- W empik go
Walka z rozsądkiem - ebook
Walka z rozsądkiem - ebook
Cade’a Walkera i Faith Williams wydaje się dzielić wszystko. On jest cyniczny, tajemniczy, niedostępny i seksowny. Ona to religijna, skromna dziewczyna, która kocha śpiewać i uważa, że w każdym człowieku znajduje się dobro, nawet w kimś takim jak Cade.
Poznają się w Iraku. Ona wyjechała tam na misję ze swoim kościołem, on obozuje z pozostałymi żołnierzami w pobliżu. Wydaje się, że w takim miejscu nie może się narodzić nic dobrego, a jednak dzieje się inaczej. Ta religijna dziewczyna rozłupuje skorupę, którą Cade zbudował wokół swojego serca. Mężczyzna jej na to pozwala, chociaż uważa, że właśnie przez wiarę zginęła jego siostra.
Kiedy po dwóch latach spotykają się ponownie, są w szoku. Wracają do nich wspomnienia i nie każde jest miłe. To, co wydarzyło się w Iraku, złamało ich oboje. Dwojga tak różnych ludzi już nie dzieli wszystko. Połączyła ich jedna noc. Gdy Cade ocalił Faith, poświęcając siebie. Jednak potem się od niej odwrócił. Czy tym razem będzie tak samo?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8178-896-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cade
W wieku piętnastu lat
Leżę na łóżku, rozmyślając o bójce z Clayem Rogersem sprzed paru godzin. Adrenalina ciągle jeszcze płynie w moich żyłach. Ostatni raz dałem się wkręcić na imprezę dla lalusiów z dobrych domów i gwiazdorów szkolnych drużyn sportowych. Rogers miał szczęcie, że skończyło się tylko na złamanym nosie i rozciętej wardze. Może następnym razem się zastanowi, zanim zacznie kłapać dziobem na temat mojej rodziny
Wiem, że mój ojciec był alkoholikiem z zamiłowaniem do przemocy, a matka jest ćpunką. Nie potrzebuję, żeby mi o tym przypominać. Nigdy nie zapomniałem, skąd się wywodzę. Jak mam zapomnieć, jeśli na co dzień żyję w tym piekle. Mój stary może i jest już martwy, ale mam jego DNA. W najgłębszych zakamarkach mojej duszy czai się ten sam mrok, który był także w nim. Ale wiem, że nigdy nie stanę się taki jak on. A już na pewno nie taki jak moja matka.
Nie, nie matka… Maria. Nie zasługuje na miano „matki”.
Czasem myślę, że jest jeszcze gorsza niż on. Potrafił skatować mnie tak, że przez wiele dni nie byłem w stanie wstać z łóżka, a ona miała to w dupie. Nigdy nie potrafiła się mu postawić.
Któregoś dnia ten dupek nawalił się jak stodoła, po czym rozjebał swój samochód na drzewie. To było najlepszą rzeczą, która spotkała tę rodzinę. Sądziłem, że to ją postawi do pionu i że wreszcie zacznie być dla nas prawdziwą matką, ale się myliłem.
Do niedawna rzadko pracowała. Była zbyt zajęta uganianiem się za każdym frajerem, który mógł załatwić jej działkę. Ja miałem się opiekować młodszą siostrzyczką Mią.
W zasadzie tylko z jej powodu nadal tu jestem. Dla niej mogę się poświęcać do końca moich dni.
W drzwiach staje Mia, jakbym przywołał ją w myślach. W mroku ledwo mogę dostrzec jej drobną postać.
– Cześć, paskudo. Dlaczego jeszcze nie śpisz?
– Mogę znowu spać z tobą?
To już czwarta taka noc w tym tygodniu. Zwykle nawet nie słyszę, gdy przychodzi. Po prostu budzę się rano z Mią wtuloną w moją pierś albo plecy. To do niej niepodobne i zaczyna mnie martwić. Ale nie mogę jej odmówić.
– Jasne, chodź.
Robię miejsce dla jej drobnego ciałka przy swoim, wielkim. Jestem większy niż moi rówieśnicy. Mam to po moim starym – jedyne, za co jestem mu wdzięczny. Mia za to na odwrót – jest drobniejsza niż większość siedmiolatek. Do tego przeurocza, niewinna i czysta. Nie ma w niej choćby odrobiny mroku. Jesteśmy całkowitymi przeciwieństwami. Ale jest najlepszą częścią mojego życia. Jest dla mnie wszystkim.
Ogarnia mnie poczucie winy, że nie jestem w stanie nas stąd wyrwać, zabrać jej od Marii. Moja matka mówi, że wkrótce wszystko się zmieni, że jej nowy facet pomoże jej wejść na nową drogę, boską drogę.
Jasne.
To zwykły świr. A Maria jest szurnięta bardziej niż on, jeśli myśli, że zechcę mieć z nim coś wspólnego. Podsłuchałem, jak rozmawiali, że zamieszkamy z nim na jakimś pustkowiu. To jakieś zupełnie popieprzone miejsce na kompletnym odludziu. Myślałem, że jest amiszem¹ czy coś w tym stylu, ale Mia mówi, że nie. Nie wiem, jakie ma plany, ale na pewno ani ja, ani moja siostra nie będziemy ich częścią.
Mia zwija się w kłębek, a następnie wtula we mnie, ściskając swojego różowego, pluszowego króliczka, z którym się nie rozstaje. Wygrałem go dla niej w ubiegłym roku w wesołym miasteczku – to najlepiej wydane pięć dolarów w całym moim życiu.
Patrzy na mnie wielkimi brązowymi oczami. Z boku jej twarzy wisi biała kokardka do włosów, w której zawsze śpi.
– Co się dzieje, mała? Powiedz mi.
Wzrusza ramionami.
– Po prostu nie mogłam zasnąć.
– Na pewno tylko o to chodzi? Ostatnio często się to zdarza.
– Na pewno.
Nie wierzę jej, ale nie naciskam. Na pewno powie mi, gdy będzie gotowa. Jesteśmy ze sobą bardzo zżyci.
Zapada cisza. Wydaje mi się, że zasnęła, ale okazuje się, że nie.
– Wierzysz w Boga, Cade? – szepcze znów do mnie.
Zaskoczyło mnie to pytanie. Umysł, jeszcze przed chwilą trochę zamglony przez alkohol, zaczyna odzyskiwać zdolność jasnego myślenia. Po chwili namysłu postanawiam odpowiedzieć szczerze.
– Nie wiem. Nigdy specjalnie się nad tym nie zastanawiałem. Czasem myślę, że może faktycznie Bóg jest, a czasem, że go nie ma.
Jaki Bóg pozwoliłby mojej słodkiej, małej siostrzyczce tkwić w tym piekle?
Rozumiem wpuszczenie w taki kanał mnie, ale Mię? Zasługuje na wszystko, co najlepsze na tym świecie, a nie na taką matkę jak Maria.
– Dlaczego pytasz? – mówię, przypatrując się jej.
– Pan Charles mówi, że jest wybrany i że Bóg przemawia przez niego. Powiedział, że musimy robić, co każe nam Bóg, bo inaczej nie pójdziemy do nieba.
Wiedziałem. Pieprzony świr.
– To świrus, Mia, okej? Facet jest stuknięty.
To w sumie oczywiste, skoro Maria się z nim spiknęła.
– Mama każe mi iść jutro rano do kościoła. Pójdziesz ze mną?
Wzdycham ciężko, zastanawiając się, jak jej delikatnie odmówić.
– Proszę, Cade – błaga. – Ja… ja nie bardzo go lubię.
Słysząc strach w jej głosie, napinam ciało.
– Dlaczego? Czy zrobił albo powiedział coś niemiłego?
Jeśli tak, skopię mu dupę.
– Nie – odpowiada po dłuższej chwili. – Po prostu go nie lubię. A mama każe mi iść tam jutro samej, bo musi pracować. Proszę, chodź ze mną.
Patrzę w szeroko otwarte, pełne nadziei oczy Mii i wiem, że nie mogę jej zawieść.
– Nie martw się, pójdę.
I porozmawiam sobie z tym dupkiem o pierdołach, jakie wygaduje. Powiem mu też, że nigdy nie będziemy częścią jego popapranego życia. Nasze własne jest już wystarczająco porąbane.
– Dzięki, Cade. Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć.
Obejmuje mnie w pasie i przykłada głowę do mojej nagiej piersi.
– Nie ma za co, mała.
Znów zapada cisza. Zaczynam odpływać w objęcia Morfeusza, ale wyrywa mnie z nich kolejne pytanie Mii.
– Myślisz, że jestem wystarczająco dobrą dziewczynką, żeby pójść po śmierci do nieba? – szepcze.
Gwałtownie otwieram oczy, moje ciało znów tężeje.
Przysięgam, że porządnie skopię dupę temu świrowi.
– Tak, Mia. Jeśli ktokolwiek miałby pójść do nieba, to na pewno ty.
Wtula się we mnie mocniej, najwyraźniej usatysfakcjonowana odpowiedzią.
– Kocham cię, Cade.
– Ja też cię kocham. Nie martw się jutrem. Pójdę tam z tobą. Wszystko będzie dobrze.
Wtulona we mnie potakuje głową i więcej się nie odzywa.
Zanim zapadnę w głęboki sen, słyszę jeszcze jej szept:
– Przepraszam.
***
Następnego ranka budzę się z nieprzyjemnym posmakiem w ustach i pulsującym bólem głowy. Obracam się z jękiem i nagle zamieram, przypominając sobie, że obok mnie śpi Mia. Rozglądam się, ale nigdzie jej nie ma. Patrzę na zegar. Już dziesiąta.
Szlag!
Zrywam się w panice, zakładam wczorajsze ubranie, po czym biegnę do kuchni. Maria nalewa sobie kawę. Wygląda gorzej, niż ja się czuję.
– Gdzie Mia? – pytam.
Ignoruje moje pytanie. Wywala na blat całą zawartość swojej torebki, aż wreszcie udaje jej się znaleźć to, czego szukała. Chwyta fiolkę, wysypuje na rękę dwie aspiryny, wrzuca je do ust i popija kawą.
– Kurwa, gdzie jest Mia? – pytam jeszcze raz, tracąc cierpliwość.
Maria krzywi się, mrużąc oczy.
– Przestań wrzeszczeć. Charles wpadł po nią jakąś godzinę temu, żeby zabrać ją do kościoła na farmie.
Panika, z jaką zerwałem się z łóżka, wraca ze zdwojoną siłą.
– Jak mogłaś pozwolić zabrać ją temu świrowi. Odbiło ci?
Rzuca mi zirytowane spojrzenie.
– Już zostawała z nim sama. Nic jej nie będzie.
– Błagała mnie, żebym z nią poszedł. Powiedziała mi, że go nie lubi.
– Daj spokój, Cade. Pleciesz bzdury. Zresztą Charles nie chciał, żebyś z nią szedł. Uważa, że tam nie pasujesz.
– Bo facet jest pieprzonym świrem!
Proszę, Cade. Nie chcę być tam sama. Nie lubię go.
Czuję ścisk w żołądku na wspomnienie strachu w jej głosie. Nagle ogarnia mnie przeczucie, że stało się coś bardzo złego.
Podchodzę do Marii i wyciągam w jej kierunku rękę.
– Dawaj kluczyki do auta.
– Nie. Muszę zaraz jechać do pracy. I nie odzywaj się do mnie w ten sposób. Charles ma rację. Powinnam cię wysłać na obóz dla rekrutów. W ogóle mnie nie szanujesz.
Moja głęboko skrywana mroczna strona zaczyna przebijać się na powierzchnię. Robię jeden ostrzegawczy krok naprzód, przyciskając matkę plecami do blatu.
– Lepiej się teraz ze mną nie kłóć, Maria. Dawaj kluczyki.
Przełyka nerwowo, ale mi ich nie podaje.
– Dawaj! – Uderzam pięścią w blat, aż podskakuje.
Rzuca mi kluczyki.
– Nic jej nie jest, Cade. Sam zobaczysz.
– Lepiej, żeby tak było. Inaczej nie tylko on za to zapłaci.
– Jeśli myślisz, że ktoś cię wpuści na farmę z tą miną mordercy, to się mylisz. Wszyscy są w stosunku do niego bardzo lojalni.
– Dzięki za radę.
Po drodze zachodzę do jej pokoju, przetrząsam szafę, aż znajduję pistolet, który trzymał tam mój ojciec. Ten sam, który przystawiał mi do głowy i, udając, że jest załadowany, pociągał za spust.
– Co ty wyprawiasz?
Nie zwracając na nią uwagi, wybiegam z domu, wsiadam do naszej kupy złomu i odjeżdżam. Z każdym przejechanym kilometrem moje przerażenie wzbiera, ogarnia mnie niewyobrażalna furia.
Na pewno nic jej nie jest. Powiedziałaby mi przecież, gdyby działo się coś złego, nie?
Im dłużej zadaję sobie to pytanie, tym większy jest mój strach.
Po piętnastu minutach docieram na farmę. W oddali dostrzegam sznur samochodów przejeżdżających jeden za drugim przez wielką czarną bramę. Kiedy zauważam, że zaczyna się zamykać, dociskam pedał gazu. Samochód gwałtownie przyspiesza i w ostatniej chwili udaje mi się przez nią przejechać.
Jadę w tumanach kurzu, ledwo widząc drewniane domy. Parę kobiet wyglądających jak z poprzedniej epoki stoi na trawniku przed jednym z budynków i przygląda mi się lękliwie. Gdy po prawej stronie pojawia się kościół, znów mocniej dociskam gaz. Zatrzymuję się z piskiem opon, po czym wysiadam, trzymając w ręce pistolet.
– Nie możesz tu być. Musisz odjechać – słyszę głos młodej kobiety.
Spoglądam za siebie i prawie się przewracam na widok dziewczyny, mniej więcej w moim wieku, z dużym ciążowym brzuchem.
Co to ma, kurwa, być?
Już po chwili dociera do mnie, że to miejsce jest jeszcze bardziej popieprzone, niż myślałem. Mój strach o Mię się wzmaga, ściska mi żołądek.
– Gdzie jest moja siostra? – Widzę, że laska wie, o kim mówię, ale nic nie odpowiada. Celuję w nią z pistoletu. Zimny metal ciąży mi w dłoni. – Mów, gdzie ona jest, albo strzelę ci, kurwa, w łeb.
Ostatnią rzeczą, której bym chciał, jest pozbawienie kogoś życia, ale gdyby to okazało się konieczne, by chronić moją siostrę, nie zawahałbym się ani chwili.
– Powiedz mu, Helga – mówi ze strachem w głosie dziewczyna, która stoi obok nas.
– Nie możesz zmienić woli Boga – odpowiada wreszcie Helga. – Bóg wskazał Charlesowi twoją siostrę i jest tam, gdzie jej miejsce.
Po tych słowach moja panika osiąga zupełnie nowy poziom. Odbezpieczam broń, a następnie strzelam w ziemię, tuż przy jej stopach.
Obie dziewczyny odskakują z krzykiem.
– Mam w dupie was i waszego Boga. Gdzie jest moja siostra?!
Z trudem panuję nad drżącym palcem na spuście.
– Jest na tyłach kościoła, w jego świętym pokoju – wyjawia młodsza.
Bez chwili zastanowienia wbiegam po schodach do kościoła. Widzę, że przede mną do środka pędzi inna dziewczyna. Gonię za nią korytarzami, aż zatrzymuję się przy ostatnich drzwiach po prawej.
– Ojcze Charles, mamy kłopoty!
Odpycham ją na bok i próbuję wejść do pokoju, ale drzwi są zamknięte na klucz.
– Mia! – krzyczę, waląc pięściami w drzwi. – Jesteś tam?
Przez dudnienie w mojej głowie przebijają się odgłosy stłumionych przekleństw i jakiegoś zamieszania w środku. Następny dźwięk, który słyszę, rozdziera mi serce – cichy szloch.
Mojej siostry.
Cofam się i silnym kopnięciem otwieram drzwi. Wpadam do pokoju, ale widok zatrzymuje mnie w miejscu. Czuję, że zaraz upadnę, żołądek podchodzi mi do gardła. Mrugam kilka razy, nie wierząc w to, co mam przed oczami.
To się nie dzieje naprawdę.
Moja siostra leży przywiązana do łóżka, ubrana w białą sukienkę, która jest podciągnięta do góry, tak że odsłania najbardziej intymne części ciała. Dwaj mężczyźni trzymają zakrwawione ręczniki. Z przerażeniem w oczach patrzą to na mnie, to na pistolet, który trzymam w dłoni. Mój wzrok ląduje na Charlesie S. Winstonie. Facet ma jeszcze ciągle rozpięte spodnie, pośrodku których dostrzegam karmazynową plamę.
– Nie zbliżaj się, synu – ostrzega, podnosząc rękę. – To wola Boga, nie masz na nią wpływu.
Moja mroczna strona, którą starałem się trzymać pod kontrolą, wybucha, a ja witam ją z otwartymi ramionami, pozwalając jej mną zawładnąć.
– Ty popaprany skurwysynie!
Rzucam się na gnoja i powalam go na ziemię.
Przy upadku broń wypada mi z ręki, ale to mnie nie powstrzymuje. Z całej siły walę pięściami w twarz tej gnidy. Napędza mnie wściekłość, przepełnia mnie aż do dna mojego czarnego serca.
Chwytają mnie czyjeś ręce, odciągają, przytrzymują moje ramiona z tyłu. To daje dupkowi szansę na kontratak. Ale nie czuję bólu, tylko furię.
Udaje mi się w końcu wyrwać z rąk, które mnie blokują. Upadam koło spluwy. Sięgam po nią, a gdy widzę, że dupek zbliża się do mojej siostry, nie waham się ani chwili. Huk jest ogłuszający, odbija się echem po pokoju, a kula trafia w sam środek głowy.
Kiedy pada na podłogę, wstaję. Chcę wymierzyć w stronę pozostałych dwóch typów, ale już wybiegają przez drzwi.
– Cade – słyszę ciche łkanie Mii.
Ruszam w jej stronę. Dopiero teraz widzę, jak bardzo z nią źle. Jej drobne ciałko leży w kałuży krwi.
– O nie.
Te dwa słowa z trudem wydobywają się ze ściśniętego gardła. Szybko sięgam do kieszeni po telefon i dzwonię na sto dwanaście, drżącym głosem podając adres. Dyspozytorka prosi, żebym pozostał na linii, ale się rozłączam. Teraz najważniejsza jest moja siostra.
Siadam obok niej na łóżku, rozwiązuję jej nadgarstki, a następnie sadzam ją między swoimi nogami i mocno przyciskam do siebie. Z tego, jak ciężko oddycha, wnioskuję, że nie jest dobrze.
– Dlaczego mi nie powiedziałaś? – pytam z trudem przez zaciśnięte gardło.
– Przepraszam – mówi przez łzy. – Groził, że cię zabije, jeśli coś powiem.
Bała się o mnie. Milczała, żeby mnie chronić. Ogarnia mnie poczucie winy, przeplata się z innymi bolesnymi emocjami, które wciąż we mnie pulsują.
– Boję się. – Płacze.
– Niepotrzebnie, mała. Wszystko będzie dobrze. Obiecuję.
Pochylam się i całuję ją w lepkie czoło. Patrzę, jak po jej bladych policzkach spływają łzy, mieszając się z moimi. Dopiero wtedy uświadamiam sobie, że też lecą mi łzy. Nie znałem dotąd tego uczucia. Ostatni raz płakałem, kiedy żył jeszcze ojciec.
Tulę siostrę z całych sił, bo z całych sił chcę, żeby wszystko było dobrze, ale tak nie jest.
Tamtego dnia moja siostra zmarła na moich rękach, zanim zdążyła przyjechać karetka. Z jej ostatnim oddechem moje serce zamieniło się w kamień. Od tamtej chwili przestałem żyć, a zacząłem tylko egzystować.ROZDZIAŁ 1
Cade
Dziesięć lat później – Irak
Twarda ziemia skrzypi pod moimi butami, kiedy idę między drzewami i kępami trawy do miejsca, gdzie przychodzę od kilku nocy w nadziei, że ona znów tam będzie. Kobieta, która zawładnęła każdą moją myślą i przebiła się przez mur, który mnie samemu wydawał się nie do przebicia.
Kobieta, której nawet nie poznałem.
Czuję jej obecność, jeszcze zanim mogę ją zobaczyć. Jej cudowny głos unosi się w powietrzu niczym harmonijna melodia. Jest jak potężny cios w pierś.
Gdy docieram do trawiastej polany, wreszcie ją widzę. Kolejny raz ten widok porusza mnie do głębi. Siedzi ze skrzyżowanymi nogami, oparta plecami o pień drzewa, grając na gitarze i nucąc coś, co brzmi jak country. To zdecydowanie nie jest mój ulubiony gatunek muzyki, ale mógłbym jej słuchać do końca życia, gdyby tylko to ona codziennie mi śpiewała.
Długie rude włosy opadają falami na jej kark i smukłe ramiona, odbijając promienie słońca. Zauważam, że nie ma dziś na sobie tej samej letniej sukienki co zwykle. Dziś ubrana jest w białą koszulkę bez rękawów i dżinsowe szorty, odsłaniające jej gładkie nogi i schodzone kowbojki. W promieniach zachodzącego słońca wygląda jak nie z tego świata. Przypomina istotę z tych bzdurnych opowieści, jakimi ludzie nabijają sobie głowy – anioła. Ale gdybym wierzył w anioły, przysiągłbym, że ona jest jednym z nich.
Trzy dni temu poszedłem na wieczorny spacer. Potrzebowałem samotności. Zaledwie kilka minut drogi od bazy usłyszałem słodki, delikatny śmiech. Idąc za dźwiękiem, dotarłem na tę polanę, gdzie znalazłem ją, otoczoną wianuszkiem irackich dzieciaków. Ganiała się z nimi.
Gdy na nią spojrzałem, coś we mnie drgnęło, coś, czego nie czułem od lat. Nie wiem dlaczego. Jasne, że jest piękna. Ale spotkałem w życiu wiele pięknych kobiet. Większość z nich też przeleciałem. Jednak w niej było coś, co kazało mi zostać w ukryciu i obserwować ją, dopóki nie odeszła. Przez całą noc i cały następny dzień nie mogłem przestać o niej myśleć, co mnie wkurzało.
Kolejnego wieczoru znów tu przyszedłem, licząc na to, że ją zobaczę i udowodnię sobie, że byłem idiotą i że nie ma w niej nic z tego, co sobie wmawiałem. Zamiast tego, poczułem to samo, co wtedy, tylko jeszcze mocniej, bo tym razem miała ze sobą gitarę i śpiewała. Jej głos wbił mnie w ziemię, zapierał dech. Gdyby to było możliwe, zwaliłby mnie z nóg. Nigdy czegoś takiego nie słyszałem.
Tamtego wieczoru siedziałem i słuchałem przez dwie godziny, jak śpiewa bzdury, których zwykle nie słucham. Czułem się jak dupek, że ją szpieguję, ale nie potrafiłem odejść. Nadal nie rozumiem, dlaczego po dziesięciu latach całkowitego odrętwienia ta śliczna ruda kowbojka wzbudza we mnie coś, czego nikt nigdy nie wzbudzał. Nie jest to ciepło – tego nie potrafię czuć – a jednak coś czuję.
Błądząc wśród tych nieznanych mi dotąd emocji, zastanawiałem się, co, u diabła, robi w takim miejscu. Choć większość wojsk ewakuowano i ogłoszono koniec wojny, nadal jest tu niebezpiecznie, trwa rewolta. Ostatnio jest nawet gorzej, dlatego właśnie tu jestem.
Więc co przygnało tu kogoś takiego jak ona?
Spoglądam na pole, widzę idącego w jej stronę chłopca. Kobieta najwyraźniej go oczekuje i – sądząc po jej uśmiechu – cieszy się na jego widok. Ten uśmiech wywołuje we mnie dziwne uczucie. Nie potrafię go nazwać.
Chłopiec podchodzi do niej nieśmiało, podaje jej biały kwiat. Przyjmując go, kobieta uśmiecha się jeszcze szerzej, a potem całuje go w policzek.
Pieprzony szczęściarz.
Następnie siada i otwiera przed nim ramiona. Chłopiec obraca się i usadawia się jej na kolanach. Ona wkłada mu w dłonie gitarę. Obejmuje go, pomagając mu uderzać w struny. Na twarzy dzieciaka maluje się wielki uśmiech, po czym oboje zaczynają śpiewać.
Znów nie jestem w stanie odejść. Siedzę pod drzewem, czwarty wieczór z rzędu, i chłonę wszystko, co jej dotyczy, zastanawiając się, dlaczego tak na mnie działa.
***
Faith
Cicho śpiewam Hallelujah² z Aadilem – uroczym chłopcem, którego poznałam jakiś czas temu. Jego zaraźliwy uśmiech ogrzewa moje serce. Zdaje się, że kocha muzykę tak samo jak ja. Ćwiczymy wspólnie tę piosenkę od dnia, gdy spotkał mnie tydzień temu, kiedy śpiewałam na polanie. Bardzo słabo mówi po angielsku, ale coraz lepiej idzie mu naśladowanie mnie.
Do Iraku przyjechałam kilka tygodni temu na misję z moim kościołem. To na zawsze odmieniło moje życie. Poznałam wyjątkowych ludzi, wśród nich tego chłopca.
Któregoś dnia wypatrzyłam go, gdy słuchał mnie skryty wśród drzew. Na jego twarzy malował się zachwyt. Gdy do niego podeszłam, był bardzo nieśmiały, ale szybko się do mnie przekonał. Całkowicie skradł mi serce. Od tamtego czasu przychodzi tu codziennie, żeby ze mną pobyć. Wczoraj nawet przyprowadził kolegów i cudownie się bawiliśmy.
Beth, szefowa misji, martwi się, że opuszczam sama teren obozu, więc próbowałam namówić Aadila, żeby przyszedł do nas, ale z jakiegoś powodu boi się ze mną pokazywać. Lęk w jego oczach mnie zmartwił. Nie chciałam naciskać, więc obiecałam mu, że będę tu przychodzić co wieczór, aż do dnia mojego wyjazdu.
Nie wiem, jak sobie z tym poradzę, gdy już nadejdzie ten dzień. Aadil stał się dla mnie bardzo ważny i wcale nie palę się do rozstania.
Gdy piosenka się kończy, Aadil odwraca się do mnie z zadowoloną miną.
– Dziś było lepiej.
– To prawda. Ćwiczyłeś beze mnie?
Potakuje głową.
– Ale tylko tutaj – odpowiada, stukając się w skroń.
– Muszę przyznać, że wyszło ci świetnie. Jestem z ciebie dumna.
Od mojej pochwały aż promienieje. Właśnie chcę zaproponować następną piosenkę, gdy dobiega mnie krzyk. Patrzę w stronę pola. Widzę rozwścieczonego mężczyznę biegnącego w naszą stronę, wykrzykującego coś po arabsku.
Aadil bierze gwałtowny wdech.
– O nie. Mój ojciec.
Zrywa się na równe nogi z przerażeniem na twarzy.
Też wstaję, a następnie kładę dłonie na jego małych, drżących ramionach w nadziei, że to go choć trochę uspokoi. Ale skłamałabym, mówiąc, że sama nie jestem teraz przerażona. Im bliżej jest mężczyzna, tym mocniej wali mi serce.
Aadil zaczyna się gęsto tłumaczyć po arabsku, ale jego ojciec nie ma zamiaru słuchać. Szybko orientuję się, że to ja jestem powodem jego gniewu.
Licząc na to, że może rozumie angielski, pokonuję strach, unoszę w górę ręce i tłumaczę spokojnie, że nie mam złych zamiarów.
– Zamknij się, suko!
To chyba znaczy, że zna angielski.
Gdy jest już wystarczająco blisko, podnosi dłoń, żeby uderzyć Aadila.
– Nie!
Otulam ramionami drobne ciało chłopca, po czym odwracam nas tyłem, przygotowując się na silne uderzenie. Ale ono nie nadchodzi.
Po kilku pełnych napięcia sekundach spoglądam przez ramię i widzę, że stoi za mną wysoki, ciemnowłosy i przerażający mężczyzna. Amerykański żołnierz.
Jego palce zaciskają się na nadgarstku ojca Aadila, powstrzymując cios. Od jego zabójczego spojrzenia przeszywa mnie dreszcz. Na szczęście to nie ja jestem obiektem jego gniewu.
– Pilnuj swoich spraw, żołnierzu – cedzi przez zęby ojciec Aadila. Najwyraźniej brak mu instynktu samozachowawczego, który każdemu normalnemu człowiekowi kazałby nie zadzierać z tym facetem. – Nie wiesz, komu wszedłeś w drogę.
Od silnego pchnięcia mężczyzny ojciec Aadila ląduje na plecach.
– Nie obchodzi mnie, kim jesteś. Zjeżdżaj stąd albo przetrącę ci kark.
Rany!
Sądząc po jego morderczym spojrzeniu, byłby w stanie to zrobić. Jeśli ojciec Aadila ma choć trochę rozumu, weźmie sobie to ostrzeżenie do serca. Dzięki Bogu tak właśnie się dzieje. Wstaje, po czym z wściekłością patrzy najpierw na żołnierza, potem na Aadila. Wrzeszczy na niego po arabsku tak, że chłopiec aż drży ze strachu.
Przytulam go mocniej, starając się dodać mu jak najwięcej otuchy.
Jego ojciec przenosi gniewne spojrzenie z powrotem z chłopca na żołnierza.
– To nie jest koniec. Popełniłeś wielki błąd – grozi, a potem rusza tam, skąd przyszedł.
Żołnierz wydaje się tym zupełnie nieporuszony. Wyraz jego twarzy pozostaje zimny i surowy aż do chwili, gdy ojciec Aadila znika za drzewami.
Wzdycham z ulgą, przyspieszony puls zaczyna zwalniać. Już chcę podziękować Amerykaninowi, ale moją uwagę odwraca pociągający nosem Aadil. Klękam przed nim, biorę jego małą, przestraszoną twarz w drżące dłonie.
– Wszystko w porządku, Aadil?
– Nie, muszę iść do domu.
Na myśl, co może się stać, gdy stąd odejdzie i sam stanie twarzą w twarz ze swoim ojcem, ogarnia mnie panika.
– To nie jest najlepszy pomysł. Tata jest teraz bardzo zły. Może zostaniesz tu ze mną jeszcze chwilę, dasz mu czas ochłonąć?
Choć mam wrażenie, że nie ochłonie nawet za milion lat.
Chłopiec kręci głową na tę sugestię.
– Im później wrócę, tym będzie gorzej.
Na te słowa moje serce ogarnia strach.
– Aadil, boję się o ciebie. Wróć ze mną do obozu, zastanowimy się, jak ci pomóc.
– Dam sobie radę, obiecuję. Pójdę do Ommah.
Do matki.
Zarzuca mi ramiona na szyję i całuje w policzek. Emocje ściskają mi gardło, a oczy napełniają się łzami, kiedy oddaję uścisk.
– Proszę, przyjdź tu znów, żebym wiedziała, że nic ci nie jest – szepczę błagalnie.
– Przyjdę, jak będę mógł. Obiecuję.
Wyswobadza się z uścisku, po czym nieśmiało spogląda na żołnierza.
– Dziękuję panu. – Mówi cicho, a potem rusza biegiem w tę samą stronę co jego ojciec.
Patrzę, jak znika między drzewami, przerażona tym, co może go czekać. Wstaję, odwracam się do mężczyzny, przełykając nerwowo i oblizując nagle wyschnięte usta. Jego obecność cały czas wywołuje poczucie zagrożenia.
– Dziękuję. – Z trudem wymawiam to słowo. – Nie wiem, skąd się tu wziąłeś, ale cieszę się, że tak się stało. Był…
– Co ty sobie, do cholery, myślisz, paniusiu?
Od jego szorstkiego głosu aż się wzdragam. Zaskoczył mnie gniew skierowany we mnie.
– Słucham?
– Powiedziałem, co ty sobie, kurwa, myślisz? Nie wiesz, że wojna między nimi a nami skończyła się ledwie parę miesięcy temu? To niebezpieczne, zwłaszcza dla takich jak ty.
Takich jak ja?
– A ty, proszę, jak gdyby nigdy nic, szwendasz się i brzdąkasz na gitarze, jakby to był jakiś La La Land.
– Hej! – Klaszczę mu dłońmi przed nosem, przerywając jego bezczelny wywód. – Po pierwsze, koleś, doskonale wiem, jak niebezpiecznie może tu być. Mój obóz jest kilka minut drogi stąd i zawsze jestem ostrożna…
– Ostrożna? – krzyczy. – Podskakiwanie przed pięścią faceta wymierzoną w twoją twarz nazywasz ostrożnością? Jezu, jeśli to jest według ciebie ostrożne, to chciałbym wiedzieć, jak wygląda w twoim wydaniu zachowanie bezpieczne.
– A co niby miałam zrobić? Miałam stać i patrzeć, jak bije Aadila. A w ogóle, kim ty jesteś, żeby się na mnie wydzierać? Ty… ty nadęty palancie!
Odwracam się na pięcie i ruszam w swoją stronę, ale mój ognisty temperament bierze górę. W pół kroku staję, po czym zawracam z wysoko podniesionym czołem i wrogim spojrzeniem – równie wrogim jak jego.
Mimo gniewu zauważam, że świetnie pachnie.
Wredny, pysznie pachnący palant.
Nie pozwalam, by jego wielkie ciało i beznamiętny wyraz twarzy mnie onieśmieliły. Usztywniam ramiona, po czym wbijam palec w jego klatkę piersiową.
– Chcę, żebyś wiedział, że nie jestem jakąś idiotką, która brzdąka na gitarze w La La Landzie. Zanim zaczniesz oceniać kogoś, kogo nawet nie znasz, koleś, może następnym razem naucz się trochę ostrożniej dobierać słowa. A gdy ktoś mówi „dziękuję”, odpowiada się „nie ma za co”. A nie na niego naskakuje i wrzeszczy. Więc… no! To wszystko, co miałam do powiedzenia.
Czując się nieco lepiej po tym, jak pokazałam mu jego miejsce, odwracam się do niego tyłem i idę po gitarę. Ale nim zdołałam do niej dotrzeć, noga wpada mi w dołek i tracę równowagę. Przeszywa mnie ostry ból w kostce. Wymachując rękami w powietrzu, żeby utrzymać balans, ostatecznie z głośnym jękiem ląduję boleśnie na pupie.
Boże, nie! To się nie dzieje.
Policzki mi płoną, nabierają koloru moich włosów, gdy czuję za plecami bezczelnego, seksownego żołnierza. Pewnie pęka ze śmiechu, ale w tej chwili moje urażone ego nie pozwala mi sprawdzić.
Z taką dozą godności, na jaką mnie stać w tym momencie, wstaję z ziemi, ale gdy tylko opieram się na bolącej kostce, ta mnie zawodzi. Z sykiem padam na ziemię.
– Spokojnie, petardo – mówi dupek, podchodząc do mnie i klękając.
Spodziewam się zobaczyć na jego twarzy rozbawienie, ale ze zdziwieniem odnotowuję tę samą surową minę, jaką miał przez cały czas.
– Nic mi nie jest. Zaraz się pozbieram – mamroczę.
Warczy pod nosem, słysząc moje kłamstwo, a następnie sięga do mojej nogi.
Odskakuję. Duma nie pozwala mi przyjąć pomocy.
– Powiedziałam, że nic mi nie jest. Wracaj do tego, co robiłeś, zanim się tu zjawiłeś i zacząłeś na mnie wrzeszczeć
Zaciska zęby, strasznie przy tym zgrzytając.
– Słuchaj, przepraszam, że na ciebie nawrzeszczałem, okej? – rzuca bez cienia poczucia winy. – A teraz pozwól mi obejrzeć tę cholerną kostkę i sprawdzić, czy nie jest skręcona.
Otwieram usta oburzona tą bezczelnością.
– To mają być przeprosiny?
– Innych ode mnie nie usłyszysz. A teraz pokaż tę cholerną nogę!
Jestem zbyt wstrząśnięta jego zachowaniem, by zdołać mu umknąć jeszcze raz. Szybko chwyta mój but i ostrożnie przysuwa do siebie. Zaciskam zęby i odwracam się w drugą stronę, gdy go zdejmuje. Jego wielkie, ciepłe dłonie są jak gorąca pieszczota dla mojej nagiej łydki. Delikatny dotyk nie pasuje do jego surowości, sprawia, że gwałtownie nabieram powietrza, a moje zdradliwe ciało zaczyna odczuwać coś, czego nie powinno.
Spogląda na mnie. W jego czarnych źrenicach pojawia się ledwie widoczne ciepło. Szybko odwraca wzrok i odchrząkuje, potem mamrocze jeszcze jedno „przepraszam”, myśląc, że ten gwałtowny wdech wywołany był bólem.
Kiedy on ogląda moja kostkę, ja z podziwem oglądam jego. Niemiłe usposobienie nie jest w stanie przyćmić niewątpliwej urody. Jego ciemne rozczochrane włosy są nieco przydługie jak na żołnierza, ale doskonale pasują do ciepłej karnacji i oczu otoczonych grubymi, ciemnymi rzęsami. Takich rzęs mogłaby pozazdrościć mu niejedna kobieta.
Obcisła koszulka bez rękawów eksponuje smukłe mięśnie i czarny tatuaż zdobiący oba przedramiona. Ciągnie się aż po barki i kończy na obojczyku. Wszystko w nim jest mrocznie piękne i kojarzy mi się z upadłym aniołem.
Jego chrząknięcie przywraca mnie do rzeczywistości. Czerwienię się, uświadamiając sobie, że zostałam przyłapana na studiowaniu go.
Ogarnij się, Faith!
Delikatnie uciska moją kostkę kciukami.
– Boli?
Zaprzeczam ruchem głowy, bojąc się, że mój głos mnie zdradzi.
– Nie jest skręcona, ale będzie boleć przez jakiś czas.
Kiedy puszcza moją stopę, od razu brakuje mi jego ciepłych dłoni.
– Na pewno wszystko jest w porządku – mówię, unikając kontaktu wzrokowego. – Posiedzę tu chwilę i postaram się ją trochę rozruszać, zanim spróbuję iść.
Kiedy nie rusza się z miejsca, spoglądam na niego i widzę, że wpatruje się w mój dekolt. Jego oczy są teraz jeszcze surowsze i mroczniejsze niż wcześniej.
Zerkam w dół i uświadamiam sobie, że patrzy na mój krzyżyk. Nerwowo chwytam metalowy przedmiot, zupełnie zbita z tropu tą nową falą gniewu, która go ogarnia.
Jego oczy spotykają moje. Mogłabym przysiąc, że dostrzegłam na jego twarzy ból, ale pojawił się i zniknął tak szybko, że zaczynam myśleć, że to tylko moja wyobraźnia.
Sytuacja robi się jeszcze bardziej niezręczna.
– Cóż, dziękuję za obejrzenie mojej kostki. Do widzenia. – Mrugam zażenowana swoją żałosną próbą pożegnania.
Chrząka zupełnie nieurażony.
– Niezły strzał, Ruda. Ale nie zostawię cię tu samej po tym, co zaszło.
Nie mogę zaprzeczyć, że moje serce drgnęło na dźwięk tego przezwiska.
– Nie musisz zostawać. On na pewno nie wróci. Przyszedł tu z powodu Aadila.
Na wspomnienie chłopca czuję ścisk w żołądku.
– Co ty tu w ogóle robisz? – pyta.
Patrzę na niego i pytająco przechylam głowę.
– W Iraku – dodaje.
– Jestem na misji, z moim kościołem.
W jego oczach znów pojawia się coś mrocznego, ale nim zdołam się nad tym zastanowić, odwraca wzrok.
– A ty? – pytam. – Jesteś żołnierzem, tak jak mówił ojciec Aadila?
– Coś w tym rodzaju – odpowiada, nie wyjaśniając nic więcej.
– Skąd wiedziałeś, że potrzebujemy pomocy?
– Byłem na spacerze.
– Twoja baza jest blisko?
Odpowiada pojedynczym skinieniem głowy.
– Ktoś ci już mówił, że straszny z ciebie gaduła?
Miałam nadzieję, że się uśmiechnie, ale tego nie zrobił.
Dobra…
Ma szczęście, że tak dobrze wygląda, bo osobowością nikogo by nie oczarował. Zamiast czuć się urażona albo nawet przestraszona wibracjami, jakie wysyła, jestem nim zaintrygowana.
– Jak się nazywasz? – pytam, chcąc się dowiedzieć o nim jak najwięcej, zanim sobie pójdzie. Kiedy nie odpowiada, naciskam. – Daj spokój. To tylko dwa słowa. Na pewno twój zasób słownictwa jest wystarczający.
Patrzy na mnie bez rozbawienia. Najwyraźniej nie bawi go moje poczucie humoru. Już zaczynam myśleć, że się nie odezwie, ale chwilę później przychodzi zaskoczenie.
– Cade Walker.
Oczywiście, nawet nazywa się seksownie.
– Pasuje do ciebie – komplementuję go.
Zamiast podziękować, dalej się na mnie gapi.
Jezu, co jest z tym gościem?
– Cóż, miło mi cię poznać, Cadzie Walkerze. Ja nazywam się Faith Williams.
Wybucha śmiechem, choć nie powiedziałam nic zabawnego.
– Oczywiście.
Wzdrygam się od jego szorstkiego tonu.
– Nie podoba ci się moje imię?
Kiedy nie odpowiada, próbuję wyciągnąć własne wnioski, przypominając sobie, w jaki sposób patrzył na mój krzyżyk.
– Masz jakiś problem z Bogiem, Cadzie Walkerze?
– Trudno mieć problem z czymś, w co się nie wierzy.
Nie uraziła mnie ta odpowiedź. Szanuję przekonania innych. Ale muszę przyznać, że mnie zasmuciła. Najwyraźniej ma znacznie większy problem z Bogiem niż brak wiary w niego.
– Z kostką już lepiej? – pyta, zmieniając temat, po czym wstaje.
Najwyraźniej to pożegnanie. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego jestem zawiedziona, że nie będę mogła więcej z nim porozmawiać. Raczej nie jest duszą towarzystwa.
– Tak. Już jest dobrze.
Kiedy zbieram się do wstania, podaje mi rękę. Podnoszę na niego wzrok, zdziwiona tym gestem. Jego surowe spojrzenie stało się nieco łagodniejsze, kiedy czeka, aż przyjmę pomoc. Zmienność nastrojów tego faceta jest jak smaganie biczem.
Kładę moją drobną dłoń w jego wielkiej. Ogarnia mnie to samo uczucie co wtedy, gdy dotykał mojej nogi. To dla mnie coś zupełnie nowego, podoba mi się. Gdy pociąga mnie w górę, czuję jego czysty, męski zapach. Muszę wytężyć całą swoją silną wolę, by się do niego nie przytulić.
Naprawdę tracę nad sobą kontrolę.
Szybko puszcza moją rękę. Najwyraźniej ta bliskość nie wywołuje w nim takich emocji jak we mnie. Staram się nie czuć tym urażona.
– W każdym razie… jeszcze raz dziękuję.
Kuśtykając, ruszam po gitarę. Na plecach czuję jego twardy, świdrujący wzrok.
– Hej, Ruda!
Ignoruję niewielki dreszcz, jaki wywołuje to przezwisko wypowiedziane jego niskim głosem, i odwracam się do niego.
– Lepiej nie przychodź tu więcej. Zwłaszcza sama.
Zastanawiam się, dlaczego się tym przejmuje.
– Przykro mi, ale zamierzam bywać tu każdego wieczoru tak długo, aż zjawi się Aadil. Tylko tutaj może mnie znaleźć.
Na jego twarzy pojawia się gniew.
– Nie możesz tu być sama. To zbyt niebezpieczne. Dlaczego tego nie rozumiesz?
Zamiast się zdenerwować jego gburowatą odpowiedzią, posyłam mu szeroki uśmiech.
– W takim razie może się jeszcze spotkamy, Cadzie Walkerze.
Pochylam się, żeby wziąć gitarę. Czuję, jak żołnierz obserwuje każdy mój ruch.
Mam przeczucie, że nie widzę dziś Cade’a Walkera po raz ostatni. A przynajmniej taką mam nadzieję.ROZDZIAŁ 2
Cade
Następnego wieczoru znów idę w to samo miejsce, choć wiem, że nie powinienem. Przyrzekłem sobie, że nie będę się do niej zbliżał, że to nie moja sprawa. Ale wiem, że z powodu tego dzieciaka tam wróci, a na myśl, że mogłoby się jej coś stać, żołądek podchodzi mi go gardła i ogarnia mnie przerażenie.
Tak w każdym razie tłumaczę sobie mój powrót tutaj. Fakt, że nie mogę przestać myśleć o seksownej rudej, nie ma z tym nic wspólnego. Z daleka wydawała mi się piękna, ale to nic w porównaniu z tym, jak wyglądała z bliska.
Miała kremową cerę, nieskazitelną, jeśli nie liczyć drobnych piegów na idealnie kształtnym nosie. Jej wyraziste szmaragdowe oczy podkreślały kolor ciemnorudych włosów, które kaskadami spływały wzdłuż zgrabnych ramion. Była absolutnie doskonała, poza jedną rzeczą… jedną bardzo poważną rzeczą.
Na myśl o tym pieprzonym łańcuszku na jej szyi zgrzytam zębami. Wkurza mnie, że po tym, gdy dowiedziałem się, kim jest, że jest wierząca, nadal jej pragnę. To dlatego, że nigdy nie spotkałem dziewczyny takiej jak ona. Na pewno żadnej, która by mnie tak zaintrygowała.
Pod tą delikatną, śliczną powierzchownością kryła się prawdziwa petarda. Kiedy na nią naskoczyłem, że tu przyszła, od razu się odgryzła, co nie pozostawiło mojego fiuta obojętnym. Do tego widziałem, jak gapiła się na mnie, gdy oglądałem jej kostkę. I ten rumieniec, którym się oblała, gdy ją na tym przyłapałem. Z trudem powstrzymałem się od zerwania z niej ubrania, żeby sprawdzić, jak daleko sięgał ten rumieniec.
Moje rozważania ustają, gdy docieram do polanki. Znów tam jest – siedzi pod drzewem z głową opartą o pień. Gra na gitarze. Zachodzące już słońce rzuca na nią poświatę, w której wygląda na tak niewinną, jak się wydaje.
Ruszam w jej stronę, bo teraz, kiedy już się poznaliśmy, obserwowanie jej z daleka byłoby jeszcze bardziej perwersyjne niż przedtem.
Kiedy do niej podchodzę, ma zamknięte oczy, ale czuje moją obecność.
– Cieszę się, że wróciłeś, Cadzie Walkerze.
Na dźwięk mojego imienia wypływającego z jej ust mój fiut podskakuje.
Ruda otwiera oczy – jej szmaragdowe tęczówki i powitalny uśmiech są jak cios w pierś.
Odpycham uczucie ciepła, które próbuje wkraść się do mojego serca, i siadam obok niej, ale nie za blisko. Już wiem, że ta mała jest niebezpieczna.
– Nie ekscytuj się tak, Ruda. Nie dałaś mi wyboru. Przecież wiedziałem, że znów przyjdziesz tu sama.
Moja niechętna postawa zupełnie jej nie odstrasza, dalej się uśmiecha.
– Też się cieszę, że cię widzę, Faith – przedrzeźnia mnie.
Odchrząkuję, zupełnie nierozbawiony jej sarkazmem.
– Mały nie przyszedł? – pytam, zmieniając temat.
Kręci przecząco głową, jej twarz robi się smutna.
– Mam nadzieję, że dziś się zjawi. Bardzo się o niego martwię.
Postanawiam trzymać gębę na kłódkę i nie dzielić się swoimi przemyśleniami na ten temat. Jest wiele powodów, dla których mógł nie przyjść, żaden by jej nie pocieszył.
Zapada cisza. Patrząc przed siebie, czuję jej palące spojrzenie na policzku.
– Nie ubierasz się jak żołnierz – mówi.
Kładę się na wyschniętej trawie z rękami skrzyżowanymi pod głową.
– Nie mówiłem, że jestem żołnierzem.
– Ale powiedziałeś, że…
– Powiedziałem: „coś w tym rodzaju”…
– Więc kim? – przerywa mi. – Siły specjalne? CIA? Marynarka? Marine?
Unoszę brew.
– Mój dziadek był marine. Nie jestem specjalistką, ale coś tam wiem.
– Dziwi mnie, że nie ma nic przeciwko wyjazdowi swojej wnuczki w takie miejsce.
Wzrusza ramionami.
– Martwił się, podobnie jak mój ojciec, choć to z jego kościołem tu jestem.
Podnoszę głowę tak gwałtownie, że aż przeszywa mnie ból w karku.
– Twój ojciec jest pastorem?
Moje pytanie brzmi szorstko i bezlitośnie, a głos mam przepełniony gniewem, który czuję.
Przechyla głowę, studiuje mnie.
– Tak, jest pastorem.
Przerażenie ściska mi żołądek. Może wcale nie jest taka niewinna, jak myślałem? Może coś jej robił? Niewyobrażalne rzeczy?
Zaciskam zęby, żeby opanować gniew, jaki we mnie szaleje.
– Ciekawi mnie jedna rzecz, Cadzie Walkerze. Jak człowiek honoru, walczący za swój kraj, może nie wierzyć w Boga?
– Nie stawiaj mnie w dobrym świetle ze względu na zawód, który wykonuję. Nie ma we mnie nic godnego podziwu.
Przygląda mi się jeszcze intensywniej.
– Trudno w to uwierzyć w przypadku kogoś, kto ryzykuje życie dla swojego kraju.
Potrząsam głową, bo jej słowa świadczą o tym, jaka jest naiwna.
– Jestem idealny do tej roboty. Nie mam rodziny. Nie boję się śmierci. Nie mam problemu z pozbawianiem życia tych, którzy na to zasługują.
– Nie masz rodziny? – pyta cicho.
W jej głosie słychać oczywisty smutek. Nie potrzebuję jej współczucia. W tym nie ma nic przygnębiającego.
– Nie.
– Nie masz ojca?
– Nie żyje.
– Przykro mi – szepcze.
– Niepotrzebnie. Mnie nie jest.
Nadal gapi się na mnie, ale ja wpatruję się w niebo.
– A matka? – pyta ostrożnie.
– Nie wiem i nie obchodzi mnie to.
– A…
– Dość tych pytań! – rzucam szorstko i zaraz tego żałuję, widząc, jak się wzdryga.
– Przepraszam. Nie chciałam być wścibska.
Zamiast przyjąć przeprosiny, zmieniam temat.
– Powiedz mi, Ruda, co jest z tobą i twoją muzyką?
Pytanie ją rozluźnia i wywołuje piękny uśmiech na jej ślicznej twarzy. Opierając się plecami o drzewo, zaczyna cicho recytować słowa wiersza.
– Muzyka mówi, czego nie wyrażą słowa. Przynosi wytchnienie umysłowi. Leczy złamane serce. Spływa z nieba, by uleczyć duszę. – Spogląda na mnie. – Widzisz, Cade, Bóg i muzyka są dla mojej duszy tym, czym tlen dla ciała.
Wszystko to rozumiem, poza tą częścią o Bogu. Nawet trochę mi jej żal, że żyje w takiej iluzji. Ale wiem, że to nie jej wina. To ojciec wmówił jej to wszystko. Żołądek znów podchodzi mi do gardła na myśl o tym, do czego jeszcze mógł ją namówić. Szybko odpycham od siebie niepokojącą myśl, bo nie mogę jej znieść.
– Muszę przyznać, że jesteś w tym niezła – mówię, wracając do tematu muzyki. – Dlaczego z tego nie żyjesz?
– Myślę, że gdybym robiła to dla pieniędzy, nie sprawiałoby mi już takiej przyjemności. Ciekawi mnie tylko jedna rzecz, Cade. Kiedy słyszałeś, jak śpiewam?
Szlag! Właśnie sam się wsypałem.
Nie odpowiadam, wiedząc, że już się z tego nie wygrzebię.
Cicho zachichotała.
– Spokojnie, Walker, twój sekret jest ze mną bezpieczny.
Zerkam na nią kątem oka i zastanawiam się, czy by nie zetrzeć z jej twarzy tego samozadowolenia, przewracając ją i zatapiając się w niej – założę się, że tak słodkiej i ciasnej cipki jeszcze nie miałem.
– Kocham muzykę – wyznaje, wyrywając mnie z moich perwersyjnych fantazji. – Uwielbiam Elvisa, Johnny’ego Casha i Beatlesów. Słucham country, staroci i rock’n’rolla. Każda piosenka to historia zrodzona z czyjegoś serca i duszy. Jestem całkiem niezła w ocenianiu ludzi na podstawie gatunku muzyki, którego słuchają – dodaje z dumą.
– Tak? No to co powiesz o mnie?
Podejmuje wyzwanie, sięga do pokrowca na gitarę po swój telefon, a następnie wstaje z ziemi.
– Zabrałaś ze sobą do Iraku iPhone’a? – pytam, patrząc na nią ze zdziwieniem.
– Jasne. Słucham na nim muzyki i robię zdjęcia.
Najwyraźniej przeszukuje swoją playlistę. Kiedy odnajduje to, czego szuka, jej śliczną twarz rozjaśnia uśmiech.
– Moim zdaniem to do ciebie pasuje.
Z jej telefonu rozlega się We’re Not Gonna Take It Twisted Sisters. To dobry wybór i całkiem celny strzał w mój gust. Ale najzabawniejsze jest, jak jej rude włosy falują w powietrzu, gdy potrząsa głową w rytm muzyki. Po trzydziestosekundowym kołysaniu się do tekstu piosenki odrzuca głowę w tył i wybucha śmiechem. Jego dźwięk rozchodzi się wokół i przenika w głąb mojego serca.
Kiedy wreszcie na mnie spogląda, milknie. Otwiera usta.
– Czy to uśmiech, Cadzie Walkerze?
Błyskawicznie uświadamiam sobie, że kąciki ust mam lekko uniesione.
Łapie się za pierś, jakby dostała ataku serca, i teatralnie upada na ziemię.
– Spokojnie, moje serce. A jednak gdzieś tam, głęboko w środku, ten mężczyzna ma poczucie humoru.
Widząc moje gniewne spojrzenie, śmieje się jeszcze bardziej. Najwyraźniej uważa, że jest cholernie zabawna.
– Wyluzuj, Ruda. Myślałem tylko o tym, jak niedorzecznie wyglądasz.
Niedorzecznie słodko, ale to zostawiam dla siebie.
Zamiast poczuć się urażona, przysuwa się bliżej. Jej głowa leży teraz tuż obok mojej.
– Mogę wyglądać niedorzecznie każdego dnia, jeśli to wywoła uśmiech na twojej przystojnej twarzy, Walker.
Mój fiut twardnieje. Patrzę na jej pełne usta – są stworzone do całowania. Zbieram całą swoją silną wolę, żeby tego nie zrobić. Nie zasługuję nawet na to, żeby oddychać tym samym powietrzem co ona, a co dopiero ją całować.
Uśmiecha się. Wie doskonale, o czym myślę.
– Masz dziewczynę, Cadzie Walkerze?
Dlaczego zwraca się do mnie imieniem i nazwiskiem, i dlaczego mi się to podoba?
– Nie miewam dziewczyn, tylko się z nimi rżnę, Ruda.
Moja szczera odpowiedź nie peszy jej tak, jakbym się tego spodziewał.
– Mmmmm – odpowiada cicho, potem kładzie się koło mnie, zbyt blisko, bym czuł się komfortowo. Wywołuje we mnie dziwne rzeczy, wywołuje uczucia, których nie rozumiem. Wkurza mnie to. – I tak oto nadal czekam na mój pierwszy pocałunek.
Zamieram, odwracam głowę w jej stronę.
– Chcesz mi powiedzieć, że jeszcze nigdy się nie całowałaś?
– Oczywiście, że się całowałam – odpowiada, chichocząc.
Dlaczego wkurza mnie ta odpowiedź?
– Ale to nie był ten pocałunek.
Co to, do cholery, znaczy?
Odwraca się do mnie z uśmiechem. Musiała dostrzec konsternację na mojej twarzy.
– No wiesz… ten pocałunek. Pocałunek, który przenika cię na wskroś. Kiedy twoje usta dotykają tych drugich ust i wszystko wokół przestaje istnieć. I choćbyś był w najbardziej zatłoczonym, najgłośniejszym miejscu na świecie, w tej jednej chwili wszystko zamiera i cichnie. Jakbyście tu i teraz byli jedynymi ludźmi na świecie. Ten jeden pocałunek będziesz pamiętać do końca życia i już nigdy więcej się nie zdarzy, chyba że z tą samą osobą, bo to był właśnie ten pocałunek.
Mrugam, patrząc na nią z niedowierzaniem. Chyba nie mówi poważnie. Szybko uświadamiam sobie, że jednak tak. Może ta mała jest śliczna, ale żyje w iluzji.
– Nie chciałbym cię odzierać ze złudzeń, Ruda, ale będziesz na niego czekać do końca życia, bo nic takiego nie istnieje.
Spogląda na mnie.
– Ty też go jeszcze nie przeżyłeś, co, Walker?
Powstrzymuję się od przewrócenia oczami jak panienka.
– Uwierz mi, nie ma czegoś takiego. Taka sama bujda na resorach jak miłość. Wmawiasz to sobie, kurwa.
– Nie wierzysz w miłość? – Moje spojrzenie wywołuje w niej śmiech. – No cóż, mów za siebie, Cade. Ja pewnego dnia przeżyję ten pocałunek. Zamierzam też się zakochać.
Chrząkam.
– Życzę szczęścia.
– Dziękuję, ale nie będzie mi potrzebne. I choć chciałabym bardzo zostać dłużej i przedstawić ci powody, niestety to będzie musiało zaczekać do jutra, bo już pora na mnie.
Odsuwa się, podnosi gitarę, po czym chowa ją do pokrowca. Kiedy się pochyla, mój wzrok ląduje na jej tyłku w nadziei, że sukienka podniesie się trochę wyżej i zobaczę, co ma pod spodem. Niestety, nadzieja okazała się próżna.
Ruda wstaje, spogląda na pole z poważnym wyrazem twarzy.
– Mam nadzieję, że jutro Aadil się zjawi.
Mam przeczucie, że to się nie zdarzy, ale zachowuję je dla siebie.
Kiedy spogląda na mnie, znów się uśmiecha.
– Tak czy siak, mam nadzieję, że zobaczymy się jutro, Cadzie Walkerze.
Posyła mi całusa i, kołysząc swoją pupą w stylu country, wolno odchodzi przez pole.
Patrzę, jak się oddala, i już tęsknię za jej głosem oraz widokiem jej uśmiechu.
Kurwa, co się ze mną dzieje?