Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Warszawa. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Warszawa. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 389 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

– A po­wiedz­cie tam, pa­nie Jó­zef, coby paś­port dali zara dla pana rząd­cy­go, bo trze­ba be­dzie za­mel­do­wać, jako przy­je­cha­li dziś i ja­śnie pan, i dwo­je ja­śnie dzie­cek, i ta ja­kaś mar­mu­ze­la z psia­kiem–mó­wił stróż Wa­len­ty do lo­ka­ja w li­ber­ji, wno­szą­ce­go ostat­nią wa­liz­kę z po­wo­zu na scho­dy, wy­sia­ne dy­wa­nem i ob­sta­wio­ne ro­śli­na­mi w ma­jo­li­ko­wych wa­zo­nach.

Wy­go­lo­ny fa­gas wy­szcze­rzył sze­ro­kie, bia­łe zęby źre­ba­ka i z drwią­cą miną za­py­tał:

– Może i dla Muca po­trze­ba le­gi­ty­ma­cji?

– A to się wie! – po­twier­dził z prze­ję­ciem cer­ber ka­mie­nicz­ny, nie do­my­śla­jąc się, że go bio­rą na fun­dusz.–A on zkąd?… Pew­nie nie­miec?…

– Ra­tler–ob­ja­śnił lo­kaj, ko­rzy­sta­jąc z nie­po­ro­zu­mie­nia.

– To niby co? au­stry­jak czy pru­sak?

Jó­zef oko zmru­żył fi­lu­ter­nie i z po­wa­gą niby od­parł:

– An­glik.

Wa­len­te­go zda­wa­ło się to wpra­wiać w za­kło­po­ta­nie.

– An­glik?… be­dzie kram.

– Dla­cze­go?

– Bo ni­ja­kie an­gli­ki jesz­cze u nas nie miesz­ka­ły. Nie­chże pan Jó­zef wzglę­dem mel­dun­ku tygo od­ra­zu wszyst­ko przy­rych­tu­je, bo re­wi­ro­we­go ino co pa­trzeć. Dla po­rząd­ku wszyst­ko musi być przed ósmą-, w na­szym domu to zwy­czaj­ne.

Ujął za mio­tłę i za­bie­rał się do za­mia­ta­nia sie­ni. – A któ­ry to ten Muc? – spy­tał jesz­cze ba­daw­czo.

– Có­że­ście go to nie wi­dzie­li?

– Nie zwa­ża­łem; wszyst­kie­go przy­je­cha­ło czwo­ro bez pana Jó­ze­fa: ja­śnie pan hra­bia i dwo­je dzie­cek i musi ta gu­ber­nant­ka…

– No, a Muc pią­ty.

– Któ­ryż to?

– A prze­cież go pan­na Ka­zi­mie­ra na rę­kach nio­sła.

– Psiak?…

– A có­że­ście my­śle­li?

– Ee!… tak­że się pana Jó­ze­fa głu­pie żar­ty trzy­ma­ją!

Splu­nął w garść i z gnie­wem śmi­gnął mio­tłą, że aż tu­man ku­rzu wzbił się w po­wie­trze; po­draż­nił jego tró­żow­ską god­ność kon­cept lo­ka­ja, po­znał się wresz­cie, iż fa­gas za­drwił z nie­go.

Chciał mu już na­kląć i gru­be sło­wo po­wie­dzieć, ale s ię zmi­ty­go­wał, bo czuł, że by­ło­by w tem „wię­cej po­ufa­ło­ści, niż zna­jo­mo­ści.”! Pan Jó­zef od czte­rech dni do­pie­ro ba­wił w domu, wy­sła­ny przo­dem przez ja­śnie pana hra­bie­go z ku­fra­mi i ba­ga­żem waż­niej­szym, aby przy­go­to­wać wszyst­ko, co po­trze­ba, na przy­jazd ja­śnie pań­stwa, za­po­wie­dzia­ny już od kil­ku ty­go­dni.

Wa­len­ty ani się do­my­ślał zmian, któ­re z tym przy­jaz­dem na­stą­pią. Zda­wa­ło mu się, że to ot zwy­czaj­ni go­ście, jacy kil­ka razy do roku na­wie­dza­li dom jego chle­bo­daw­ców i zaj­mo­wa­li osob­ne apar­ta­men­ta w le­wem skrzy­dle pierw­sze­go pię­tra, urzą­dzo­nem umyśl­nie dla ła­ska­wych przy­by­szów.

Za­dzi­wi­ło go tyl­ko, że tym ra­zem przy­go­to­wa­nia do przy­ję­cia go­ści no­si­ły ce­chę wy­jąt­ko­wo uro­czy­stą: od­świe­ża­no klat­kę scho­do­wą, fro­te­ro­wa­no po­sadz­kę, na­wet w przed­sion­ku stop­nie wy­ło­żo­no dy­wa­nem, któ­ry je­dy­nie pod­czas wiel­kich ze­brań i ba­lów u ja­śnie pań­stwa roz­ście­la­no na scho­dach; spro­wa­dzo­no z oran­żer­ji tuje i po­ma­rań­cze w pięk­nych, ma­lo­wa­nych wa­zo­nach i ude­ko­ro­wa­no nie­mi wej­ście aż po pierw­sze pię­tro; wpra­wio­no na­wet pęk­nię­tą szy­bę w drzwiach wcho­do­wych od sie­ni, któ­rą na wio­snę jesz­cze stłukł nie­ostroż­nie po­przed­ni stróż ka­mie­nicz­ny, za co mu pan rząd­ca z za­sług wy­trą­cił całe trzy ru­ble i jako „nie­zgrab­ne­go cha­ma” wy­pę­dził przed kwar­ta­łem.

– Musi, spo­dzie­wa­ją się ja­kieś wiel­gie pań­stwo kie­dy aż ta­kie dro­gie szkło ka­za­li wpra­wić,– mówi Wa­len­ty do żony.– Bę­dzie osiem ty­go­dniów, ja­kem ta na­stał, a szy­ba była zła­ma­na i do­brze… Te­raz ci na gwałt da­wać nową. Ho – ho!… pe­dam ci, to co­sik w tem jest, ino do­brze uważ, jak oni wszyst­ko rych­tu­ją, niby na ja­kie we­se­le…

We­se­la nie było komu wy­pra­wiać, bo hrab­stwo Czar­scy, któ­rzy w du­żej ka­mie­ni­cy przy No­wym Świe­cie, ma­ją­cej wy­gląd pa­ła­cu, zaj­mo­wa­li całe pierw­sze pię­tro z dwo­ma dłu­gie­mi bal­ko­na­mi, nie mie­li żad­nej cór­ki na wy­da­niu. Star­sza od sze­ściu lat była już za­męż­ną za księ­ciem Jul­ju­szem Iroń­skim, młod­sza po­zo­sta­wa­ła na no­wi­cja­cie u Fe­li­cja­nek w Kra­ko­wie, syn zaś, Szczę­sny, po zrzu­ce­niu mun­du­ru stu­denc­kie­go i od­słu­że­niu po­win­no­ści woj­sko­wej w jed­nym z puł­ków ka­wa­le­ryj­skich, wcho­dził do­pie­ro w świat: za­mło­dy był, aby my­śleć o żo­nie.

„Prze­cie­rał się”– jak mó­wił o nim oj­ciec – „dla na­bra­nia szli­fu.”

Cie­ka­wość Wa­len­te­go za­spo­ko­ił do­pie­ro ku­charz, do­pu­ściw­szy stró­ża do ta­jem­ni­cy w chwi­lach wy­jąt­ko­wo do­bre­go hu­mo­ru i oznaj­miw­szy mu, iż ja­śnie pań­stwo spo­dzie­wa­ją się przy­jaz­du z za­gra­ni­cy sio­strzeń­ca pani hra­bi­ny, któ­ry po owdo­wie­niu, z dwoj­giem dzie­ci, zje­chać miał na sta­łe do War­sza­wy.

Ja­koż dziś wła­śnie, w sło­necz­ny, świe­ży, ma­jo­wy po­ra­nek wy­sła­no po nie­go na dwo­rzec ko­lei war­szaw­sko-wie­deń­skiej pa­rad­ne lan­do z Jó­ze­fem na koź­le obok stan­gre­ta i pod­wo­dę na ba­gaż lżej­szy, bo cięż­sze ku­fry i wa­li­zy przy­wiózł kil­ka dni wcze­śniej lo­kaj, umyśl­nie z Wied­nia wprost do War­sza­wy wy­sła­ny.

Go­dzi­na była wcze­sna, jak na miesz­kań­ców pierw­sze­go pię­tra, któ­rzy zwy­czaj­nie za­le­d­wie o dzie­sią­tej prze­cie­ra­li oczy i w sy­pial­niach ka­za­li pod­no­sić sto­ry; ze wzglę­du jed­nak na tak wy­bit­ne­go go­ścia, obo­je hrab­stwo zro­bi­li tę ofia­rę, że po­świę­ci­li naj­smacz­niej­szą część snu po­ran­ne­go i ka­za­li się obu­dzić przed szó­stą, aby ko­cha­ne­go sio­strzeń­ca z naj­droż­sze­mi dzia­tecz­ka­mi po­wi­tać na pro­gu sa­lo­nu, na­tych­miast po przy­by­ciu, zgod­nym du­etem gło­sów, na­stro­jo­nych na ton ser­decz­no­ści i ura­do­wa­nia:

– Soy­ez le bien venu, mon cher!… oh, que c'est beau, que c'es­tjo­li, qu'on vous voit en­fin chez nous!…

Hra­bia wu­ja­szek był już na­wet ogo­lo­ny, cho­ciaż ta czyn­ność za­bie­ra­ła mu za­le­d­wie parę mi­nut cza­su ogra­ni­cza­ła się je­dy­nie do kil­ku po­cią­gnięć brzy­twy po okrą­głej, pulch­nej bro­dzie, uję­tej z boku pła­skie­mi fa­wo­ry­ta­mi, spły­wa­ją­ce­mi z za­ro­śnię­tym pod­bród­kiem.

Utrzy­my­wał ten za­rost ze wzglę­dów hy­gie­nicz­nych, jak ma­wiał, jako pre­zer­wa­ty­wę prze­ciw czę­ste­mu za­zię­bia­niu, któ­re­mu daw­niej pod­le­gał.

Rzad­kie, ko­kie­te­ryj­nie pod­krę­co­ne wą­si­ki nad mię­si­ste­mi usta­mi nada­wa­ły tej twa­rzy rys pre­ten­sjo­nal­no­ści; pra­gnął wy­da­wać się młod­szym, niż był w isto­cie.

Sta­ran­nie ukry­wał też prze­świe­ca­ją­cą już ły­si­nę prze­rze­dzo­ne­mi pa­sma­mi wło­sów, roz­dzie­lo­nych po – środ­ku i gład­ko przy­cze­sa­nych a po­ły­sku­ją­cych od ko­sme­ty­ków naj­lep­sze­go ga­tun­ku.

Kształt­ne, choć już do­brze za­okrą­glo­ne rysy no­si­ły wy­dat­ną ce­chę ary­sto­kra­tycz­ne­go typu, któ­ry po­sia­da­ją po­tom­ko­wie sta­rych ro­dów i „błę­kit­nej krwi”, strze­żo­nej przez całe po­ko­le­nia od po­spo­lit­szej przy­miesz­ki.

Hr. Zyg­munt Czar­ski chlu­bił się z tego, że od stu lat same dzie­wię­cio-per­ło­we ko­ro­ny zwie­sza­ły się z ga­łę­zi jego ge­ne­alo­gicz­ne­go drze­wa; po mie­czu i ką­dzie­li sami hra­bio­wie i same hra­bian­ki łą­czy­li się z sobą w mał­żeń­skich związ­kach ro­dzi­ny Czar­skich.

On sam za­ślu­bił Izę z hra­biów Lu­bo­łęz­kich, ale omal nie zo­stał mę­żem księż­nicz­ki z hi­sto­rycz­ne­go rodu Gu­iche'ów, z któ­rą był już tak, jak po sło­wie; księż­nicz­ka jed­nak w ostat­niej chwi­li wo­la­ła zo­stać wło­ską mar­gra­bi­ną i za­miesz­kać w Tu­ry­nie, gdzie mo­gła trzy­mać się bli­żej dwo­ru, ani­że­li z za­cho­du Eu­ro­py prze­no­sić się gdzieś na pół­noc, któ­ra ją od­stra­sza­ła kli­ma­tem.

Mał­żeń­stwo z hra­bian­ką Lu­bo­łęz­ką nie wpro­wa­dzi­ło go wpraw­dzie do Go­taj­skie­go Al­ma­na­chu, ale przy­nio­sło mu re­kom­pen­sa­tę w roz­ga­łę­zio­nych sto­sun­kach… z ary­sto­kra­cją naj­czyst­szej krwi i w mil­jo­no­wej for­tu­nie, któ­rą wziął za żoną w po­sa­gu.

Wresz­cie i sama żona była war­ta wy­rze­cze­nia się fran­cu­skiej księż­nicz­ki; za­ćmie­wa­ła ją wdzię­ka­mi, olśnie­wa­ją­cą nie­gdyś uro­dą, któ­rej śla­dy dziś jesz­cze byty bar­dzo wi­docz­ne, po­mi­mo pięć­dzie­się­ciu lat i znacz­nej tu­szy.

Za­cho­wa­ła im­po­nu­ją­cą po­sta­wę Ju­no­ny, wiel­ką dys­tynk­cję w ru­chach, pań­ską wy­twor­ność ca­łej po­sta­ci i szcze­gól­niej­szy wdzięk, z wie­kiem już nie­co pod­ra­bia­ny, z tą sa­mo­wie­dzą wiel­kiej damy, któ­ra nie mo­gła za­po­mnieć, iż w cza­sach swej mło­do­ści przez dłu­gie lata no­si­ła ty­tuł „kró­lo­wej sa­lo­nów”.

Przy bia­łych, jak sre­bro, wło­sach, mia­ła jesz­cze kru­czą so­bo­lo­wą brew, w wy­dat­nych łu­kach za­kre­ślo­ną nad oczy­ma, bły­ska­ją­ce­mi czę­sto fos­fo­rycz­nym bla­skiem ja­kiejś nie­po­ży­tej ży­wot­no­ści i tem­pe­ra­men­tu, któ­ry ją od­mła­dzał chwi­la­mi o lat dwa­dzie­ścia.

W uśmie­chu od­sła­nia­ła dwa sze­re­gi drob­nych, bia­łych, rów­nych, jak pa­cior­ki, zę­bów, co do któ­rych za­cho­dzi­ła wpraw­dzie wąt­pli­wość, czy są jej wła­sne jesz­cze, czy też już wsta­wia­ne; utrzy­my­wa­no, że dla nie­po­zna­ki i więk­sze­go złu­dze­nia ka­za­ła je­den z nich swo­je­mu den­ty­ście umyśl­nie za­plom­bo­wać i tą małą, zło­tą plam­ką chro­ni­ła się dy­plo­ma­tycz­nie od po­dej­rzeń, że uży­wa sztucz­nej szcze­ki.

Ci wsze­la­ko, któ­rzy mie­wa­li spo­sob­ność wi­dy­wać ją nie­kie­dy w to­a­le­cie ba­lo­wej, de­kol­to­wa­ną, za­chwy­ca­li się świe­żo­ścią jej płci i kształ­tów, cho­ciaż po­waż­niej­sze ma­tro­ny wzru­sza­ły ra­mio­na­mi i zło­śli­wie ma­wia­ły:

– Ta Iza gor­su­je się tak, jak­by mia­ła za­miar zo­stać jesz­cze mam­ką wła­snych wnu­ków!… mo­gła­by już dać po­kój ta­kiej wy­sta­wie.

Cza­sem jed­nak uda­wa­ła, że nie wi­dzi zgor­szo­nych min swo­ich ró­wie­śni­czek, i czę­sto na złość im tań­czy­ła ka­dry­la vis-á-vis z wła­sną cór­ką, księż­ną Jul­ju­szo­wą. Iroń­ską, jak­by z umy­słu na­ra­ża­ła się na po­rów­na­nia bę­dąc pew­ną zwy­cię­stwa.

Księż­na bo­wiem, po­mi­mo swo­ich lat dwu­dzie­stu kil­ku, wy­da­wa­ła się znacz­nie star­szą i zmię­tą, jak zgnie­cio­ny zło­cień.

W naj­śwież­szej to­a­le­cie wy­glą­da­ła za­wsze, jak­by po­strzę­pio­na, spło­wia­ła, nie­do­cze­sa­na, nie­do­sznu­ro­wa­na i nie­do­my­ta.

Trud­no było uwie­rzyć, iż jest ro­dzo­ną cór­ką ta­kiej mat­ki.

Wą­tła sza­tyn­ka o ce­rze śnia­dej, nie­rów­nej, ry­sach ni ład­nych, ni brzyd­kich, ma­ją­cych wy­raz ja­kie­goś za­kło­po­ta­nia i zmę­cze­nia, spra­wia­ła wra­że­nie oso­by cho­ro­wi­tej, któ­ra z przy­mu­sem udzie­la się świa­tu i czy­ni z sie­bie ofia­rę kon­we­nan­su.

Je­dy­nie duże, ciem­ne, ak­sa­mit­ne oczy, po­dob­ne do brat­ków, ozda­bia­ły tę twarz, naj­czę­ściej ja­kąś smut­ną za­du­mą po­wle­czo­ną, ale z po­wo­du sła­be­go wzro­ku przy­mru­ża­ły się nie­ustan­nie i nada­wa­ły ry­som księż­nej wy­raz sen­no­ści i apa­tji.

Mło­do wy­da­na za mąż, zo­sta­ła mat­ką pię­cior­ga dzie­ci, z któ­rych tyl­ko dwo­je cho­wa­ło się zdro­wo i to ostat­nich bliź­niąt, strze­żo­nych z prze­sad­ną tro­skli­wo­ścią i oba­wą, aby rów­nież nie prze­nio­sły się przed – wsze­śnie na dru­gi świat za swem ro­dzeń­stwem.

Na­tu­ra nie­spra­wie­dli­wie roz­dzie­li­ła swe dary po­mię­dzy księż­nę i jej młod­sze­go bra­ta; wszyst­ko, cze­go po­ską­pi­ła jej, jako ko­bie­cie, od­da­ła jemu aż do zbyt­ku. Po mat­ce odzie­dzi­czył uro­dę, po ojcu ra­so­wą dys­tynk­cję; od dziec­ka za­chwy­ca­no się nim, niby ósmym cu­dem świa­ta, i uwa­ża­no, że naj­wła­ściw­sze i naj­za­słu­żeń­sze imię, dano mu na­zy­wa­jąc go Szczę­snym, przy tylu szczę­śli­wych wa­run­kach, ja­kie z sobą na zie­mię przy­niósł.

Na­tu­ra sta­now­czo po­krzyw­dzi­ła obie sio­stry na ko­rzyść bra­ta, bo i dru­ga hra­bian­ka Czar­ska, od­da­na na wła­sne usil­ne proś­by do klasz­to­ru, wy­ro­dzi­ła się zu­peł­nie, nie po­siadł­szy ani jed­ne­go rysu fa­mi­lij­ne­go w swej po­wierz­chow­no­ści.

W dzie­ciń­stwie ze­szpe­co­na ospą, utra­ci­ła na­wet wdzięk świe­żo­ści i gład­kiej cery, a skut­kiem fa­tal­ne­go wy­pad­ku, któ­ry omal śmier­cią się nie za­koń­czył, roz­wi­nę­ła się anor­mal­nie; pia­stun­ka wy­pu­ści­ła ją z rąk na zie­mię, i bez­przy­tom­ną przez kil­ka go­dzin mu­sia­no cu­cić, za­nim po­wró­ci­ła do ży­cia. Od tego cza­su fi­zycz­ny jej roz­wój za­trzy­mał się jak­by w miej­scu; ro­sła bar­dzo po­wo­li i z trud­no­ścią na­uczy­ła się mó­wić. W szes­na­stym roku ży­cia wy­glą­da­ła na dziec­ko kil­ko­let­nie. Wo­żo­no ją do roz­ma­itych za­kła­dów lecz­ni­czych, pod­da­wa­no ku­ra­cjom na­wet ry­zy­kow­nym, ale bez skut­ku. W koń­cu mu­sia­no dać za wy­gra­ną.

Na­tu­ra za­wzię­ła się na nią i nie po­zwo­li­ła po­pra­wić swej zło­śli­wo­ści. Hra­bian­ka Kle­men­ty­na Czar­ska, w ra­żą­cem prze­ci­wień­stwie ze swo­ją mat­ką i bra­tem, po­zo­sta­ła ma­łym, brzyd­kim po­twor­kiem, któ­re­go nie­chęt­nie po­ka­zy­wa­no świa­tu.

O jej ist­nie­niu nie wie­dzia­no na­wet wie­le w sa­lo­nach, do któ­rych wpro­wa­dza­no tyl­ko star­szą cór­kę, ucho­dzą­cą dłu­gi czas za je­dy­nacz­kę.

Do­szedł­szy do dwu­dzie­stu dwóch lat, wpa­dła sam­na po­mysł usu­nię­cia się zu­peł­nie od świa­ta, nie ma­jąc na­dziei po­zy­ska­nia od nie­go cze­go­kol­wiek dla oso­bi­ste­go szczę­ścia i za­do­wo­le­nia; w po­rów­na­niu z in­ne­mi ró­wie­śnicz­ka­mi czu­ła zbyt do­tkli­wie róż­ni­cę, jaka mię­dzy nią a nie­mi za­cho­dzi­ła, a zwier­cia­dło wy­ra­bia­ło w niej co­raz więk­szą re­zy­gna­cję z wszel­kiej próż­no­ści ko­bie­cej.

Nie pró­bo­wa­ła na­wet bun­to­wać się prze­ciw tej krzyw­dzą­cej nie­spra­wie­dli­wo­ści losu, któ­ry za­drwił so­bie ze wszyst­kich teo­re­tycz­nych praw ata­wi­zmu dzie­dzicz­no­ści; wy­cho­wy­wa­na w od­osob­nie­niu, sku­pio­na na we­wnątrz, po­zba­wio­na tych po­nęt mło­do­ści i ży­cia, któ­re dla in­nych mie­wa za­chę­ca­ją­ce uśmie­chy, wy­rze­kła się do­bro­wol­nie i tej wąt­pli­wej resz­ty szczę­śli­wo­ści, ja­ką­by zna­leźć mo­gła kie­dyś w swo­ich wa­run­kach", bez żalu, bez go­ry­czy, na­wet bez smut­ku, po­sta­no­wi­ła opu­ścić dom ro­dzi­ciel­ski i po­świę­cić się ży­ciu za­kon­ne­mu.

– Je­że­li uwa­żasz, moje dziec­ko, że w klasz­to­rze bę­dzie ci le­piej – po­wie­dzia­ła jej mat­ka – nie śmiem krę­po­wać twej woli, cho­ciaż zda­je mi się, że po­wo­dy są tro­chę prze­sa­dzo­ne, i że wię­cej w sie­bie wma­wiasz ani­że­li…

Nie do­koń­czy­ła jed­nak tej ma­cie­rzyń­skiej per­swa­zji, w któ­rą sama nie­wie­le wie­rzy­ła, pa­trząc na drob­ną, skar­ło­wa­cia­łą po­stać młod­szej cór­ki i na jej twa­rzycz­kę zwię­dłą przed cza­sem, na­ce­cho­wa­ną śla­da­mi ospy.

– Bogu wy­star­czy tyl­ko moja du­sza – od­po­wie­dzia­ła z po­kor­ną re­zy­gna­cją–będę się za wa­sze szczę­ście mo­dli­ła i sta­ra­ła się być uży­tecz­ną bliź­nim.

Od­wie­zio­no ją tedy do Kra­ko­wa i umiesz­czo­no u Fe­li­cja­nek w no­wi­cja­cie.

Hra­bi­na mat­ka uro­ni­ła tro­chę łez, ale w głę­bi du­szy była na­wet za­do­wo­lo­ną, że w ten spo­sób roz­strzy­gnął się los cór­ki, któ­rej przy­szłość spra­wia­ła jej nie­ma­ło ta­jo­nych zmar­twień i nie­po­ko­ju.

– Trud­no! – mó­wi­ła do bliż­szych znaj or­nych i przy­ja­ciół ro­dzi­ny;–Kli­ma od dziec­ka oka­zy­wa­ła skłon­ność do ży­cia kon­tem­pla­cyj­ne­go. Prze­ciw po­wo­ła­niu nie­po­dob­na po­wsta­wać; wola Boża!–do­da­wa­ła z wes­tchnie­niem, ale z uśmie­chem za­raz pró­bo­wa­ła dy­plo­ma­tycz­nie od­su­wać do­my­sły po­dejrz­li­wych, ja­ko­by mniej ide­al­ne pu­bud­ki skła­nia­ły jej młod­szą cór­kę do wy­rze­cze­nia się świa­ta.

– Po­wia­dam wam,–oznaj­mia­ła wszyst­kim z od­cie­niem za­dzi­wie­nia i za­do­wo­le­nia–jak się na ko­rzyść zmie­ni­ła od­ra­zu, przy­wdziaw­szy ha­bit, do nie­po­zna­nia! W kor­ne­cie za­kon­ni­cy jest jej nad­zwy­czaj­nie do twa­rzy. Płeć jej wy­de­li­kat­nia­ła, oczy ma uśmiech­nię­te, błysz­czą­ce, na­bra­ła hu­mo­ru; po­wiem na­wet, ma wię­cej te­raz oży­wie­nia od Lucy, któ­ra – bie­dac­two–po tej swo­jej piąt­ce nie może za­wsze jesz­cze przyjść do sie­bie.

Lucy słu­cha­ła tego z bla­dym uśmie­chem i spusz­cza­ła gło­wę, my­śląc o swo­ich bliź­niacz­kach, któ­re mia­ły być spad­ko­bier­czy­nia­mi imie­nia i rodu ksią­żąt Iroń­skich, do­pó­ki Bóg się nie uli­tu­je i nie ze­śle jej jesz­cze upra­gnio­ne­go syna, tak dłu­go ocze­ki­wa­ne­go nadar­mo.

Wie­dzia­ła, że mę­żo­wi swe­mu musi dać jesz­cze dzie­dzi­ca, je­że­li ród ksią­żę­cy nie ma wy­ga­snąć w lin­ji mę­skiej, i to było jej je­dy­ną, ukry­tą tro­ską, któ­ra ją przy­gnę­bia­ła, je­dy­ną na ra­zie am­bi­cją i ma­rze­niem, któ­re­go los do­tąd speł­nić nie chciał.

Ksią­żę, ostat­ni po­to­mek ma­gnac­kie­go rodu, no­sił swą mi­trę na po­zór bez pre­ten­sji, ale ją umiesz­czał wszę­dzie, gdzie tyl­ko się dało, z wy­jąt­kiem bi­le­tów wi­zy­to­wych; świe­ci­ło na nich jo­dy­nie na­zwi­sko: „Jul­jusz Iroń­ski,” jak pierw­sze­go lep­sze­go śmier­tel­ni­ka, nie po­sia­da­ją­ce­go żad­ne­go pra­wa do ty­tu­łu.

Mó­wio­no o nim:

– Robi się po­pu­lar­nym i ma pre­ten­sję, że jest bez pre­ten­sji.

Było w tem tro­chę praw­dy; ksią­żę szu­kał spo­sob­no­ści, aby nie­znacz­nie, nie­po­zor­nie za­jąć ja­kie wy­dat­niej­sze sta­no­wi­sko.

Nie za­da­wa­lał się tem, ja­kie miał w ary­sto­kra­tycz­nych sfe­rach; sa­lo­ny mu nie wy­star­cza­ły, w klu­bie by­wał tyl­ko dla for­my, staj­nię wy­ści­go­wą po ojcu zwi­nął z po­wo­du nie­uda­nych prób zdo­by­cia wiel­kiej na­gro­dy, spor­tu żad­ne­go nie upra­wiał, na­wet domu otwar­te­go nie pro­wa­dził, przyj­mu­jąc dwa lub trzy razy do roku licz­niej­sze to­wa­rzy­stwo, aby nie za­le­gać w „re­wan­żu.”

Sa­lo­ny te­ściów uwa­żał nie­ja­ko za swo­je i tam go jesz­cze naj­czę­ściej wi­dy­wa­no; zresz­tą udzie­lał się mało, za­ję­ty spra­wa­mi ma­jąt­ko­we­mi, któ­re mu po­dob­no dużo cza­su za­bie­ra­ły, oraz udzia­łem w roz­ma­itych przed­się­wzię­ciach pu­blicz­nych i pry­wat­nych, ko­mi­te­tach i za­rzą­dach, w któ­re go wię­cej dla fir­my, ni­że­li dla rze­czy­wi­stej po­mo­cy po­wcią­ga­no.

Zna­czyć to mia­ło, że pro­wa­dzi ży­cie czyn­ne, że jest przy­wa­lo­ny in­te­re­sa­mi, któ­re tyl­ko na jego jed­nej gło­wie spo­czy­wa­ją; lu­bił po­wta­rzać zna­ny już do­brze w ro­dzi­me i kół­ku jego przy­ja­ciół fra­zes:

– Daję sło­wo, że zgo­dził­bym się już być Cer­be­rem, byle tyl­ko mieć trzy gło­wy, bo mi ta jed­na nie wy­star­cza?…

Z tem wszyst­kiem ro­bił nie­wie­le; dzia­łal­ność jego ogra­ni­cza­ła się do roz­trzą­sa­nia i kre­śle­nia naj­roz­ma­it­szych pro­jek­tów, do ob­ja­wów rze­czy­wi­ście do­brej woli, któ­ra nie umia­ła zna­leźć dla sie­bie po­waż­niej­szych lub bar­dziej prak­tycz­nych ce­lów.

Hra­bia teść spo­glą­dał z ja­kąś jo­wial­ną po­błaż­li­wo­ścią na tę pu­blicz­ną krę­ta­ni­nę swo­je­go zię­cia i uśmie­chał się, przy­mru­ża­jąc jed­no oko, ile­kroć słu­chał je – go uty­ski­wań na cię­żar obo­wiąz­ków i pra­cy, któ­rą się obar­czał.

Ksią­żę zaś uda­wał, iż tego uśmie­chu i tej miny te­ścia nie uwa­ża, ale za­ci­nał się, mie­szał, czer­wie­nił i w naj­więk­szym nie­raz za­pa­le ury­wał ja­kąś dłu­gą ty­ra­dę, nie mo­gąc jej do­koń­czyć; wte­dy Czar­ski, jak gdy­by go chciał jesz­cze bar­dziej w kło­pot wpro­wa­dzić, py­tał:

– No i co da­lej?–uda­jąc za­in­te­re­so­wa­nie, a umi­tro­wa­ny zięć od­wra­cał gło­wę, oczy pod­no­sił w górę i rów­nież z uda­ną obo­jęt­no­ścią od­po­wia­dał:

– No i nic.

– To nie­wie­le–do­da­wał hra­bia i, dla wy­rów­na­nia tego za­le­d­wie do­strze­gal­ne­go roz­dź­wię­ku, po­da­wał mu nową srebr­ną pa­pie­ro­śni­cę z emal­jo­wa­nym her­bem Czar­skich, py­ta­jąc uprzej­mie:

– Po­zwo­lisz?….

A ksią­żę z grzecz­nem: mer­ci brał pa­pie­ro­sa, za­pa­lał, pal­ce za­kła­dał w kie­szon­ki u ka­mi­zel­ki i wy­cho­dził z sa­lo­nu; hu­mor mie­wał wte­dy ze­psu­ty przy­najm­niej na całą go­dzi­nę, cho­ciaż nie oka­zy­wał tego po so­bie, ale za po­wro­tem do domu mó­wił żo­nie:

– Zda­je się, że z two­im oj­cem nig­dy się już nie zro­zu­mie­my!…

Czar­ski zaś, mu­ska­jąc rzad­kie wą­si­ki, szedł do swej naj­droż­szej Izy i z za­do­wo­lo­ną miną do­no­sił jej:

– Wiesz, ten po­czci­wy Julo ma nowe fa­ra­musz­ki; za­chcie­wa mu się tego lub owe­go. Cóż ty na to? |

es­tom pew­ny, że się zno­wu na mnie ob­ra­ził i przez ty­dzień u nas się nie po­ka­że. Ska­ra­nie Boże z tą jego… dzia­łal­no­ścią pu­blicz­ną! Hra­bi­na pró­bo­wa­ła sta­wać w obro­nie zię­cia.

– Bo ty masz szcze­gól­niej­szą pa­sję do­ku­czać mu tem swo­jem nie­do­wiar­stwem i lek­ce­wa­że­niem jego pro­jek­tów!… Mój Zizi, co ci szko­dzi, że on się baw w ten spo­sób?… Lep­sze to, niż gdy­by mar­no­wał się na coś gor­sze­go.

– Za­pew­ne; ale wol­no jemu ba­wić się rolą d'u hom­me d'af­fa­ires, wol­no i mnie uśmie­chać się, jak w loży na ko­me­dji.

– Dla­cze­goż to brać, jak ko­me­dję?

– A jak in­a­czej?… jemu się zda­je, że coś robi i coś zro­bić po­tra­fi, a to prze­cież śmiesz­na pre­ten­sja. Dla ta­kich, jak on, jak ja, jak my wo­gó­le – po­pra­wi się–nie­ma te­re­nu dzi­siaj. Po co się łu­dzić?… Po wiem ci otwar­cie, że ten Julo spra­wia na mnie wra­że­nie czło­wie­ka, któ­ry, sie­dząc na krze­śle, prze­bie­ra n gami i wy­obra­ża so­bie, że pę­dzi na we­lo­cy­pe­dzie.

Mó­wiąc to, drep­tał ko­micz­nie w miej­scu z gło­wą za­dar­tą i oczy­ma wznie­sio­ne­mi do su­fi­tu, a hra­bi­na, nie mo­gąc się po­wstrzy­mać od śmie­chu, upo­mi­na­ła go, niby zgor­szo­na:

– Zizi!… Zizi!… jak­żeż moż­na ba­wić się tak kosz­tem tego bied­ne­go Jula! Lucy omdła­ła­by, gdy­by cię usły­sza­ła.

W obec­no­ści jed­nak zię­cia i cór­ki hra­bia sta­rał się za­cho­wy­wać dys­kret­nie po­zo­ry oj­cow­skiej po­wa­gi i uni­kał z księ­ciem dys­ku­sji na draż­li­wy te­mat spraw pu­blicz­nych; mimo to da­wał mu w naj­de­li­kat­niej­szej for­mie do po­zna­nia, że ani po­chwa­la, ani wiel­kiej wagi nie przy­kła­da do jego udzia­łu w tych spra­wach.

Nie ukry­wał się tyl­ko ze swo­jem scep­tycz­nem uspo­so­bie­niem i ogól­ni­ko­wo wy­gła­szał po­glą­dy, któ­re w bie­gu­no­wej sprzecz­no­ści sta­ły z prze­ko­na­nia­mi i dą­że­nia­mi zię­cia.

Po­mi­mo tej krań­co­wej róż­ni­cy zdań, mię­dzy ludź­mi wyż­szej sfe­ry i do­brze wy­cho­wa­ny­mi nie przy­cho­dzi­ło nig­dy do star­cia, na­wet do żyw­szej sprzecz­ki.

Ksią­żę się umiał po­wstrzy­my­wać, hra­bia po­prze­sta­wał na uśmie­chu i przy­mru­ża­niu oka, któ­re jed­nak w pew­nych chwi­lach wy­mow­niej­szem by­wa­ło od słów.

Skut­kiem ta­kie­go an­ta­go­ni­zmu sto­sun­ki Iroń­skie­go z ro­dzi­ną żony były pra­wie ozię­błe; za­cho­wy­wa­no jed­nak z obu stron przy­zwo­itą mia­rę, aby nie da­wać zło­śli­wym ję­zy­kom po­wo­du do plo­tek i nie­po­trzeb­nych do­my­słów.

Czar­ski miał zresz­tą jesz­cze i inną przy­czy­nę, dla któ­rej nie chciał na­prę­żać stru­ny mię­dzy sobą a zię­ciem,–po­trze­bo­wał go; po­mi­mo znacz­nej for­tu­ny, dość czę­sto znaj­do­wał się w po­waż­nych kło­po­tach pie­nięż­nych, bra­ko­wa­ło mu go­tów­ki, któ­rą oszczęd­ny i za­bie­gli­wy ksią­żę po­sia­dał pra­wie za­wsze na za­wo­ła­nie.

Teść pro­wa­dził ży­cie wy­staw­ne, nie umiał i nie chciał ogra­ni­czać się w wy­dat­kach, nie po­tra­fił odmo wić so­bie ni­cze­go, uwa­ża­jąc, że tego po­zy­cja jego wy­ma­ga; wy­rzu­cał ty­sią­ce bez ra­chun­ku, ale czę­sto na naj­drob­niej­sze po­trze­by nie star­czy­ła kasa pana hra­bie­go, i by­wa­ły chwi­le, w któ­rych na­gle znaj­do­wał się w kry­tycz­nem po­ło­że­niu i mie­wał w kie­sze­ni mniej od swe­go ka­mer­dy­ne­ra.

Sta­nu wła­snych in­te­re­sów nie znał nig­dy do­kład­nie, od­daw­szy cały za­rząd ma­jąt­ku za­ufa­ne­mu ad­mi­ni­stra­to­ro­wi, któ­ry po­sia­dał wpraw­dzie już wła­sną wio­skę, po­dob­no na­wet bez gro­sza dłu­gu, ale mimo to nie po­zby­wał się cięż­kich obo­wiąz­ków ad­mi­ni­stra­cji, nie chcąc – jak po­wia­dał – sta­wiać pana hra­bie­go w przy­krem po­ło­że­niu.

– Pa­nie La­bie­wicz–ma­wiał do nie­go Czar­ski, niby żar­tem,–już ja wi­dzę, że skoń­czy się na­tem, co so­bie prze­po­wia­da­łem: pan ku­pisz moje do­bra, a ja osią­dę na pań­skiej Pa­pa­rów­ce i będę żył ka­szą i kar­to­fla­mi.

– Wol­ne żar­ty, pa­nie hra­bio, wol­ne żar­ty!–od­po­wia­dał z po­ko­rą ad­mi­ni­stra­tor i, prze­chy­la­jąc gło­wę na lewe ra­mię, ki­wał się w ukło­nach, jak pa­go­da.

– Ot, że tam czło­wiek z oszczę­dzo­ne­go gro­sza ma ka­wa­ląt­ko zie­mi na sta­re lata, to lu­dzie go­to­wi my­śleć Bóg wie co, a prze­cież pan hra­bia wie naj­le­piej­że gdy­bym mógł się utrzy­mać o wła­snych si­łach, to nie ha­ro­wał­bym po ca­łych dniach i no­cach w obo­wiąz­ku na­wet u pana hra­bie­go, dla któ­re­go mam…

Tu zwy­kle głos jego na­stra­jał się mi­no­ro­wo na do­wód roz­rzew­nie­nia, któ­re mia­ło być skut­kiem nie­wy­ga­słej wdzięcz­no­ści, jaką ży­wił wraz z żoną, dzieć­mi, a na­wet a con­to z przy­szłe­mi po­ko­le­nia­mi dla ca­łej ro­dzi­ny Czar­skich, w któ­rej usłu­gach ze zwy­kłe­go rach­mi­strza wy­rósł na głów­ne­go ad­mi­ni­stra­to­ra ma­jąt­ków.

W ostat­nich cza­sach pan La­bie­wicz miał wy­jąt­ko­wo dużo kło­po­tów i za­ję­cia; nie było ty­go­dnia, aby go raz albo i dwa razy nie wzy­wa­no te­le­gra­mem do War­sza­wy w in­te­re­sach, nie cier­pią­cych zwło­ki.

Z po­cią­gu prze­sia­dał się na po­ciąg, to kur­je­rem pę­dził do Pe­ters­bur­ga, to na gwałt śpie­szył do Ber­dy­czo­wa albo do Ka­mień­ca, aby tego sa­me­go dnia jesz­cze po­wra­cać w spra­wach pil­nych i w Wil­nie lub Kow­nie do­bi­jać tar­gu z han­dla­rza­mi drze­wa lub hur­to­wy­mi kup­ca­mi zbo­ża.

Ca­łe­mi ty­go­dnia­mi na­wet nie by­wał w domu, a je­śli nada­rzy­ła się spo­sob­ność, to wpa­dał, jak po ogień

Hra­bia spo­ko­ju mu nie da­wał, pi­sał, te­le­gra­fo­wał, na­glił i przy­po­mi­nał, po­sy­łał to tu, to tam… do­ma­gał się cią­głych wia­do­mo­ści i re­la­cji z dro­gi, a kie­dy przy­by­wał do War­sza­wy, za­bie­rał go do swe­go ga­bi­ne­tu, za­my­kał się z nim na klucz i od­by­wał kil­ku­go­dzin­ne na­ra­dy, po któ­rych naj­czę­ściej wy­cho­dził na­chmu­rzo­ny i ody­mał gru­be war­gi, co było do­wo­dem bar­dzo złe­go hu­mo­ru.

Ostat­nich kil­ka ty­go­dni pan ad­mi­ni­stra­tor krę­cił się jak mu­cha w ukro­pie; znać po nim było wy­czer­pa­nie i roz­go­rącz­ko­wa­nie, ale ja­koś hra­bia na­to­miast od­zy­ski­wał do­brą minę i rów­no­wa­gę.

W przed­dzień przy­jaz­du sio­strzeń­ca pani hra­bi­ny, cały wie­czór jesz­cze nad peł­ną teką pa­pie­rów, ak­tów i ra­chun­ków spę­dził La­bie­wicz sam­na-sam z Czar­skim w za­mknię­tym ga­bi­ne­cie, po­krze­pia­jąc się wodą odo­wą z ko­nia­kiem, któ­rą mu pan hra­bia wła­sno­ręcz­nie w krysz­ta­ło­wej szkle­ni­cy przy­rzą­dzał, wci­ska­jąc do niej pół po­ma­rań­czy ma­li­no­wej.

– No, Bogu dzię­ki, te­raz bę­dzie­my w po­rząd­ku! – rzekł, prze­gląd­nąw­szy ostat­ni skrypt, po­da­ny mu przez ad­mi­ni­stra­to­ra do pod­pi­su.

La­bie­wicz usta za­gry­zał i z wy­ra­zem za­fra­so­wa­nia tarł czo­ło dłu­gie­mi pal­ca­mi o nie­pro­por­cjo­nal­nie ma­łych pa­znog­ciach.

– Nie­zu­peł­nie–szep­nął pra­wie nie­do­sły­szal­nym gło­sem.

Czar­ski ra­czej po ru­chu ust od­gadł, ani­że­li usły­szał jego od­po­wiedź.

– Jak­to, nie­zu­peł­nie? – pod­chwy­cił, – prze­cież mamy za­bez­pie­cze­nia, i de­po­zy­ty, i ra­chun­ki z ubie­głych lat go­to­we; mo­że­my je w każ­dej chwi­li przed­sta­wić te­raz do dys­po­zy­cji

Ad­mi­ni­stra­tor uśmiech­nął się ja­koś dziw­nie i wes­tchnął.

– Pan wzdy­chasz?… cóż to zna­czy"?–za­gad­nął go hra­bia.

– Dzię­ku­ję Bogu, że przy­najm­niej na pa­pie­rze mamy wszyst­ko w po­rząd­ku,–od­rzekł–i je­że­li pan hra­bia Sie­cier­ski bę­dzie rów­nie cier­pli­wym, jak ten pa­pier, przy re­win­dy­ko­wa­niu swo­ich na­le­ży­to­ści, to jesz­cze ja­koś z Bo­ską po­mo­cą może wy­brnie­my z tych opa­łów, ale w prze­ciw­nym ra­zie…

– By­ło­by kru­cho, praw­da?–do­koń­czył Czar­ski za­my­ślił się.

– Tak, by­ło­by kru­cho, – po­wtó­rzył po chwi­li, – ale to też tak na­gle zde­cy­do­wał się ten przy­jazd, i ta re­gu­la­cja, i te dzia­ły!… Wszyst­ko w cią­gu kil­ku mie­się­cy, a do­daj pan naj­gor­szych!… Nie by­li­śmy przy­go­to­wa­ni na taką ewen­tu­al­ność. Żeby to jesz­cze z ob­cym, ła­twiej moż­na­by so­bie dać radę, ale ze swo­mi nie wy­pa­da zwle­kać, wy­pra­szać się, pro­lon­go­wać­Pa­nu, pa­nie La­bie­wicz, to się pew­nie dziw­nem wy­da­je, co?… że ja mam więk­szą draż­li­wość w in­te­re­sach z ro­dzi­ną, ani­że­li z ob­cy­mi wie­rzy­cie­la­mi?-. Ale tak jest, cóż ro­bić!… Przy­znam się panu na­wet, że Wzglę­dem Zdzi­sia Sie­cier­skie­go pra­gnął­bym szcze­gól­niej być w po­rząd­ku, no i będę, praw­da, pa­nie La­bie­wicz?… praw­da?…

Do­py­ty­wał się po kil­ka razy, jak­by dla wła­snej pew­no­ści i uspo­ko­je­nia; chciał wi­docz­nie usły­szeć z ust swe­go ad­mi­ni­stra­to­ra od­po­wiedź bar­dziej sta­now­czą, ale ten prze­bą­ki­wał tyl­ko pod no­sem, zwi­ja­jąc i roz­wi­ja­jąc na pal­cu dłu­gie czar­ne wąsy, któ­re przy krót­ko strzy­żo­nej bro­dzie nada­wa­ły jego chu­dej, ogo­rza­łej, ciem­nej twa­rzy wy­raz mar­so­wa­to­ści.

– No tak… na ra­zie… Ra­chun­ki co do gro­sza się zga­dza­ją…

– O to wła­śnie cho­dzi! – prze­rwał mu Czar­ski – to grunt, to prze­cież rzecz naj­waż­niej­sza! Gdy przyj­dzie do spła­ty, no… to…

Nie mógł ja­koś wy­brnąć z tej dru­giej po­ło­wy zda­nia, ale do­brej miny nie tra­cił i pra­wie we­so­ło za­wo­łał:

– W tem zresz­tą pań­ska gło­wa!… Ja­koś się i go­tów­ka znaj­dzie, nie­praw­daż?… Mamy zresz­tą kre­dyt otwar­ty u księ­cia, sprze­da­my las.

La­bie­wicz za­wsze tym sa­mym to­nem spo­koj­nym, przy­ci­szo­nym, tak, że pra­wie głu­chym, rzu­cił słów­ko:

– Któ­ry? – i, niby nie do­my­śla­jąc się, z pod oka pa­trzył na hra­bie­go, za­sko­czo­ne­go tem nie­win­nem za­py­ta­niem.

– Jak­to któ­ry?… któ­ry­kol­wiek!… a w Bruz­do­wie?

– Już sprze­da­ny.

– A praw­da!… no to z Czer­wień­ca.

– Ser­wi­tu­ty.

– Ee!–żach­nął się Czar­ski,–pan bo masz dzi­siaj minę kru­ka i kra­czesz tyl­ko złe wróż­by. Ser­wi­tu­ty!… ser­wi­tu­ty!… wiel­ka rzecz!… to się uło­ży­my do tego cza­su i ba­sta. A wresz­cie, kto­by mi tam ka­zał su­szyć so­bie już te­raz gło­wę! Zdziś ju­tro przy­jeż­dża.

po­ju­trze, czy kie­dy tam zło­ży­my mu ra­chun­ki i akta, je­że­li ze­chce, a po­tem… Może pan jesz­cze szkla­necz­kę gro­gu po­zwo­li?…– prze­rwał so­bie na­gle, wi­dząc, że La­bie­wicz do­pi­ja reszt­ki wody z ko­nia­kiem – bo mnie już zno­wu w gar­dle za­sy­cha, o!…– za­czął po­chrzą­ki­wać i pró­bo­wał prze­ły­kać śli­nę. – Chryp­ka!…. Je­śli tyl­ko dużo mó­wię i pod­nie­co­ny je­stem czem­kol-Wiek, na­tych­miast mi to moje nie­szczę­śli­we gar­dło się przy­po­mi­na. Ad­mi­ni­stra­tor pod­niósł się szyb­ko.

– Ja też pana hra­bie­go dłu­żej już utru­dzać nie będą – rzekł, – pan hra­bia musi i tak ju­tro rano wcze­śniej się obu­dzić, a to już póź­no. Pa­pie­ry zo­sta­wia­ni do­brej nocy ży­czę.

Skło­nił się niz­ko, a szczu­pły, wy­so­ki, w czar­nym tu­żur­ku opię­tym i czar­nych pan­ta­lo­nach, wy­glą­dał, jak pi­jaw­ka ol­brzy­mia w pół zgię­ta.

Czar­ski po­dał mu rękę na po że­gna­nie i wy­pro­wa­dził do bocz­ne­go sa­lo­nu; w przed­po­ko­ju jesz­cze raz, sta­jąc we drzwiach, z za­do­wo­le­niem po­wtó­rzył:

– Chwa­ła Bogu, wszyst­ko w po­rząd­ku!

Zda­wa­ło się, że mu cięż­ki ka­mień spadł z ser­ca.

Po­tem lo­ka­jo­wi wy­dał roz­po­rzą­dze­nia co do ju­trzej­sze­go po­ran­ku i po­szedł do swo­jej sy­pial­ni, nie po­wie­dziaw­szy już „do­bra­noc” żo­nie, któ­ra wcze­śniej, przed nim uda­ła się na spo­czy­nek.

Na­za­jutrz, nie­wy­spa­ny jesz­cze, w ran­nym, ne­gli­żo­wym gar­ni­tu­rze, w ciż­mach z lek­kiej skó­ry za­mszo­wej, z bia­łym fu­la­rem, fan­ta­zyj­nie za­wią­za­nym na szyi, wi­tał wraz z naj­droż­szą Izą przy­by­łe­go ku­zy­na, a miał przy­tem minę tak roz­pro­mie­nio­ną i we­so­łą, jakg­dy­by nig­dy ani na chwi­lę ten gość zda­le­ka nie spra­wił mu naj­mniej­sze­go kło­po­tu i przez kil­ka ostat­nich mie­się­cy nie utrzy­my­wał go w cią­głym, go­rącz­ko­wym ru­chu i nie­po­ko­ju.

W sali sto­ło­wej służ­ba koń­czy­ła wła­śnie przy­go­to­wa­nia do her­ba­ty.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: