- W empik go
Warszawa. Tom 1 - ebook
Warszawa. Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 389 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– A powiedzcie tam, panie Józef, coby paśport dali zara dla pana rządcygo, bo trzeba bedzie zameldować, jako przyjechali dziś i jaśnie pan, i dwoje jaśnie dziecek, i ta jakaś marmuzela z psiakiem–mówił stróż Walenty do lokaja w liberji, wnoszącego ostatnią walizkę z powozu na schody, wysiane dywanem i obstawione roślinami w majolikowych wazonach.
Wygolony fagas wyszczerzył szerokie, białe zęby źrebaka i z drwiącą miną zapytał:
– Może i dla Muca potrzeba legitymacji?
– A to się wie! – potwierdził z przejęciem cerber kamieniczny, nie domyślając się, że go biorą na fundusz.–A on zkąd?… Pewnie niemiec?…
– Ratler–objaśnił lokaj, korzystając z nieporozumienia.
– To niby co? austryjak czy prusak?
Józef oko zmrużył filuternie i z powagą niby odparł:
– Anglik.
Walentego zdawało się to wprawiać w zakłopotanie.
– Anglik?… bedzie kram.
– Dlaczego?
– Bo nijakie angliki jeszcze u nas nie mieszkały. Niechże pan Józef względem meldunku tygo odrazu wszystko przyrychtuje, bo rewirowego ino co patrzeć. Dla porządku wszystko musi być przed ósmą-, w naszym domu to zwyczajne.
Ujął za miotłę i zabierał się do zamiatania sieni. – A który to ten Muc? – spytał jeszcze badawczo.
– Cóżeście go to nie widzieli?
– Nie zważałem; wszystkiego przyjechało czworo bez pana Józefa: jaśnie pan hrabia i dwoje dziecek i musi ta gubernantka…
– No, a Muc piąty.
– Któryż to?
– A przecież go panna Kazimiera na rękach niosła.
– Psiak?…
– A cóżeście myśleli?
– Ee!… także się pana Józefa głupie żarty trzymają!
Splunął w garść i z gniewem śmignął miotłą, że aż tuman kurzu wzbił się w powietrze; podrażnił jego tróżowską godność koncept lokaja, poznał się wreszcie, iż fagas zadrwił z niego.
Chciał mu już nakląć i grube słowo powiedzieć, ale s ię zmitygował, bo czuł, że byłoby w tem „więcej poufałości, niż znajomości.”! Pan Józef od czterech dni dopiero bawił w domu, wysłany przodem przez jaśnie pana hrabiego z kuframi i bagażem ważniejszym, aby przygotować wszystko, co potrzeba, na przyjazd jaśnie państwa, zapowiedziany już od kilku tygodni.
Walenty ani się domyślał zmian, które z tym przyjazdem nastąpią. Zdawało mu się, że to ot zwyczajni goście, jacy kilka razy do roku nawiedzali dom jego chlebodawców i zajmowali osobne apartamenta w lewem skrzydle pierwszego piętra, urządzonem umyślnie dla łaskawych przybyszów.
Zadziwiło go tylko, że tym razem przygotowania do przyjęcia gości nosiły cechę wyjątkowo uroczystą: odświeżano klatkę schodową, froterowano posadzkę, nawet w przedsionku stopnie wyłożono dywanem, który jedynie podczas wielkich zebrań i balów u jaśnie państwa rozścielano na schodach; sprowadzono z oranżerji tuje i pomarańcze w pięknych, malowanych wazonach i udekorowano niemi wejście aż po pierwsze piętro; wprawiono nawet pękniętą szybę w drzwiach wchodowych od sieni, którą na wiosnę jeszcze stłukł nieostrożnie poprzedni stróż kamieniczny, za co mu pan rządca z zasług wytrącił całe trzy ruble i jako „niezgrabnego chama” wypędził przed kwartałem.
– Musi, spodziewają się jakieś wielgie państwo kiedy aż takie drogie szkło kazali wprawić,– mówi Walenty do żony.– Będzie osiem tygodniów, jakem ta nastał, a szyba była złamana i dobrze… Teraz ci na gwałt dawać nową. Ho – ho!… pedam ci, to cosik w tem jest, ino dobrze uważ, jak oni wszystko rychtują, niby na jakie wesele…
Wesela nie było komu wyprawiać, bo hrabstwo Czarscy, którzy w dużej kamienicy przy Nowym Świecie, mającej wygląd pałacu, zajmowali całe pierwsze piętro z dwoma długiemi balkonami, nie mieli żadnej córki na wydaniu. Starsza od sześciu lat była już zamężną za księciem Juljuszem Irońskim, młodsza pozostawała na nowicjacie u Felicjanek w Krakowie, syn zaś, Szczęsny, po zrzuceniu munduru studenckiego i odsłużeniu powinności wojskowej w jednym z pułków kawaleryjskich, wchodził dopiero w świat: zamłody był, aby myśleć o żonie.
„Przecierał się”– jak mówił o nim ojciec – „dla nabrania szlifu.”
Ciekawość Walentego zaspokoił dopiero kucharz, dopuściwszy stróża do tajemnicy w chwilach wyjątkowo dobrego humoru i oznajmiwszy mu, iż jaśnie państwo spodziewają się przyjazdu z zagranicy siostrzeńca pani hrabiny, który po owdowieniu, z dwojgiem dzieci, zjechać miał na stałe do Warszawy.
Jakoż dziś właśnie, w słoneczny, świeży, majowy poranek wysłano po niego na dworzec kolei warszawsko-wiedeńskiej paradne lando z Józefem na koźle obok stangreta i podwodę na bagaż lżejszy, bo cięższe kufry i walizy przywiózł kilka dni wcześniej lokaj, umyślnie z Wiednia wprost do Warszawy wysłany.
Godzina była wczesna, jak na mieszkańców pierwszego piętra, którzy zwyczajnie zaledwie o dziesiątej przecierali oczy i w sypialniach kazali podnosić story; ze względu jednak na tak wybitnego gościa, oboje hrabstwo zrobili tę ofiarę, że poświęcili najsmaczniejszą część snu porannego i kazali się obudzić przed szóstą, aby kochanego siostrzeńca z najdroższemi dziateczkami powitać na progu salonu, natychmiast po przybyciu, zgodnym duetem głosów, nastrojonych na ton serdeczności i uradowania:
– Soyez le bien venu, mon cher!… oh, que c'est beau, que c'estjoli, qu'on vous voit enfin chez nous!…
Hrabia wujaszek był już nawet ogolony, chociaż ta czynność zabierała mu zaledwie parę minut czasu ograniczała się jedynie do kilku pociągnięć brzytwy po okrągłej, pulchnej brodzie, ujętej z boku płaskiemi faworytami, spływającemi z zarośniętym podbródkiem.
Utrzymywał ten zarost ze względów hygienicznych, jak mawiał, jako prezerwatywę przeciw częstemu zaziębianiu, któremu dawniej podlegał.
Rzadkie, kokieteryjnie podkręcone wąsiki nad mięsistemi ustami nadawały tej twarzy rys pretensjonalności; pragnął wydawać się młodszym, niż był w istocie.
Starannie ukrywał też przeświecającą już łysinę przerzedzonemi pasmami włosów, rozdzielonych po – środku i gładko przyczesanych a połyskujących od kosmetyków najlepszego gatunku.
Kształtne, choć już dobrze zaokrąglone rysy nosiły wydatną cechę arystokratycznego typu, który posiadają potomkowie starych rodów i „błękitnej krwi”, strzeżonej przez całe pokolenia od pospolitszej przymieszki.
Hr. Zygmunt Czarski chlubił się z tego, że od stu lat same dziewięcio-perłowe korony zwieszały się z gałęzi jego genealogicznego drzewa; po mieczu i kądzieli sami hrabiowie i same hrabianki łączyli się z sobą w małżeńskich związkach rodziny Czarskich.
On sam zaślubił Izę z hrabiów Lubołęzkich, ale omal nie został mężem księżniczki z historycznego rodu Guiche'ów, z którą był już tak, jak po słowie; księżniczka jednak w ostatniej chwili wolała zostać włoską margrabiną i zamieszkać w Turynie, gdzie mogła trzymać się bliżej dworu, aniżeli z zachodu Europy przenosić się gdzieś na północ, która ją odstraszała klimatem.
Małżeństwo z hrabianką Lubołęzką nie wprowadziło go wprawdzie do Gotajskiego Almanachu, ale przyniosło mu rekompensatę w rozgałęzionych stosunkach… z arystokracją najczystszej krwi i w miljonowej fortunie, którą wziął za żoną w posagu.
Wreszcie i sama żona była warta wyrzeczenia się francuskiej księżniczki; zaćmiewała ją wdziękami, olśniewającą niegdyś urodą, której ślady dziś jeszcze byty bardzo widoczne, pomimo pięćdziesięciu lat i znacznej tuszy.
Zachowała imponującą postawę Junony, wielką dystynkcję w ruchach, pańską wytworność całej postaci i szczególniejszy wdzięk, z wiekiem już nieco podrabiany, z tą samowiedzą wielkiej damy, która nie mogła zapomnieć, iż w czasach swej młodości przez długie lata nosiła tytuł „królowej salonów”.
Przy białych, jak srebro, włosach, miała jeszcze kruczą sobolową brew, w wydatnych łukach zakreśloną nad oczyma, błyskającemi często fosforycznym blaskiem jakiejś niepożytej żywotności i temperamentu, który ją odmładzał chwilami o lat dwadzieścia.
W uśmiechu odsłaniała dwa szeregi drobnych, białych, równych, jak paciorki, zębów, co do których zachodziła wprawdzie wątpliwość, czy są jej własne jeszcze, czy też już wstawiane; utrzymywano, że dla niepoznaki i większego złudzenia kazała jeden z nich swojemu dentyście umyślnie zaplombować i tą małą, złotą plamką chroniła się dyplomatycznie od podejrzeń, że używa sztucznej szczeki.
Ci wszelako, którzy miewali sposobność widywać ją niekiedy w toalecie balowej, dekoltowaną, zachwycali się świeżością jej płci i kształtów, chociaż poważniejsze matrony wzruszały ramionami i złośliwie mawiały:
– Ta Iza gorsuje się tak, jakby miała zamiar zostać jeszcze mamką własnych wnuków!… mogłaby już dać pokój takiej wystawie.
Czasem jednak udawała, że nie widzi zgorszonych min swoich rówieśniczek, i często na złość im tańczyła kadryla vis-á-vis z własną córką, księżną Juljuszową. Irońską, jakby z umysłu narażała się na porównania będąc pewną zwycięstwa.
Księżna bowiem, pomimo swoich lat dwudziestu kilku, wydawała się znacznie starszą i zmiętą, jak zgnieciony złocień.
W najświeższej toalecie wyglądała zawsze, jakby postrzępiona, spłowiała, niedoczesana, niedosznurowana i niedomyta.
Trudno było uwierzyć, iż jest rodzoną córką takiej matki.
Wątła szatynka o cerze śniadej, nierównej, rysach ni ładnych, ni brzydkich, mających wyraz jakiegoś zakłopotania i zmęczenia, sprawiała wrażenie osoby chorowitej, która z przymusem udziela się światu i czyni z siebie ofiarę konwenansu.
Jedynie duże, ciemne, aksamitne oczy, podobne do bratków, ozdabiały tę twarz, najczęściej jakąś smutną zadumą powleczoną, ale z powodu słabego wzroku przymrużały się nieustannie i nadawały rysom księżnej wyraz senności i apatji.
Młodo wydana za mąż, została matką pięciorga dzieci, z których tylko dwoje chowało się zdrowo i to ostatnich bliźniąt, strzeżonych z przesadną troskliwością i obawą, aby również nie przeniosły się przed – wsześnie na drugi świat za swem rodzeństwem.
Natura niesprawiedliwie rozdzieliła swe dary pomiędzy księżnę i jej młodszego brata; wszystko, czego poskąpiła jej, jako kobiecie, oddała jemu aż do zbytku. Po matce odziedziczył urodę, po ojcu rasową dystynkcję; od dziecka zachwycano się nim, niby ósmym cudem świata, i uważano, że najwłaściwsze i najzasłużeńsze imię, dano mu nazywając go Szczęsnym, przy tylu szczęśliwych warunkach, jakie z sobą na ziemię przyniósł.
Natura stanowczo pokrzywdziła obie siostry na korzyść brata, bo i druga hrabianka Czarska, oddana na własne usilne prośby do klasztoru, wyrodziła się zupełnie, nie posiadłszy ani jednego rysu familijnego w swej powierzchowności.
W dzieciństwie zeszpecona ospą, utraciła nawet wdzięk świeżości i gładkiej cery, a skutkiem fatalnego wypadku, który omal śmiercią się nie zakończył, rozwinęła się anormalnie; piastunka wypuściła ją z rąk na ziemię, i bezprzytomną przez kilka godzin musiano cucić, zanim powróciła do życia. Od tego czasu fizyczny jej rozwój zatrzymał się jakby w miejscu; rosła bardzo powoli i z trudnością nauczyła się mówić. W szesnastym roku życia wyglądała na dziecko kilkoletnie. Wożono ją do rozmaitych zakładów leczniczych, poddawano kuracjom nawet ryzykownym, ale bez skutku. W końcu musiano dać za wygraną.
Natura zawzięła się na nią i nie pozwoliła poprawić swej złośliwości. Hrabianka Klementyna Czarska, w rażącem przeciwieństwie ze swoją matką i bratem, pozostała małym, brzydkim potworkiem, którego niechętnie pokazywano światu.
O jej istnieniu nie wiedziano nawet wiele w salonach, do których wprowadzano tylko starszą córkę, uchodzącą długi czas za jedynaczkę.
Doszedłszy do dwudziestu dwóch lat, wpadła samna pomysł usunięcia się zupełnie od świata, nie mając nadziei pozyskania od niego czegokolwiek dla osobistego szczęścia i zadowolenia; w porównaniu z innemi rówieśniczkami czuła zbyt dotkliwie różnicę, jaka między nią a niemi zachodziła, a zwierciadło wyrabiało w niej coraz większą rezygnację z wszelkiej próżności kobiecej.
Nie próbowała nawet buntować się przeciw tej krzywdzącej niesprawiedliwości losu, który zadrwił sobie ze wszystkich teoretycznych praw atawizmu dziedziczności; wychowywana w odosobnieniu, skupiona na wewnątrz, pozbawiona tych ponęt młodości i życia, które dla innych miewa zachęcające uśmiechy, wyrzekła się dobrowolnie i tej wątpliwej reszty szczęśliwości, jakąby znaleźć mogła kiedyś w swoich warunkach", bez żalu, bez goryczy, nawet bez smutku, postanowiła opuścić dom rodzicielski i poświęcić się życiu zakonnemu.
– Jeżeli uważasz, moje dziecko, że w klasztorze będzie ci lepiej – powiedziała jej matka – nie śmiem krępować twej woli, chociaż zdaje mi się, że powody są trochę przesadzone, i że więcej w siebie wmawiasz aniżeli…
Nie dokończyła jednak tej macierzyńskiej perswazji, w którą sama niewiele wierzyła, patrząc na drobną, skarłowaciałą postać młodszej córki i na jej twarzyczkę zwiędłą przed czasem, nacechowaną śladami ospy.
– Bogu wystarczy tylko moja dusza – odpowiedziała z pokorną rezygnacją–będę się za wasze szczęście modliła i starała się być użyteczną bliźnim.
Odwieziono ją tedy do Krakowa i umieszczono u Felicjanek w nowicjacie.
Hrabina matka uroniła trochę łez, ale w głębi duszy była nawet zadowoloną, że w ten sposób rozstrzygnął się los córki, której przyszłość sprawiała jej niemało tajonych zmartwień i niepokoju.
– Trudno! – mówiła do bliższych znaj ornych i przyjaciół rodziny;–Klima od dziecka okazywała skłonność do życia kontemplacyjnego. Przeciw powołaniu niepodobna powstawać; wola Boża!–dodawała z westchnieniem, ale z uśmiechem zaraz próbowała dyplomatycznie odsuwać domysły podejrzliwych, jakoby mniej idealne pubudki skłaniały jej młodszą córkę do wyrzeczenia się świata.
– Powiadam wam,–oznajmiała wszystkim z odcieniem zadziwienia i zadowolenia–jak się na korzyść zmieniła odrazu, przywdziawszy habit, do niepoznania! W kornecie zakonnicy jest jej nadzwyczajnie do twarzy. Płeć jej wydelikatniała, oczy ma uśmiechnięte, błyszczące, nabrała humoru; powiem nawet, ma więcej teraz ożywienia od Lucy, która – biedactwo–po tej swojej piątce nie może zawsze jeszcze przyjść do siebie.
Lucy słuchała tego z bladym uśmiechem i spuszczała głowę, myśląc o swoich bliźniaczkach, które miały być spadkobierczyniami imienia i rodu książąt Irońskich, dopóki Bóg się nie ulituje i nie ześle jej jeszcze upragnionego syna, tak długo oczekiwanego nadarmo.
Wiedziała, że mężowi swemu musi dać jeszcze dziedzica, jeżeli ród książęcy nie ma wygasnąć w linji męskiej, i to było jej jedyną, ukrytą troską, która ją przygnębiała, jedyną na razie ambicją i marzeniem, którego los dotąd spełnić nie chciał.
Książę, ostatni potomek magnackiego rodu, nosił swą mitrę na pozór bez pretensji, ale ją umieszczał wszędzie, gdzie tylko się dało, z wyjątkiem biletów wizytowych; świeciło na nich jodynie nazwisko: „Juljusz Iroński,” jak pierwszego lepszego śmiertelnika, nie posiadającego żadnego prawa do tytułu.
Mówiono o nim:
– Robi się popularnym i ma pretensję, że jest bez pretensji.
Było w tem trochę prawdy; książę szukał sposobności, aby nieznacznie, niepozornie zająć jakie wydatniejsze stanowisko.
Nie zadawalał się tem, jakie miał w arystokratycznych sferach; salony mu nie wystarczały, w klubie bywał tylko dla formy, stajnię wyścigową po ojcu zwinął z powodu nieudanych prób zdobycia wielkiej nagrody, sportu żadnego nie uprawiał, nawet domu otwartego nie prowadził, przyjmując dwa lub trzy razy do roku liczniejsze towarzystwo, aby nie zalegać w „rewanżu.”
Salony teściów uważał niejako za swoje i tam go jeszcze najczęściej widywano; zresztą udzielał się mało, zajęty sprawami majątkowemi, które mu podobno dużo czasu zabierały, oraz udziałem w rozmaitych przedsięwzięciach publicznych i prywatnych, komitetach i zarządach, w które go więcej dla firmy, niżeli dla rzeczywistej pomocy powciągano.
Znaczyć to miało, że prowadzi życie czynne, że jest przywalony interesami, które tylko na jego jednej głowie spoczywają; lubił powtarzać znany już dobrze w rodzime i kółku jego przyjaciół frazes:
– Daję słowo, że zgodziłbym się już być Cerberem, byle tylko mieć trzy głowy, bo mi ta jedna nie wystarcza?…
Z tem wszystkiem robił niewiele; działalność jego ograniczała się do roztrząsania i kreślenia najrozmaitszych projektów, do objawów rzeczywiście dobrej woli, która nie umiała znaleźć dla siebie poważniejszych lub bardziej praktycznych celów.
Hrabia teść spoglądał z jakąś jowialną pobłażliwością na tę publiczną krętaninę swojego zięcia i uśmiechał się, przymrużając jedno oko, ilekroć słuchał je – go utyskiwań na ciężar obowiązków i pracy, którą się obarczał.
Książę zaś udawał, iż tego uśmiechu i tej miny teścia nie uważa, ale zacinał się, mieszał, czerwienił i w największym nieraz zapale urywał jakąś długą tyradę, nie mogąc jej dokończyć; wtedy Czarski, jak gdyby go chciał jeszcze bardziej w kłopot wprowadzić, pytał:
– No i co dalej?–udając zainteresowanie, a umitrowany zięć odwracał głowę, oczy podnosił w górę i również z udaną obojętnością odpowiadał:
– No i nic.
– To niewiele–dodawał hrabia i, dla wyrównania tego zaledwie dostrzegalnego rozdźwięku, podawał mu nową srebrną papierośnicę z emaljowanym herbem Czarskich, pytając uprzejmie:
– Pozwolisz?….
A książę z grzecznem: merci brał papierosa, zapalał, palce zakładał w kieszonki u kamizelki i wychodził z salonu; humor miewał wtedy zepsuty przynajmniej na całą godzinę, chociaż nie okazywał tego po sobie, ale za powrotem do domu mówił żonie:
– Zdaje się, że z twoim ojcem nigdy się już nie zrozumiemy!…
Czarski zaś, muskając rzadkie wąsiki, szedł do swej najdroższej Izy i z zadowoloną miną donosił jej:
– Wiesz, ten poczciwy Julo ma nowe faramuszki; zachciewa mu się tego lub owego. Cóż ty na to? |
estom pewny, że się znowu na mnie obraził i przez tydzień u nas się nie pokaże. Skaranie Boże z tą jego… działalnością publiczną! Hrabina próbowała stawać w obronie zięcia.
– Bo ty masz szczególniejszą pasję dokuczać mu tem swojem niedowiarstwem i lekceważeniem jego projektów!… Mój Zizi, co ci szkodzi, że on się baw w ten sposób?… Lepsze to, niż gdyby marnował się na coś gorszego.
– Zapewne; ale wolno jemu bawić się rolą d'u homme d'affaires, wolno i mnie uśmiechać się, jak w loży na komedji.
– Dlaczegoż to brać, jak komedję?
– A jak inaczej?… jemu się zdaje, że coś robi i coś zrobić potrafi, a to przecież śmieszna pretensja. Dla takich, jak on, jak ja, jak my wogóle – poprawi się–niema terenu dzisiaj. Po co się łudzić?… Po wiem ci otwarcie, że ten Julo sprawia na mnie wrażenie człowieka, który, siedząc na krześle, przebiera n gami i wyobraża sobie, że pędzi na welocypedzie.
Mówiąc to, dreptał komicznie w miejscu z głową zadartą i oczyma wzniesionemi do sufitu, a hrabina, nie mogąc się powstrzymać od śmiechu, upominała go, niby zgorszona:
– Zizi!… Zizi!… jakżeż można bawić się tak kosztem tego biednego Jula! Lucy omdłałaby, gdyby cię usłyszała.
W obecności jednak zięcia i córki hrabia starał się zachowywać dyskretnie pozory ojcowskiej powagi i unikał z księciem dyskusji na drażliwy temat spraw publicznych; mimo to dawał mu w najdelikatniejszej formie do poznania, że ani pochwala, ani wielkiej wagi nie przykłada do jego udziału w tych sprawach.
Nie ukrywał się tylko ze swojem sceptycznem usposobieniem i ogólnikowo wygłaszał poglądy, które w biegunowej sprzeczności stały z przekonaniami i dążeniami zięcia.
Pomimo tej krańcowej różnicy zdań, między ludźmi wyższej sfery i dobrze wychowanymi nie przychodziło nigdy do starcia, nawet do żywszej sprzeczki.
Książę się umiał powstrzymywać, hrabia poprzestawał na uśmiechu i przymrużaniu oka, które jednak w pewnych chwilach wymowniejszem bywało od słów.
Skutkiem takiego antagonizmu stosunki Irońskiego z rodziną żony były prawie oziębłe; zachowywano jednak z obu stron przyzwoitą miarę, aby nie dawać złośliwym językom powodu do plotek i niepotrzebnych domysłów.
Czarski miał zresztą jeszcze i inną przyczynę, dla której nie chciał naprężać struny między sobą a zięciem,–potrzebował go; pomimo znacznej fortuny, dość często znajdował się w poważnych kłopotach pieniężnych, brakowało mu gotówki, którą oszczędny i zabiegliwy książę posiadał prawie zawsze na zawołanie.
Teść prowadził życie wystawne, nie umiał i nie chciał ograniczać się w wydatkach, nie potrafił odmo wić sobie niczego, uważając, że tego pozycja jego wymaga; wyrzucał tysiące bez rachunku, ale często na najdrobniejsze potrzeby nie starczyła kasa pana hrabiego, i bywały chwile, w których nagle znajdował się w krytycznem położeniu i miewał w kieszeni mniej od swego kamerdynera.
Stanu własnych interesów nie znał nigdy dokładnie, oddawszy cały zarząd majątku zaufanemu administratorowi, który posiadał wprawdzie już własną wioskę, podobno nawet bez grosza długu, ale mimo to nie pozbywał się ciężkich obowiązków administracji, nie chcąc – jak powiadał – stawiać pana hrabiego w przykrem położeniu.
– Panie Labiewicz–mawiał do niego Czarski, niby żartem,–już ja widzę, że skończy się natem, co sobie przepowiadałem: pan kupisz moje dobra, a ja osiądę na pańskiej Paparówce i będę żył kaszą i kartoflami.
– Wolne żarty, panie hrabio, wolne żarty!–odpowiadał z pokorą administrator i, przechylając głowę na lewe ramię, kiwał się w ukłonach, jak pagoda.
– Ot, że tam człowiek z oszczędzonego grosza ma kawalątko ziemi na stare lata, to ludzie gotowi myśleć Bóg wie co, a przecież pan hrabia wie najlepiejże gdybym mógł się utrzymać o własnych siłach, to nie harowałbym po całych dniach i nocach w obowiązku nawet u pana hrabiego, dla którego mam…
Tu zwykle głos jego nastrajał się minorowo na dowód rozrzewnienia, które miało być skutkiem niewygasłej wdzięczności, jaką żywił wraz z żoną, dziećmi, a nawet a conto z przyszłemi pokoleniami dla całej rodziny Czarskich, w której usługach ze zwykłego rachmistrza wyrósł na głównego administratora majątków.
W ostatnich czasach pan Labiewicz miał wyjątkowo dużo kłopotów i zajęcia; nie było tygodnia, aby go raz albo i dwa razy nie wzywano telegramem do Warszawy w interesach, nie cierpiących zwłoki.
Z pociągu przesiadał się na pociąg, to kurjerem pędził do Petersburga, to na gwałt śpieszył do Berdyczowa albo do Kamieńca, aby tego samego dnia jeszcze powracać w sprawach pilnych i w Wilnie lub Kownie dobijać targu z handlarzami drzewa lub hurtowymi kupcami zboża.
Całemi tygodniami nawet nie bywał w domu, a jeśli nadarzyła się sposobność, to wpadał, jak po ogień
Hrabia spokoju mu nie dawał, pisał, telegrafował, naglił i przypominał, posyłał to tu, to tam… domagał się ciągłych wiadomości i relacji z drogi, a kiedy przybywał do Warszawy, zabierał go do swego gabinetu, zamykał się z nim na klucz i odbywał kilkugodzinne narady, po których najczęściej wychodził nachmurzony i odymał grube wargi, co było dowodem bardzo złego humoru.
Ostatnich kilka tygodni pan administrator kręcił się jak mucha w ukropie; znać po nim było wyczerpanie i rozgorączkowanie, ale jakoś hrabia natomiast odzyskiwał dobrą minę i równowagę.
W przeddzień przyjazdu siostrzeńca pani hrabiny, cały wieczór jeszcze nad pełną teką papierów, aktów i rachunków spędził Labiewicz samna-sam z Czarskim w zamkniętym gabinecie, pokrzepiając się wodą odową z koniakiem, którą mu pan hrabia własnoręcznie w kryształowej szklenicy przyrządzał, wciskając do niej pół pomarańczy malinowej.
– No, Bogu dzięki, teraz będziemy w porządku! – rzekł, przeglądnąwszy ostatni skrypt, podany mu przez administratora do podpisu.
Labiewicz usta zagryzał i z wyrazem zafrasowania tarł czoło długiemi palcami o nieproporcjonalnie małych paznogciach.
– Niezupełnie–szepnął prawie niedosłyszalnym głosem.
Czarski raczej po ruchu ust odgadł, aniżeli usłyszał jego odpowiedź.
– Jakto, niezupełnie? – podchwycił, – przecież mamy zabezpieczenia, i depozyty, i rachunki z ubiegłych lat gotowe; możemy je w każdej chwili przedstawić teraz do dyspozycji
Administrator uśmiechnął się jakoś dziwnie i westchnął.
– Pan wzdychasz?… cóż to znaczy"?–zagadnął go hrabia.
– Dziękuję Bogu, że przynajmniej na papierze mamy wszystko w porządku,–odrzekł–i jeżeli pan hrabia Siecierski będzie równie cierpliwym, jak ten papier, przy rewindykowaniu swoich należytości, to jeszcze jakoś z Boską pomocą może wybrniemy z tych opałów, ale w przeciwnym razie…
– Byłoby krucho, prawda?–dokończył Czarski zamyślił się.
– Tak, byłoby krucho, – powtórzył po chwili, – ale to też tak nagle zdecydował się ten przyjazd, i ta regulacja, i te działy!… Wszystko w ciągu kilku miesięcy, a dodaj pan najgorszych!… Nie byliśmy przygotowani na taką ewentualność. Żeby to jeszcze z obcym, łatwiej możnaby sobie dać radę, ale ze swomi nie wypada zwlekać, wypraszać się, prolongowaćPanu, panie Labiewicz, to się pewnie dziwnem wydaje, co?… że ja mam większą drażliwość w interesach z rodziną, aniżeli z obcymi wierzycielami?-. Ale tak jest, cóż robić!… Przyznam się panu nawet, że Względem Zdzisia Siecierskiego pragnąłbym szczególniej być w porządku, no i będę, prawda, panie Labiewicz?… prawda?…
Dopytywał się po kilka razy, jakby dla własnej pewności i uspokojenia; chciał widocznie usłyszeć z ust swego administratora odpowiedź bardziej stanowczą, ale ten przebąkiwał tylko pod nosem, zwijając i rozwijając na palcu długie czarne wąsy, które przy krótko strzyżonej brodzie nadawały jego chudej, ogorzałej, ciemnej twarzy wyraz marsowatości.
– No tak… na razie… Rachunki co do grosza się zgadzają…
– O to właśnie chodzi! – przerwał mu Czarski – to grunt, to przecież rzecz najważniejsza! Gdy przyjdzie do spłaty, no… to…
Nie mógł jakoś wybrnąć z tej drugiej połowy zdania, ale dobrej miny nie tracił i prawie wesoło zawołał:
– W tem zresztą pańska głowa!… Jakoś się i gotówka znajdzie, nieprawdaż?… Mamy zresztą kredyt otwarty u księcia, sprzedamy las.
Labiewicz zawsze tym samym tonem spokojnym, przyciszonym, tak, że prawie głuchym, rzucił słówko:
– Który? – i, niby nie domyślając się, z pod oka patrzył na hrabiego, zaskoczonego tem niewinnem zapytaniem.
– Jakto który?… którykolwiek!… a w Bruzdowie?
– Już sprzedany.
– A prawda!… no to z Czerwieńca.
– Serwituty.
– Ee!–żachnął się Czarski,–pan bo masz dzisiaj minę kruka i kraczesz tylko złe wróżby. Serwituty!… serwituty!… wielka rzecz!… to się ułożymy do tego czasu i basta. A wreszcie, ktoby mi tam kazał suszyć sobie już teraz głowę! Zdziś jutro przyjeżdża.
pojutrze, czy kiedy tam złożymy mu rachunki i akta, jeżeli zechce, a potem… Może pan jeszcze szklaneczkę grogu pozwoli?…– przerwał sobie nagle, widząc, że Labiewicz dopija resztki wody z koniakiem – bo mnie już znowu w gardle zasycha, o!…– zaczął pochrząkiwać i próbował przełykać ślinę. – Chrypka!…. Jeśli tylko dużo mówię i podniecony jestem czemkol-Wiek, natychmiast mi to moje nieszczęśliwe gardło się przypomina. Administrator podniósł się szybko.
– Ja też pana hrabiego dłużej już utrudzać nie będą – rzekł, – pan hrabia musi i tak jutro rano wcześniej się obudzić, a to już późno. Papiery zostawiani dobrej nocy życzę.
Skłonił się nizko, a szczupły, wysoki, w czarnym tużurku opiętym i czarnych pantalonach, wyglądał, jak pijawka olbrzymia w pół zgięta.
Czarski podał mu rękę na po żegnanie i wyprowadził do bocznego salonu; w przedpokoju jeszcze raz, stając we drzwiach, z zadowoleniem powtórzył:
– Chwała Bogu, wszystko w porządku!
Zdawało się, że mu ciężki kamień spadł z serca.
Potem lokajowi wydał rozporządzenia co do jutrzejszego poranku i poszedł do swojej sypialni, nie powiedziawszy już „dobranoc” żonie, która wcześniej, przed nim udała się na spoczynek.
Nazajutrz, niewyspany jeszcze, w rannym, negliżowym garniturze, w ciżmach z lekkiej skóry zamszowej, z białym fularem, fantazyjnie zawiązanym na szyi, witał wraz z najdroższą Izą przybyłego kuzyna, a miał przytem minę tak rozpromienioną i wesołą, jakgdyby nigdy ani na chwilę ten gość zdaleka nie sprawił mu najmniejszego kłopotu i przez kilka ostatnich miesięcy nie utrzymywał go w ciągłym, gorączkowym ruchu i niepokoju.
W sali stołowej służba kończyła właśnie przygotowania do herbaty.