- W empik go
Wardęga. Opowieści z pobocza drogi - ebook
Wardęga. Opowieści z pobocza drogi - ebook
Wardęga – wyraz, który używano raz w znaczeniu włóczęgi, to znowu: wartości, oszacowania i dobytku (Zygmunt Gloger, Encyklopedia staropolska)
Książka jest zapisem krajoznawczych wypraw autora, miłośnika krajobrazu mazowieckiego i beskidzkiego, zbieracza ciekawostek z przeszłości odwiedzanych miasteczek, wsi i zapomnianych szlacheckich zaścianków. Niedawna i odległa przeszłość tych miejsc nabiera innego wymiaru, gdy czytamy relacje o niej, obserwując wspólnie z autorem dzisiejszy wygląd terenów i zabytków zapisanych na kartach historii Polski. Nastrojowe zdjęcia autora ukazują piękno i urok miejsc często pomijanych przez masowych turystów i badaczy przeszłości naszego kraju, a wartych zauważenia i docenienia.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0282-3 |
Rozmiar pliku: | 4,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Idziemy. Spieszymy się. Biegniemy. Byle szybciej. Do przodu. Miejskie społeczeństwa są bezlitosne. Narzucają tempo. Porywają ze sobą, jak wezbrana rzeka. Nie można temu prądowi stawie czoła. Przed laty w jednej z suwalskich wsi spotkałem kobietę. – Pan skąd? – zapytała. – Z Warszawy? A ja była raz we Warszawie. Panie, powiedz pan. Dlaczego wy tam, we Warszawie, tak wszystko w skok. Tak w skok. Dokąd się tak spieszyć?
My, mieszkańcy dużego miasta, niejednokrotnie z pobłażaniem, choć czasem i z nieukrywaną pogardą, patrzymy na wolno płynące życie po wsiach i w małych miasteczkach. Na powolny ruch ręki z chlebem podnoszonym do ust. Na stare twarze, przytulone do okiennych szyb, tkwiące między plastykowymi pelargoniami i papierowymi firankami. My, mieszkańcy dużego miasta, których dziadkowie przywędrowali do tego miasta. Z takich właśnie wiosek i małych miasteczek. Nie lubimy tego spokoju, pełnego godności i pewności istnienia. Z biegiem lat zatraciliśmy już umiejętnośe patrzenia na otaczającą nas ziemię. Widzenia jej urody. Odczuwania jej bólów. Przechodzimy mimo. Obok.
A przecież warto niekiedy wyjśe na rozstajne drogi, gdzieś daleko od miasta, gdzie zimowy śnieg na drodze na dobre przytłumił wszelkie zbędne odgłosy. A są takie rozstaje, takie śródpolne i śródleśne drogi, na których spływa na człowieka wielka cisza, ukryta na wielkiej, polskiej nizinie.
„Kiedy się w sobie bracia uciszę / To wszystko widzę i wszystko słyszę” – pisał z obczyzny Teofil Lenartowicz, zmuszony opuścić rodzinne strony i uchodzie przed aresztowaniem. W swoich poezjach, tak dzisiaj wydających się nam ckliwymi i niemodnymi, sentymentalnymi wierszami, Lenartowicz nieustannie przywoływał zapamiętany obraz swojej młodości. Odległość i tęsknota wyostrzyły wizerunek. Józef Chełmoński uciekł z miasta na wieś. Chciałoby się powiedzieć: powrócił, bo przecież urodził się na podłowickiej wsi. W Kuklówce koło Grodziska Mazowieckiego jego malarstwo złagodniało, stało się liryczne, uspokojone.
To prawda, że na pejzaż, zwłaszcza nizinny, trzeba być uwrażliwionym. Trzeba jakby specjalnego rodzaju „słuchu”, który reaguje na najmniejsze drgnienie powietrza, na te wszystkie tony, półcienie, niuanse, którymi pejzaż potrafi nagrodzić i obdarzyć. Warto jednak „uciszyć się w sobie” i poszukać tego, co przecież jest, jeno wstydliwie skryło się gdzieś w głębi naszego ja, schowane za przybraną tak chętnie maską i kostiumem mieszkańca dużego miasta.
Niekiedy warto niespiesznie pójść taką zapomnianą trochę drogą ginącą w oddali, we mgle spowijającej horyzont, przepadającą w szarościach lasu, który potrafi być tajemniczy, jak lasy z dziecięcych lektur. Warto tam w sobie poszukać zagubionej w miejskim gwarze ciszy i zawieruszonego gdzieś spokoju.
PRZYDROŻNA DREWNIANA KAPLICZKAOpowieści znad biebrzańskich bagien
Każdego roku nadchodzi dla mnie taki czas. Wtedy, gdy ziemia poczyna pachnieć, zaczyna się najbardziej niezwykła ze wszystkich pór, jakimi co roku obdarza nas natura: przedwiośnie! Nadchodzi taki czas, aby – jak co roku – wyruszyć ku jaćwieskim bagnom nad rzeką Biebrzą.
Zagroda, od której chcę rozpocząć tę opowieść, położona była na polanie otoczonej ze wszystkich stron lasem. Gdy wszedłem na podwórko, przywitało mnie szczekanie psa, a potem zobaczyłem podnoszącą się na mój widok z ławy pod ścianą chałupy młodą kobietę o twarzy Madonny.
– Dzień dobry. Przyjechałem z Warszawy. Byłem tu kilka lat temu i teraz znów przyjechałem, żeby odwiedzić pana Nowackiego. – Kobieta patrzyła na mnie milcząco, uśmiechała się, jakby z zakłopotaniem. Do jej spódnicy tulił się umorusany i widokiem obcego człowieka przestraszony chłopaczek.
– A to, widzisz pan, jest taki kłopot. Nasz dziadek umarł w zeszłym roku, w listopadzie.
Nad nami brzęczały komary, do wiadra z wodą wpadła mucha i usiłowała się wydostać, bezradnie trzepocząc skrzydełkami, pod stodołą kwiczały dwa prosiaki. Cóż powiedzieć? Specjalnie tu przyjechałem, dziadek Nowacki słynął jako gawędziarz, który wiele umiał opowiedzieć o tutejszych, nadbiebrzańskich okolicach. Nie zdążyłem zanotować jego opowieści i obiecałem sobie, że muszę tu jeszcze powrócić.
To właśnie dziadek Nowacki opowiadał tę historyjkę o Złym, który mieszkał na okolicznych bagnach. Złego nieczęsto można spotkać. Może to i dobrze. Są jednak tacy, co go widzieli. Sąsiad dziadka Nowackie – go wracał kiedyś z jarmarku w Trzciannem. Po drodze zobaczył w lesie nieznajomego mężczyznę, który poprosił go o podwiezienie. Wyglądał jakoś tak dziwnie, jak jaki kupiec albo inny obcy. Sąsiad zgodził się, nieznajomy wsiadł na furę i pojechali. Było już szaro i do nocy niedługo. Zaczął padać deszcz. Obaj okutali się na furze derkami i jechali piaszczystą drogą przez las i pośród bagien.
Jechali i milczeli, aż sąsiad odezwał się pierwszy. Zapytał tamtego, dokąd jedzie, czy coś takiego. Zwyczajnie, jak to po drodze. Ale tamten jakoś niechętnie odpowiadał, jedynie mruczał jakieś słowa niezrozumiałe, więc sąsiad przestał się odzywać i tylko palił fajkę, co to ją zawsze miał przy sobie. Aż tu naraz poczuł, że coś nie jest w porządku z tylnym kołem. Jakosi tak dziwnie postukiwało, jakby miało zaraz odpaść. To i sąsiad zawołał na konia, by ten stanął. A koń nic, idzie dalej. Wkoło las i bagna, więc sąsiadowi zrobiło się nie bardzo. Ciągnie za lejce z całej siły, woła na konia stój i stój, a koń nic, tylko coraz szybciej idzie. I tak było, aż dojechali do carskiego traktu, co to na Osowiec idzie. Przy carskim trakcie koń stanął. Sąsiad patrzy – a tu na furze nikogo nie ma! Zszedł z wozu, koło obejrzał: wszystko w porządku, jak trzeba. To Zły siedział na jego wozie i dlatego tak było.
Wiara w legendarnego Złego musiała być nad Biebrzą silna i ludzie nieraz na niego składali wszystko, co się nie udawało. Zygmunt Gloger w wydanej w 1903 roku książce-reportażu krajoznawczym Dolinami rzek wspomina o tym, jak pojechał do Osowca nad Biebrzą – był tam umówiony z wioślarzami, którzy swoją łodzią mieli go przewieźć w dół rzeki. Tamci na umówione spotkanie przybyli, lecz z jednodniowym opóźnieniem.
„Opowiadali – pisał Gloger – że nic innego, tylko złe wprowadziło ich na manowce i zbłąkanych wodziło przez całą noc po lasach. Niektórzy utrzymywali, że widzieli na własne oczy, jak dyabeł biegł chwilami przed końmi w postaci psa czarnego, to znów czasem za wozem, lub nie wiedzieć gdzie znikał”.
Z tego też klimatu opowieści niesamowitych – ale zaprawionych zdrowym, wiejskim humorem i zawierającym sporą dawkę pobłażliwości dla bohaterów takich opowiastek – wywodzi się historyjka o „żydowskiej kapliczce”. Usłyszałem ją w Uścianku, małej wiosce leżącej nie – Opowieści znad biebrzańskich bagien opodal Osowca, gdzie dzisiaj mieści się dyrekcja Biebrzańskiego Parku Narodowego.
Przy drodze pośród lasów stała niewielka drewniana kapliczka, zbita z desek, nakryta daszkiem, z figurką wewnątrz. Jak raz szedł obok drogą jeden człowiek z wesela, które odbywało się we wsi na drugim brzegu rzeki położonej. Droga mu się dłużyła, od wypitej wódki mąciło się w głowie, tak że jak zobaczył pod wieczór kapliczkę, pomyślał, że tutaj noc przeczeka. Jak pomyślał, tak i zrobił. Do kapliczki wszedł i szybko na podłodze usnął.
Tymczasem zaczął padać deszcz. W tym deszczu nadszedł z drugiej strony Żyd, który po wsiach handlował różnym towarem. Wtedy to ludzie u takiego Żyda wszystko kupowali, bo do sklepu w miasteczku była długa droga. Ten Żyd, który przedtem myślał, że przed zmrokiem zajdzie do jakiejś wsi, zobaczył, że nie da rady i że trzeba będzie przenocować gdziesik pod drzewem. Aż tu wtedy zobaczył w ciemności kapliczkę. Pomyślał, że znalazło się lepsze schronienie, i dalej wchodzić do tej kapliczki. Maca po podłodze, gdzie by się położyć, i nagle dotyka czegoś miękkiego. Dotyka ręką – nos. Dotyka dalej – oczy. Dotyka jeszcze – usta. Przestraszył się i z wielkim krzykiem wyskoczył z kapliczki i w las uciekł.
BYWA TAK, ŻE COS DZIWNEGO CZAI SIĘ W POWIETRZU…
Rano ludzie go odnaleźli. Zmokniętego, bez towaru, bo cały w tym lesie pogubił. Trzęsie się ze strachu i opowiada, jak to spotkał umarłego, albo ducha w kapliczce. No i od tej pory kapliczka „żydowską” się nazywała.
Teraz to tylko tak opowiadają – usłyszałem również w Uścianku – że to dawniej było, jak pokazywała się łojma. Chłopy szli kosić łąki nad Biebrzą. Kawał drogi przez bagno, szło się ciężko, więc aby do domu niepotrzebnie nie chodzić, zostawali nad wodą i całą noc siedzieli przy ognisku. I wtedy czasem widywali łojmę. Pojawiała się nagle i stawała po drugiej stronie ogniska. Podnosiła jedną nogę, podnosiła drugą, zarzucała jedną strasznie długą pierś na jedno ramię, drugą pierś na ramię drugie, potem podnosiła ręce do góry, wydawała krótki okrzyk „uu!”… i znikała.
Łojma, boginka wodna, krewniaczka kobiecych demonów z potoków Podhala i Podkarpacia, nad Biebrzę zapewne przywędrowała albo z Białorusi, albo z Litwy. Tam występowała jako osoba złośliwa lub demon przeznaczenia, wyznaczający dziecku los na całe życie, dobry lub zły. Tutaj – tylko straszyła. Jakby przypominała, że duchy są po to właśnie, aby straszyć. A może poszukiwała ludzkiej przyjaźni, jeno nie umiała o to poprosić? Bo i skąd to może umieć taka zwyczajna nadbiebrzańska łojma…I coś tam straszy pod borem…
Powoli odchodzą w niepamięć wszelkie legendy i bajania, a współcześni Kolbergowie coraz mniej mają szans na wyprawę w tajemniczy świat ludowych opowieści i wierzeń. Jeszcze nie tak dawno nie był to świat całkowicie niedostępny. W latach siedemdziesiątych ubiegłego już wieku odwiedzałem gospodarzy w położonych na skraju Puszczy Kamienieckiej wioskach Czaplowiźnie i Szynkarzyźnie. Miałem wtedy możliwość wysłuchania najprzedziwniejszych opowieści.
Jedna z nich mówiła o tym, jak to w domu Grudkowskich z Zakurza stale „coś” przesuwało sprzęty i chodziło po pustym pokoju. Schodzili się zaproszeni sąsiedzi, i to „chłopy, a nie tylko baby”, co w opowieściach podkreślano szczególnie. Wszyscy słyszeli to samo przez drzwi do pokoju, gdzie to „coś” hałasowało. Lecz gdy otwierali drzwi do tej izby, odgłosy milkły. A po zamknięciu drzwi wszystko zaczynało się od nowa. Gospodarze prosili księdza, aby przyjechał, lecz ten odmówił. „Widać się bojał!”. I tak to trwało, aż gospodarzowi przyśnił się sen, a we śnie matka, która powiedziała, że w stodole za deskami schowała pieniądze. Rano je odnaleźli. Dużo tego było. A straszyć przestało, bo to zmarła Grudkowska tak przypominała rodzinie o pieniądzach.
Kiedyś w Szynkarzyźnie, wsi pobudowanej na północ od Czaplowizny, spała w stodole grupa młodych z okolicy – opowiadał gajowy Józef Jechna, który też tam był, jako młody jeszcze chłopak. Była wśród nich jedna dziewczyna i jej się wydarzyło, że „coś” zaczęło targać jej pierzynę, a potem tę pierzynę na nich wszystkich zarzuciło. Świecili latarką i nikogo nie zobaczyli, a gdy zgasili, powtórzyło się. Poszli więc do drugiego „zasieku” (sąsieku), gdzie spali inni parobczacy. Jak im powiedzieli, że na dole straszy, to tamci zaczęli się z nich śmiać, bo nie wierzyli. Aż „coś” znów im pierzynę zerwało. Wtedy parobczacy przestali się śmiać. Chwycili pierzynę nogami, a któryś to się na tej pierzynie położył. Lecz jak zgasili latarkę, „coś” znów szarpnęło, chłopaka aż wyrzuciło, a pierzyna pofrunęła. Wówczas wszyscy jak jeden uciekli do chałupy. Na drugi dzień gospodyni powiedziała, że to pewnie musi być cosik w tej dziewczynie, co to z chłopakami tam była. Zabroniła jej więcej przychodzić. W miesiąc później dziewczyna zmarła. Widać po nią to „coś” przychodziło.
W Czaplowiźnie nad wąską strugą jest wąska stecka. Tam także straszy. Czasem widać, jak „ktoś” stoi z boku na polu, a czasem słychać, jak „ktoś” idzie „obocznie”, a wtedy aż „czapka na głowie rośnie”. Straszy też koło chałupy Siwka, tego co już parę ładnych lat temu umarł. Czasem słychać, jak w stodole stary Siwek sieczkę rżnie. „A przecież stodoły w tym miejscu już dawno nie ma”. A za lasem są Choiny, nazywa się tak jedno takie miejsce; tamoj gdzie dziś są sośniaki za krzyżem, tam stały trzy chojaki. Ładne były, no i żeby ich nie ścinać, powieszono na nich święty obrazek. „Ale znalazł się jeden, młody, głupi i na pieniądze idący”. Nie uszanował, ściął chojaki. Wtedy zaczęło straszyć. Gajowy Jechna specjalnie poszedł tam nocą w zimie. Ubrał się ciepło, wziął dubeltówkę i pistolet do tego jeszcze. Usłyszał, jak chłopy drzewo piłują, a po śniegu to się niosło to piłowanie, że hej. Pomyślał „ja im pokażę” i poszedł za głosem piły. A tam cisza, nic nie było, tylko z innej strony piłują. I tam poszedł, i tam nic nie było. Piłowali z trzeciej strony. Wtedy zląkł się, bo zrozumiał, że to są duchy.
Na północ od Szynkarzyzny jest mokradło o nazwie Zurawek. Tam też straszy. Opowiadał mi pan Marian Grodkowski z Szynkarzyzny, iż jeden ze znanych mu gospodarzy spotkał kiedyś na Zurawku łowiącego ryby pana w kapeluszu. Miał długie pazury, zupełnie jak diabeł. Gospodarz mocował się z nim, z trudem uwolnił się od niego, rzucając go do wody. „A w wodzie to aż się zakotłowało!”. Innym razem ludzie z Szynkarzyzny poszli łowić ryby. I trafił im się duży szczubieł (szczupak). Oczy to miał ogromne. W domu wzięli się do skrobania ryb. Aż tu szczubieł mówi ludzkim głosem: „Nie ważcie się mnie ruszać! Macie mnie odnieść tam, gdzie mnie złowiliście, bo jak nie, to zniszczę ten dom”. No i zanieśli go, wrzucili do wody. „A w wodzie aż się zakotłowało”…
A w kominie drewnianego domu, w którym teraz mieszkam na śródleśnej polanie, mam stałego sublokatora. Wodzi za mną wzrokiem, gdy krzątam się po obejściu, przygląda bacznie, gdy rąbię drewno na opał. Przyzwyczaiłem się do jego obecności. Tym sublokatorem jest najbardziej popularna z krajowych sów – puszczyk. „Mój” puszczyk, gdy o zmroku opuści komin, udając się do pobliskiego lasu, wydaje groźny okrzyk, oznajmiając, iż oto wkroczył na ścieżkę wojenną, bowiem bardzo jest głodny. Przy końcu zimy przysłuchuję się nieraz miłosnym pohukiwaniom sów z okolicy. Zalotnie wabiącym samicom, dzielnym i bardzo męskim okrzykom samczyka, zwłaszcza wtedy, gdy w jego rewirze pojawi się rywal. Niekiedy słyszę odgłosy starcia, poprzedzone pojedynkiem na głosy. Gdy zasypiam, przez otwarte okno dobiegają do mnie te wszystkie sowie głosy.
Sowy otoczone są szacunkiem w wielu krajach europejskich, co najmniej takim, jakim Polacy otaczają bociana. Nie darmo, sowy bowiem są tępicielami gryzoni, zatem ochraniającymi zboża sprzymierzeńcami rolników. W starożytnej Grecji sowa była symbolem mądrości i bogini Ateny. Rzymianie jednak uważali, iż sowy są demonami, które lubią napadać na śpiące dzieci i dorosłych po to, aby ssać z nich krew. Słynny obraz Francesca Goyi Gdy rozum śpi przedstawia budzące się demony, nadlatujące z ciemności, o kształtach wielkookich, szerokoskrzydłych sów.
Demony wszystkich rodzajów najchętniej mają duże oczy i wydają przerażające okrzyki. Ta wiara wciąż jest obecna na wsi polskiej. Zresztą nie tylko w tym słowiańscy kmiecie przypominają populus Romanus. Sowy noszą łacińską nazwę Strix; puszczyk na przykład zwie się w naukowej terminologii – Strix aluco. Od tego łacińskiego słowa pochodzi nazwa strzygi lub strzygonia. Łacińska nazwa Strix w starożytności oznaczała demona wysysającego krew.
Kazimierz Władysław Wójcicki opisywał w połowie wieku XIX strzygi zamieszkujące po wsiach. Otóż widma te „biorą swój początek z dzieci, co rodzą się z dwoma rzędami zębów, które zaraz widać przy pierwszym krzyku i płaczu niemowlęcia po ujrzeniu dziennego światła.
Dzieci takie zawsze w parę dni po urodzeniu umierają. Każde z nich zamienia się w strzygę; zachowują czasem właściwą dziecinną postać ze skrzydłami sowimi, a nieraz przybierają zupełnie pozór puchaczy iw miejsce ich siedząc na dachu domostwa, kwileniem swoim zapowiadają rychłą śmierć jednemu z mieszkańców. Nie szkodzą niczym innym ludziom jak tylko, że są wróżbitami niechybnej śmierci, gdzie na dachu zakwilą”.
Nie tylko strzygi gnębiły w przeszłości lud słowiański żyjący nad Wisłą. Bywa taka pogoda, gdy coś dziwnego czai się w powietrzu i jakaś nerwowość siada w pośrodku człowieka i dusi, jak jaki za przeproszeniem dusiołek. I nie puszcza, nie idzie precz ten dusiołek zawzięty, a ino wciąż swoje, wciąż swoje, zgiń, przepadnij, siło nieczysta! Dusiołki istnieją i śmiać się z nich nie godzi, acz nie każdy z nich jest taki, jakiego Bolesław Leśmian opisywał w swoim sławnym wierszu. Ten dręczący Bajdałę „Pysk miał z żabia ślimaczy / Że też taki żyć raczy! / A zad tyli, co kwoka, kiedy znosi jajo”, siadał na piersiach „jak ten kruk na snopie”. No i są przecie Zmory (trzeba je pisać przez duże Z!), złośliwe widma, które tylko nocą się ukazują na świętej ziemi. Rzucają się na śpiących ludzi, a przyciskając im piersi kościstymi kolanami, sprawiają, iż do głowy śpiącego uderza krew, a przecie właśnie krwią się wyłącznie taka Zmora karmi i nasyca. Bywa, że śpiący potrafi rozbudzić się ze snu twardego i z posłania zerwać. Wtedy Zmora ucieka, jeżeli zaś człek swego snu nie przemoże, wtedy Zmora pije łapczywie krew spływającą nosem lub nacina zębami małą żyłkę na skroni lub szyi i wysysa.
Dawne podania przedstawiały postać Zmory bardzo malowniczo, jako wysokie i przeraźliwie chude widmo, z dłuższymi niż u zwyczajnych ludzi nogami. Ciało miała białe i przeźroczyste, a ci, co Zmorę widzieli w jasnej poświacie księżycowej, dostrzegali, „że światło księżyca przeglądało jak przez czysty bursztyn przez jej białe ciało, tak że policzyć można było wszystkie żebra i kosteczki”. Dopiero gdy napiła się do syta krwi, ciało jej przybierało barwę czerwonawą i widmo krok miało szybszy, normalnie bowiem chodziło krokiem powolnym, jakby na szczudłach. No i – zapamiętajmy to dobrze, na wszelki wypadek, bo przecież nigdy nic nie wiadomo – Zmora umie otwierać wszelakie zamki czy to w chatach, czy w dworach lub w pałacach.
Są na Zmorę sposoby, znać je tylko trzeba. Za Wójcickim przytoczyć się godzi sposób jeden, bardzo do tego skuteczny. „Kiedy Zmora dusi śpiącego człowieka, a ten jękiem objawia cierpienia z duszenia przez niego doznawane, potrzeba z cicha i nieznacznie zbliżyć się do niego i niewidzialnej Zmory (której postać tylko idącej lub pędzącej na koniu pod promieniami księżyca dokładnie ludzie zobaczyć mogą) i lewą ręką, poczynając od głowy, szybko przegarnąć do stóp, trzymając w prawej otwartą butelkę. Po czym otwór dłonią założyć, a następnie korkiem zatkać”.
Czy te wszystkie zmory i strzygi już ze szczętem zaginęły we współczesnym, nowoczesnym świecie, dokładnie nie wiadomo. Dzisiaj w domach prawie na pewno się już o nich nie opowiada. Gdy po trzydziestu latach znów pojawiłem się na skraju Puszczy Kamienieckiej, odwiedzając ponownie Czaplowiznę i Szynkarzyznę, już opowieści żadnych nie udało mi się usłyszeć i nie umiano mi wskazać, gdzie jest ten Zurawek, na którym straszy.
Cóż… czas dzisiejszy, z telewizorem w roli głównej, zapędził wszystkie opowieści do rzeki niepamięci, pełnej zanieczyszczeń współczesnej cywilizacji. Wieczorami w domowych telewizorach straszą bohaterowie horrorów i thrillerów anglosaskiego raczej chowu. Jednak na wszelki wypadek, jako że nigdy nic nie wiadomo, warto zapamiętać przestrogę, którą podawał Oskar Kolberg. Bywa jakoby, że postać puszczyka przybiera diabeł i że to on ludziom śmierć przepowiada, a na pewno lubi często głośnym śmiechem wyszydzać idącego nocą człowieka pijanego. Dlatego też dobrze jest wtedy, śmiech taki usłyszawszy, splunąć w jego kierunku.Krowy wracają z pastwiska we wsi Bubel Stary na nadbużańskim Podlasiu…
Było urodne majowe popołudnie. Nad nadbużańskim Podlasiem wędrował pogodny wyż, powietrze było ostre, wokół szosy rozciągały się zielone pola, zielone łąki, zielone zagajniki, a wiosennej zieloności o takiej intensywności chyba jeszcze nigdy w życiu nie widziałem. U wrót do wsi Stary Bubel witała mnie, otoczona wieńcem wysokich drzew lipowych, drewniana świątyńka wzniesiona na wzgórku, dawna cerkiewka unicka. Nad wsią czuwało w swoich gniazdach kilka par bocianich, a dla Polaków bocian jest symbolem przymierza i opieki ludzkiej nad światem przyrody i ptakiem świętym, chociaż nie klęka się przed nim.
Zygmunt Gloger w wydanej w 1900 roku Encyklopedii staropolskiej podawał, że „nigdzie w całej Europie nie jest tak liczny, jak w wioskach nad Bugiem położonych, gdzie często ilość gniazd bocianich przenosi kilkakrotnie liczbę chat i gdzie gniazda te znajdują się nie tylko na wysokich i niskich drzewach, ale także na dachach chlewków i sklepków”.
Z pastwiska na nadbużnych łąkach łęgowych szerokim wygonem wracało ogromne stado krów, pilnowane przez opiekującego się nim pastucha i towarzyszącego mu psa. Krowy szeroką ławą wchodziły na główną wiejską drogę, przy której stały drewniane, wiejskie domostwa, a przy bramach prowadzących do siedlisk czekali na swoją żywinę gospodarze, którzy wyławiali swoje krowy z gromady i zapędzali do obejścia. Dzieciaki na rowerkach towarzyszyły krowiemu stadu, szczekały psy. Wyczuwało się ogromne podniecenie w całej wsi, a to tylko do swoich gospodarzy we wsi Bubel Stary o przedwieczerzu powracały z pastwiska krowy żywicielki. Jak przed laty, tak i teraz.
Gdy po godzinie wracałem tą samą drogą, ulica wiejska była już pusta. Z obór dochodziły głosy porykującego bydła. W drewnianej świątyńce na wzgórku nad wsią monotonnymi głosami odmawiała wieczorną modlitwę garstka kobiet, strażniczek chłopskiej wiary. Wszystko było tak, jak być powinno. Dobra aura otaczała tę wieś Bubel Stary koło Janowa i nadbużne łąki, pola rozległe, zagaje brzozowe i sosnowe, i krzewy bzu, otulające liliowymi kwiatami wsiowe obejścia. Wszystko było na swoim miejscu.
KROWY WRACAJĄ Z PASTWISKA WE WSI BUBEL STARY
Wiesław Myśliwski w jednym z numerów „Twórczości” pisał o kresie kultury chłopskiej. Z natury rzeczy kultura chłopska to kultura bytu i miejsca, zamknięta w kręgu człowiek-ziemia-przyroda. Motywacją istnienia było jedynie trwanie i przetrwanie. Twierdził, że czas człowieka wsi liczy się rodzajem prac, porami roku, świętami i następstwem pokoleń, a przestrzeń fizyczna najczęściej ogranicza się do własnego obejścia, wsi, parafii i najbliższego miasteczka. Przez całe wieki żyli więc polscy chłopi „w tym samym miejscu z dziada pradziada, pod tym samym niebem, z przymusu czy dobrowolnego przywiązania, wrośnięci głęboko w swój pożałowania godny byt, dziedziczony i przekazywany dalej, w tę skąpą przestrzeń dookolnego krajobrazu, poza którą rozciągał się świat, świat niepewny, budzący lęk”.
Kultura chłopska – kontynuował pisarz – „to kultura zgody z losem, afirmująca życie takie, jakie przypadło człowiekowi w udziale, odpowiadająca na pytanie, jak żyć, kiedy żyć się często nie dawało, jak odnaleźć pył swojego istnienia w chaosie wszechrzeczy, jak przemijać z pokorą. Chrystus Frasobliwy, to arcydzieło polskiej sztuki przestrzennej, jest przecież chłopskiej proweniencji. To Bóg z chłopskiej doli, zatroskany jak chłop i bezradny jak chłop. Synteza losu, nie tylko rzeźbiarska forma. Kto ją pierwszy wyrzeźbił, składał Bogu w ofierze swoje poniżenie, swoją nadzieję”. Dzisiaj – pisał Myśliwski – Frasobliwy został „utowarowiony”, stał się przedmiotem handlowym, jako wyraz tzw. kultury ludowej, a owa kultura ludowa nie jest jednoznaczna z kulturą chłopską.
Znawca sztuki ludowej, zwanej naiwną, odkrywca Nikifora z Krynicy, Oleksego z Paszyna i Zagajewskiego z Warszawy, Aleksander Jackowski, stwierdził w jednej z ostatnich swoich książek, poświęconej polskiej sztuce ludowej, że sztuka ta umarła. Bo cóż jest sztuką? Jest nią dzieło, które powstaje z potrzeby serca. Gdy artysta musi się wypowiedzieć, gdy chce wyartykułować to, co jest w nim, co mu w duszy gra. Nieważne, czy jest to artysta po profesjonalnych studiach plastycznych, czy też to prosty pastuch wycinający scyzorykiem swoje drewniane cudeńka, świątki, diabły i inne cudaczne ludziki o zbyt dużych głowach i koślawych nóżkach.
Dzisiaj sztuka ludowa skomercjalizowała się, stała się towarem. Na polskiej wsi nie spotkasz już takich artystów, jak bohater książki Zegadłowicza, zwany beskidzkim powsinogą sławny Jędrzej Wowro spod Wadowic. Jak Leon Kudła ze Świerży Górnych koło Kozienic, gdzie dzisiaj czarne dymy unoszą się z komina ogromnej elektrowni, zbudowanej pośród wiekowej puszczy. W góralskim Chochołowie są sklepy pełne ludowych pamiątek, obrazków, rzeźb i metalowych spinek podhalańskich. Kupczący tym ludowym panopticum jest poumawiany z przewodnikami wycieczek, więc co i raz zatrzymują się przed nimi autokary z cudzoziemskimi turystami, aby każdy miał okazję nabyć coś ludowego, coś polskiego, coś wzruszającego, coś za serce chwytającego. Nawet i niebrzydkie to, ładniutkie i owszem, lecz czegoś tam brakuje i pewnie tak musi być.
Wieś. Chłop. Dawniej. Dziś. Ten, kto mieszka w mieście, a na wsi bywa od czasu do czasu, wsi nie widzi. Nie widzi jej także mieszkaniec letniskowego getta, osiedla działek rekreacyjnych, letniskowych daczy gdzieś tam w Szygówku, Pawłówku lub Sniadówku, w Szamotach, Szczakach czy innych Pypkach podwarszawskich. Turysta też nie zna wsi. Wieś widziana z zewnątrz to coś zupełnie innego od tego, co znajduje się pośrodku tych domów i w ludziach zamieszkujących te domy. Nie znam tych ludzi. I oni mnie nie znają. Mimo że migotają w wiejskich domach ekrany telewizorów, wieś wydaje się taka sama jak wtedy, gdy jedynie światło łuczywa migotało po izbach. Czy jednak jest tak rzeczywiście?
W swoim archiwum, w „Res Publice Nowej”, numerze 9 z 1996 roku, odnalazłem rozmowę z Andrzejem Bieńkowskim, profesorem warszawskiej ASP, pasjonującym się muzyką ludową. Jest w tej rozmowie opowieść Bieńkowskiego o sędziwym wiejskim skrzypku, którego odwiedził autor w Opoczyńskiem w 1983 roku. „To był pobożny wdowiec, który na dewocji spędzał większość czasu. Jechał wozem, gdy go po raz pierwszy spotkałem. Patrzyłem, jak zdejmuje czapkę przy każdej kapliczce. To było ładne i miało swój rytm. Od niego dowiedziałem się, że gdzieś tam mieszka bardzo dobry bębnista. Wsiedliśmy do samochodu. I teraz to, co było ładne i naturalne, gdy jechało się wozem, stało się śmieszne i bez sensu w samochodzie. Po drodze było tyle, aż tyle kapliczek, że jadąc szybko samochodem on musiał zdejmować i wkładać czapkę i żegnać się nieustannie. Jazda samochodem zabrała rytm i ośmieszyła tę tradycję”.
Co będzie z tradycją i kulturą polskiej wsi? Jest zagrożona komercjalizacją i zglajszachtowaniem kultury jako takiej, nie tylko przecież ludowej. Okropne nowe wzorce kulturowe i obyczajowe ogarniają także wieś. Tylko jak dawniej młodzi piorą się po pyskach na wiejskich zabawach, które teraz nazywają się dyskotekami.
Raz jeszcze powracam do rozważań Wiesława Myśliwskiego. Pisał on o roli telewizji w chłopskiej chacie. Nie kwestionuje jej dobrodziejstw. Wszak poprzez telewizję wtoczył się do chłopskiej izby szeroki świat, a wieś zyskała dostęp do tej samej informacji i rozrywki co wszyscy. Telewizja spełniła doniosłą rolę emancypacyjną, wyrywając wieś z izolacji.
„No tak. Tylko że zarazem zniszczył tę chłopską izbę jako najważniejsza instytucję chłopskiej kultury. Czym była chłopska izba, ten tylko może powiedzieć, kto choćby w dzieciństwie wysłuchiwał zbierających się, zwłaszcza zimą, kobiet i mężczyzn na sąsiedzkie posiady, na darcie pierza, łuskanie fasoli. Telewizor odesłał wszystkich do ich własnych domów, uzależnił od dyspozytorni jednej zunifikowanej wyobraźni. Zawstydził surową kulturę chłopów swoim blichtrem, swoją pychą, tandetną wizją świata i pretensjonalną nowomową”.
ZABOREK
Myśliwski przez wiele lat zajmował się wsią i problemami wsi. Zna je dobrze i od podszewki. Raczej się nie myli. Ale – czy tak, jak pisze, jest wszędzie? A ów archetypiczny rytuał, ba! rzekłbym – obrzęd – powrotu krów we wsi Bubel Stary koło Janowa? Chociaż… może to, co zobaczyłem i jak to odczułem, to tylko powierzchowne wrażenie miastowego inteligenta, estety, który tęskni za prawdziwą, chłopską kulturą i obyczajowością wsi, tą kwintesencją polskości jeszcze niezmienioną w „utowarowioną” kulturę ludową? Jak wygląda to „utowarowienie”, przekonałem się rychło, gdy kilkadziesiąt minut po opuszczeniu wsi Bubel Stary znalazłem się w położonym na południe od Janowa Zaborku.
„Zaborek to miejsce z duszą, esencja nadbużańskiego Podlasia, pensjonat z klimatem staroświeckiego zaścianka. Położony na uboczu, w kotlinie nad malowniczym zalewem, o każdej porze roku daje swoim gościom poczucie spokoju, przywołuje wspomnienia, zachwyca urodą otaczającego go pejzażu i urokiem przytulnych, stylowych wnętrz. Zaborek to kompleks starej drewnianej architektury, odnowionej i przystosowanej do hotelowych potrzeb. Otoczone lasem i łanami zbóż – bielony dworek, stara plebania, wiatrak, gontem kryty zaścianek. Plenerowa architektura umożliwia organizację kameralnych i dużych spotkań towarzyskich na świeżym powietrzu przy akompaniamencie ludowej kapeli. W Zaborku karmią po podlasku i staropolsku: pierogi z soczewicą i kaszą gryczaną, pyzy ze słoninką, parowańce i krupnik z «guglami», a na ognisku baran i dzik pieczony w chlebie, do tego na przekąskę smalec z ziołami i cebulką i wybierane palcami z kamionkowego garnka, pachnące koprem kiszone ogórki”.
To wszystko wyczytałem w ofercie, jaką kierują do potencjalnych klientów właściciele pięćdziesięciohektarowej posiadłości, pp. Lucyna i Arkadiusz Okoniowie. To wszystko prawda, Zaborek to więcej niż pensjonat – to gościnny, życzliwy dom dla wszystkich, którzy go odwiedzają. Wjechałem na teren tej posiadłości mimo strzegącej go bramy z wyraźnie widoczną tablicą, która miała odstraszać nieproszonych gości, że to nie jest obiekt do zwiedzania. Gospodarz okazał się uprzejmy. Obejrzeć swoją dziedzinę pozwolił. I – nie da się ukryć – to, co zobaczyłem, powaliło nas dokładnie. Ba, w Zaborku, tak jak i w Starym Bublu, też mi się podobało. Nawet bardzo. Obiektywnie. Subiektywnie bowiem rzecz całkowicie nie na każdy portfel, jako że doba w Zaborku kosztuje niemało. Jest to miejsce dla ludzi, którzy chcą „mieć satysfakcję z wydanych pieniędzy”. To celne określenie usłyszałem z ust gospodyni, u której zatrzymaliśmy się w Janowie Podlaskim, pełnej wdzięku pani Czesławy, cytującej jednego ze swoich klientów, dla którego pokoje, które ona wynajmuje, były zbyt skromne.
W Goniądzu nad Biebrzą jest Bartlowizna. Jej ogromna sala jadalna urządzona jest w stylu ogólnoludowym, trochę w niej ech szlachetczyzny, trochę sprzedażnej „kultury ludowej” z elementami małomiasteczkowego folkloru żydowskiego. Wiszą u powały koła od wozu, rzeźbione anioły trzymają kandelabry. Kapela żydowska jak żywa wystrugana w drewnie, i kilkadziesiąt szafkowych zegarów na chodzie wydzwania koncercik taki. Strach waści? Nie? Zażyj tabaki! Taka Polska sprzed wielu, wielu lat, z nostalgiczno-romantycznym tonem na wynos. W Goniądzu byłem sześć tygodni wcześniej. Padał deszcz, było nostalgicznie i romantycznie. Ze pretensjonalnie? Trochę jakby. Lecz na kominku ogień płonął, polana trzaskały, danko było wyśmienite, mięsiwko rozpływało się w ustach, a cena była satysfakcjonująca.
Gdzie jest prawda? Co jest prawdziwie prawdziwe? Myślę, że te krowy powracające z pastwiska o przedwieczerzu. I kobiety pod przydrożnymi krzyżami odmawiające litanię loretańską w majowe wieczory. One, depozytariuszki polskiej, chłopskiej kultury, one są prawdziwe. Po tysiąckroć.Kolorowe światy
Nie żyje już Wojciech Oleksy z Paszyna i Felicja Curyłowa z Zalipia też już umarła. Księdza Nitki od wielu już lat bardzo brakuje w Paszynie, chociaż na pewno tam, w górze, znalazł godne miejsce wśród najgodniejszych, bo kawał dobrej roboty dla ludzi na tym łez padole wykonał.
Gdy ksiądz Edward Nitka umarł, to w czas jego pogrzebu biły dzwony i nie tylko tutaj w Paszynie, nie tylko w pobliskim Nowym Sączu, z którego w kilkanaście minut autobusem można do Paszyna dojechać. Kiedyś, chociaż i blisko, nikt nawet do Paszyna nie zajrzał, a dziś to drzwi na plebanii się nie zamykają, samochody co rusz tam zajeżdżają, marki najprzeróżniejsze, i to nie tylko polskie, nie, z całego świata tam zajeżdżają. A wszystko to dlatego, że był ksiądz proboszcz Nitka w Paszynie.
Gdy kilka lat temu przyjechałem do Paszyna, ksiądz Nitka już od dawna nie żył. Oprowadzający mnie po plebanii jego następca z łagodnym uśmiechem mówił, pokazując wnętrze, że on jest tutaj tylko sublokatorem. Głównymi lokatorami plebanii nadal bowiem były paszyńskie rzeźby i paszyńskie obrazki na szkle. Rzadko się zdarza taki widok, który „zamurowuje z wrażenia”. W Paszynie właśnie ten stan przeżyłem. Gdy wszedłem do wnętrza paszyńskiej plebanii, zobaczyłem korytarze i pokoje pełne półek, na których od podłogi po sufit stały drewniane rzeźby, małe, duże i wielkie, coś około tysiąca sztuk, a większość z nich była tak fascynująca, iż nie można było oderwać od nich wzroku.
Paszyn przed zaledwie ćwierćwieczem zasłynął jako nieprzeciętny ośrodek rzeźby ludowej, wkrótce stał się europejskim fenomenem, przyciągającym kolekcjonerów sztuki nieprofesjonalnej z Niemiec i Hiszpanii, odległej Japonii i dalekich Stanów Zjednoczonych. Początki paszyńskiej sławy są już tak powszechnie znane, iż wstyd raz jeszcze je przypominać. Przecież jednak trzeba. Głuchoniemy Wojciech Oleksy strugał w drewnie różne kielichy i monstrancje, które – choć nieporadnie wykonane – proboszcz przyjmował z uśmiechem i zachęcał do dalszego rzeźbienia.
Z czasem Wojciech Oleksy rozwinął swój talent, jego prace zaczęły być eksponowane na wystawach i kupowane. Za pierwsze pieniądze uzyskane za sprzedaną rzeźbę głuchoniemy „Nikifor z Paszyna”, jak go wkrótce poczęto nazywać, kupił sobie tranzystorowe radio, wówczas, w latach sześćdziesiątych, bardzo modne i popularne, a mimo iż nie słyszał płynących zeń dźwięków, cieszył się tym radiem jak dziecko. Przykład Oleksego wyzwolił we wsi nieprawdopodobną ilość talentów.
„Niemal każda chałupa w Paszynie przemieniła się teraz w pracownię artysty – pisali odwiedzający wieś reporterzy. – Kto tylko miał czas, lipowe drewno pod ręką i kozik, ten rzeźbił. Co było w tym zjawisku fascynujące, to fakt, że w każdej pracy było widać iskrę talentu”, a w jednym z konkursów na współczesną rzeźbę ludową Karpat Polskich, było to w 1977 roku, zgłoszone zostały prace 45 rzeźbiarzy z Paszyna. Czterdziestu dwóch przywiozło nagrody! Doszło później do tego również i malarstwo na szkle, a sztuka stała się we wsi tak zaraźliwa, ze nawet przyjezdna dentystka z Nowego Sącza pod wpływem paszyńskiej atmosfery poczęła tworzyć, i to bardzo udatnie. Wszystko to można wyczytać w Kronice ekspozycji paszyńskiego talentu, którą ksiądz Nitka sumiennie prowadził. Po jego śmierci zapał już nieco osłabł, lecz wciąż trwają paszyńskie rzeźby i malowidła na szkle, jedne w zbiorach prywatnych, inne w muzeach, najwięcej w samym Paszynie. Są na wskroś polskie, takie jak być powinny, własne i nie do podrobienia.
Z Sądecczyzny wracałem do Warszawy przez Zalipie, aby raz jeszcze spojrzeć na zalipiańskie malowanki. Niewątpliwie malarstwo ścienne w Zalipiu na Powiślu Dąbrowskim koło Tarnowa jest również fenomenem. Drewniane chałupy malowano w wielu regionach Polski i najczęściej malowanki na zewnętrznych ścianach miały zakomunikować, iż jest w domu panna do wzięcia. Tutaj kwiatowe ornamenty pokrywały całe zewnętrzne ściany domów mieszkalnych i gospodarczych oraz wypełniały ściany izb z piecami włącznie.
Nie były to standardowe malowanki. W żadnym stopniu. Malujące je kobiety wykonywały swoje dzieła w sposób wyraźnie indywidualny, a ich kolorystyka była różnorodna, prezentując albo bogatą gamę barw, albo też operując subtelnymi, jednokolorowymi malowankami, rzucanymi na jednolite, świetnie z nimi zharmonizowane tło. Zadziwiają w tym malarstwie właśnie owe nieprzeciętnie piękne zestawienia kolorystyczne. Zważyć należy, że malarki z Zalipia nie pobierały żadnych nauk w szkołach plastycznych. Ich sztuka jest spontaniczna. Indywidualne cechy różnych malarek wykształcały się dzięki wzajemnemu podpatrywaniu i konkurencji.
MALOWANKI FELICJI CURYŁOWEJ W ZALIPIU
Gdy przed wielu laty byłem w Zalipiu, odwiedzając wioskę w towarzystwie najbliższej rodziny, rozstawiłem namiot w sadziku gospodarstwa pani Curyłowej. I teraz podjechałem pod to wiejskie siedlisko. Felicja Curyłowa zmarła w 1974 roku. Była najbardziej znaną malarką zalipiańską. W jej rodzinnej zagrodzie urządzono dziś muzeum i jest to jedno z tych nielicznych wiejskich obejść w Polsce, które powinno się koniecznie obejrzeć, jeśli chce się mieć o polskiej wsi jakie takie pojęcie. Architektonicznie dom niczym specjalnym się nie wyróżnia, chociaż bryłę ma foremną, a otoczenie stanowi przyjemną oprawę. Głównymi walorami tej zagrody są malowanki Felicji Curyłowej, starannie – mimo upływu czasu – konserwowane.
Był czas, gdy Curyłowa wraz z Czesławą Konopkową, najbardziej znaną wycinankarką kurpiowską, często towarzyszyły premierowi Józefowi Cyrankiewiczowi na trybunach najważniejszych pochodów pierwszomajowych. Obie zapewne nie do końca zdawały sobie sprawę, do jakich celów były wykorzystywane. Cokolwiek by się jednak mówiło, pod partyjno-rządową opieką rozkwitały kwiaty na ścianach zalipiańskich domów i to przecież właśnie w latach Polski Ludowej, w 1948 roku, zorganizowano pierwszy konkurs malowania chałup oraz powstał Dom Malarek w Zalipiu, pokazywany różnym ważnym delegacjom jako wzorcowy, ludowy dom kultury.
Zastanawiam się zresztą, czy przy okazji konkursy nie zniszczyły spontaniczności tej sztuki, która zaczęła w coraz większym stopniu ograniczać się do walki o nagrody, przestając być sztuką dla sztuki. Konkursy są nadal organizowane, lecz przejeżdżającym wiejskimi drogami Zalipia malowanki na domach nie rzucają się w oczy i niemało trzeba sobie zadać trudu, aby natrafić na domy ozdobione barwnymi kwiatami. Teraz dopiero mogły się pojawić barwne malowanki przy przydrożnym krzyżu. A jednak takie odnosi się wrażenie, gdy po latach ponownie się powraca w zalipiańskie strony, iż najlepsze lata malowane kwiaty z Zalipia mają już za sobą. Obym się mylił…
Nie żyje Wojciech Oleksy z Paszyna i księdza Nitki bardzo brakuje, chociaż na pewno tam, w górze, znalazł godne miejsce. A i Felicja Curyłowa z Zalipia też już umarła. Zostały jednak po nich pamięć i kolorowe światy, tak bardzo nasz świat ubarwiające…Grodebron na robrany
Jarmark w Polsce to była niegdyś bardzo ważna impreza nie tylko handlowa, lecz i towarzyska. Na jarmarku można było kupić dosłownie wszystko, a wybór był ogromny, lecz wyjazdy „na targi i jarmarki do sąsiednich miast nie zawsze były spowodowane potrzebami gospodarczymi. W szarym i bezbarwnym życiu wsi stanowiło to niemałe urozmaicenie – pisał Bohdan Baranowski. – Pojechawszy do miasta można było spotkać wielu znajomych, porozmawiać z nimi, nasłuchać się różnych nowinek”.
W XVIII wieku Łowicz miał niespełna 2500 mieszkańców, a na słynnych jarmarkach łowickich pojawiało się około 40 tysięcy ludzi, w tym dwa tysiące szlachty. Bagatela. „Stancje są bardzo drogie” – notował w 1700 roku dziedzic folwarku pod Warszawą, niejaki Grzybowski. I dodawał: „służba z braku miejsca śpi w ogrodzie – szczęście pogoda”. I jeszcze dalej tak pisał: „Bydła wcale niewiele i drogie jak pieprz”, a rogacizny, nie licząc cieląt, „będzie jakie 1200 sztuk, a ja pamiętam dwa razy tyle i więcej, jak to jarmark upada”.
Pana dziedzica czyta się dzisiaj jak egzotyczną opowieść z krainy, której jakby nigdy nie było. A jednak było tak właśnie, lat temu prawie trzysta. Któż w Łowiczu nie bywał na jarmarku na św. Mateusza, który trwał aż przez cztery tygodnie. To ci była impreza! Konie pędzono z dóbr ukraińskich i z Białowieży, kupcy przyjeżdżali z Wołoszczyzny i handlowali nie tylko końmi.