- W empik go
Warszawa dzika - ebook
Warszawa dzika - ebook
Największe polskie miasto od wieków tworzą ludzie, architektura i dzika natura. Bez Wisły mała wioska nigdy by nie powstała, a już na pewno nie zostałaby stolicą Polski. Jej stałymi częściami są nie tylko ostatnia tak wielka a jeszcze dzika, nieuregulowana rzeka Europy, ale także parki i kompleksy leśne oraz wiele gatunków roślin i zwierząt, wielkich i małych, typowych dla puszcz i parków narodowych, które można napotkać między betonowymi blokami. „Dzika” strona Warszawy to prawdziwy fenomen, który wymyka się z ram wszelkich naukowych prognoz i definicji.
Spis treści
Spis rzeczy
[Zrywam zioła na poboczu drogi...]
Mysikrólik na patelni
Koper pod Pałacem
Bieliki na Bielanach
Bobry bobrują w Centrum
Niedźwiedzie na trasieW-Z
Wróbel po warszawsku
Mumia
Mazurek to wieśniak
Kaczki dziwaczki
Chomik z Chomiczówki
Żurawie na dziesiątym piętrze
Grzyby zbieraj oczami
Szpak nie taki zwyczajny
Remiz – majtająca się sikorka
Sarny stołeczne
DZIKA WISŁA
Wisła – ostatni smok
Ach, te maki!
Czapla jest jak kobra
Perkozik z irokezkiem
Kormoran młóci naMłocinach
Wyspa mew
Wiślane giganty
Kacza zupa
Małże guzik warte?
Wyspa owiec
Drewno na wodzie (gawędaMarka Byliniaka)
Pyton połknął cielaka!
Sępy nad Warszawą?
Baśka Murmańska
DZIKIE ŁAZIENKI
Pawie w Warszawie?
A niech się chowią!
Lisy pod Belwederem
Pomarańczarnia i mandarynki
Jeżycjada na Agrykoli
Rudzia
Ożeż, to nie orzech!
Pierwszy kilometr życia
PUSZCZA ZA MIEDZĄ
ŁOŚtrożnie
Dzik jest dziki?
Wilki w Puszczy Kampinoskiej?
Głogostan, czyli kawałek puszczy w ogrodzie
DZICY SĄSIEDZI – PRZYJACIELE I WSPÓLNICY
Tuptusie są wszędzie
Moje ukochane Bombusy
Krecia robota
Sznurowadło
Sikorki to worki, jerzyki też mają wyniki
Trzeba sadzić karmniki
Robię kokosy
Włóczęgi z Północy
Ach, te gile!
Zimorodki - ziemiorodki
France kawki
Trochę SF, czyli opowieść z życia wyższych kawczych sfer
Ga-wrony
Nie krakać na wrony!
Oferrrma!
Wierzę w nietoperze
Ważka sprawa
Pszczoły w mieście?
Zmarznięte wpuść kociska
Hemot
Kot to kot
ZIELONO MI
Hej, Las Bemowski za mgłą
Wyczerpana natura
Spacerek spożywczy mieszczucha ekoisty
Wilanów – panna apteczna, popie jaja iMarysieńka Sobieska
„Mon Coteau”, czyli więcej wiedzieć to więcej widzieć
A po powierzchni pływały grzybienie...
Jak być ekoistą, czyli antysmogowe pospolite ruszenie narodowe
Łazienki Królewskie – królewski ogród XXI wieku?
Wchody do nieba
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-1036-1 |
Rozmiar pliku: | 5,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Spaceruję po wale wiślanym. Dochodzę do jego zakrętu, mijam kępę krzaków i drzewek. Na mój widok z wąskiej ścieżki zrywa się stado młodych kosów i drozdów, chyba jeszcze podlotów. Jak piorun z jasnego nieba spada na nie jakiś skrzydlaty kształt i zastyga ze zdobyczą w szponach. Sokół wędrowny upolował pokarm dla swoich żarłocznych piskląt.
Wchodzę w niewielki, suchy sosnowy lasek, który po chwili zamienia się w wyraźnie podmokły teren porośnięty krzewami. Stąd już blisko do rezerwatu Łosiowe Błota. Trzask gałęzi – niespiesznym truchtem omija mnie rudel kilkunastu saren. Mignęły białymi talerzami na zadach i tyle je widziałem!
Opasły bóbr wychodzi na błotnisty brzeg. Wlecze za sobą ogon – plusk gruby od zgromadzonego tłuszczu, pokryty jakby rybią łuską. Brzeg starorzecza jest pełen jego tropów i licznych gałęzi wierzbiny odartych z kory – to jego przysmak. Tuż obok świeci świeżą soczystą bielą niedawno przyholowany drogą wodną okorowany już pniak młodego drzewka.
Jeziorko ma gęsto zarośnięte brzegi. Właśnie tutaj znalazł schronienie żuraw stepowy. Przystał na chwilę do stada dzikich gęsi na Bagnach Biebrzańskich, ale zniknął równie nagle, jak się pojawił. Skorzystał z Wisły jako europejskiej ptakostrady. Nie sposób go pomylić z naszym żurawiem. Z racji delikatnej, eleganckiej sylwetki od wieków nosi ludowe miano „panienka”. Zapadł na popas w małym mateczniku w sąsiedztwie ruchliwej ulicy, tuż przy uczęszczanej trasie spacerowej.
Te wszystkie zwykłe-niezwykłe zdarzenia mają jedną cechę wspólną: wydarzyły się w granicach Warszawy, w promieniu kilku kilometrów od Pałacu Kultury i Nauki. Nad kolumną Zygmunta można zobaczyć klucz dzikich gęsi i kołującego bielika. Wystarczy tylko unieść głowę i rozejrzeć się wokoło.
Był pewien, że jestem innym łosiem
Mysikrólik na patelni
Samo centrum Warszawy, wejście do stacji metra. Nieregularny placyk nosi nieoficjalną nazwę patelnia. Nie wiadomo, kto ją nadał, ale przyjęła się natychmiast. Szczególnie trafna wydaje się latem, kiedy upał praży beton do białości i zapiera dech każdemu, kto tylko się pojawi. Stale kłębi się tu tłum ludzi, nie tylko pędzących w różnych kierunkach. Cały rok, bez względu na pogodę i porę dnia, a nawet nocy, na patelni panuje tłok i harmider jak na bazarze – pełno tu sprzedawców kwiatów, ciuchów i sznurówek, górali z oscypkami, rozdawców ulotek, stoją pikiety z transparentami, popisują się muzykanci. Trudno o bardziej wielkomiejskie miejsce.
Nic to – i tak pomiędzy ludźmi drepczą gołębie i skaczą wróble. Ani śladu tu drzewa, tylko na obrzeżach rosną rachityczne krzaczyny. Mimo to wkrótce po otwarciu linii metra w ubożuchnej kępie zieleni nieopodal stacji Centrum zagnieździł się słowik. Nie zrażały go nieromantyczne i mało naturalne okoliczności przyrody. Nie dość że założył gniazdo, wyprowadził lęg, to i wedle wszelkich reguł słowiczej sztuki śpiewał na całe gardło. Rzadko jego trele przebijały się przez hałas aut – klaksony i szum opon. Niestrudzenie wyciągał frazy i ogłaszał, jak każdy pan słowik, wszem i wobec: „To moje terytorium! Wara od niego, bo dam w dziób!”. Tak właśnie na ludzki język można przełożyć jego słodkie fioritury i kląskania. Być może brak konkurencji sprawił, że słowik zdecydował się na to lokum, a pani słowikowa podzieliła jego zdanie.
Do podobnego wniosku doszedł typowo leśny, a najmniejszy z polskich ptaków – mysikrólik. Kilkugramowa drobina lata na długie dystanse, mierzone w tysiącach kilometrów w stadzie pokonuje przestrzeń nad Bałtykiem. Michał Kaczorowski, autor blogu Dzikie Mazowsze, uchwycił jego nastrojowy portret, który nic a nic nie kojarzy się z arcymiejską „patelnią”. Mysikrólik skikał i żerował tam, gdzie lubi najbardziej, w gąszczu gałązek niziutkich, płożących się przy samej ziemi krzewów. Zdawałoby się, że krzewy udają, że ich tam nie ma – trzeba przyznać, że ta mimikra bardzo im się udaje. Co z tego, że zakurzony pyłem, przypalony upałem gąszcz ma zaledwie kilka metrów kwadratowych i niewiele więcej sześciennych naprawdę mało zielonej przestrzeni, skoro obfituje w setki drobniuteńkich owadów, czyli ulubionego pożywienia mysikrólika.
W tych warunkach pojawiła się też rzadka, skryta i wybredna pokrzewka jarzębata. Ma brzuszek podobny do jastrzębia i podobnie jak ten drapieżnik niezwykle sprawnie poluje, ale na o wiele mniejszą zwierzynę – owady. Tych nie brakuje na patelni i w najbliższej okolicy.
Pokarm jest, ale co z wodą? Przypałacowe fontanny tryskają przez kilka miesięcy, wtedy – akurat w okresie lęgów – są wodopojami i kąpieliskami. Gdy ich nie staje, wszystko, co fruwa i żyje, korzysta z kałuż oraz tysięcznych zagłębień w piaskowym zikkuracie PKiN.
Być może z tego powodu, zachęcony licznym towarzystwem i warunkami, właśnie to miejsce wybrał sobie na kilkudniowy popas niezwykle egzotyczny wędrowiec – słowik syberyjski. Nie płoszył go widok ludzi, także tych paparazzi z wielkimi aparatami – dopuszczał ich na krótki dystans, lecz pilnował, by krzewy były w zasięgu jednego fyrknięcia skrzydełek.
Nad patelnią i pobliskim największym placem w Europie góruje stroma turnia pałacu. To on kształtuje warunki miejscowego biotopu. Tuż po jego otwarciu obłożono cenzurą wiadomość, że każdego ranka zmiatano sprzed frontonu setki wędrownych ptaków, które rozbijały się o ściany i wielkie oszklone okna. Krwawa ofiara nie poszła na marne. Następne pokolenia skrzydlatych wędrowców nauczyły się omijać przeszkodę, która wyrosła na szlaku ich odwiecznych migracji. Dolina Wisły to ogromna ptakostrada o paneuropejskim znaczeniu, tędy każdej wiosny i jesieni wędrowały i wciąż wędrują całe stada, klucze, a często samotni skrzydlaci wędrowcy. Jeszcze szybciej stali rezydenci, miejskie ptaki, doszli do wniosku, że da się jakoś przeżyć w warunkach realnego socjalizmu.
Tę samą elastyczność przejawiały, kiedy na podarunku od Stalina zawisły reklamy Coca-Coli, a tuż obok usytuowano targowisko. Teraz na placu Defilad i wokoło trybuny pierwszomajowej w stanie spoczynku kłębią się samochody osobowe, busy, autokary i setki ludzi. Takie miejsca chętnie obejmują we władanie gołębie, kawki, wrony siwe. Są bystrymi obserwatorami, mają też dobrą pamięć i wiedzą, kiedy i od kogo można się spodziewać prowiantu. Dobrze wiedzą, że „ludzie = śmieci = jedzenie”. Zwłaszcza wrony nigdy nie tracą wrodzonej czujności – nieufnie i czujnie główkują, gdy widzą coś lub kogoś nowego, dla nich podejrzanego, a jeśli dostrzegą choć cień zagrożenia, od razu salwują się ucieczką. Potem zawsze pogardliwie i ostrzegawczo skrzeczą na widok wroga, którego z daleka rozpoznają. Mają dobry wzrok i pamięć, dzięki czemu tak dobrze sobie radzą w betonowo-asfaltowej dżungli.
Tylko sokół wędrowny, ptasi arystokrata, potrzebował pomocy ludzi i stałej opieki Polskiej Akademii Nauk. Gniazdo na iglicy daje mu okazję do bezpiecznego lęgu, a nade wszystko do wykarmienia piskląt. Zaś zakamarki pałacu, wyłożonego rodzimym piaskowcem, pozwalają gołębiom, wróblom, jaskółkom, jerzykom zakładać rokrocznie gniazda. Sokoły wędrowne i mniejsze sokoły – pustułki, które też tu mają stanowiska, nie wchodzą sobie w paradę, żywego świeżego pokarmu jest tu zawsze w bród. Zarówno sokoły wędrowne i pustułki chętnie urozmaicają sobie „pałacową” dietę i polują na oddalonych terytoriach. Sokoły wędrowne z dawien dawna patrolują brzegi Wisły, także te odległe od centrum, kilometry wałów i obszary zalewowe, zwłaszcza półdzikie otwarte tereny na praskiej stronie. Pustułki polują na gryzonie w parkach, przy autostradach, a nawet na parkingach supermarketów. Cały ten ptasi światek żyje w harmonii.
A może to pakt o nieagresji? Pewnego dnia zapanowało nagle powszechne wzburzenie, bo przy pałacu pojawił się niezwykły gość – sam raróg! Reakcja ptaków w pełni ilustrowała porzekadło „patrzeć jak na raroga”. Choć intruz wpadł na krótko, ot tak, mimolotem, to jednak wywołał powszechny niepokój nie tylko małego pospólstwa, ale i najwyższej kasty – sokołów wędrownych. Mimo że już dawno było po lęgach i nic nie zagrażało pisklętom, waleczne ptaki zachowywały stan najwyższej gotowości i długo odreagowywały niespodziewaną wizytę na szczycie. Bo co by było, gdyby to był zwiad przed atakiem i próbą aneksji gniazda?
Sokoły wyklute pod iglicą PKiN mają niełatwy żywot. Choć rodzice zdzierają sobie skrzydła, szpony i dzioby, aby je wykarmić tym, co najlepsze, jednak niedoświadczony ćwik (tak sokolnicy nazywają młodych skrzydlatych nowicjuszy) musi szybko osiągać samodzielność. Czasem ten pierwszy i zarazem ostatni lot młodzieniaszka kończy się pod kołami auta. A jeśli mu się uda polecieć, musi wyszukać sobie własne terytorium, zasobne w żer – albo także zginąć.
Jeden z pałacowych sokolików poleciał w ślad rodziców i nie opuścił Warszawy, założył gniazdo na balkonie wieżowca na Bielanach. Przygruchał sobie dziką samiczkę rodem z Europy. Nic w tym dziwnego, młode PKiN-owskie sokolęta, szukając swego miejsca na niebie, trafiają nawet na Półwysep Iberyjski. Bo w Mazurze taka dusza...
Koper pod Pałacem
Krzysztof Koper Koperzasty, tak się przedstawia na FB, na swoim profilu prawie codziennie publikuje zdjęcia z ornitologicznych obserwacji dzikich gatunków, jakie można spotkać na terenie aglomeracji Warszawy. Bardzo często bywa pod Pałacem Kultury i Nauki, wpada tu nieraz przelotnie, dosłownie na kilkanaście minut, a fotografie miejscowych ptaków to osobny wątek, obfitujący w wiele prawdziwych odkryć i fascynujących ujęć:
– W Warszawie można zobaczyć gatunki i sceny, o jakich się innym ornitologom nawet nie śniło; często przyjeżdżają, żeby tu właśnie, w środku wielkiego miasta, zobaczyć jakieś wymarzone gatunki. Gdzie indziej, także podczas zorganizowanych wypraw, ludzie się zbierają, by w tłoku coś fajnego zobaczyć, ale jednak z daleka, a tu w Warszawie ten sam okaz jest naprawdę blisko, na wyciągnięcie ręki, i to w dodatku na pewno.
Mało kto miał okazję, aby zobaczyć kobuzy łapiące w locie jerzyki i jaskółki – co widziałem jak na dłoni przy moście Poniatowskiego – i to w locie. W dodatku przekazywały sobie łup w powietrzu! Albo młody bielik, który zaraz przy brzegu, pomiędzy jednym a drugim mostem, zasiada na drzewie i pozwala się podejść na bliski dystans. Doświadczony bielik, z wyraźnie białym ogonem, na moich oczach schwytał mewę śmieszkę, a to przecież niezła akrobatka! Lawirował za nią zupełnie jak krogulec, by ją wreszcie dopaść. Często można zobaczyć, kiedy Wisła zamarznie albo pokryje się krą, że bielik wypatrzy i uderzy w jednego z ptaków, pływających po wolnej przestrzeni, ale ten wykazał się nietypową zwrotnością i umiejętnością akrobacji jak na największego polskiego ptaka.
Myszołów nad wodą to nie jest częsty widok, tu nad Wisłą potrafi przysiąść na czymś pośrodku nurtu. I spokojnie czeka. Nie zważa wtedy na „obszczekiwanie” przez wrony siwe, które tu operują całymi stadami. Wrony stały się wielkomiejskimi ptakami, ale wcale nie wszędzie w całej Polsce. Mniejsze ośrodki wyraźnie omijają. W Warszawie rządzą, w innych miastach, jak podobno w Białymstoku, wcale ich nie ma. W Łazienkach polują nawet na młode puszczyki, jeśli który wypadnie z gniazda, zanim nauczy się dobrze fruwać, to już po nim. Ale dorosłemu puszczykowi też nie przepuszczą, jeśli tylko podejdzie czy podleci im pod oczy i pod dzioby – razu pewnego stado wron siwych tak prześladowało puszczyka, że wpadł do kanału i nie mógł się stamtąd wydostać. Zagnały go w kozi róg, nie miał już żadnej drogi ucieczki – byłoby po nim. Wyratowałem go i zaniosłem do Azylu, doszedł do siebie i potem, po krótkim pobycie w wolierze, trafił na wolność.
Widziałem też nietypową scenę, jak wrona schwytała kowalika, ale szponami nie dziobem. Bargiel to nie jest szybki ptak, ale silny, w dodatku zwykle trzyma się blisko pnia drzewa, pomiędzy gałęziami – a tu wystarczyła chwila nieuwagi w trakcie krótkiego lotu. Wrony głównie polegają na swoich ostrych silnych dziobach, ta zapolowała w powietrzu jak rasowy typowy ptak szponiasty.
Wrona złodziejka króluje pod Pałacem
Krogulec stale poluje w centrum Warszawy. To mój stary znajomy. W okolicach Pałacu ma swoje stałe czatownie, zwykle w gęstych koronach drzew, z których wszystko widzi. Wyparuje i startuje na upatrzony cel, zawsze się tu jakiś przytrafi. Zwykle poluje na otwartej przestrzeni, ale widziałem, że uderzył i to z sukcesem w ptaki siedzące na gęstych i kolczastych gałązkach dzikiej róży. To zapora nie do przejścia, jemu jednak udało się. Możliwe, że ma gniazdo w okolicach ulic Poznańskiej i Nowogrodzkiej, gdyż po schwytaniu zdobyczy kieruje się w tamtą stronę. Ma stałe miejsce polowań przy budynku dawnej poczty, na niewielkim ogrodzonym trawniku, gdzie czyha na żerujące tam gołębie i wróble. Do grona podpałacowych myśliwych dołączają się także gąsiorki – od niedawna gniazdują tu z sukcesem, często widać rodziców i młode ptaki.
Te niedoświadczone ptaki potem próbują szukać innych miejsc. Jeden trafił w oszkloną witrynę domów Centrum. Oszołomiony, odsiedział chwilę w pudełku, ale podczas „kontroli pacjenta” dał dyla na wolność. Raczej przeżył...
Widziałem, jak jeden dorosły samiec schwytał młodego ptaka, słabo latające pisklę, był to chyba pierwiosnek lub piecuszek, i wyjadał mu sam mózg. Gąsiorki tu pod Pałacem najczęściej polują na owady, nawet motyli jest tu sporo, ale liczne lęgi innych ptaków to także był i jest powód, by właśnie tutaj, pod PKiN, w sąsiedztwie i na szlaku tysięcy ludzi, zakładały gniazda i wychowywały, karmiły młode. A te naśladują swoich rodziców. Nad Wisłę mają blisko, ale może zostaną w Centrum blisko ludzi...?
Nad Wisłą, ale też w samym centrum Warszawy, pod Pałacem codziennie można zobaczyć coś ciekawego. Nie zawsze to są jakieś ekstrarzadkie gatunki – ot, wrony i kawki kąpią się w fontannie, ale na samym jej szczycie wróble żerują na czym się da, zawsze wypatrzą nową okazję, jak np. resztki wyrzucane przez robotników przy barakach, podczas budowy metra. Także śmieci wyrzucane przez przechodniów i podróżnych. Tych tu nigdy nie brakuje, „baza pokarmowa” jest stała. Ale do tego dochodzą przeróżne owady, których jest mnóstwo, także na drzewach i krzewach, np. na tamaryszku. Kiedy zaczyna się przelot mysikrólików, można je tu zobaczyć dziesiątkami. Nie zawsze, nie co roku to się dzieje i nie o tej samej porze – ale jak się pojawiają, to zalatują do centrum stolicy, trzymają się wtedy stadkami przy Pałacu i na drzewach rosnących przy Marszałkowskiej. Dlaczego właśnie tam...?
Te lipy chorują, od spalin i soli, szybko schną, pojawia się na nich wiele drobnych owadów, na liściach i na korze, także w szparach. Stale na takich zapasach żerują sikorki, zwłaszcza modre, a mysikróliki też się tego nauczyły. Z korzyścią dla nas – ludzi.
Przeloty ptaków dają okazję zobaczyć naprawdę piękne sceny. Aleja starych jarzębin przy Parku Ujazdowskim, przy Szczęśliwicach też było i może jeszcze jest podobne miejsce, często gościła liczne stado kwiczołów. Choć nie zawsze owoce jarzębin ocaleją, czasem szybko opadają, nie wiadomo od czego to zależy? Wtedy nie ma ptaków, zwłaszcza brak, bo się czeka na takie widoki, tradycyjnie tam goszczących jemiołuszek, a jeśli jarzębina obrodzi – można je oglądać naprawdę z bardzo bliska. Owoce na drzewach, także te opadłe, wygrzebane potem spod śniegu, nawet na przedwiośniu, takie zmacerowane też się nadają do jedzenia. Ptaki o tym wiedzą, pamiętają – i powracają w takie miejsca.
Wrony umieją obserwować, wyciągać wnioski, np. umieją polować nawet na jaskółki. Te w locie są oczywiście za szybkie dla wron, ale one po dłuższym namyśle umieją wybrać dogodny moment i miejsce. Np. siadają na murze nad gniazdem, by w wybranym momencie schwytać dolatującą tam właśnie i to kolejny raz jaskółkę. Albo splądrować gniazdo, jeśli jest łatwo dostępne, czy dopaść młodego ptaka, który po raz pierwszy je opuszcza i uczy się poruszać.
Pustułki polują na myszy i szczury. To oczywisty wybór, przecież w naturze chwytają myszy polne i norniki. Ale np. lisy żyjące w Łazienkach nauczyły się polować na ryby, i to wyciągają nie jakieś małe okazy, tylko te stare wielkie karpie i amury. No cóż, te stare osobniki tak się przyzwyczaiły do karmienia, że straciły czujność, podpływają pod samą powierzchnię i blisko brzegu – lisy są spostrzegawcze i inteligentne, wypatrzyły okazję i też w końcu znalazły sposób.
Kormorany też umieją kombinować. Wypatrzyły, że przy Poniatoszczaku (ciekawe, dlaczego właśnie tam) zwłaszcza zimą liczniej kłębią się ryby, i to nie tylko te małe. Kiedy pojawia się kra, kormorany wynurzają się naprawdę ze sporymi leszczami, ale i sumikami. Kiedy przysiadają ze zdobyczą, rozkładają skrzydła – jako jedyne wodne ptaki muszą je wysuszyć po nurkowaniu – i parują, jakby z wysiłku, ale to skutek różnicy temperatury wody i powietrza – trudno się napatrzeć do syta na takie widoki. Zdarza się, że zachłanny kormoran lub czapla nie daje rady połknąć zbyt wielkiej zdobyczy, dławi się i ginie. Wisła często „przygarnia” rzadkie ptaki – zdarzał się nur czarny, rdzawoszyi, przy Poniatoszczaku widziałem też czernicę. Jeszcze niedawno krakwy, świstuny i płaskonosy często gościły na stawach w Łazienkach. To skutek różnych zmian, nie zawsze przemyślanych „pielęgnacji” w tym parku oraz w wielu innych. Tereny tak zwane zielone są coraz mniej przyjazne dla naturalnego życia. Nawet specjalnie zakładane łąki kwietne są bezmyślnie koszone i to przy samej ziemi. Mogą być koszone, ale inaczej – rzadziej i nie tak krótko. Skutki są nieodwracalne. Nie wystarczy, że – jak się to mówi – „trawa zawsze jakoś odrośnie”. Jeże i krety, niegdyś tak powszechne w Warszawie, są coraz większą rzadkością, na wielu terenach wyginęły do zera – miasto przechodzi zmiany i zabiegi, które są dla niektórych gatunków zgubne w skutkach. Dla ludzi są także szkodliwe i to jak! Na przykład to nieszczęsne grabienie liści! To katastrofa dla jeży, także trzmieli oraz setek innych stworzeń, także niedobrze dla samej wyjałowionej gleby, stale palonej solą, kurzem wielkomiejskim, smogiem, spalinami z aut oraz już coroczną wielomiesięczną suszą. Odbija się to na stanie zieleni, jakości powietrza, a tym samym na zdrowiu wszystkich mieszkańców.
Z jednej strony dzieje się tak, że pojawiają się i na szczęście pozostają ciekawe niewarszawskie gatunki, jak np. bączki na stawach w Wilanowie. Pojawiły się też rybitwy czarne na małym Jeziorku Powsinkowskim, potem zaczęły zanikać, choć z początku było ich co roku więcej... Ale najgorsze jest, jak nagle znika coś, co było od zawsze.
Bieliki na Bielanach
„Nie polezie orzeł w gówna”. Stanisław Wyspiański, który te słowa napisał, mógłby być wziętym copywriterem, autorem chwytliwych tekstów i haseł reklamowych, ale w tym przypadku nie miał racji. Orły – niby szlachetni królowie ptaków, władcy przestworzy – choć latają wysoko i hardo noszą głowę, jednak chętnie sięgają po padlinę, w tym zwierzęce cuchnące wnętrzności. Podobnie bieliki, które wcale nie są orłami, z racji swych potężnych dziobów napoczynają padłe zwierzę. Pierwsze znajdują je bystre kruki, ale muszą poczekać na swoją kolej. Taka dworska etykieta ma konkretne przyczyny. Gruba skóra, która twardnieje na mrozie, jest także latem zbyt trudną przeszkodą dla kruków, srok oraz wielu innych uczestników stypy. Dziób bielika to ostry tasak – gdy otworzy nim „puszkę z mięsem”, zaczyna się królewska uczta, podczas której przez wiele dni raczy się kilkaset zwierzaków, od tych największych po sikorki.
Tak się dzieje na lądzie, na wodzie jest ciut inaczej, zwłaszcza zimą. Wiele drapieżnych ptaków ginie wtedy z głodu, śmierć kosi nawet dziewięć na dziesięć ćwików. Bieliki konkurują z innymi ptakami, a także między sobą, o każdą rybę, nawet już w stanie niemal płynnym czy o same jej wnętrzności. Zima, zwłaszcza śnieżna i mroźna, skuwająca lodem, to nie żarty. Każda drobina białka jest na wagę życia.
Jak się ma do tego kolektor bielański, od XIX wieku odprowadzający ścieki z lewobrzeżnej Warszawy do Wisły? To łagodne określenie na potężny podziemny rynsztok, który bezpośrednio wlewał do rzeki wszystko, co zebrał. W XX wieku niewiele się zmieniło. Warszawa się powiększyła, więc do bielańskiego dorobiono kolektor burakowski, równie bezpośredni i wylewny wobec dzikiej i coraz mniej czystej rzeki. Ale nie ma tego złego! W efekcie „ekologicznego gwałtu” na naturze powstał istny Golfsztrom, tak samo bogaty i życiodajny. Ciepłe ścieki nie pozwalały na zamarznięcie rzeki, z kolei ich bogata, choć mało wonna zawartość karmiła bakterie, glony, a ta mieszanka przyciągała ryby we wszelkich rozmiarach, w tym potężne leszcze. Na ciepłej, parującej powierzchni gromadziły się więc ptaki – tysięczne stada mew, kaczek rozmaitych gatunków, łysek, pojawiało się także wiele innych zwierząt, w tym stada dzików. Te zwierzęta zadziwiająco dobrze pływają, sprawnie pokonują nawet silny wiślany nurt, nie obawiają się grubej kry.
Wszystkie te stworzenia gromadziły się tu na żer i na nocleg. Parujące, zatłoczone „jezioro” miało zawsze otwartą taflę, nawet kiedy płynął śryż, a potem cienka kra. Grubsza kra, która topniała tylko częściowo, osadzała się na przeciwległym brzegu, tworząc zwaliska i spiętrzenia, czyli – jak się okazało – idealne punkty obserwacyjne dla bielików.
Bielik jest jak kaczka, też ma charakterystyczny dziób i też nie może żyć bez wody. Pierwsze bieliki pojawiły się przy kolektorze już w latach 60. XX wieku, kiedy były rzadkością w całym kraju. Szybko wypatrzyły dobre warunki do przezimowania. Żywiły się tym co zawsze – rybami, kaczkami, gęsiami – tylko że tutaj podanymi na podgrzanym talerzu, zawsze suto zastawionym i łatwo dostępnym stole. Królewskie ptaki nie zrażały się bliskością miasta ani takim sobie przepychem stołecznej zimowej rezydencji, do której pasowałoby raczej określenie „tam, gdzie król piechotą chodzi”. Podlatywały, a czasem podchodziły czy podbiegały dość niezdarnie. Bieliki nie są orłami w tej dziedzinie, szczególnie w sprincie! Ich skoki, czyli łapy z chwytnymi szponami, to wyspecjalizowane narzędzie do zabijania, a nie podskakiwania czy ślizgania się po lodzie. Inne skrzydlate drapole umieją nie tylko z powietrza, ale i piechotą dopaść bez problemu zdobycz, na przykład tłustego pasikonika, na łące, na trawie, a nie na zabójczo gładkiej tafli.
Z czasem przy kolektorze zbierało się ich coraz więcej, nawet i tuzin zarówno młodych, jak i starych osobników. Bieliki nie lubią towarzystwa swych pobratymców, jednak w tych warunkach nie wszczynały kłótni. Niektóre wspólnie przeganiały najbardziej rybożerne konkurentki, czyli czaple. Potem, po tak udanych feriach zimowych, młodsze bieliki zaczęły zostawać na Mazowszu, tuż obok Warszawy, na wiosnę i lato, i w końcu gnieździć się w pobliskiej Puszczy Kampinoskiej. Jedna niedoświadczona para próbowała zrobić gniazdo w samym centrum Warszawy, tuż obok mostu Świętokrzyskiego. To dopiero byłaby sensacja i atrakcja turystyczna – Warszawa jako jedyna europejska stolica, w której można na żywo zobaczyć herbowy symbol państwa! Młode ptaki co prawda dobrze wybrały punkt, tuż nad Wisłą, na wiekowej, potężnej, wysokiej topoli, ale jej grubaśne, niestety wypróchniałe wewnątrz konary nie wytrzymały obciążenia i załamały się z trzaskiem pod ciężarem konstrukcji z wielu gałęzi – gniazdo bielika rośnie z czasem i może osiągnąć wagę kilkuset kilogramów. Pomimo tego krachu bieliki nie zraziły się do warszawskiej śródmiejskiej Wisły – można je zobaczyć, jak kołują nad wieżycą Zamku Królewskiego. Może nie są orłami i królami ptaków, ale nie sposób im odmówić wyczucia efektu.
Bielik nie jest orłem, ale...
Kolektor bielański jako przedziwny zimowy karmnik dla orłanów i wielu innych dzikich gatunków działał przez dziesięciolecia, aż do uruchomienia wielkiej nowoczesnej oczyszczalni Czajka. Od tego czasu pielgrzymki zwierząt powoli przerzedzały się, lecz jak dotąd nie ustały. Wielu obserwatorów wciąż tam przychodzi.
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło? Nie, raczej jest tak, że natura zawsze i ze wszystkich sił stara się przetrwać, a dzikie życie jak woda wciska się w miejski beton wszystkimi szczelinami. Wisła, choć zrobiono wiele, by zamieniła się w jeden wielki ściek, ocalała i wciąż odpłaca się nam pięknym za mało nadobne.