- promocja
Wallis Simpson. Księżna - ebook
Wallis Simpson. Księżna - ebook
Rok 1928. Do Londynu przybywa z mężem Amerykanka w średnim wieku i przeciętnej urody. Nie ma pieniędzy ani znajomości, pierwsze miesiące w tym mieście przynoszą jej jedynie zawód i rozgoryczenie. Chcąc wypełnić pustkę samotnych dni, namiętnie czytuje modne pisma i chłonie wiadomości z życia towarzyskich elit Londynu.
Jej los ulega nagłej odmianie, gdy dzięki pewnemu zaproszeniu uzyskuje dostęp do kręgów towarzyskich księcia Walii, następcy tronu. Od pierwszego spotkania książę jest zauroczony jej amerykańskim akcentem i prostolinijnym sposobem bycia. Wallis Simpson wnosi powiew świeżego powietrza w duszną dworską atmosferę jego codziennej egzystencji. W miarę upływu czasu coraz mocniej łącząca ich przyjaźń przeradza się w miłość.
Wallis zdaje sobie sprawę, że jej szczęście nie może trwać wiecznie. Książe w końcu poślubi odpowiednią kandydatkę na królową, a ona wróci do męża. Nagła śmierć Jerzego V ostatecznie przesądza o dalszym biegu wydarzeń. Książę Walii zostaje królem Edwardem VIII. Wtedy jednak, ku zdumieniu i przerażeniu Wallis, oznajmia, że nigdy nie dopuści do ich rozstania. Bajkowy romans zmienia się w koszmar. Cała rodzina królewska zwraca się przeciw niej, a król Edward VIII, nie uzyskawszy zgody na ich małżeństwo, postanawia zrzec się tronu.
Wallis Simpson staje się przedmiotem kampanii oszczerstw i powszechnej nienawiści, kobietą oskarżaną o upadek monarchii, symbolem wszelkiego zła i bohaterką królewskiego skandalu stulecia.
WENDY HOLDEN pracowała jako dziennikarka „The Sunday Times”, „Tatlera” i „The Mail on Suday”, zanim zdecydowała się poświęcić karierze literackiej. Trzynaście jej powieści znalazło się w pierwszej dziesiątce brytyjskiej listy bestsellerów. Jej prozę charakteryzuje szybkie tempo, humor i błyskotliwy styl. Wendy jest mężatką i ma dwoje dzieci, mieszka w Derbyshire.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-8827-9 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pogrzeb księcia Windsoru, czerwiec 1972 r.
Tym razem ją wyprzedził. W trumnie z angielskiego dębu odleciał na pokładzie samolotu Królewskich Sił Powietrznych. Nie chciała, by był sam w tej ostatniej podróży, ale rozpacz zupełnie pozbawiła ją sił i lekarz stanowczo zalecił, by została w Paryżu. Kilka dni później przybył prywatny samolot królowej, by zabrać ją na pogrzeb do Anglii. Wkrótce mieli lądować. Wallis patrzyła na rozciągający się w dole szary i płaski Londyn, rozpoznając lśniącą wstęgę Tamizy, a potem Tower, Tower Bridge i katedrę Świętego Pawła.
Zerknęła na swe odbicie w lustrze kabiny. W jego oczach zawsze była młoda i piękna, więc nigdy nie czuła się staro. Teraz jednak, gdy odszedł, zdała sobie nagle sprawę, że już dawno przekroczyła siedemdziesiątkę.
Puder nałożony na twarz nie krył pomarszczonej skóry, ongiś tak jasnej i gładkiej, szkarłat pomadki nie przywrócił kształtu ustom, a farba i lakier – połysku dawniej czarnym, a teraz siwym włosom. Nie zmienił się jedynie ciemny błękit obrysowanych kredką oczu, nadal zdumionych i przepełnionych grozą.
Wciąż nie mogła uwierzyć w to, co się stało. Była pewna, że to tylko sen i że zaraz się ocknie w sypialni swego domu w Bois de Boulogne – Bła de Bolon, jak wymawiała tę nazwę swym gardłowym amerykańskim akcentem.
Jej towarzyszka siedząca w fotelu naprzeciw poruszyła się nerwowo.
– Jeśli nawet Queens Flight to najbardziej prestiżowe samoloty na świecie, trudno uznać je za równie wygodne – rzekła, lekko się krzywiąc.
Wallis rzuciła Grace smutny uśmiech. Wiedziała, że przyjaciółka udaje niezadowolenie jedynie po to, by oderwać ją od myśli o tym, co wkrótce nastąpi. Nie wiedziała, jak zniesie udrękę, na którą była skazana.
– Ta Czerwona Droga jest jednak przydatna – dodała Grace, mając na myśli niewidoczny czerwony dywan na niebie przeznaczony wyłącznie dla królewskiej floty powietrznej.
– To się nazywa Specjalny Korytarz Powietrzny – poprawiła ją Wallis. – I dobrze o tym wiesz.
Grace była wcześniej żoną księcia Radziwiłła, który następnie ożenił się z Lee, siostrą Jacqueline Kennedy. Natomiast ona w wyniku kolejnego małżeństwa została hrabiną Dudley. Znały się z Wallis i przyjaźniły od lat, tym bardziej, że oprócz cierpkiego poczucia humoru łączył je podobny gust oraz dystans do brytyjskiej arystokracji. Poza tym obie były cudzoziemkami – Grace pochodziła z Dubrownika, a Wallis była Amerykanką. I żadna z nich nie miała arystokratycznego pochodzenia.
– Mimo wszystko jestem wdzięczna Lilibet – ciągnęła Wallis. – Była naprawdę miła. Jej odwiedziny sprawiły nam radość.
Po dziesięcioleciach zimnej wojny z Windsorami było to prawdziwym zaskoczeniem. Ministerstwo Spraw Zagranicznych nieoczekiwanie im przekazało, że podczas oficjalnej pięciodniowej wizyty we Francji królowa pragnie odwiedzić swego stryja w jego paryskim domu.
Lilibet musiała słyszeć o ciężkim stanie zdrowia byłego króla Anglii, który cierpiał na nieuleczalny nowotwór. Krążyły bowiem pogłoski, że mimo serii naświetlań jego życie wisi na włosku. Najwyraźniej chciała się pożegnać, ale dopiero później ujawniono ryzyko związane z tym planem, któremu brytyjski ambasador w Paryżu był zdecydowanie przeciwny. Zgon eksmonarchy przed wyjazdem królowej z Anglii mógłby spowodować katastrofalne skutki dla stosunków francusko-brytyjskich. Oznaczałby bowiem konieczność odwołania oficjalnej wizyty, co byłoby obraźliwe dla prezydenta de Pompidou.
W innych okolicznościach komiczny aspekt tej sytuacji rozbawiłby zapewne byłego króla Edwarda VIII, ale teraz musiał sprostać zadaniu. Nigdy w ciągu ostatnich trzydziestu sześciu lat nie posiadał takiego znaczenia. Kraj go potrzebował, toteż najwyższym wysiłkiem woli zebrał resztki sił i czekał na swą kolej przez cały czas trwania królewskiej wizyty. Tymczasem Lilibet się nie spieszyła – olśniewała kolejnymi tiarami na bankietach w Wersalu i ambasadzie brytyjskiej, a następnie zwiedzała Prowansję i oglądała wyścigi konne. W końcu jednak w słoneczne majowe popołudnie pojawiła się na route du Champ dEntraînement w towarzystwie księcia Filipa i Karola.
Mimo wdzięczności dla bratanicy swego męża Wallis wzdrygnęła się na widok jej niebieskiego kapelusza rażąco niedobranego do kostiumu z plisowaną spódniczką. W tym pomieszaniu stylów brylantowa broszka w kształcie kokardy i trzy sznury wspaniałych pereł zupełnie się gubiły. Nie potrafiła pojąć, jak przy tak naturalnej urodzie i olśniewającej cerze można wszystko skutecznie zniweczyć.
Filip w swym długim płaszczu przypominał rozdrażnionego dyrektora banku, a Karol w pasiastej koszuli i krzykliwym krawacie zdawał się zakłopotany. Żałośnie marszcząc brwi, opuścił ramiona pod tweedową marynarką w kratę, sprawiając wrażenie znużonego i rozczarowanego.
Wallis ogarnęło współczucie. Znała miażdżącą presję Windsorów, a Karol najwyraźniej bał się swego ojca, jednocześnie machinalnie naśladując jego nawyki – poprawiał mankiety, splatał dłonie i zakładał ręce do tyłu.
Wchodząc do przestronnego holu z marmurową posadzką, Lilibet podniosła wzrok na wielki jedwabny baner kawalera Orderu Podwiązki umieszczony na misternej balustradzie galerii, lecz nie zareagowała. Nie okazała również emocji, gdy w salonie byłego monarchy pili herbatę pod jego naturalnej wielkości portretem z królewskimi insygniami i drugim, przedstawiającym królową Marię w pełni majestatu.
W przeciwieństwie do niej Filip z niczym się nie krył. Rozsiadł się na sofie w stylu Ludwika XV, z ironią spoglądając na kolekcję mopsów z miśnieńskiej porcelany, a następnie ich żywe dyszące odpowiedniki o imionach Black Diamond i Dżin-Seng.
– To prawda, że jeden z waszych psów wabił się Peter Townsend? – spytał z uśmieszkiem.
– Owszem – odparła spokojnie Wallis – ale oddaliśmy pana pułkownika w dobre ręce.
– Ha! Zupełnie jak Małgorzata.
Po herbacie Wallis zaprowadziła Elżbietę do pomarańczowego salonu na pierwszym piętrze. Wujek Dawid, do którego zwracała się imieniem używanym przez całą rodzinę, unieruchomiony i opleciony drenami, był podłączony do kroplówki, która podtrzymywała go przy życiu. Domagał się jednak, by lekarz ukrył ją za zasłoną, a dreny pod ubraniem. Jego mizerna twarz, wciąż przystojna pod zaczesanymi w tył srebrzystymi włosami, rozjaśniła się radośnie na widok Lilibet. Nadal żurnalowo elegancki w znakomicie skrojonej błękitnej marynarce i srebrzystym krawacie na wychudzonej szyi, z wielkim trudem uniósł się z wózka, by zgodnie z wymogiem dworskiej etykiety złożyć ukłon, a dopiero potem ucałować królewskiego gościa w oba policzki. Rozmawiali dokładnie piętnaście minut.
Potem jednak, gdy królowa wyszła, zdawał się niezadowolony.
– Och, Dawidzie, chyba nie wróciłeś do sprawy mojego tytułu? – zaniepokoiła się Wallis, której irytacja walczyła z miłością. Czyżby zmarnował to cenne (i ostatnie) spotkanie z monarchinią na coś tak bezcelowego? Wiedziała, że nigdy nie otrzyma od Windsorów tytułu „Królewskiej Wysokości”, i nic jej to nie obchodziło. Ale Dawid rozpaczliwie tego pragnął i przez całe życie nie ustawał w staraniach, by ich do tego skłonić.
Wyczerpany wysiłkiem pokręcił głową, próbując coś powiedzieć ochrypłym głosem. W końcu zrozumiała, że żałuje, iż nie przedstawił królowej swego lekarza, _monsieur_ Thina, któremu bardzo na tym zależało.
– Zapamiętałby to na całe życie.
Cóż za ironia… – myślała. Nikt bardziej niż Dawid nie był świadom potęgi Korony i nikt z równą determinacją nie chciał jej odrzucić.
Żył jeszcze dziewięć dni. Tej ostatniej nocy pośród jasnych liści za jego oknem przysiadły czarne kruki – zwiastuny śmierci. Przybyły po niego. Gdy znacznie później wezwała ją pielęgniarka, spostrzegła, że Black Diamond, który zawsze spał w jego łóżku, leży na dywaniku na podłodze. Ten mops również wiedział, co nastąpi. O 2.20 nad ranem były król Edward VIII, władca Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii, Irlandii i brytyjskich dominiów zamorskich oraz cesarz Indii, wydał ostatnie tchnienie. Był 28 maja 1972 roku.ROZDZIAŁ 1
Miodowy miesiąc w Paryżu, 1928 r.
Wobskurnym pokoju hotelowym panował przykry zaduch, podwójne mosiężne łóżko zapadało się w środku, a wyblakła kwiecista tapeta była upstrzona rdzawymi plamami.
Dwa wysokie okna wychodziły na ulicę. Wallis szybko do nich podeszła. W oknie po przeciwnej stronie zwisały brudne zasłony, a na parapecie stały wyschnięte rośliny.
Nie takiego Paryża się spodziewała. Płynąc statkiem z Dover, przez cały czas wyobrażała sobie widoki z wieży Eiffla. Ale była optymistką, i to bardziej niż kiedykolwiek. Właśnie wyszła za mąż i zaczynała wszystko od nowa.
Lustro na ścianie przy oknie było tak powieszone, by światło padało na jej twarz. Krytycznie spojrzała na swoje odbicie. Pierwsza młodość minęła. W dniu ostatnich urodzin skończyła trzydzieści cztery lata, ale uznała, że mimo to nieźle się prezentuje – była smukła, zadbana i elegancka. A nade wszystko pełna nadziei.
Jej ślubny strój – jasnożółta suknia i błękitny płaszczyk – kontrastował z lśniącymi czarnymi włosami rozdzielonymi pośrodku przedziałkiem i zwiniętymi spiralnie nad uszami, a szkarłatny kolor ust podkreślał mleczną cerę. Jeśli nawet w jej ciemnobłękitnych oczach krył się jeszcze cień smutku, nie gościł tam długo. Wierzyła, że teraz wszystko się dobrze ułoży.
Pobrali się tego ranka w Londynie w urzędzie stanu cywilnego dzielnicy Chelsea, gdyż oboje byli rozwiedzeni. Wallis nie żałowała, że nie mogli zawrzeć ślubu w kościele. Zrobiła to już raz i jej mąż okazał się z łajdakiem. Łagodny, delikatny i uczciwy Ernest w niczym go nie przypominał. Była szczęśliwą kobietą.
Patrząc w lustro, zauważyła za sobą jakiś ruch. W drzwiach, ociągając się, stał chłopiec hotelowy, który wniósł ich bagaże. Z uśmiechem spojrzała na męża.
– Erneście – szepnęła. – On czeka na napiwek.
Jej świeżo poślubiony małżonek zaczął grzebać w kieszeni i wyciągnął jakąś małą monetę. Chłopiec spojrzał na nią, uniósł brwi i zniknął.
Wallis wciągnęła walizkę na łóżko i otworzyła zamki. Mimo przygnębiającego otoczenia widok nowych sukni uszytych specjalnie na miodowy miesiąc napełnił ją optymizmem. Miała dryg do szycia i kiedyś nawet marzyła o karierze w modzie, a po rozwodzie wizja niezależności finansowej i osobistej stała się tym bardziej kusząca. Jednak zniweczone przez nieszczęśliwe małżeństwo poczucie własnej wartości oraz brak praktyki okazały się przeszkodą większą, niż przypuszczała. A gdy poznała Ernesta, do reszty zarzuciła zawodowe plany. Był niczym port podczas sztormu, i to nie tylko w przenośni, gdyż jego rodzina prowadziła morską firmę przewozową. Kiedy więc poprosił ją o rękę, mówiąc, że wyjeżdża z Ameryki, by objąć biuro w Londynie, bez namysłu skorzystała z okazji, by rozpocząć wszystko od nowa.
Przebierała się, myśląc o wielkich paryskich domach mody. Wprawdzie nie było jej stać, by cokolwiek tam kupić, gorąco jednak pragnęła je zobaczyć. Z pieniędzmi nie było najlepiej, o czym świadczył ten nędzny hotelik, a także brylancik w pierścionku na jej palcu, zbyt mały, by lśnić.
Rodzinna firma Ernesta borykała się z poważnymi trudnościami, a on z determinacją próbował je pokonać. Miał jednak również obowiązki alimentacyjne wobec pierwszej żony i ich nieletniej córki. Początkowo obawiał się, że to ją zrazi, ale tak się nie stało. Przeciwnie, była zadowolona, że miał już dziecko. Przekroczyła trzydziestkę i jej szansa na macierzyństwo stopniowo malała. Zresztą po gorzkich doświadczeniach własnego dzieciństwa wcale tego nie pragnęła. Współczuła małej Audrey, której rozwód rodziców odmienił życie, i zamierzała uprzyjemnić jej czas spędzany w Londynie. Wierzyła, że gdy dziewczynka tam przyjedzie, zdołają się zaprzyjaźnić.
Poczuła za sobą kojącą obecność Ernesta. Zbliżył się i położył swe duże dłonie na jej ramionach. Odchyliła głowę i oparła mu ją na piersi, upajając się jego męską siłą i muskularną budową, a także poczuciem bezpieczeństwa, czułością i opiekuńczością.
– Zostaw to… – mruknął w jej ramię, widząc otwartą walizkę.
– Muszę się rozpakować, bo wszystko się pogniecie. – Jeśli suknie z tanich materiałów miały zachować wygląd, należało rozwiesić je na wieszakach.
Musnął wąsami jej kark i przyciągnął ją do siebie.
– Czy to ważne? Chciałbym je mocniej pognieść.
Jej reakcja była równie błyskawiczna, jak niespodziewana. Ogarnęła ją gwałtowna fala paniki, czuła dławienie w gardle, a jej serce zaczęło głośno łopotać. Odruch, by mu się wyrwać, był tak silny, że z trudem się opanowała, głęboko wciągając powietrze.
Ernest niczego nie zauważył. Wodził po niej dłońmi, całym ciałem przyciskając się do jej pleców. Choć był w płaszczu i marynarce, czuła wzbierające w nim pożądanie.
– Wallis… – szeptał – tak długo cię pragnąłem.
Kiedy dotknął jej piersi, targnął nią niemy krzyk. Mocno zacisnęła usta, by nie słyszał, jak szczękają jej zęby, a gdy delikatnie pchnął ją na łóżko, upadła jak kamień, z rękami sztywno przylepionymi do boków. Leżała bez ruchu, wciskając twarz w narzutę, której kwaśny zapach wypełnił jej nozdrza.
Stężała, jakby przygotowując się na cios lub inny akt przemocy. Wstrząsały nią na zmianę gwałtowne fale gorąca i zimne dreszcze. Nie mogła oddychać, więc obróciła głowę i gwałtownie wciągnęła powietrze.
Chyba uznał to za zachętę, oznakę pożądania, gdyż jego ręka powędrowała do jej uda i zaczęła podciągać sukienkę. Czuła już jego palce na brzegu pończochy. Ogarnęły ją mdłości, więc całym ciałem wcisnęła się w łóżko. Jeśli te palce dotrą wyżej, jeśli ją dotknie…
_O Boże, nie. Proszę, nie!_
Musiała powiedzieć to na głos, gdyż palce znieruchomiały, a ręka się odsunęła. Jęknęły sprężyny łóżka, gdy na nim siadał.
– Wallis, co ci się stało?
Uniosła głowę. Siedział wciąż w płaszczu, oddzielony od niej walizką, a jego twarz basseta z okrągłymi piwnymi oczami wyrażała bezgraniczne zdumienie.
Nie mogła go winić. W ciągu swych krótkich zalotów odważył się zaledwie na kilka pocałunków. Był uosobieniem dobrych manier i traktował ją z najwyższym szacunkiem. Zrozumiałe jednak, że w noc poślubną mógł liczyć na więcej. W końcu była rozwódką, kobietą z małżeńskim doświadczeniem. Tyle że nie miał pojęcia o rodzaju tego doświadczenia.
Może powinna go uprzedzić, ale co miała powiedzieć? Że przez dziewięć lat mąż ją bił, dopuszczał się przemocy, pił do nieprzytomności i nie tylko ją gwałcił, lecz też zmuszał, by patrzyła, jak zabawia się z innymi kobietami?
Jak miała mu to wyznać? Ernest byłby wstrząśnięty. Poniżyłoby ją to w jego oczach, tak jak poniżało we własnych. Zepchnęła tamto małżeństwo w najgłębszy zakątek pamięci, w miejsce opatrzone etykietą „Przeszłość”, i zrobiła wszystko, by o nim zapomnieć.
Zdołała wykreślić związane z nim wspomnienia, a przynajmniej tak sądziła. Gdy po rozwodzie odzyskała równowagę i spojrzała z nadzieją w przyszłość, małżeństwo z Earlem Winfieldem zaczęło się stopniowo oddalać niczym zły sen. Miała nadzieję, że rozpocznie nowe życie, spotka nowego mężczyznę. Nie przypuszczała jednak, że Win zupełnie odebrał jej zdolność przeżywania doznań fizycznych, nawet w niewielkim stopniu. Aż do teraz. Do nocy poślubnej.
Zwiesiła głowę. Co mogła powiedzieć? Że jest zupełnie bezwartościowa? Czy kiedykolwiek jej uwierzy? Może pomyśli, że o tym wiedziała, że złapała go w pułapkę? Jej panika ustąpiła poczuciu zupełnej bezradności. Nie miała pojęcia, co robić.
Czuła na sobie jego wzrok i próbowała odgadnąć, co wyraża. Oskarżenie? Gniew? Nie mogła go winić. Ale kiedy w końcu odważyła się na niego spojrzeć, w jego psich oczach ujrzała czułość.
– Jesteśmy teraz małżeństwem – odezwał się łagodnie. – Kocham cię. Mów do mnie.
Wallis przez chwilę na niego patrzyła, a potem spuściła wzrok na dłoń z obrączką, wzięła głęboki oddech i zaczęła mówić.ROZDZIAŁ 2
Win, czyli Earl Winfield Spencer, wkroczył w jej życie w roku 1916. Gdy zmarła babka Wallis, po upływie okresu żałoby jej matka uznała, że dziewczynie należy się nieco przyjemności. Postanowiła wysłać ją na Florydę do swej kuzynki Corinne, która była żoną komendanta bazy lotniczej.
I rzeczywiście była to przyjemność. Wallis nigdy dotąd nie widziała samolotu, a tym bardziej tak atrakcyjnego pilota jak pewien młody porucznik z krótko przyciętym wąsem i światowymi manierami. Poznali się pierwszego dnia jej pobytu i widywali codziennie. Kiedy Win zaskakująco szybko zaproponował jej małżeństwo, z radością przyjęła oświadczyny. Miała wtedy dziewiętnaście lat.
– Moja matka go uwielbiała – opowiadała ze smutkiem Ernestowi. – Powinno mnie to ostrzec, bo fatalnie się myliła co do mężczyzn. Po śmierci mojego ojca miała jeszcze dwóch mężów, przy czym jeden był gorszy od drugiego.
– Ja na pewno nie zyskałem jej uznania. – Ernest wzruszył szerokimi ramionami.
Tak, Alice uwielbiała wdzięk i brawurę Wina, a jej nowy zięć był daleki od tego oszałamiającego ideału.
– Ach, ten melonik i wąsik – kpiła. – Wygląda jak amerykański aktor, który udaje Anglika.
– Mamo, przecież on jest Anglikiem. No dobrze, w połowie.
Faktycznie, Ernest był Anglikiem ze strony ojca i miał głęboką świadomość swego pochodzenia. Wprawdzie dorastał w Stanach i studiował na uniwersytecie Harvarda, jednak w czasie wojny służył w elitarnym brytyjskim pułku królewskiej straży Coldstream Guards. Był też miłośnikiem brytyjskiej historii, a gdy zabiegał o Wallis, często zabierał ją do nowojorskich galerii sztuki, pokazywał portrety angielskich władców i opisywał czasy ich panowania.
– Przestań – przerywała mu ze śmiechem. – Pamiętaj, że jestem Amerykanką i republikanką. Gdybyśmy naprawdę chcieli mieć wszystkie te królewskie rekwizyty, na pewno byśmy się ich nie pozbyli.
Ale dla Alice najgorszym z przestępstw Ernesta był brak zrozumienia dla jej poczucia humoru. Zawsze chełpiła się swoim dowcipem i przy ich pierwszym spotkaniu opowiedziała mu swą ulubioną historię o tym, jak spadła ze schodów w sklepie z artykułami po pięć centów. Podbiegł do niej wtedy sprzedawca, pytając, czy nie potrzebuje pomocy.
– I jak myślisz, co mu odpowiedziałam? – dopytywała, gdy zakłopotany Ernest stał, miętosząc kapelusz.
– Nie wiem, proszę pani.
Alice wesoło spojrzała na córkę, która z niepewną miną stała obok.
– Powiedz mu, Wallis. Powiedz mu, co odpowiedziałam, gdy spadłam ze schodów w tym sklepie z tandetą.
Wallis obróciła się do narzeczonego i monotonnie wyrecytowała:
– Mama powiedziała, żeby ją zabrał do działu trumien po pięć centów.
Alice wybuchła histerycznym śmiechem, lecz twarz Ernesta nie zmieniła wyrazu. Od tamtej pory ich stosunki nigdy nie uległy poprawie.
Wallis zdawała sobie sprawę, że w oczach męża jej matka jest nieco zwariowana. I nie próbowała zaprzeczać. Ich trudna relacja była kolejnym z powodów, dla których chciała wyjechać.
Po chwili wróciła do historii swego pierwszego małżeństwa.
Pobrali się z Winem w Baltimore. Miała na sobie suknię z białego aksamitu na spodzie z pamiątkowej koronki i otaczały ją druhny w malowniczych wielkich kapeluszach. Była nieprzytomnie zakochana, a przynajmniej tak myślała.
A potem, w noc poślubną, Win wyciągnął z walizki butelkę ginu, wprowadzając do ich małżeństwa trzecią osobę.
– Gdy wybuchła wojna, zaczął pić coraz więcej – ciągnęła Wallis. – Marzył o udziale w bitwie powietrznej, ale jakoś nigdy do tego nie doszło.
Znów zamilkła, lecz Ernest nalegał, by nie przerywała.
– Pewnego razu, zupełnie pijany, zaciągnął mnie do łazienki i zgwałcił. Potem wyszedł i zamknął drzwi na klucz. Leżałam tam cały dzień…
Zamilkła. Zapadał zmierzch. Na wyblakłe tapety padał koralowy blask zachodzącego słońca. Wracały wspomnienia. Znów leżała na zimnej posadzce, czując w ustach metalowy smak krwi i płonąc z gniewu. W miarę jak mijały godziny, promień słońca, który wpadał przez małe, wysoko umieszczone okno, przesuwał się po ścianie. Okno wychodziło na ulicę, więc słyszała głosy przechodniów, ale nie wezwała pomocy.
– Dlaczego? – spytał.
Usiadła na brzegu łóżka, pochyliła się i objęła głowę rękoma, jakby chcąc się chronić, a potem podniosła dłoń i zasłoniła oczy.
– Nie wiem – wymamrotała. – Powinnam to zrobić, ale żyliśmy w małej społeczności, w której wszyscy wiedzieli o sobie wszystko, a Win cieszył się powszechną sympatią. Ludzie byliby zdumieni. Może się obawiałam, że mi nie uwierzą albo że…
– Albo że?…
– Może myślałam, że to moja wina… Może się wstydziłam.
– Och, Wallis… – jęknął.
Opuściła dłoń i podniosła wzrok. Jego psie oczy się zaszkliły, ale zaraz zapłonęły gniewem, gdy ciągnęła:
– Wiele godzin później Win wrócił. Słyszałam, jak otwiera drzwi łazienki… – Zamknęła oczy, ale wspomnienie tego, jak drżąc, przylgnęła do wanny w oczekiwaniu na kolejne ciosy, zbyt mocno utkwiło w jej pamięci, by mogła je wymazać. – Ale nie wszedł. Zostawił otwarte drzwi i poszedł do łóżka. Leżałam nieruchomo na posadzce jeszcze przez kilka godzin. A potem przeniosłam się na sofę i nazajutrz od niego odeszłam.
– Wniosłaś pozew o rozwód? – Ernest zmarszczył brwi, zapewne próbując ustalić kolejność wydarzeń.
– Wróciłam do matki, ale ona była przeciwna naszemu rozwodowi. Warfieldowie i Montague nie robili takich rzeczy. – Przez całe naznaczone ubóstwem dzieciństwo matka nieustannie jej przypominała, że wywodzi się z najlepszych rodzin w Baltimore. Zupełnie jakby była współczesną amerykańską wersją Tessy dUrberville.
– Oczywiście, że tego nie robili. – Na twarzy Ernesta pojawił się przelotny uśmiech. Nie raz słuchał o świetnej przeszłości tej rodziny. Był to ulubiony temat Alice obok jej słynnego poczucia humoru.
– A potem Win wyjechał, by wstąpić do amerykańskiej marynarki wojennej na Dalekim Wschodzie. Wciąż do mnie pisał i przekonywał, że Szanghaj pozwoli nam rozpocząć nowy rozdział. Kolejny. Który to już raz…
W pokoju gęstniała ciemność. W oknie po przeciwnej stronie ulicy rozbłysła czerwona żarówka, ukazując ponure wnętrze z lampionem z czerwonego papieru, podłogę przykrytą matą i wymiętoszone łóżko. A także kobietę w brudnym szlafroku z cynicznym wyrazem twarzy.
– A więc to dlatego byłaś w Chinach… – Ernest pamiętał, że wspomniała o tym na jednej z pierwszych randek, ale nigdy nie wyjaśniła przyczyny. Poznali się w Nowym Jorku poprzedniej zimy. Był znajomym jej szkolnej koleżanki Mary Raffray. Mary, niestrudzona swatka, koniecznie chciała ich skojarzyć, ale Wallis nie była zainteresowana. Po koszmarnym związku z Winem nawet nie myślała o małżeństwie. Poza tym Ernest Simpson jej nie pociągał. Był miły, lecz nudnawy, a w dodatku pisał okropne wierszydła. Pierwsze z nich ofiarował jej po jakiejś karcianej imprezie.
_Gdy mierzę się z pokerem,_
_staję się zwykłym zerem._
_Lecz byłby ze mnie car,_
_gdybym miał Wallis dar._
– Te wiersze są straszne – zwierzała się przed Mary.
– Myślę, że to celowe. Próbuje cię rozbawić.
– Więc niech się nie fatyguje.
Ale Ernest nie ustępował. Tak zresztą jak i Mary, która nie dawała mu zapomnieć o Wallis.
– Wallis jechała kiedyś pociągiem, na który napadli bandyci.
– Bandyci! – Grube brwi Ernest uniosły się niemal do linii włosów.
– Mieszkałam wtedy w Chinach i nic się nikomu nie stało – mruknęła Wallis.
Ale nazajutrz rano otrzymała kolejny poemat.
_Gdy zbój mi stanie na drodze,_
_będzie żałował srodze,_
_gdyż oddam go Wallis pieczy._
_A wszak nikt nie zaprzeczy,_
_że ona zna się na rzeczy._
– Tak – potwierdziła teraz. – Dlatego tam pojechałam. Próbowałam ratować nasze małżeństwo. Na początku było nieźle, ale potem znów zaczęło się pijaństwo, przemoc i jeszcze gorzej…
Głos jej się załamał i wbiła wzrok w podłogę.
– Gorzej? – Ernest oczekiwał wyjaśnień.
Spojrzała na niego błagalnie, choć wiedziała, że musi odpowiedzieć. Chodziło o to, że kwitnący w Szanghaju seksbiznes otwierał przed Winem nieograniczone możliwości. Mógł swobodnie folgować swym chorym namiętnościom, a zarazem odkrywał nowe atrakcje. Żądał przy tym, by mu towarzyszyła. Siedziała wtedy w kącie i z twarzą odwróconą do ściany słuchała, jak jej mąż się upadla i stacza coraz niżej.
_Bo ona zna się na rzeczy_ – powtórzył cicho, gdy skończyła. _Nie miałem pojęcia, jakie to prawdziwe_ – dodał bezwiednie.
Potem długo milczeli. Mrok był coraz gęstszy i pokój do reszty pogrążyłby się w ciemności, gdyby nie czerwona poświata lampy w pokoju naprzeciwko. Patrząc w tamtą stronę, zastanawiała się, czy to aby nie burdel, w którym właśnie zabawia się jakiś Win, podczas gdy jakaś Wallis czeka na niego w domu. Zastanawiała się również, o czym myśli Ernest. Jego współczucie sprawiło jej ulgę, ale jeszcze bardziej ulżyła jej świadomość, że już wiedział.
– Wybacz mi – odezwała się w końcu. – Zasługujesz na kogoś lepszego.
– Tak jak i ty – odparł z przekonaniem.
Zawahała się, zanim dodała:
– Myślę tylko, że potrzebuję jeszcze trochę czasu.
Milcząc, wstał. Wciąż miał na sobie płaszcz, podobnie jak ona. Pomyślała, że choć to noc poślubna, nie zdjęli nawet okryć.
Ernest spojrzał na nią i się uśmiechnął.
– No to chodźmy teraz na kolację.ROZDZIAŁ 3
Ich hotel leżał w centrum, w pobliżu Tuileries, toteż już po chwili zostawili swoją ponurą uliczkę i weszli pod wspaniałe arkady i wielkie latarnie rue de Rivoli. Po przeciwnej stronie wznosił się gmach Luwru, a na zachód, za ogrodami, rysowała się sylweta wieży Eiffla. Ten widok podniósł ją na duchu. Wreszcie ujrzała Paryż, o jakim śniła.
– Znalazłem w pobliżu miejsce słynne ze swego _pot-au-feu_ – poinformował Ernest, który był namiętnym czytelnikiem przewodników.
– Co to jest _pot-au-feu_?
– To takie proste wiejskie danie.
Wallis uśmiechnęła się, jakby – podobnie jak on – uznała to za kuszącą perspektywę i nie błądziła myślami wokół ostryg i chłodnego chablis. Przecież mieli ograniczone fundusze i powinni jadać na miarę swych możliwości.
Gdy zbliżyli się do olśniewającego hotelowego wejścia, przed którymi stali portierzy w liberiach i cylindrach, zwolniła, by zerknąć do środka. Przez wypolerowane szkło obrotowych drzwi ujrzała pałacowe wnętrze z filarami, lśniącymi lustrami, złoceniami i kandelabrami. Ogarnęła ją nagła tęsknota.
Wtem bezszelestnie podjechała lśniąca limuzyna oślepiająca reflektorami. Służba hotelowa podbiegła, by otworzyć drzwi, z których wyłoniła się kobieta w srebrnej sukni, niedbale narzucając futrzaną etolę na swe alabastrowe ramię. Zaraz też podszedł do niej mężczyzna we fraku i białym krawacie, po czym weszli do hotelu, zostawiając za sobą smugę rozkosznego zapachu.
Wallis westchnęła i chciała ruszyć dalej, lecz Ernest ją powstrzymał.
– A może wejdziemy? Masz ochotę na drinka?
Jej serce mocniej zabiło.
– A czy stać nas na to?
– Nie, ale jeden drink nic nie zmieni. To przecież nasz miesiąc miodowy. Chodź.
Nie namyślając się, rozpromieniona ruszyła do wejścia, nim zdążył zmienić zdanie. Gdy mijali olśniewającą przepychem salę jadalną, słuchała w podnieceniu odgłosu swych obcasów na marmurowej posadzce. Ściany hotelowego baru zdobiły klasyczne murale, a siedzący w rogu pianista grał jakiś jazzowy standard. Wokół unosił się dyskretny szmer rozmów, cichy brzęk kieliszków i porcelany, a czasem rozlegały się wybuchy śmiechu. W chwili gdy usiadła, poczuła się nagle piękna i wyjątkowa, a poczciwy Ernest wydał jej się przystojny i atrakcyjny. Blask stojącej na stoliku świecy nadał jego oczom tajemniczej głębi, a w świetle lampy pod plisowanym jedwabnym abażurem jego ciemne kręcone włosy zaczęły lśnić.
Niebawem bezszelestnie pojawił się kelner ze srebrną tacą, na której leżały dwie róże. W koktajlu, który przed nią postawił, bąbelki szampana pieniły się na kostce cukru, a w bursztynowej głębi trunku lśniła purpurowa wiśnia i żółta wstążka cytrynowej skórki. Patrzyła na to z zachwytem, z jakim ogląda się dzieło sztuki, z rozkoszą wciągając w nozdrza luksusową woń wina i mocnego alkoholu. Postanowiła wolno go sączyć, by jak najdłużej się nim delektować.
Kelner ostrożnie ustawił lśniące srebrne miseczki z oliwkami i orzeszkami, a także srebrny serwetnik ze złożonymi w trójkąty maleńkimi lnianymi serwetkami. Na koniec przyniósł dwa talerzyki ze srebrną obwódką. Wallis patrzyła na to oczami lśniącymi z wrażenia. Zachwycał ją ten rytuał i jego akcesoria. Był to najczystszy, upiększający życie luksus, który sprawiał, że zdawało się ono lepsze. Po żałosnym początku wieczoru wszystko zaczynało się zmieniać.
– Widzę, że ci się tu podoba – stwierdził z rozbawieniem Ernest.
Przełknęła łyk trunku, poddając się jego działaniu.
– Uwielbiam takie miejsca.
Uniósł swe gęste brwi.
– Myślę, że chciałabyś być bogata.
– Och, Erneście, nie! – Wyciągnęła nad stołem białą rękę i przykryła jego dłoń. Mały brylant zalśnił w świetle lamp. – Nie mogłabym niczego pragnąć bardziej niż ciebie.
I rzeczywiście tak czuła, ale w jego słowach również kryła się prawda. Wallis chciałaby być bogata. Przez całe życie przyglądała się bogaczom i nabrała przekonania, że wprawdzie pieniądze mogą czasem unieszczęśliwić, lecz na ogół uprzyjemniają życie. Były jednak rzeczy, których nie można kupić, a należał do nich opiekuńczy i wyrozumiały mąż.
– Poślubiłam najlepszego mężczyznę na świecie – wyznała. I była w tym szczera.
– A ja najlepszą kobietę. – Ernest nachylił się i podniósł kieliszek. – Za nas.
Rozmawiali o przyszłości i swym dalszym życiu w Londynie. Siostra Ernesta znalazła dla nich dom, którego jeszcze nie widzieli.
– Maud mówi, że to dobry adres – ciągnął. – W domu jest też służba: kucharka i pokojówka.
Wallis zmarszczyła brwi.
– Mogę sama gotować – powiedziała. Lubiła i umiała to robić. Jej wierna książka kucharska z przepisami Fannie Farmer była jedyną rzeczą, którą zachowała z poprzedniego małżeństwa. – To pozwoli nam ograniczyć wydatki.
– Znakomicie – ucieszył się Ernest. – Tym bardziej że będziemy musieli zapraszać moich partnerów biznesowych. Umacniać kontakty, żeby ożywić starą firmę.
Wallis ogarnął entuzjazm. Postanowiła, że będzie dla Ernesta nie tylko żoną, lecz i pomocą. Chętnie się tym zajmie, zwłaszcza że nie mieli dzieci, które wymagają opieki, oczywiście do czasu, gdy przyjedzie Audrey.
– W ten sposób łatwiej zawiera się znajomości – dodała. – I nawiązuje przyjaźnie.
Ernest nadział oliwkę na wykałaczkę.
– Oczywiście, a Maud też ci to ułatwi. Ma szerokie kontakty w wyższych sferach.
– Naprawdę? – Wallis niewiele wiedziała o siostrze Ernesta poza tym, że była od niego starsza.
– W rodzinie jej męża jest nawet jakiś baronet. Wedle odwiecznej dziedzicznej tytulatury Wielkiej Brytanii to…
Mały brylant znów zalśnił, gdy Wallis ze śmiechem podniosła dłoń.
– Przestań, nie obchodzą mnie jakieś starożytne tytuły, tylko współcześni ludzie!
Ernest się nie przejął.
– Jasne, Maud też takich zna. Obraca się w najlepszych kręgach towarzyskich. Jej mąż jest bardzo bogaty.
– Naprawdę? Dlaczego? – zaciekawiła się Wallis.
– Irlandzki len – odparł Ernest, zagryzając orzeszkiem.
Spojrzała na serwetki. To była ekscytująca wiadomość. Wyobraziła sobie, że Maud jest podobną do brata smukłą brunetką – wysoką i wytworną jak ta kobieta w srebrnej sukni, która wysiadła z auta. I że ją przedstawi swym znakomitym, błyskotliwym znajomym, a oni z miejsca ją przyjmą do swego towarzystwa. Będą się spotykać na przyjęciach i chodzić do teatrów, bo przecież Londyn z nich słynął, podobnie jak z nocnych klubów i zespołów muzycznych. Brytyjska stolica przyciągała wszystkich jak magnes.
Spływający w jej żyły koktajl napełniał ją radością i podnieceniem.
– Nie mogę się doczekać znajomości z Brytyjczykami – oznajmiła, opróżniając kieliszek. – Życie w Londynie zapowiada się cudownie!
– Wypiję za to – rzekł Ernest, również kończąc drinka.
– Możemy zamówić jeszcze jeden? – W jej głosie brzmiała nadzieja.
– Przecież idziemy na kolację – odparł zaskoczony. – Na _pot-au-feu_.
Podszedł kelner z nieruchomą twarzą i w miejsce pustej miseczki po orzechach postawił pełną. Widząc to, Wallis wpadła na pewien pomysł. Kolejny drink w tym miejscu nie będzie droższy niż posiłek na mieście, choćby to było najtańsze wiejskie danie w Paryżu. Tymczasem mogli się nasycić darmowymi oliwkami i orzeszkami.
– Proszę – spojrzała błagalnie na Ernesta. Przecież nie wiadomo, kiedy znów się znajdą w podobnym miejscu.
Potrząsnął głową z udanym oburzeniem.
– Wallis, jak mógłbym odmówić, gdy patrzysz na mnie tymi swoimi oczami?
Trzeciego drinka też jej nie odmówił. Tyle że ten miał inny cel niż poprzednie. Bo choć siedziała w luksusowym barze koktajlowym, nieopodal stał ponury, obskurny hotel, w którym zdobyła się na bolesne wyznanie. I w którym po raz pierwszy mieli dzielić ze sobą łóżko. Z tych dwóch powodów chciała, by po powrocie w to miejsce alkohol przytępił jej zmysły.
Tak się też stało. Wracając oświetloną lampami rue de Rivoli, zachowywali się jak wesoła, nieco podpita para, a gdy weszli do ciemnego, uśpionego hotelu, uciszali się nawzajem, z chichotaniem pokonując cztery piętra wydeptanych schodów. Kiedy w końcu dotarli do pokoju, który budził w niej taki lęk, prawie tego nie zauważyła. Była tak zmęczona, że zapadnięte łóżko okazało się upragnionym widokiem.
Ale wtedy dostrzegła otwartą walizkę i suknię, którą na nią rzuciła.
– Co ty robisz? – spytał Ernest zmęczonym głosem.
Szperając w ciasnej szafie w poszukiwaniu wieszaków, rzuciła mu promienny uśmiech.
– Zapomniałam powiesić suknie.
Twarz mu posmutniała.
– Wallis, nie musisz się obawiać. Nie zamierzam… – Ciężko westchnął. – Uwierz mi, nie chcę cię skrzywdzić.
Zdała sobie sprawę, że w jego przekonaniu celowo gra na czasie. Że obawia się przemocy z jego strony. Rozumiał, że nie ufa mężczyznom, bo ma po temu powody. Głęboko ją to wzruszyło, a gdy na niego spojrzała, łzy napłynęły jej do oczu.
– Wierzę ci, Erneście. I ty też mi uwierz, że nigdy cię nie skrzywdzę – przerwała z uśmiechem. – Ale naprawdę muszę powiesić ubrania, bo inaczej jutro będą wyglądać okropnie.
Kiedy skończyła, był już w łóżku. Ponieważ pokój nie miał łazienki, rozbierał się we wspólnej łazience na korytarzu. Ona z kolei zasłoniła się jak parawanem drzwiami szafy. Gdy przebierała się w nocną koszulę, leżał na wznak w starannie zapiętej piżamie i miał zamknięte oczy. Wsuwając się do łóżka obok niego, usłyszała, że coś szeleści pod jej poduszką. Sięgnęła tam i wyjęła złożony skrawek papieru. Uniosła go do jedynego światła, jakim była czerwona poświata z okna naprzeciwko.
_Dla Wally, mojej żoneczki,_
_na start małżeńskiej ścieżki._
Szelest papieru sprawił, że Ernest, który najwyraźniej nie spał, gwałtownie się podniósł. Widok, który zobaczył, najwidoczniej go speszył.
– Zupełnie zapomniałem, że ci to wsunąłem. Zaraz po przyjeździe…
– Ależ to urocze – odparła. – Dziękuję. – Nachyliła się, by czule pocałować go w policzek. A potem, unikając jego wzroku i pytań, które mogłyby się w nim kryć, odwróciła się plecami. Chwilę później jego regularny oddech oznajmił, że tym razem naprawdę zasnął. Ona zaś jeszcze długo wpatrywała się w kwiecistą tapetę oświetloną czerwonym blaskiem, nim sama zapadła w sen.
Ocknęła się w ciemności z głową ciężką od alkoholu. Ale zaniepokoiło ją coś innego. Nastawiła uszu, gdyż zdawało jej się, że słyszy tupot biegnących stóp. Odległe odgłosy stopniowo się zbliżały, a gdy rozległo się walenie w drzwi, gwałtownie podskoczyła. Ktoś głośno krzyczał: _Feu!_
_Feu_? Czy to po francusku nie znaczy „ogień”?
Ernest nadal leżał na wznak i chrapał. Od chwili gdy zasnął, nawet nie drgnął.
Zaczęła głośno wołać, by go obudzić, ale tylko mruknął i obrócił się na bok.
– Erneście! – Rozpaczliwie zaczęła nim potrząsać.
Walenie w drzwi i krzyki były coraz głośniejsze. Odgłosy bieganiny brzmiały jak paniczna ucieczka. Wallis uświadomiła sobie, że nigdzie nie widziała schodów pożarowych. Chyba w Paryżu nieczęsto się pojawiały, nawet w tak wysokich budynkach jak ten. A byli na czwartym piętrze.
W panice wyskoczyła z łóżka, żeby zapalić światło.
– Au! – zaprotestował rozbudzony Ernest. A gdy bezlitosne światło żarówki zalało pokój, zasłonił głowę dłońmi.
Tymczasem Wallis narzucała płaszcz na koszulę nocną.
– Erneście, pali się! Musimy uciekać!
W jednej chwili wyskoczył spod kołdry. Otworzył drzwi, złapał ją za rękę i pchnął w mijający ich tłum. Stało się to tak szybko, że nie zdążyła się nawet odezwać. Zanim jednak zdała sobie z tego sprawę, wchłonęła ją ludzka fala. Obróciła się i spojrzała wstecz, krzycząc: Ernest! Ale drzwi ich pokoju się zamknęły.
Próbowała się oprzeć tłumowi, ale ci, którzy byli za nią, pchali ją w przód. Wszyscy się krztusili i zasłaniali twarze chusteczkami, powietrze przenikała dławiąca woń dymu.
– Ernest! – Gdzie on jest? Dlaczego został w pokoju? Poraziła ją straszliwa myśl. Czy dlatego, że okazała się złą żoną? Czyżby zdał się na los, bo życie z nią nie miało żadnej wartości?
– _Continuez, madame!_ – krzyknął za nią jakiś wielki mężczyzna w długich kalesonach i podkoszulku.
Oczy piekły od dymu i zalewały się łzami. To wszystko jej wina. Nigdy nie powinna go poślubić. Zniszczyła szlachetnego, wspaniałomyślnego człowieka.
Tłum spychał ją w dół po spiralnych schodach do ciasnego holu na dole. Jeszcze niedawno był ciemny i pusty, teraz w jaskrawym świetle tłoczyły się tutaj stare kobiety w pantalonach i papilotach, młodzi mężczyźni z nagimi torsami i łyse głowy bez peruk. Miała wrażenie, że to jakiś surrealistyczny sen, w którym otaczają ją nieznajomi w nocnych koszulach i dusi gryzący dym, a wśród tego chaosu wszyscy wrzeszczą i się popychają. Skupiła całą uwagę na jedynej rzeczy, która miała dla niej znaczenie – na podeście schodów, modląc się przy tym żarliwie, by ukazał się tam Ernest.
Usłyszała, jak ktoś mówi, że ogień zajął już górne piętra, i to pozbawiło ją resztek rozsądku. Z energią szaleńca ruszyła w stronę schodów. Nawet wielki mężczyzna w kalesonach nie mógł jej zatrzymać, gdy przedzierała się przez tłum.
– Przepuśćcie mnie! – krzyczała.
Dotarła już do schodów, gdy złapała ją czyjaś ręka. Wyrwała się i nadal parła do przodu. Ale ręka znów ją chwyciła.
– Wallis!
To był głos Ernesta. Otworzyła oczy i ujrzała przed sobą jego zmarszczoną, przyjazną twarz, która w tej chwili wydała jej się najcudowniejsza i najbardziej kochana na świecie. A potem zobaczyła, że jest w pełni ubrany.
– Wróciłeś, żeby się ubrać? – Dyszała, nie wierząc w to, co widzi. Naraził ją na tak straszliwy lęk po to, by nałożyć garnitur i płaszcz?
Ale on tylko podniósł do góry jej walizkę.
– Nie, Wallis. Wróciłem po twoje ubrania. Wiem, jak wiele dla ciebie znaczą.