- W empik go
Warszawa - ebook
Warszawa - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 328 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kościuszko, osłabiwszy siły moskiewskie w bitwie Racławickiej, wstrzymawszy ich pochód, pozyskał potrzebny mu czas do dalszej organizacji. Z temi siłami, jakiemi rozporządzał, dalszej walki prowadzić z Moskwą nie mógł, bo byłoby to bezpożytecznem narażeniem wszystkich zdobyczy moralnych, jakie mu bitwa pod Racławicami przyniosła; potrzebował je wzmocnić i na całym obszarze ziem polskich zorganizować.
Denisowi Tormasow, po przegranej, przeceniali siły Kościuszki i uderzyć powtórnie nie mieli odwagi z obawy narażenia całego korpusu na zupełne zniszczenie. Oczekiwali tedy na posiłki, pozwalając Kościuszce wzmacniać i organizować się.
Tymczasem cofnął się naczelnik do Bosutowa… tam okopał się obozem i główną kwaterę założył.
Moskale, w pędzie swoim złamani, z konieczności zbliżać się musieli do Warszawy i siły swoje, w obec niepewnych losów, koncentrować W ten sposób znaczna część Województwa Lubelskiego oczyściła się, ułatwiając poniekąd dalszą akcję Kościuszce, lecz utrudniając jednocześnie bliższe porozumienie się z ogniskiem, do którego zbiegały się wszystkie myśli i uczucia, narodu – z Warszawą.
Organizując armię i środki obrony, Naczelnik miał zamiar zbliżać się powoli do Warszawy która z konieczności rzeczy musiała stać sie punktem dośrodkowym całej walki.
W tej myśli wyruszył z Bosutowa na Skalbmierz i dalej, odbierając po drodze pocieszające wieści o powstaniu w Dubnie, o ruszeniu się Grochowskiego, o marszu Wyszkowskiego z Ukrainy.
Słuszne nadzieje budziły w nim energję, a szczery zapał wśród wojska, które po zwycięstwie pod Racławicami, otoczone aureolą sławy, stało się dla Moskali postrachem tak dalece, że w nowem spotkaniu nie chcieli się azardować, dopóki posiłki nie nadejdą.
Z jednej tylko strony nadchodziły niepocieszające wiadomości: organizowanie oddziałów z włościan szło bardzo powoli, a głuche i niewesołe wieści obiegały pośród szlachty, która nie rozumiejąc ani celów, ani zadań Naczelnika, przestraszona echem rewolucji francuskiej, chętnie nastawiała ucha na pogłoski, szerzone przez Moskwę i Prusaków, o jakobinizmie, gilotynie i skasowaniu pańszczyzny.
Tak stały rzeczy, gdy zaszedł nieprzewidziany wypadek, który zdecydował dalszy pochód małej, lecz zwycięskiej armji.
Przednia straż obozu dała znać, że zatrzymano podróżnego, który koniecznie pragnie widzieć się z Naczelnikiem.
Kościuszko kazał go przyprowadzić. Siedział właśnie pod namiotem i dyktował sekretarzowi jakiś rozkaz, gdy się… zasłona odchyliła, a na progu ukazała się postać podróżnego. Twarz miał nieogoloną od kilku dni – a widać, że ją zwykle starannie golił, – okrągłą, z jowialnym, dobrodusznym uśmiechem na tłustych nieco ustach. Tylko oczy miał żywe, bystre, przenikliwe, rozumne. Zakurzony cały, opalony od wiatru i słońca, miał minę bernardyna przebranego.
Wszedł spokojnie, krokiem pewnym siebie, tabakierkę w obu rękach trzymając, a zanim Kościuszko miał czas głowę podnieść, nieznajomy odezwał się:
– Winszuję… winszuję… winszuję… świetnie… dalibóg świetnie…
Naczelnik porwał się na równe nogi i do przybyłego skoczył.
– Cóż to znowu za niespodzianka! – zawołał, ramiona wyciągając.
Przybyły z flegmą pewną w tabakierę stuknął, ku Naczelnikowi nieco posunąwszy się.
– Widzisz… widzisz, Mości jenerale, żyjemy w czasach niespodzianek… Moskale i Prusacy sprawiają niespodzianki nam, ty Moskalom, a ja tobie…
Uściskali się jak starzy znajomi. Kościuszko do sekretarza się zwrócił:
– Poproszę Waszmość pana na później – rzekł, ażeby się obecności jego pozbyć.
Gdy powstał sekretarz do wyjścia, Kościuszko serdecznym ruchem w pół ujął przybyłego i do składanego drewnianego krzesełka go prowadził.
– Widzę, żeś zdrożony… usiądźże, mój drogi, usiądź…
Gwałtem go prawie posadził. Był to Kapostas, znany bankier warszawski.
Przybycie jego tak żywo zainteresowało Naczelnika, że z trudnością zadowolenie swoje pokryć zdołał.
– Myślałem, że cię dopiero w Warszawie oglądać będę.… – rzekł.
Kapostas tabakierkę w ręku kręcił.
– Mógłbyś mię kochanie wcale nie oglądać… – zauważył zwykłym swoim spokojnym tonem, głowy, schylonej nieco, nie podnosząc.
Kościuszkę zastanowiła ta uwaga.
– Cóż tam znowu nowego?
– Nowego, kochanie, nic, ale stare rzeczy kością w gardle stoją…
Naczelnik wpadł mu w mowę.
– Czy Chorążanki nie spotkałeś? Posłałem ją właśnie do was do Warszawy z nowinami.
– Nie.
– Myślałem, żeś ją już widział, skoro wiesz o bitwie.
Kapostas zamyślony w tabakierkę stukał.
– Nie… O! – dodał po chwili – domyśleliśmy się, że się coś stało niezwykłego, bo nasz kochany jenerał ścisnął Warszawę takim kordonem, że bąk z zewnątrz nie przeleci…
Uwaga ta niemile dotknęła Kościuszkę, ale zachowaniu się Igelströma nie dziwił się – los jego, a może i bezpieczeństwo zależało od tego, ażeby wiadomość o bitwie Racławickiej najpóźniej przedostała się do Warszawy.
Po chwili Kapostas rzekł znowu:
– I ja musiałem uciekać…
Zatrzymał się na tym wyrazie, jak gdyby czuł, że myśl, niedostatecznie wypowiedziana, potrzebuje wyjaśnienia.
– Ostrzegli mię przyjaciele, że Igelström krok w krok za mną szpiegów swoich poseła… Musiałem mu z oczu zejść trochę, no – i dowiedzieć się nareszcie, jak rzeczy stoją.
Mówiąc to, uśmiechał się zadowolony.
– A widzę, że świetnie stoją… świetnie… Zalałeś za skórę sadła Moskwicinom, że cię okrążają jak zapowietrzonego. Nic dziwnego przeto, że nasz kochany jenerał wścieka się w Warszawie.
Kościuszko słuchał pilnie.
– Nic mi nie mówisz o najważniejszej rzeczy: – co się w Warszawie dzieje'?
Kapostas, zamyślony, machinalnym ruchem w tabakierę stuknął.
– Ha, bo się dotychczas nic nic dzieje… mówi się tylko…
– Cóż przecie?
Kościuszko miał dokładne relacje o tera, co się dzieje w Warszawie przez Zosię – znał więc nastrój ducha obywateli, jakoteż ich zamiary.
– Chorążanka opowiadała mi bardzo wiele… – wtrącił.
Dziewczyna, o której mowa, była pośredniczką między Naczelnikiem a spiskowcami w Warszawie.
Kapostas podniósł na niego żywe oczy i badawczo na twarzy zatrzymał.
– Od tego czasu, kochanie, rzeczy zmieniły się…
Tu się chwilkę zatrzymał i znowu mówić zaczął.
– Uważasz… z jednej strony wściekłość Igelströma, a z drugiej głuche pogłoski o zwycięstwie twojem mocno ludność poruszyły… więcej powiedziałbym – zdecydowały ją do kroku stanowczego.
– Jak to mam rozumieć?
– A bardzo prosto, kochanie moje… zaraz zrozumiesz. Igelström odgraża się, że na Wielkanoc z wszystkich mieszkańców Warszawy szynki zrobi… miasto zbombarduje… arsenał ograbi z broni..! Uważasz… Może on i ma takie zamiary, bo to dzika bestja, może straszy tylko, ażeby ludzie tem chętniej siedzieli cicho… Ale.. jemu się zdaje, że on w Moskwie gospodaruje… On się tedy odgraża, a ludność na kieł bierze…
Kapostas spojrzał w oczy Kościuszce i rzekł z naciskiem:
– Uważasz? Ludność na kieł bierze, a lgelström wścieka się…
Tu gość w tabakierę parę razy stuknął
– Trzeba z tego korzystać… ha? Jak myślisz?
Kościuszko zamyślony siedział.
– Wojsko mamy za sobą… lud możemy mieć w każdej chwili – ciągnął Kapostas – trzeba tedy z dobrej sposobności skorzystać… Wy tu bijcie Moskali, a my tam cichutko kurtę im skroimy – a póki nowe posiłki przyjdą, będziemy mogli stworzyć potężną armię i do boju wyprowadzić.
– Mądrze mówisz – zauważył Naczelnik, a myśl ta, tak mu się podobała, że się… uśmiechnął mimowoli – trzeba tylko, jak powiadasz, pierwej kurtę skroić.
Tu Kapostas żywo się ruszył i za rękę Naczelnika pochwycił.
– Skroi się… skroi się kochanie… – zawołał przyciszonym głosem. –Ja uciekłem wprawdzie od Igelströma, bo to niewielka rozkosz w lochu jego pałacu siedzieć, ale skoro będzie potrzeba, tym samym wózkiem, com przyjechał, wrócę do Warszawy i–ręką po piersi stukając, kończył-daję ci słowo, za trzy dni będziesz miał rewolucję, ale z tym tylko warunkiem, że i ty do nas przyjdziesz.
– Idę przecie…
– Ale powoli… Nie dość, że idziesz, trzeba, ażeby ludność miała tę pewność, że idziesz, że ją w razie potrzeby od zemsty moskiewskiej zasłonisz. Jestem pewny, że wypędzimy Moskali, ale trzeba, ażebyśmy za plecami czuli ciebie; trzeba przecież natychmiast rząd sformować, bo tego upudrowanego królika nikt za psi ogon nie ma… Niech ludzie wiedzą, że idziesz kochanie do Warszawy jako zwycięzca – i tego będzie dosyć. W tym celu należy nawiązać ze stolicą regularne i dobre stosunki.
– Powiem ci to, co już mówiłem Kołłątajowi i Potockiemu jeszcze przed Racławicami:
jak tylko zorganizuję powstanie wszędzie, gdzie można, natychmiast do Warszawy ruszę – inaczej co bym tam robił?
Muszę być pewnym, że za plecami swemi będę miał wojsko.
Kapostas niecierpliwie w tabakierę stukał.
– Masz kochanie trochę racji – rzekł – być bardzo może, że z punktu wojskowego robisz dobrze, lecz tam, gdzie trzeba bić się, znajdziesz niejednego wyręczyciela, a tam, gdzie trzeba głowy i ducha, nikt cię nie wyręczy. Ty musisz kochanie stać tak wysoko, ażeby cię wszyscy widzieli i do ciebie się schodzili – takie miejsce zająć możesz tylko w Warszawie.
– Idę tam, przyjacielu, czy przyjdę tydzień wcześniej, lub później, nic natem nie stracimy teraz, a zyskać możemy bardzo wiele.
Rozmowa przeciągnęła się długo i tem się zakończyła, że Kapostas do Warszawy wrócił, a Kościuszko posunął się dalej i pod Połańcem się okopał.
Denisowi Tormasow obserwowali go z daleka, nie mając odwagi po raz drugi stoczyć z nim bitwy, wyczekując posiłków, lub stanowczych rozkazów od Igelströma. Rozkazy jednak nie nadchodziły, a była potemu bardzo ważna racja, o której nie wiedzieli, ani obaj jenerałowie z pod Racławic, ani Naczelnik – chodziło o to, jaką rolę przyjmą w wojnie Prusy?
Między dworem berlińskim a petersburskiem trwały pertraktacje tajemne, bo naraz najjaśniejszy król pruski i nasza wierna aljantka przekonali się, że prowincje; wydarte Rzeczypospolitej, odebrane być mogą
Naczelnik nie wiedział o tem, dążąc do Warszawy. Zresztą nie liczył nieprzyjaciół i nie pytał, jacy są, lecz skoro można było – bił ich.
Wisła dzieliła Moskwę od Kościuszki. Wiedział on, że Grochowski, powołany przez wojsko na dowódcę i mianowany jenerałem, ściąga ku niemu z pomocą i dla tego zajął mocne stanowisko pod Połańcem, oczekując jego przybycia. Za Wisłą miał przed sobą armję moskiewską, która niezdecydowana i nieczująca się dość na siłach, nie śmiała go atakować, paliła tylko wsie polskie i ludność obdzierała z mienia.
Naczelnik zajął wyniosłe, piaszczyste wzgórze nad Wisłą, oparłszy się z jednej strony o granice Galicji, skąd zasilał obóz pożywieniem, a czoło przeciwstawiwszy Moskwie, leżącej obozem bezczynnie, chociaż w sile przemożnej. Awangardą dowodził Madaliński, wysunąwszy się aż ku brzegom rzeki i zająwszy posterunki obserwujące Moskali, a Naczelnik z głównym korpusem zajął całą łysą górę i szańcami ją okopał.
Wojsko jego, złożone przeważnie z kosynierów, obozowało po chłopsku, pod gołem niebem, bez namiotów, bez przykrycia, niezasłonięte drzewem żadnem, krzakiem żadnym, pod palącemi promieniami słońca. Tylko kosy Krakusów, w ziemię wetknięte, grały i mieniły się do słońca w różne barwy. Pośrodku tego wzgórza, otoczonego wałem i armatami, stały tylko trzy namioty – Naczelnika, sztabu i kancelarji.
W takiej pozycji obie strony wyczekiwały stanowczej chwili, – Moskalom i Polakom nie pozwoliła zmierzyć się ze sobą Wisła.
Tu nadeszła wiadomość, że Grochowski ze swego stanowiska się ruszył i na pomoc swoim dąży. Chodziło tedy o to, ażeby go uprzedzić, jak rzeczy stoją i wspólną akcję rozpocząć przeciwko Moskalom. Potrzeba było powiadomić Grochowskiego, ażeby udając, że dąży do obozu i rozpuszczając pogłoski o tem, starał się przejść przez Wisłę i tył zająć Moskalom, – wtenczas możnaby było ich wziąć we dwa ognie.
Taka stanęła decyzja na radzie wojennej. Należało tylko wynaleźć sprytnego chłopa i pchnąć go co rychlej do Grochowskiego.
Naczelnik, jak zwykie w takim razie, do Bartosza Głowackiego się zwrócił, z planu mu się zwierzywszy.
– Masz bracie jakiego roztropnego człowieka do takiej roboty?
– Mam, Naczelniku.
– Każże go zawołać…
W pół godziny może potem stanął przed drzwiami namiotu Kościuszki chłopisko i pokornie czapkę w ręku trzymając, czekał, aż go za wołają. Stał długą chwilę jak niemy, potem chrząkać począł, dając w ten sposób znać o sobie.
Odchyliły się płócienne drzwi namiotu i ukazała się w nich postać Bartosza. Nic nie mówiąc, skinął ku niemu palcem, do wnętrza zapraszając.
Chłop wszedł i tuż przy płótnie stanął.
– Jest, Naczelniku – odezwał się Bartosz do Kościuszki, siedzącego tyłem do drzwi namiotu.
Naczelnik wstał i jednem spojrzeniem stojącego chłopa ogarnął.
Chłop czapką do kolan się schylił.
– Toć przecie znajomy nasz, Bartoszu – zauważył Kościuszko.
– Jużci… ten się sprawi…
– Znasz drogę?
– Znam Wielmożny Naczelniku.
– Zuch jesteś…
Tu Kościuszko rękę na ramieniu chłopa położył i rozkaz swój wykładał jasno, spokojnie, zrozumiale.
Owym chłopem był dobrze Naczelnikowi znajomy Łobos, używany już przedtem do posług w obozie. Stał tedy, słuchał, czapkę mnąc w ręku, a oczy mu ledwie z orbit nie wyskoczyły. Co chwila tylko powtarzał:
– Dobrze, dobrze Wielmożny Naczelniku…
Gdy się instrukcja skończyła, Kościuszko spytał:
– Jakże ty sobie poradzisz?
– Poradzę…
– Przecie?
Łobos w głowę poskrobał się.
– Wezmę ino przed siebie dwie owieczki… i… popędzę… one mię do jenerała zaprowadzą.
Naczelnik go znowu po ramieniu poklepał.
– Dobrze bracie, dobrze… Ruszaj z Dogiem, a duchem mi się spraw. Obaczysz się jeszcze z Madalińskim i opowiesz się mu, że idziesz…
– Jużci.
Łobos nie miał czasu do stracenia; jak stał, tak i poszedł.II.
Rankiem, korzystając z chłodu i świeżości, wybrał się Kościuszko z całym sztabem do kościoła.
Spóźnił się trochę. Już było po kazaniu, gdy się w ubogim kościółku wiejskim rumor nagle zrobił: od drzwi wchodowych zabrzęczały nagle pałasze i kruchta kościelna zaczęła się wypełniać oficerami różnego stopnia. Od dwóch pokoleń nie widziano w kościele tylu wojskowych, nie brzęczały tak szable – więc się oczy wszystkich mimowoli w tył zwracały i zatrzymywały się na błyszczących kaskach i amarantowych wyłogach. Ale największe podziwienie wywołał jeden, idący na czele orszaku, koło którego garnęli się wszyscy z uszanowaniem i honorami. Był on ubrany w szarą siermięgę krakowską, taką samą, jak chłopi, kościół napełniający.
Ledwie się ten orszak z chłopem na czele na progu ukazał, wnet się ludzie ścisnęli do kupy, a środkiem kościoła, między ławkami, zrobiło się wolne miejsce aż do ołtarza. Ludzie miejscowi nadziwić się nie mogli, że chłop szedł przodem, a za nim jenerałowie Słyszeli coś o jenerale chłopskim, który z kosynierami Moskalom skórę wytrzepał, ale – czyżby to był on? Więc się wszystkich oczy, jak w tęczę w niego utkwiły, wyczekując rozwiązania tej dziwnej zagadki.
Kosynierowie, których było najwięcej w kościele, wiedzieli, kto to był ten chłop przodem idący; a starzy ludzie z okolicy, którzy pilnie słuchali cudownych baśni o swoim jenerale, domyślali się wszystkiego.
Przed wielkim ołtarzem było kilkudziesięciu szlachty, a w kolatorskiej ławce siedział IMć… pan Rogala Zajączkowski, szlachcic z Połańca, Bobrowej woli i Rogalinek małych. Siedział głęboko w ławie, ino mu błyszczała spocona łysina i jaśniał amarantowy kontusz.
Naczelnik z całym sztabem przed wielkim ołtarzem stanął i mszy świętej do końca słuchał.
Już ksiądz, przeczytawszy Ewangelją, miał się odwrócić od ołtarza i ite missa est powiedzieć, gdy jenerał Wodzicki, nachyliwszy się do Kościuszki, szepnął:
– Nasz znajomy z Krakowa…
Naczelnik nic nie odpowiedział; tylko w stronę. IMć pana Rogali Zajączkowskiego okiem powiódł – poznał go oczywiście.
IMć pan Rogala z wielkiem ździwieniem i ciekawością przypatrywał się temu orszakowi i oczyma od jednego do drugiego tak wodził, jakby kogo znajomego szukał. Nie umiał jednak pohamować swojej ciekawości, bo się do sąsiada pochylił i coś mu do ucha szeptał.
Ksiądz pleban tymczasem odwrócił się do zgromadzonych i zaśpiewał: – Ite missa est…
Przeżegnał wszystkich, a wnet od szarego końca, od drzwi, tłum ludzi na dziedziniec kościelny posunął się.
Poszedł ksiądz do zakrystji, a za nim szlachta hurmą, jako że było w zwyczaju, po mszy świętej na kieliszek gorzały do księdza proboszcza wstąpić. Dziś jednak wyglądało wszystko bardzo hucznie i odświętnie – widocznie był to większy zjazd szlachty.
Wycisnął się także IMć pan Rogala ze swojej ławki i wprost do Naczelnika wali. Stanął przed nim, ręce rozwiódł i żegnać się począł, w twarz jego patrząc:
– W imię Ojca i Syna i Ducha świętego! Patrzę i oczom swoim nie wierzę, mój dobrodzieju… Czyś to ty, czyś nie ty?
Odwrócił się, rękę do góry podniósł robiąc nią znak taki, jakby wszystkich ku sobie chciał przygarnąć i huknął na cały kościół:
– Mości panowie! Proszę do mnie! Potem rękę do Kościuszki wyciągnął tak serdecznie, jakoby z nim sto lat żył w najlepszej przyjaźni i ściskać go począł.
Przywitawszy się hałaśliwie, odstąpił od niego o krok w tył i znowu przypatrywać się począł.
– Cóż to Waszmość tak honorujesz sukmanę chłopską? – zapytał.
– Zasłużyła sobie…
– Gdybyś Moskali nie trzepał, jak się patrzy, myślałbym, żeś farmazon francuski…
Tymczasem szlachta na głos IMć pana Rogali kupą ruszyła się od zakrystji i otoczyła Naczelnika, przypatrując się mu z niedowierzaniem i ciekawością.
Wtem IMć pan Rogala do garnącej się szlachty, odezwał się:
– Mości panowie! Zaprosiłem Waszmość panów z całego sąsiedztwa do siebie, ażeby w domu moim powitać naszego zbawiciela od Moskwy. Miałem zamiar udać się do niego do obozu z prośbą, aby naszem powitaniem nie pogardził. Kiedy jednak sam do domu Bożego, jako prawy katolik, przybył, zapraszam go w mojem i waszem imieniu do siebie, z całym sztabem.
Tu ręką skinął, na znak ukłonu, ku Kościuszce i jenerałom.
Szlachta huknęła z całej siły:
– Niech żyje Kościuszko!
– Niech żyje Polska!
Ludzie, widząc tę ceremonję, przestali wychodzić z kościoła i przypatrywali się całej scenie. Gdy szlachta krzyknęła: niech żyje Kościusko! nawa kościelna rozległa się od frenetycznych okrzyków:
– Niech żyje Naczelnik! Niech żyje obrońca Polski!
IMć pan Rogala, znowu zwróciwszy się do szlachty i orszaku, rzekł:
– A więc do mnie Mości panowie – proszę! Dictum – factum.
Pod ramię Naczelnika ujął, a opierającego się trochę i niezadowolonego, gwałtem prawie ku zakrystji pociągnął. Za nim ruszyli wszyscy.
Tymczasem ksiądz proboszcz, zdjąwszy ze siebie ornat i słysząc, że w kościele odbywa się jakaś głośna certacja, niby jakieś obrady sejmikowe, z zakrystji wyszedł, a na samym progu prawie z IMć panem Rogalą się spotkał, który Naczelnikowi asystował.
Proboszcz znał Kościuszkę jeszcze z dawnych czasów, a właściwie nie bardzo dawnych, bo z czasu wojny z r. 1791, więc go serdecznie, powitał.
– Oddałeś Jaśnie Wielmożny Naczelniku co bożego – Bogu, a teraz gościem naszym jesteś i ty i twoi waleczni pomocnicy. Proszę do mnie na wódeczkę… mam własną, nie żadną gdańską, ani małmazją zaprawną, lecz przepalankę… proszę…
IMć pan Rogala nie pozwolił nawet odpowiedzieć Kościuszce, wpadł w mowę proboszcza.
– O, przepraszam księdza proboszcza, już dzisiaj z waściną przepalanką kwita… wypijemy ją innym razem… na dzisiaj ja sprosiłem całe sąsiedztwo do siebie, w moim też domu godnego obrońcę szlacheckiej wolności podejmować będziemy. Mówiłem ci o tem księże proboszczu, zgodziłeś się, no teraz – siedź cicho z przepalanką…
Ksiądz ramionami ściągnął i obiema rękoma ruch rezygnacji w powietrzu zrobił.
– Ha! Masz rację Waszmość… ustępuję. IMć pan Rogala czuł się tu gospodarzem –
chodził zamaszyście, mówił śmiało i głośno, jakby dyspozycje ekonomom wydawał; widać, że był na swoich śmieciach.
Tak się tedy wszystko ruszyło z zakrystji na dziedziniec kościelny, ażeby się dostać do swoich koni, pojazdów i kałamaszek. Ku wielkiemu zdziwieniu szlachty dziedziniec był jak nabity ludźmi. Było tam sporo kosynierów, którzy się z obozu do kościoła wyprosili, ale najwięcej włościan ze wsi okolicznych. Dowiedziawszy się od Krakusów co to za chłop chodzi w szarej sukmanie, a przy szabli, wyszedłszy z kościoła, zatrzymali się wszyscy na dziedzińcu, ażeby się lepiej przypatrzeć temu dziwnemu Naczelnikowi, który bije się za Polskę, werbuje do wojenki chłopów z kosami, a sam w sukmanie nie wstydzi się chodzić.
Starzy ludzie, niewiasty, młodzież, stojąc rozmawiali o tem.
– Ruszyły się nasze chłopy, da Bóg będzie żniwo!
– Czas. co ino trzeba będzie patrzeć kosarzy…
– Znalazł się podstarości, co do roboty chłopów spędził… – ktoś pożartował.
Śmiech powstał w gromadzie.
– Przekupią go pany…
– Nie da się…
W tem ktoś w tłumie szepnął.
– Idą już… idą…
Wszyscy jak czaple wyciągnęli szyje, stając na palcach i ku zakrystji spoglądając.
Istotnie – wysunął się naprzód IMci pan Rogala z Kościuszką, tuż obok ksiądz proboszcz, a za nimi hurmem szlachta przy szablach i bez szabel. Kto był bez szabli, ten nadziak w garści trzymał. Choć to niby i nie wolno było chodzić z nadziakiem do kościoła, ale folgowała sobie szlachta ku wygodzie.
Ledwie się Kościuszko na dziedzińcu pokazał, gdy chłopi, podnosząc czapki do góry, krzyczeć co siły poczęli:
– Niech żyje Polska!
– Żyj naczelniku nasz.. nasz… nasz… Zdawało się, że tłum chłopów umyślnie nacisk kładł na ten wyraz: nasz.
IMci pan Rogala zżymał się i wiercił, jakby go kto szczypał i tylko pomrukiwał z pogardą:
– Zwarjowały chamy…
Oprócz Kościuszki nikt tego nie słyszał, nawet chamy w tej chwili myśli swoje, uczucia i słuch w inną stronę zwracały, skąd im grały, niesłyszalne dla IMcipana Rogali, echa nadziei i wolności.
Przesuwali się tedy ku furcie powolnie, śród bezustannych krzyków:
– Niech żyje nasz Naczelnik! Nasz… nasz… nasz..
Matki i ojcowie brali na ręce dzieci drobne i podnosili do góry.
– Patrzajta… a dobrze, byście sobie zapamiętały na całe życie… Doczekały się chłopy swego jenerała…
Dzieciom ledwie oczy z orbit nie wyskakiwały…
Szept dzieci i kobiet: nasz… nasz… nasz.. mięszał się z krzykiem mężczyzn:
– Niech żyje Kościuszko! Niech żyje Polska!
Naczelnik szedł ku farcie, a gołe głowy chłopskie i czapki pochylały mu się do kolan śród krzyków!
– Niech żyje Kościuszko! Niech żyje Polska!
Kościuszko szedł bez czapki – w ręku ją trzymał i kłaniał się na wszystkie strony. Z twarzy jego niemej i bladej, z oczu błyszczących znać było głębokie wzruszenie.
A tymczasem tłum ciągle krzyczał:
– Nasz… nasz… nasz…
Już przy samej furcie, Kościuszko odwrócił się do zgromadzonych, podniósł wysoko czapkę do góry, głowę wyprostował i z całej siły zawołał:
– Niech żyje Polska! Niech żyją chłop i polscy, zwycięzcy z pod Racławic!
Rumor się zrobił wielki. Ci, co bliżej Naczelnika stali, na kolana upadli i ręce ku niemu wyciągając, wołali:
– Ratuj Polskę! Pójdziemy z tobą! Ty nasz… nasz…
IMć pan Rogala mocno pociągnął Kościuszkę za ramię i w jednej chwili znaleźli się za furtą. Szlachta hurmem ruszyła za nimi.
Rzucili się wszyscy do koni, do kolas – a za furtą tłum ludzi wołał ciągle:
– Ratuj Polskę! Ratuj nas!
Śród tych okrzyków zebrana dla uczczenia Kościuszki szlachta okoliczna, pojechała do dworu IMć pana Rogali.
Gościnny gospodarz zabrał Naczelnika, Wodzickiego i Madalińskiego do swojej kolasy.
Kościuszko mocno nie rad był ani tym zaprosinom, ani tej roli obrońcy wolności szlacheckiej, jaką mu iMć pan Rogala narzucał. Inaczej on tę wolność rozumiał, do innej dążył, niż IMć pan Rogala, układał sobie jednak w myśli, że z tego zgromadzenia szlachty skorzysta, ażeby im do serca i rozumu przemówić.
W drodze odezwał się IMć pan Rogala:
– Kosynierzy Waszmość Pana zbałamucą nam chłopów w całej Polsce.
Kościuszko spokojnie zapytał:
– Dlaczego?
– Chłop do roboty, szlachcic do korda – odciął krótko IMć pan Rogala.
Naczelnik nie chciał bez potrzeby drażnić ani dostojnego gospodarza, rozmiłowanego w swojem szlachectwie, ani zrażać innych. Wiedział, że to do niczego nie prowadzi. On swoje robił. Odpowiedział wymijająco:
Tam, gdzie chodzi o obronę Ojczyzny, trzeba wszystkich wołać… Przekonałem się, że i chłopi mogą być bardzo przydatni.
Właśnie, gdy te słowa Naczelnik wymawiał, kolasa zatrzymała się przed dworem IMć pana Rogali Zajączkowskiego.
Dwór, jak wszystkie dwory na poniziu Wisły, był schowany formalnie w cieniu liści i drzew. Szerokie, potężne, wielkie, gałęziste topole nadwiślańskie otaczały go kilkakrotnym wieńcem dokoła, a pomiędzy nimi, niby młodzieńce wysmukli i strojni, strzelały w górę, jak świece rzymskie, topole włoskie. W tem zielonem gestem otoczeniu rozsiadł się szeroko, rozłożyście modrzewiowy dom IMć pana Rogali, poczerniały od słońca i słoty.
Stał tu już od kilku pokoleń widocznie, z których każde coś przybudowało dla siebie, Wszędzie było przestronno, swobodnie, dom sam nie pędził w górę, lecz rozsiadał się szeroko i wygodnie na płaszczyźnie, między topolami: dobrze mu było w tem miejscu: z jednej strony pluskały fale Wisły, z drugiej szumiały łany zbóż z trzeciej wiatr hulał, szarpiąc wierzchołki jodeł, a tu i ówdzie złociły się do słońca wzgórza piachów. Kąt jakby umyślnie stworzony na to, ażeby tu życie całe spędzić, nic nie wiedząc o tem, co się dzieje na świecie. Owe szumy topoli, Wisły i lasów kołysały codziennie ludzi do snu spokojnego i długiego.
Spał też IMć Pan Rogala smacznie – i dobrze mu z tem było. Przechodziły burze nad Europą i nad jego własną Ojczyzną, ale do dworu tylko echa tych burz dolatywały – i to nie zawsze wyraźnie, nie zawsze ze strony właściwej. Tak tedy kilka pokoleń Rogalów przespało sobie spokojnie, a IMć pan Jacenty, teraźniejszy dziedzic i pan, jak sobie chrapnął za Augusta III, mało co nie wnet po koronacji, tak przespał szczęśliwie nietylko panowanie Sasa, przegryzając własną kiełbasą i bigosem, a zapijając własnem piwem wszystkie sprawy publiczne, lecz przespał także wszystkie klęski, spadłe na biedną Ojczyznę za panowania upudrowanego francuzika. Kołysany do snu szumem swoich fal, swoich sosen i jodeł, karmiony tłusto tem, co ziemia ojczysta rodziła, zapomniał o tej ziemi i o obowiązkach względem niej, wierząc święcie w słowa ks. proboszcza, że pan Bóg wszystko dla człowieka stworzył. Masz mój miły człowieku, czego dusza zapragnie, tylko używaj. Używał tedy IMć pan Rogala, nie pchając się do wysokich urzędów i Warszawy i byłby może zeszedł ze świata ze spokojnem sumieniem, gdyby go był los do Krakowa dla jakiegoś interesu nie sprowadził i gdyby nie był Kościuszki obóz w pobliżu jego siedziby rzucił.
Obudziło się w nim uczucie Polaka, zrozumiane po swojemu. IMć pan Rogala kraj kochał, –
to wątpliwości nie ulega, brakło mu tylko zupełnie poczucia obywatelskiego. Zdawało mu się, że dość zapłacić poradlne i posiadać ziemię, ażeby być obywatelem kraju. Półwiekowy sen i spokój zabił w nim i zagłuszył wszystko, co było szlachetniejszego. Serce i umysł trzeba także odświeżyć, ażeby iść równym krokiem z ludźmi i czasem. Z człowiekiem dzieje się to, co z polem żyźnem, lecz zachwaszczonem z braku starania i dozoru: im bujniejsze pole, tem podlejsze i większe chwasty na niem rosnąć będą. W duszy ludzkiej buja taki chwast nie lada – miłość samego siebie; kto siebie ukochał, w tego sercu nie ma już miejsca na miłość inną. Trawa nie rośnie pod szerokiemi, pełzającemi przy ziemi liściami łopianu.
Takim człowiekiem, rozkochanym w sobie nieświadomie i w szlachectwie, na które nie zapracował, był IMci pan Rogala Nic przeto dziwnego, że Moskali uważał za nieprzyjaciół osobistych swoich, a Kościuszkę za swego obrońcę.
Gdy się do dworu zbliżali, dały się słyszeć salwy z moździerzy i armatek.
– Piękne armaty… – zauważył Kościuszko.
– Od czasów szwedzkich jeszcze… – dodał IMci pan Rogala. – Używamy ich na powitanie dostojnych gości.
Madaliński na to:
– Wcale dobre… Przydałyby się i na przywitanie Moskali.
Kolasa zatrzymała się przed gankiem, a marszałek dworu IMcipana Rogali zbliżył się do stopni i podał rękę po kolei gościom, potem gospodarzowi.
Później, jeden po drugim przyjeżdżali inni – spokojnie i bez ceremonji; nie grzmiały już na ich powitanie moździerze i nie pokazywał się na ganku marszałek. Zjazd był bardzo liczny – może kilka set szlachty przybyło. Nietylko ci, którzy w kościele asystowali, lecz inni także widocznie z dalszej okolicy. Łatwo można było domyśleć się, że zjazd nie był przypadkowym, lecz zwołanym przez IMcipana Rogalę w celu uczczenia Kościuszki i że się do niego przygotowano należycie.
Napełniły się tedy liczne pokoje dworu cowytworniejszą szlachtą, a szary gmin szlachecki, zjeżdźający się kupami, często oklep i bez butów, przy szabli tylko, zalegał część ogrodu i dziedziniec, który jednem skrzydłem z ogrodem się łączył.
W ogrodzie, tuż przy domu, rozciągającymi się na olbrzymiej płaszczyźnie, otoczonej stuletniemi lipami i topolami nadwiślańskiemu które miłym chłodem pokrywały szerokie drogi ogrodowe i zielone kobierce gazonów, przygotowanoprzyjęcie dla gości. Stały tam na kozłach beczki z piwem i zwykłem węgierskiem winem, beczułki z gorzałką i antałki z droższym węgrzynem, a na szerokim stole, który się ciągnął zda się bez końca i w perspektywie alei lipowej ginął, bliżej dworu stały ceberki, lodem wypełnione, a w każdym z nich po kilka butelek wykwintnego wina.
Od frontu stołu, może do połowy, bo końca, jak powiedziałem, nie było widać, stały regularne nakrycia z talerzy farforowych, przy których łyżki, widelce i noże były srebrne. Oprócz tego piętrzyły się stosy takich samych talerzy, obok nich łyżki i noże, a tu i ówdzie kubki srebrne kulawe i stojące – widocznie bardziej ku ozdobie, niż do użycia; natomiast przy każdym talerzu były niewielkie kieliszki, oprócz tego spore kielichy kryształowe. Pomiędzy stosami talerzy, wypełniających środek stołu, stały na srebrnych półmiskach rozmaite cukry, owoce kandyzowane, torty wysokie z napisami: Niech żyje Ojczyzna! Niech żyje Kościuszko! Wiwat gospodarz! – i inne. Wszystko lśniło się tu od srebra, imponując nietyle gustem, ile bogactwem i ilością.
Uderzała jednak dysproporcja, jaka panowała między przybraniem czoła stołu, że tak powiem, i drugiej jego połowy, ciągnącej się do szarego końca. Tam już nie było ani farfurek malowanych, ani nożów, ani widelców – tylko po – między z rzadka stojące półmiski z cukrami, stały w wysoką piramidę talerze cynowe, długim rzędem aż do końca – głębokie i płytkie na przemian, otoczone grupami kielichów, większych i mniejszych, jakoteż zwykłych szklanic, z lichego zielonkowatego szkła krajowego. Złotych kubków, czar, a nawet małych kieliszków nie było wcale, ale natomiast gęsto wznosiły się piramidy żytniego chleba. Widać, że ci, którzy z tej strony mieli zasiadać, mało dbali o to, czem jeść będą i pić i z czego, byleby tylko było co jeść i pić.
Ktoby się był wzdłuż tego nieskończonego, zda się, stołu przeszedł, byłby łatwo zauważył, że u IMć pana Rogali jeszcze stary obyczaj walczył z nowym, jak u starego szlachcica, który konfederatkę już zrzucił, a wdział jakiś napółmodny kapelusz, ale na pozbycie się kontusza zabrakło mu jeszcze pieniędzy, a może i rozstać się z nim nie chciał, bo był wygodny i przestronny. Wygodnym był i ów starodawny zwyczaj zastawiania stołów, przy którym każdy sam sobie służył, albo jeden drugiemu – z grzeczności, nie potrzeba zaś było ani sztucznej zachęty, ani sztucznej ceremonji.
Gdy IMć pan Rogala z gośćmi w mundurach wszedł do wnętrza dworu, jakby na znak jaki niewidzialny, służba poczęła stół ów nieskończony napełniać potrawami. Nie były to wytworne dania, jakie w owe czasy już kuchnia francuska spopularyzowała u nas. Na początek stołu, na czoło stawiano wazy, na szary koniec misy olbrzymie, tak, że je pachołkowie we dwójkę nieśli, ale w tych misach, jak i w wazach był zwyczajny barszcz polski ze szperką i kiełbasą; potem wnoszono bigos hultajski, z różnego mięsiwa, z kiełbasy i słoniny drobno pokrajanej, z kapustą kwaśną pomieszanych, wreszcie zwykłych żółtobrzuchów pełne misy, czyli flaków, mocno sosem imbirowym podlanych.
Natem się donoszenie potraw na razie skończyło. Nie stawiano wszystkiego na stole dla parady, przynoszono to tylko, co miało być spożytem na miejscu, natychmiast, mając na względzie nie ozdobę stołu, lecz smaczność i ciepło potraw.
Gdy się barszcz i bigos zadymiły na stołach, IMć pan Rogala na ganek wyszedł, palec wielki lewej ręki za pas zamaszyście założył i do rojącej się na dziedzińcu szlachty odezwał się:
– Proszę uprzejmie Waszmościów na barszcz i na flaki!
Tu zdjął konfederatkę i ukłonił się wszystkim.
Kilkaset głosów huknęło z całej siły:
– Niech żyje IMć pan Rogala Zajączkowski! Niech żyje Kościuszko!
IMć pan Rogala cofnął się do pokojów, a szlachta, dobrze wygłodzona, kupą ruszyła do ogrodu, idąc jak na niedźwiedzia, na zapach bigosu i flaków.
Drugą stroną domu, dotykającą bezpośrednio ogrodu, wyszedł z pokojów gospodarz w asystencji Kościuszki i sztabu, jakoteż licznej gromady szlachty, wybitniejszej z okolicy.