posłuszeństwo tym, co mnie na takie upokorzenie narażają.
Wtem spostrzegł Jana. Kapral szedł z podniesioną głową, lecz oczy jego były pełne łez. Ten prosty chłop miał także ambicyę, czuł upokorzenie, jakiego doznawał, a jednak nie burzył się, lecz, jak na żołnierza przystało, spełniał rozkazy w milczeniu. Po… raz drugi uczuł Maurycy szacunek dla tego starego służbisty – nie rzucił broni: szedł dalej posłuszny.II.
Wielkie było zdziwienie Maurycego, gdy się dowiedział, że oddział otrzymał rozkaz rozłożenia się obozem na dłuższe leże, a mieli przecież dążyć do Châlons, połączyć się z wojskiem tam się znajdującem i ruszyć razem na nieprzyjaciela. Dlaczego ta zmiana nagła? Zdziwienie jego wzrosło bardziej jeszcze, gdy, rozbiwszy namioty na wielkiej równinie, ciągnącej się wzdłuż kanału, który łączył rzeki Aisne i Marne, żołnierze opowiadać zaczęli, że wojsko, znajdujące się w Châlons, ma do nich przybyć. Jakoż przybyło w istocie i rozsypało się szeroko po równinie.
Było to po południu. Maurycy wałęsał się pomiędzy namiotami, zbierając świeże wieści. Karność wojskowa rozluźniła się; nikt nie pilnował porządku, każdy robił, co mu się podobało: kapral Jan gdzieś się ukrył, żołnierze porozchodzili się z obozu do poblizkiego miasta Reims. Jan zrobił to samo; poszedł do kawiarni, gdyż głodny był, chciał się pożywić. Kawiarnia pełna była wojskowych; wszyscy mówili o cesarzu, o Prusakach, o Mac Mahonie. Niżsi rangą sarkali na jenerałów. Pomiędzy dwoma mieszczanami toczyła się żywa sprzeczka o liczbę wojska, jaką Mac Mahon miał z sobą. Oficerowie wmieszali się do sporu – powstał gwar ogłuszający. Maurycy, zmęczony, wziął kilka dzienników i wyszedł.
Siadł przed kawiarnią i począł przeglądać dzienniki, aby się z nich dowiedzieć, gdzie są obecnie Prusacy, lecz pod tym względem nie zaspokoił ciekawości, ale natomiast dowiedział się o strasznych rzeczach.
Klęska Mac Mahona, jak piorun, spadła na Paryżan. Oburzeni, odebrali cesarzowi tytuł naczelnego wodza i powierzyli dowództwo Bazainowi.
Maurycy przestał czytać i zamyślony wpatrzył się w przestrzeń, na której bielały namioty. Widok ich drażnił go; przypominały mu one ciężkie dni pochodu, jakie przebył i jakie czekały go niezawodnie; odwrócił spojrzenie od obozu. Po prawej stronie wznosiły się murowane domy Reimsu – tam wzrok skierował. Dzieci bawiły się spokojnie na trawnikach, ludzie śpieszyli do codziennych zajęć, jak gdyby nic w kraju ważnego się nie działo, ale z okien kawiarni biegł gwar rozmów i sprzeczek; te przypominały Maurycemu smutną rzeczywistość. Wrócił do obozu zgnębiony i udał się na spoczynek. Śniły mu się bitwy przegrane, pochody wojsk, znękanych głodem i niewywczasem; cesarz, który był tylko obecnie cieniem monarchy, dla którego nie było miejsca ani w armii, ani w stolicy.
Zbudziwszy się rano, Maurycy dowiedział się z radością, że w nocy rada wojenna postanowiła cofnąć wojsko pod Paryż i tam, zebrawszy większe siły, oczekiwać nieprzyjaciela.
Wojsko miało ruszyć dopiero o 10-ej; postanowił korzystać z czasu i posilić się dobrze przed podróżą. Pamiętał, iż wczoraj, gdy wchodzili na równinę, na której miano rozbić namioty, widział oberżę, i że koledzy mówili… mu, iż w tej wsi cesarz zatrzymał się na noc. Tam więc udał się Maurycy w nadziei, że może zobaczy cesarza. Siadłszy przed stołem czysto nakrytym, kazał sobie podać wino i kotlet, jadł i rozglądał się po zielonej równinie, po za którą rysowały się mury miasta Reims i wieżyce sławnej katedry. W tej świątyni niegdyś koronowali się królowie Francyi, do niej też Joanna d'Arc wprowadziła w tryumfie Karola VI. Przeszłość Francyi stanęła mu żywo w pamięci, przeszłość pełna chwały; uczuł nadzieję, budzącą się w sercu. Wspomnienia te inne obrazy przywiodły mu przed oczy. Przypomniał sobie starego dziadka, który go wychował. Dziadek, dawny wojskowy z wielkiej armii, po śmierci rodziców Maurycego przygarnął sieroty do siebie – wnuka i siostrę jego Henrykę. Na całą pociechę starości miał te wnuki. Nieraz, posadziwszy Maurycego na jednem kolanie, Henrykę na drugiem, całemi godzinami opowiadał im o wojnach, w których brał udział, i o wielkim cesarzu. Anglicy, Prusacy, Austryacy przesuwali się ustawicznie w tych opowiadaniach, jak obrazy w kalejdoskopie, a zawsze wobec wielkiego cesarza, wobec bohaterów z pod Eylau, Friedland, Wagram i t… d… wyglądali niby lilipuci, zawsze bywali pobici.
Dawne wspomnienia rozproszyły smutne myśli Maurycego, nadzieja wstąpiła w jego serce, zapalił cygaro i puszczając gęste kłęby dymu, spoglądał w dal; a tymczasem wszystkie stoliki, stojące przed oberżą, otoczone zostały; zjawili się tutaj i Loubet i Lapoulle, Honoryusz i Jan i Rochos, oraz wielu innych. Każdy wołał, by mu jeść podano, każdy żądał czegoś innego; gwar był wielki. Naraz ktoś krzyknął:
– Cesarz!
Wszyscy porwali się z krzeseł i wyprostowali jakby podczas mustry. W alei lipowej, która wiodła do oberży, widać było gromadkę wojskowych wyższej rangi w paradnych mundurach, na koniach; za nimi, o kilka kroków, jechał Napoleon III, synowiec wielkiego bohatera.
– Niech żyje cesarz! – odezwało się kilka głosów.
Napoleon podniósł głowę; twarz jego była blada, oczy zamyślone, lecz gdy okrzyki rozległy się, źrenice jego zaświeciły blaskiem niespokojnym, uśmiech przymuszony wystąpił na usta, skinął głową zebranym pod oberżą i minął ją śpiesznie. Niejedno ciche przekleństwo pobiegło za nim – Maurycy słyszał to wyraźnie. Żarty, które dobiegały od innych stolików, drażniły go; powstał i wrócił do obozu. Tu dowiedział się, iż wojsko otrzymało nowy rozkaz; już nie do Paryża miało dążyć, ale na spotkanie nieprzyjaciela. Żołnierze, czynili przygotowania do marszu: zbierali bagaże i ładowali je na wozy. Domyślał się Maurycy, czemu zmieniono poprzednie postanowienie. Po klęsce cesarz nie miał odwagi pokazać się w Paryżu; widok jego mógłby wywołać rewolucyę w stolicy, mógłby go pozbawić tronu, a syna jego dziedzictwa korony. Nie wierzył
Maurycy, aby wojsko zwrócono wprost na nieprzyjaciela. Uchodzić będą Francuzi, jak to czynili dotąd, cesarz bowiem boi się swoich i lęka się wroga; woli tułać się, aniżeli spojrzeć w oczy silniejszemu wrogowi. Jakże małym i nędznym wydał mu się w porównaniu z wielkim cesarzem! Napoleon I i Napoleon III, co za ogromna różnica!
Zmrok zapadł; żołnierze udali się na spoczynek, Maurycy również. Nazajutrz, zaledwie wojska ruszyły w drogę, wybuchła straszna burza; strumienie wody lały się z chmur, droga zamieniła się w istny potok; żołnierze byli zmoczeni do nitki, musieli zatrzymać się i schronić pod drzewa… Nareszcie deszcz ustał; ruszyli dalej zmoczeni i zziębnięci, błoto utrudniało im pochód, na plecach ciążyły tornistry przesiąkłe wilgocią, ale to jakoś przeszło. Słońce osuszyło zmoczonych, a gdy zatrzymali się na dłuższy spoczynek, gdy się posilili do statecznie i odpoczęli, humor im powrócił, Maurycy, zjadłszy suchar i pokrzepiwszy się wódką, zdjął but z prawej nogi, gdyż czuł w niej jakiś ból dotkliwy.
– A tobie co? – zapytał stary Jan, który polubił młodego żołnierza i ciągle zwracał na niego uwagę.
– Bagatela – odparł Maurycy, – starłem sobie nogę, spuchła i boli.
Jan ukląkł przy nim, obejrzał nogę, głową pokiwał.
– Bagatela – mruknął – piękna mi bagatela! Owiń starannie nogę, bo może być źle; co wart żołnierz bez nogi? Pamiętani, we Włoszech, nasz kapitan mawiał zawsze: "Szanujcie, chłopcy, nogi, bo wygrywamy bitwy nogami."
To powiedziawszy, stary kapral kazał przynieść wody ze strumienia, płynącego w pobliżu, obmył starannie skaleczoną nogę i obwinął bandażem.
– Tylko nie kładź buta, póki w drogę nie ruszymy – rzekł do Maurycego.
Na czas uwinął się z opatrunkiem, w obozie bowiem rozległo się wołanie:
– Na obiad!
To Loubet wzywał towarzyszy na posiłek, który sam sporządził i do którego dostarczył potrzebnych produktów. Żołnierze tłumnie otoczyli wielki kocieł; Jan ujął warząchew do ręki i porcye zaczął rozdzielać; był to zwykły jego obowiązek, a rozdzielał sprawiedliwie. Stary wojak dobrze o tem wiedział, że gdyby jedną łyżkę strawy dał któremu więcej, wszystkich oczy zabłysłyby gniewem. Na widok smacznej zupy Maurycy zapomniał o bólu i zasiadł razem z innymi do obiadu. Oswoił się on już z… rubasznymi towarzyszami i jadł z nimi z jednego kociołka. Nikt nic zapytał nawet, zkąd Loubet dostał mięsa i jarzyn na ową wyśmienitą zupę. Nareszcie zmietli wszystko i zabrali się do rozbijania namiotów, bo tutaj mieli noc spędzić. Jan uczył nowicyuszów, jak kołki trzeba wbijać w ziemię, by mocno siedziały, jak płótna rowkiem otaczać, by w razie deszczu woda miała gdzie ściekać. Z powodu chorej nogi Maurycy przypatrywał się bezczynnie krzątaninie towarzyszy i podziwiał czynność i zręczność starego kaprala.
Wreszcie namioty rozbito; żołnierze zajęli się przygotowaniem wieczerzy, błysnęły ogniska, na których umieszczono kotły. Starszyzna posilała się także; jenerał Bourgain Desfeuilles kazał kupić we wsi kurczę i upiec. Przynieśli mu je do namiotu, gdzie obmyślał plan dalszego działania. Zasiadł wygodnie do wieczerzy i opowiadał pułkownikowi, jaką drogą zamierza poprowadzić wojsko nazajutrz, lecz widocznie geografia była jego słabą stroną gdyż co chwila zadawał pytania pułkownikowi. Vineuil pochodzi… ł z tych stron, znał przeto doskonale miejscowość, dawał potrzebne wskazówki, lecz wydziwić się nie mógł, że ten, który podjął się prowadzić wojsko, tak słabo zna geografię własnego kraju. Słyszał on, iż w wojsku pruskiem każdy oficer posiada kartę geograficzną nie tylko Niemiec, lecz i Francyi;
w wojsku francuskiem nic mieli jej nawet jenerałowie.
Bourgain nie zgadywał, o czem myśli pułkownik i zdradzał się coraz bardziej ze swojem nieuctwem, a pułkownik uczył go cierpliwie; wtem po za namiotem dały się słyszeć krzyki.
– Co to? – zapytał jenerał.
Do namiotu wszedł wieśniak spłakany, giestykulując żywo. Począł opowiadać, iż żołnierze, wpadłszy do jego domu, rabują mu wszystko zboże, jarzyny, owoce, drób…
– Czemuż nie pochowałeś wszystkiego do piwnic, jak inni? – odparł obojętnie Bourgain, – czy nie wiesz, co to wojna? Gdybym chciał karać moich żołnierzy za takie sprawki, kilkudziesięciu dziennie musiałbym kazać rozstrzelać i w końcu nie byłoby komu walczyć.
– Myślałem, że radzi będą, gdy im co do jedzenia sprzedam… toć głodni bywają – rzekł, ocierając łzy kułakiem; – rano przyszedł do mnie jakiś żołnierz, Loubet podobno się nazywa, wziął cały wór jarzyn, parę królików i powiedział, że zapłaci, że wojsko nocować tu będzie; tymczasem, zamiast pieniędzy, przyprowadził całą hordę żołnierzy i rabują teraz mój dom i ogród…
– Nie nudź mnie! – ofuknął Bourgain – nic na to nie poradzę; pocóżeś był chciwy i sprzedawać chciałeś?
Wieśniak wyszedł, przeklinając wojnę i żołnierzy. Gdy się oddalił, jenerał kazał przywołać jednego z oficerów i zaczął mu czynić wymówki, że nie pilnują porządku w obozie, iż pozwalają na swawolę, lecz oficer wytłómaczył się z tego zarzutu.
– Żołnierze byli zgłodniali – rzekł, – furgony z żywnością nie przybyły, wojsko rzuciło się więc do rabunku; gdyby oficerowie nie pozwolili, byłby bunt.