- W empik go
Warszawa. Tom 3 - ebook
Warszawa. Tom 3 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 363 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wzdłuż całych alei Ujazdowskich od Belwederu do placu Trzech Krzyży posuwał się łańcuch powozów, dorożek, breków, wolantów, wagonów tramwajowych; z obu stron na chodnikach wił się, niby olbrzymi, różnobarwny wąż, tłum przechodniów, używających poobiednią porą spaceru w pogodny dzień jesienny i przyglądających się powracającej z wyścigów publiczności.
Corso było wyjątkowo ożywione i zajmujące.
Chwilami tworzył się formalny zator zaprzęgów, zatrzymywanych w drodze dla porządku; w powietrzu unosił się zmieszany gwar głosów i szmerów, z pośród którego wyrzynał się hałaśliwy dzwonek tramwajowy.
Przez więdnące liście drzew wciskały się czerwono-złote promienie zachodzącego słońca i zdawały się wlewać gładką, płaską falą w aleje, zabarwiając po drodze drzewa, domy, pojazdy i ludzi jakimś krzyczącym kolorem impresjonistycznym, który podnosił jaskrawość tego ruchliwego obrazu.
W szybach latarni i okien, w uprzężach koni, w metalowych guzikach stangretów i lokajów zapalały się migotliwe błyski, które raziły wzrok; damy zasłaniały się kolorowemi parasolkami, przez które zabarwione światło oblewało im twarze i wystawne tualety spacerowe.
Dzień był świąteczny; zgiełkliwy ruch wielkiego miasta napełniał aleje. Wyścigi na polu Mokotowskiem zwabiły tysiączne tłumy, które odpływały teraz ku śródmieściu; na twarzach znać było niezwykłe ożywienie. Z wyścigowego toru przedostała się na bruk miejski sensacyjna wiadomość o wypadku, który poruszył wszystkich sportsmanów i całą publiczność.
„Tamerlan”, niezwyciężony Tamerlan, najgroźniejszy współzawodnik dla wszystkich czworonożnych champion'ów turfu, bohater sezonu, złamał nogę prawie tuż przed samą metą, dzięki czemu „Lady Beech” Feliksa Czarskiego najniespodzianiej wzięła pierwszą nagrodę, wysforowawszy się na czoło w klasycznym iście finish'u, który zdziwieniem i zachwytem przejął świadków tej sceny.
Totalizator wypłacał niebywałą sumę 413 rbl… szczęśliwym hazardowiczom, którzy tej zawodnej klaczy, o nieszczególnej renomie na torze, swoje stawki zaufali.
Feliś Czarski wbrew wszelkim oczekiwaniom stał się bohaterem dnia; przyjęto go razem z „Lady Beech” oklaskami z lóż i trybuny sędziowskiej.
Nazwisko jego przebiegało z ust do ust, wymieniano coraz wyżej rosnącą sumę wygranej, pokazywano sobie tryumfatora, który w pojeździe, zaprzężonym d la Daumont, przesuwał się zwolna w szeregu powozów przed oczyma publiczności, z twarzą uśmiechniętą, rozpromienioną, oddając na prawo i na lewo ukłony, jakiemi go witano przy mijaniu.
Damy kiwały mu głową i parasolkami, mężczyżn gestem winszowali, składając ręce niby do oklasku, od czasu do czasu z przejeżdżającego landa lub faetonu padało francuskich kilka wyrazów:
– Féliciation!… Bravo!… Vive Lady Beech!
Odwracały się za nim głowy, uśmiechały usta, powiewały kapelusze klubowych przyjaciół i bliższych znajomych, spoglądano na niego z ciekawością – Corso stało się dlań jakby tryumfalnym pochodem.
Siedział na przedzie, naprzeciw blado-włosej panny Sylwji, przezwanej Żyrafą, którą Czarska zaprosiła do swego powozu, matkując jej na dzisiejszych wyścigach, bo zacna jej rodzicielka, Seweryna z książąt Rozwiejskich hr. Rzeczyńska, w ostatniej chwili musiała z powodu silnej migreny pozostać w domu.
Za żoną i synem jechał stary Czarski w towarzystwie swojego zięcia, z ojcowską dumą rozkwszując się tryumfem jedynaka.
– Ale to zrobiło kolosalne wrażenie! – mówił do Irońskiego – Feliś może sobie powinszować. Swoją drogą, gdyby Tamerlan nie był nogi złamał – dodał ciszej – Lady Beech byłaby nas naraziła na paskudną kompromitację. Muszę mu powiedzieć, aby ją teraz jak najprędzej sprzedał, dopóki będzie en vogue, bo drugi raz nie warto z nią ryzykować.
Unosił się zlekka na siedzenia, aby co pewien czas zaglądnąć do powozu idącego przodem i skinąć synowi głową, jakby mu chciał powiedzieć:
– Pysznie…. doskonale!… udało się, prawda?…
Panna Sylwja przymykała swoim zwyczajem powieki o białych rzęsach i miała na ustach sztuczny… wymuszony uśmiech lalki woskowej, powtarzając:
– Vraiment!… c'etait ravissant!
Czarska promieniała radością; rozdawała ukłony, przyjazne spojrzenia, uśmiechy, jakgdyby na recepcji we własnym salonie, a na syna spoglądała z wyrazem zachwytu i macierzyńskiej czułości, jakgdy by nie Lady Beech, ale on sam we własnej osobie prześcignął wszystkie konie i pierwszy przybiegł do mety.
Na zakręcie przy placu Trzech Krzyży spotkali się z powozem Niżajskiej, wystrojonej, rozszczebiotanej, jadącej z moiem i nieodstępnym przyjacielem domu, smukłym brunetem, który drugi rok już jej asystował; na widok Felisia wychyliła się z powozu i rzuciła mu swój bukiet, wołając:
– Winsznjemy, wiuszujemy!…
Czarska zdawała się być nie bardzo zadowoloną z tej kwiatowej owacji; nie lubiła Niżajskiej, zarzucając jej, że się zanadto „afiszuje” z jednym i tym samym i ściąga uwagę ludzi na ten stosunek, ale gdy Feliś z galanterją kwiaty ofiarował pannie Sylwji, rozpogodziła twarz znowu i dała mu oczyma znak, że pochwala jego postąpienie.
Żyrafa zarumieniła się lekko, spuściła powieki, z zamkniętemi prawie oczyma wyjęła jedną różę z bukietu, aby ją podać Felisiowi ze słowami:
– Merci!… ale i pana muszę udekorować. Czy wolno?…
Uchylił cylindra i wziął różę, która wpiął natychmiast w butonierę, mówiąc:
– Zgarniam dziś złoto i kwiaty, jak jaki tenor operowy!…. szczęśliwy dzień!
Czarska skrzywiła lekko usta.
– Cóż za porównanie!…– a zwracając się do swej towarzyszki, rzekła:
– Może chcesz wracać, Sylwciu?… jeśli ci spieszno do mamy, to cię odwiozę. Jak uważasz?…
– Zrobimy jaszcze jeden tour i jeśli pani po-
– Dobrze, moje dziecko, jak ci się podoba. Wstąpię i tak do was dowiedzieć się o zdrowie mamy.
Uścisnęła jej chude, sztywne, jak z drzewa, palce w obcisłej rękawiczce i poprawiła jej okrycie z macierzyńską troskliwością, jakgdyby była jej własną córką.
Gdy dojeżdżali do Belwederu, zatrzymał ich wagon tramwajowy, z którego wysiadało kilka osób, a pomiędzy niemi przygarbiony nieco w popielatej okrywce i szarym, filcowym kapeluszu jegomośd z teką pod pachą i książkami w ręce.
Z trudnością przemknąwszy się pomiędzy pojazdami, przeszedł na chodnik i, nie zwracając uwagi na rojący się tłum przechodniów i wehikułów, przyśpieszonym krokiem skierował się drogą, wiodącą w dół ku rogatkom belwederskim; potem tuż za szlabanem zwrócił się na lewo i wzdłuż pałacowego ogrodu dreptał pod sztachetami, które odgradzały szereg domków i willi od ulicy, cichej, ustronnej, bezludnej, stanowiącej krańcowy kontrast z zatłoczonemi alejami.
Prawie na końcu zaułka zatrzymał się przed furtką, która prowadziła do ogródka, ocienionego akacjami wśród wybujałych krzaków bzu i jaśminów, osypujących zwiędłe liście na mały wirydarzyk.
Za sztachetami widać było piętrowy domek w szwajcarskim stylu z oszkloną werendą i balkonem, po którym piął się i zwieszał w festonach powój, splątany z dzikiem winem.
Drzwi od werendy stały otworem, a na schodkach od ogrodu leżał stary, ślepy jamnik, z bielmami na oczach i lizał sobie łapy.
Posłyszawszy kroki, podniósł łeb i ruszył się z miejsca, machając radośnie ogonem i naszczekając głuchym, ochrypłym głosem.
– Leżeć Fido, leżeć!… bo spadniesz na łeb znowu te schodów, jak przedwczoraj! – powitał go wchodzący, zrzędząc na psa od samego progu – o!… o!… jak to mu się zachciewa krygów jakichś, będzie mi tu skakał na dwóch łapach, jeszcze czego!…. Jakimi baletnik, widzicie go!…
Pogłaskał jednak psa po uszach, i wytarłszy nogi, wszedł na werendę, która od strony wirydarza zastępowała przedpokój.
Pies się łasił i poszczekiwał.
– Czy to stryjcio? – odezwał się z wnętrza domu głos kobiecy.
– A stryjcio! – zabrzmiała odpowiedź z werendy – rozumie się, że stryjcio. Kazia myślała, że może złodziej?… ho, ho!… Fido by go zaraz poczuł i inaczej szczekał; prawda Fido?… A widzisz!… Na złodzieja jak się ujada?… no jak?… pokaż panience, zaraz pokaż!…
Zdjął okrywkę, strzepnął z kurzu, zawiesił razem z kapeluszem na kołku za drzwiami i, zabrawszy tekę i książki, wszedł do małego saloniku, urządzonego bardzo skromnie, ale z pewnym smakiem i starannością o zewnętrzne pozory.
Garnitur mebli jasnym kretonikiem krytych i pianino nadawały mu nawet wygląd niejakiej wytworności; w oknach stały doniczki z kwiatami, wisiały białe firanki i zielone klatki, w których z nastroszonemi piórkami siedziała para kanarków i młody szpaczek, kręcący ciekawie główką.
Pod oknem stało ukośnie małe biureczko, przy którem siedziała właśnie w gładkiej, ciemnogranatowej sukni Mira i szmatką ocierała pióro z atramentu, skończywszy przed chwilą pisać.
Blada, zmizerowana jej twarz nosiła ślady cierpień i choroby; krótko ucięte włosy spadały na szyję i nadawały teraz jakiś odmienny charakter jej kształtnej główce.
Z konieczności musiała się pozbyć swych pięknych, grubych warkoczy, po przebytem zapaleniu mózgu. Zeszczuplała i straciła swą zdrową cerę; pozostała jej jednak dawna gibkość ruchów i wdzięk postaci, której poetycznego uroku dodawał melancholijny, cierpiący wyraz twarzy i głęboko zapadłych oczu o aksamitnym połysku.
Mołodczański zmieniony był również do niepoznania, ale na korzyść w porównaniu z dawnym swym zaniedbanym i zabiedzonym wyglądem.
Miał teraz fizjognomję zubożałego obywatela, który z wiejskiego domu dostał się aa bruk miejski; brodę golił, wąsy zapuścił dłuższe, głowę kazał sobie ostrzydz krótko, na jeża, nosił się szaro, skromnie, lecz porządnie i tylko okularów w rogowej oprawie pozbyć się nie chciał, utrzymując, że żadne inne niesiedzą ma na nosie tak dobrze, jak takie.
– Cóż tu Kazia robiła sama? – spytał, kręcąc się po pokoju i zaglądając we wszystkie kąty.
– Tłumaczyłam, jak zawsze.
– Był kto u Kazi?
– Doktor, jak zawsze, i Kaliniecka, jak zawsze; któż mógł być więcej?
– A to prawdziwy Pędzik ż tego doktora! – zaśmiał się stary – cały dzień pędzi tylko z jednego końca miasta na drugi, dogonić go trudno. On to ma charcie nogi a nie wydaje się na takiego ruchliwego. Cóż mówił?
– Nic ciekawego; jakieś mi tam krople znowu przypisał i przyniósł dalszy ciąg do tłumaczenia.
Mołodczański usiadł na krześle i, wydobywszy z kieszeni jakąś tutkę z ziarenkami dla ptaków, zaczął ją rozwijać i wsypywać do korytka w klatkach.
– A ja Kazi przyniosłem trochę książek od naszego skubenta… Kazał się Kazi pięknie kłaniać i powiedzieć, że przyjdzie tu około środy – mówił;– zabawne chłopczysko z tego Kostusia!… Kazia go lubi?… co?… prawda, że zabawny?… A miele tym językiem i miele, jakby miał wiatrak w gębie, ale często powie co rozsądnego, prawda?… Kazia przecież lubi Tarnieckiego?…
– Lubię, bo szczery–odpowiedziała i westchnęła.
Na twarzy miała wyraz znużenia, przymknęła oczy i dłońmi przycisnęła sobie skronie.
W ciągu ostatnich kilku miesięcy pozostawała w jakimś stanie odurzenia; doznawała takiego uczucia, jakby przeżywała ten czas napoły we śnie, w którym nie mogła jeszcze oczu otworzyć i rozbudzić się zupełnie, ani zasnąć aż do utraty świadomości.
Wszystkie władze jej duszy były jakby w czasowem zawieszeniu; na pozór wydawała się spokojną, normalną, osłabioną tylko, jak zwykle rekonwalescentki po przebyciu ciężkiej choroby.
Z chwilą, z którą opuściła dom Siecierskiego i weszła w nowy okres życia, w odmienną zupełnie atmosferę, robiła wrażenie istoty, będącej cieniem tej drugiej Miry, która przestała istnieć niemal w rzeczywistości.
Wobec siebie samej i wobec najbliższych ze swego otoczenia, pod tym jednym warunkiem zgodziła się żyć, bytować raczej dalej, jeżeli jej nic i nikt nie przypomni przeszłości, tak niedawnej a tak bolesnej i przygnębiającej.
– Czy możesz mi, ojcze duchowny, wyświadczyć jedną laskę? – rzekła do ks. Godziny na zakończenie długich, poufnych rozmów przy drzwiach zamkniętych, gdy o tyle wróciła do sił i przytomności, że mogła dysponować już swoim losem i osobą; – proszę, błagam, zaklinam, abym nie potrzebowała nikogo widzieć, z nikim się nie spotykać, przed nikim się nie usprawiedliwiać, oprócz przed Bogiem i tobą!… ale z nikim, ojcze, z nikim!…
Musiał jej to koniecznie przyrzec, aby uczynić ją uległą i spokojniejszą, znoszącą z poddaniem się brzemię losu i życia, do którego nakazywano jej wrócić.
Poczciwy prefekt podjął się urządzić wszystko tak, żeby tej zbolałej, ogłuszonej duszy niczem nie urazić i oszczędzić jej nowych wstrząśnień i upokorzeń.
Zdzisławowi oznajmił przedewszystkiem życzenie Miry a z doktorem odbył naradę co do terminu i sposobu przeprowadzenia pacjentki do nowego mieszkania, w którem najpierw umieszczono Mołodczańskiego.
Wybrano do tego czas, gdy Siecierski miał być nie obecnym w Warszawie; zgodził się zabrać dzieci i wywieźć je osobiście na całe lato do babki Dowmun towej. Jakoż powrócił dopiero wtedy, kiedy otrzymał umówiony telegram z zawiadomieniem od Pędzika, że „wszystko w porządku”.
Znaczyło to, iż może przyjechać; – Miry już pod dachem swoim nie zastał.
W ustronnym domku za rogatką belwederską, pod opieką przejednanego ze światem odludka, miała znaleźć odtąd schronienie i odradzać się do nowego życia.
Stryjowi dziewczyny powiedziano, że przebyła ciężkie zapalenie mózgu i choruje na rozstrój nerwowy, skutkiem czego należy ją oszczędzać, dbać ojej spokój, nie rozdrażniać żadnemi pytaniami, nie męczyć zbyt długą rozmową, starać się o łagodne zajęcie jej umysłu i pozwalać bardzo nadwątlonemu organizmowi powracać powoli do równowagi.
O zamachu samobójczym nie wspomniano mu ani jednem słowem.
Ten wypadek miał dla niego pozostać tajemnicą, jak pozostał nim w kółku osób, które z rozmaitych względów zmuszone były do zachowania dyskrecji.
Pozostawała jeszcze do uregulowania kwestja najdrażliwsza, bo materjalna.
Wygórowana ambicja Mołodczańskich na tym punkcie stanowiła szkopuł bardzo trudny do zwalczenia.
Prefekt w roli pośrednika, poznawszy bliżej Mirę i pozyskawszy jej zaufanie, z największą oględnością poruszył wprawdzie ten temat, napomykając z upoważnienia Siecierskiego, iż miałaby prawo przyjąć od niego dodatkowe wynagrodzenie za wychowanie Pepy i Ni unia, ale w tej samej chwili pożałował własnych słów, zobaczywszy, jakie na niej wrażenie uczyniły.
Blade jej policzki zapłonęły silnym szkarłatem, oczy zaszły dużemi łzami, pierś buchnęła nagłem łkaniem; podniosła się, jakby jej w twarz obelgę rzucono i najfałszywiej tłumacząc sobie dobrą intencję Zdzisława, zadrżała z oburzenia i bólu.
– Jak można tak nieuczciwą robić mi propozycję! – jęknęła tylko złamanym głosem, podnosząc dumnie głowę i zacinając usta, że aż pobladły pod jej zębami.
Zawstydzenie i litość obudził jej widok w sercu zakłopotanego księdza, który ją musiał przepraszać potem i jak dziecko utulać w płaczu, którym się zaniosła.
– Ja przecież mam swój kapitalik po mamie! – powiedziała mu, trzęsąc się, jak liść na wietrze – ni e dużo tego, ale mi wystarczy. Proszę mi nawet nie wspominać o żadnych pieniądzach, mnie się nic nie należy od pana Siecierskiego, nic!… nic!… nigdy!… rozumie ojciec?… od nikogo na całym świecie!
Powiedziała to z taką siłą, z takiem oburzeniem, że prefekt z podziwem spojrzał na nią i pokornie głowę zwiesił, szepcząc:
– Przepraszam cię, moje dziecko!… przepraszam, ale przecież ja nie chciałem… nie mogłem nawet…
Schwyciła go za rękę i, przycisnąwszy ją do ust, błagalnym głosem zawołała:
– Nigdy, ojcze, nigdy proszę mi nawet nie wspominać o tem, choćbym… w ostatniej nędzy była!… dobrze?…
Ujął jej rozpaloną główkę w obie dłonie i pocałował w czoło, jakby na przeproszenie.
Z Mołodczańskim poszła trochę łatwiej sprawa; stary wzdragał się również przyjąć ofiarowaną mu pensję za zajęcia w kancelarji parafjalnej, powtarzając:
– Ale cóż znowu!… jeszcze czego!… a ja za co będę obdzierał księdza?… połowa tego mi wystarczy. Nie potrzeba, nie potrzeba!
Zgodził się jednak w Końcu brać oznaczoną sumę, pod warunkiem, że będzie po południu odsiadywał godzinę dłużej, i sumiennie wykonywał to dobrowolne zobowiązanie.
Do synowicy przylgnął jakoś odrazu, nawet rozrzewnił się na jej widok, przypomniawszy sobie czasy, kiedy ją po raz ostatni, jako dziecko na kolanach bratowej widywał; przypatrywał się jej z ciekawością, szukając rysów podobieństwa z rodzicami, a gdy go pocałować chciała w rękę, zaperzył się i ofuknął ją natychmiast:
– Fe!… cóż Kazia robi?… toby mi się podobało!… Cóż to, ja ksiądz?… Co innego, kiedy Kazia była smarkatą, ale teraz taka duża panna, to nie uchodzi! Mnie Fido liże po rękach, łapy mam brudne, grube, o!… któż to widział!
Ujęła go jednak tym objawem szacunku i wzięła za serce.
Mimo to przez tych kilka miesięcy wspólnego pożycia nie mógł zapanować pomiędzy nimi stosunek poufalszy, cieplejszy; pozostawali zawsze jeszcze dla siebie obcy, pomimo tak blizkiego pokrewieństwa.
Los ich nagiął ku sobie, jak dwie gałęzie jednego drzewa, ale gałęzie, które wyrastały osobno, oddało – ne od siebie, odmienne, przypadkiem tylko zbliżone i związane z sobą.
Gdyby nie Pędzik i Tarniecki, którego prefekt przyprowadził, aby jakie takie towarzystwo zapewnić Mirze, odciętej zupełnie od świata, nie wychodzącej nigdy ze swego ustronia, zdającej się zapominać, że tuż o kilkaset kroków leży duże, ruchliwe, ludne miasto, z którego jak wygnanka schroniła się w zaułek za rogatką, stanowiący teraz cały jej światek, sztucznie odgraniczony jakby murem chińskim od Warszawy, gdyby nie tych parę wybranych i sympatycznych jej osób, nie byłaby miała nawet z kim porozmawiać.
Co prawda, to osamotnienie było jej dogodnem w usposobieniu, w jakiem się znajdowała;raziłją głos obcy, widok twarzy obcej, nie lubiła naw et siadywać na oszklonej werendzie, aby nie potrzebowała patrzeć na przechodniów, zabłąkanych w ustronną uliczkę.
Jedynie sąsiadka z pierwszego piętra, niejaka Kaliniecka, przez tę konieczną styczność lokatorów, mieszkających w małym domku pod jednym dachem, powiększyła szczupłe grono znajomych, odwiedzających Mirę.
Kaliniecka była aktorką z ogródkowego teatrzyku, który latem dawał jej zajęcie i utrzymanie; po skończonym sezonie jednak pozostała z dwojgiem małych dzieci na bruku, nie mogąc się zaangażować dożadnej trupy prowincjonalnej i, jak ryba na piasku, wiodła żywot z dnia na dzień, wyrzucona ze swego środowiska, czekając sama nie wiedziała zkąd pomocy, któraby ją wyratowała z przykrego położenia.
Utrzymywała się resztkami zaoszczędzonych groszy z ostatniej gaży, spieniężaniem ostatnich świecideł, jakie jej pozostały z lepszych czasów scenicznej karjery i zastawianiem „tualet” wątpliwej wartości, z welwetu, farbowanego jedwabiu, dżetów i koronek dziesięć razy odpruwanych.
Nie psuło jej to jednak humoru i apetytu; umiała się śmiać i żartować z własnych kłopotów, choć bywało z nią tak krucho, że musiała nieraz u Miry pożyczać łyżeczkę herbaty do naparzenia i kilka kawałków cukru, aby dzieci na czczo nie czekały do obiadu.
– Powiadam pani – mówiła wtedy, szczerząc w uśmiechu urodzonej subretki teatralnej drobne i równe, jak paciorki, zęby,– jestem dzisiaj, jak kasa teatralna po odwołanym spektaklu!… Nie mam grosika przy duszy, ale to nic!… do wieczora jeszcze się coś wytrzaśnie. Czuję w powietrzu ruble, o!…
Pociągała zadartym noskiem i zmrużała turkusowe oczy, jakby ją oślepiał blask złotego deszczu, spadającego z nieba.
– Założę się, że mi Fajwlowa przehandluje gdzie tę moją aksamitną jupkę na atłasie, com to pani pokazywała! Kosztowała trzydzieści ośm rubli gotówką; spuszczam za piętnaście. No, moja pani, tożby Boga w sercu żydowica nie miała, żeby za takie marne pieniądze nie znalazła mądrzejszej odemnie, coby kupiła!… A ja się bez aksamitów obejdę tymczasem. Biorę na skromność, dopóki się engagement nie trafi. Jedna dusza, jeden gorset, jedna para trzewików i jeden garnitur, ale kaszmirowy – szyk!,. Za to dwoje dzieci, i to coś znaczy. I właśnie dlatego proszę jeszcze o trzy kawałki cukru, aby moim bachurkom słodko było. Niech pani tylko nie zapomni, że jestem pani winna szesnaście kawałków cukru, trzy łyżeczki herbaty z czubem i prześliczny bukiet kwiatków za całych 5 kop. w procencie!…
Kilka razy dziennie wpadała do Miry, choćby na chwileczkę, zwierzać się jej ze swoich trosk i zawodów albo świetnych nadziei, które prawie nigdy się nie spełniały, najczęściej nie wchodziła nawet do pokoju, tylko siadała na stopniach werandy i rozpinając guziki, zdejmując prane rękawiczki lub kapelusz opowiadała jej zadyszana, gdzie była, co robiła, kogo widziała.
– Wie pani, może się dostanę do Teatru Małego!…., obiecał mi Zalewski – ten redaktor, wie pani?… że mnie zaproteguje Śliwińskiemu, ale z tego pewnie nic nie będzie, bo tam solistek, jak grzybów w lesie, a znów do chóru to mi się nie śpieszy. Cóż będę z rozdziawioną gębą stała, jak ryba, i wymachiwała rękami i nogami „Za Oceanem”, albo w „Ptaszniku z Tyrolu”?…. prawda?… To żadna karjera dla byłej primadonny operetki. Ja teraz tak cienko śpiewam, jak nigdy, ale właśnie dlatego mnie nie zaangażują, bom za chuda na primadonnę. I z tym moim głosem, to zupełnie jak z moją garderobą!… nawet pojęcia nie mam, gdzie mi się podziewa. Mnie tak wszystko się gdzieś podziało; miałam męża całe trzy lata, nie mam męża; miałam dwie ogromne walizy garderoby, nie mam garderoby, miałam głos – ba!… ale jaki!–zostało mi jeszcze parę tonów z któremi nie wiem, co zrobić, bo do la jeszcze dociągnę, ale wyżej ani rusz.
Kiwała głową i komicznie krzywiła ściągnięte usta, biadając niby nad swoim losem, ale sama nie wierzyła bardzo tej ironji, z jaką mówiła o sobie.
Na scenie uważano ją za dobrą wodewilistkę, która ma werwę i humor, tylko jej zarzucano, że trudno z nią wytrzymać, bo miewa „szusy”, lubi zrywać kontrakty i nie umie „wychodzić z dyrektorami”.
Sama się przyznawała Mirze do tego, opowiadając jej swoją karjerę sceniczną:
– Bo to widzi pani tak – ja właściwie nie jestem stworzona na aktorkę; ja powinnam była kury sadzić, gęsi skubać,krówjpilnować,mieć z pół tuzina dzieciaków i męża z ogromnemi wąsami, coby klął od „wszystkich piorunów” i parobków po gębie walił, bo trzeba pani wiedzieć, że ja się wychowałam na wsi; mój ojciec był posesorem w Galicji, nie byle kto!… Ale mnie oddali w Krakowie na pensję, proszę pani, tak!… ka – zali mnie edukować, uczyli po francusku, po niemiecku, grać na fortepianie, tańczyć, rysować, aha!… i co to jeszcze?… no i rozmaitych innych kunsztyków, jak na pannę z obywatelskiej rodziny przystało. Myśleli, że kiedy ja się tego wszystkiego nauczę, to ja potem wyjdę za mąż za jakiego sąsiada, co będzie miał zadłużoną wioskę, a czwórką koni jeździł do kościoła. Aleja im zrobiłam kawał!… zakochałam się w Kalinieckim i eins, zwei, drei zostałam jego żoną. A pani wie, kto był Kaliniecki?… Kaliniecki był tenorem w operetce i ogromnie mi się podobał, bo się w nim kochały wszystkie panie krakowskie i ja też. A wie pani, dlaczego się zakochałam?… bo byłam głupia i miałam lat ośmnaście, i myślałam, że taki mąż z operetki, to będzie zawsze chodził w trykotach, z przeproszeniem, w atłasowym kolecie i w blond-peruce z lokami. No i teraz pani wie, dlaczego jestem aktorką!
Uśmiechały się jej usta, gdy w ten żartobliwy sposób opowiadała historję swego małżeństwa, ale z pod tego uśmiechu wyzierał jakiś smutek i gorycz doznanego zawodu,
Nie skarżyła się, nie wzdychała, nie zawodziła żalów, mimo to budziła jakieś ciche, głębokie współczucie dla swego „pomylonego” losu, jak mówiła, używając niekiedy umyślnie zakulisowej gwary swoich koleżanek.
Wprawniejsze oko mogło jednak rozpoznać, że ten jej humor, wesołość, swoboda i pozorna lekkomyślność, z którą traktowała życie bez jutra, były tylko maską przybraną i noszoną zręcznie na twarzy, aby światu rzeczywistej fizjognomji nie pokazywać i nie przyznawać się do pomyłki, jaką w życiu popełniła, zawierzając swój los i swoje szczęście kabotynowi, który nie umiał jej uszanować tak, jak na to zasługiwała.
Mira, kobiecym instynktem wiedziona, nabrała sympatji dla Kalinieckiej, nie zrażając się ani jej dwuznaczną pozycją aktorki, opuszczonej przez męża, ani jej gadatliwością i manierami, które niekiedy miały za dużo teatralnej swobody i afektacji.
Polubiła jej dzieci i litowała się nad niemi a chwilami była nawet rada sąsiadce, że pozwalała jej rozerwać się i odwrócić myśli w innym kierunku.
Miała w niej zresztą jedyne towarzystwo kobiece, z którego mogła korzystać, nie krępując się i nie potrzebując zadawać sobie żadnego przymusu.
Mołodczański wprawdzie z pod oka nie bardzo chętnie patrzał na te wizyty sąsiadki, próbował nawet robić uwagi synowicy, że ta znajomość nie wydaje mu się właściwą, ale Mira mu powiedziała:
– Niech stryjcio będzie spokojnym; nic nam się złego nie stanie, nie stracimy przez nią opinji u rządcy i u stróża, bo przecież w całym domu oprócz nas i Kalinieckiej niema żadnych innych lokatorów.
Kaliniecka wszelako, jakby przeczuwała, że nie cieszy się względami stryja Miry, zachodziła tylko wtedy, gdy go w domu nie było.
– Ten stary pan musiał się kochać kiedy w jakiej aktorce – powiedziała raz, śmiejąc się do Miry.
– Z czego to pani wnioskuje?
– Bo zawsze patrzy na mnie, jakbym mu co stłukła.
– To już taka natura.
– Ee!… z taką naturą, to… powiedziałabym coś, ale się boję panią obrazić.
– Niech pani powie.
– A nie pogniewa się pani?
– Nie.
– Z pewnością?
– Z pewnością.
– No to z taką naturą można być niedźwiedziem, ale nie stryjaszkiem takiej ślicznej synowicy. Jabym uciekła, żeby się kto na mnie tak patrzał i mruczał ciągle!
Mira się uśmiechnęła.
– Źle pani stryjcia osądza – rzekła – to złote serce, tylko ma powierzchowność taką pochmurną.
Kaliniecka bez przekonania spojrzała na nią i powiedziała:
– Może być, ale co mi ze słońca, co ciągle świeci za chmurą!… Nie, jabym nie wytrzymała.
Mira przymknęła oczy i posmutniała. Dla niej słońce skryło się za chmurami, świat cały wydawał się zasuty mrokiem i chłodem ziejący.
Otrząsnęła się, jakby po niej dreszcz przeszedł, i westchnąwszy, rzekła:
– Przyzwyczaiłaby się pani, szczególniej, jak ja, nie mając nikogo swojego na świecie!… jest nas tylko dwoje, ja i stryjcio, z całej naszej rodziny.
Kaliniecka głową pokiwała i westchnęła również, ale zaraz to w żart obróciła:
– A nas jest ze trzy tuziny; samych ciotek będzie z pięć, a wujaszków, stryjaszków, babek, dziadków nie policzyłabym na wszystkich palcach, ale co mi z tego!… mam tyłko moje dwa bachory na całym świecie i niech tam!… albo to mało?
Ta jej miłość do dzieci miała w sobie coś ujmującego; nie umiała ich wszelako wychowywać, była dla nich za pobłażliwą i za powolną, obawiając się skarcić, aby serca i zaufania do matki nie traciły, skutkiem czego oba chłopaki wyrastały przy niej, jak zaniedbane dziczki. Ona zaś sama za słabą była, by ich w karbach utrzymywać, i dlatego z ogromną wdzięcznością wyściskała j wycałowała Mirę, gdy się jej ofiarowała pomagać w dozorowaniu dwóch małychzbereźników, pozostawianych na Bożej opiece, ilekroć matka z domu wychodziła.
Chłopcy instynktownie czuli większe uszanowanie „dla pani z dołu” i byli jej bardziej posłuszni, niżeli własnej matce, a Mołodczańskiego obawiali się formalnie, jak wilkołaka, który niegrzeczne dzieci porywa i zjada; w jego obecności nie śmieli nawet ust otworzyć i kiedy ich Mira zasadzała do oglądania obrazków w starym roczniku Tygodnika illustrowanego, skubali sobie palce, kiwali krótkiemi nóżkami na krześle i z wystraszoną miną siedzieli, jak na pokucie, przewracając ostrożnie kartkę za kartką, aby nie szeleściła, i częściej z pod oka zerkali na pana Piotra, aniżeli na i Ilustracje.
Od czasu do czasu słychać było tylko, jak się szeptem wzajemnie upominali:
– No, Julek!
– Antek, psst!…
– Nie kiwaj stołem!
– Nie kop mnie, bo poskarżę się pani!
Dla Miry obecność dzieci, do których przywykła w domu Zdzisława, bywała niekiedy rozrywką, nawet potrzebą; przypominały jej Niunia i Pepę.
W niedzielę zwykle, lub w tygodniu, gdy miał swobodniejszą, chwilę zachodził Tarniecki i znosił jej książki do czytania, opowiadał o swoich literackich pomysłach, a z tą łatwością, z jaką zawiązywał stosunki z osobami dla siebie sympatycznemi, bardzo szybko nabrał do niej tyle zaufania, że w tajemnicy odczytywał jej wyjątki ze swego dramatu, który – jak mówił:
– Musi być, wie pani, taki, co to… no!
Zwijał wtedy rękę w kułak i potrząsał nim w powietrzu, jak młotkiem.
– Wystawią, nie wystawią, to mi wszystko jedno, ale wsadzę w niego wszystko, co tylko będę mógł. Jeśli zagrają, to zobaczy pani, publiczność będzie musiała ryczeć i paszczę rozdziawiać, jak wieloryb!… Trzeba „sięgnąć do wnętrza jej trzew i zatargać”, o!… Nie myślę schlebiać niczyim gustom i filisterskim konwenansom. Albo – albo!… albo się ma co do powiedzenia, to walić wprost, bez ogródki, albo się niema, to siedzieć cicho i nie powtarzać, jak aristofon źle nakręcony w kółko jedno i to samo. Co?… prawda?…
Zajmowało ją to i pozwalała mu mówić nieraz całą godzinę, siedząc z głową podpartą na ręce, wciśnięta w kącik swojej ulubionej kozetki pod oknem, nie odzywając się prawie zupełnie, a on i za nią, i za siebie rozprawiał, wpadał w zapał, deklamował wiersze własne i swoich kolegów, pytając tylko chwilami:
– A co?… silne?… prawda?… Jest w tem grzbiet, są żebra, to nie z migdałowego ciasta na marcepany, to proszę pani – nowe!… nasze!…
Najczęstszym gościem w domu za rogatkami bywał Pędzik; przyprowadzały go wprawdzie obowiązki i troskliwość lekarza o pacjentkę, którą zawsze jeszcze traktował, jak napoły zaledwie wyleczoną, ale przyciągała życzliwość i zainteresowanie się Mirą od czasu, gdy go przypadek uczynił powiernikiem jej życiowej katastrofy.
Zresztą czynił to także niby i dla Zdzisława, który codzień prawie żądał od niego wiadomości i zapytywał:
– Nie byłeś konsyljarz… tam?… Cóż u nich słychać?… wszystko dobrze?
Z zajęciem słuchał zawsze relacji z tych odwiedzin i, jeśli bywały pomyślne, z jakiemś szczerem uradowaniem i współczuciem powtarzał:
– Chwała Boga, chwała Bogu!… więc się poprawia?… ożywiła się trochę?…
Mimo to po każdej takiej rozmowie pozostawał zamyślony i smutny, jakby wspomnienie Miry rzucało mu cień na duszę i mrokiem napełniało serce.
Z Czarskimi zerwał prawie wszystkie stosunki od owej pamiętnej rozmowy z wujem i Pelisiem, który, pożegnawszy go pięknym frazesem o gotowości wszelkiego zadośćuczynienia za swą winę, nie pokazał się więcej u niego i jakby z utajoną głęboko urazą, unikał nowego spotkania z bratem.
Nie przypuszczał jednak i nie domyślał się nawet, że kilkoma słowami zasiał mu w duszę kąkol, który się w niej rozpleniał powoli, lecz nieustannie
– Kochała się w tobie! – powiedział wówczas bez namysłu, zdradzając pochwyconą przypadkiem tajemnicę Miry.
– Kochała się w tobie! – jak jakieś smutne, bolesnym głosem wołające echo, powtarzały się te słowa w duszy Zdzisława i mąciły mu spokój.
Dlaczegoż musiał je po raz pierwszy usłyszeć w takiej chwili i w takiej sytuacji?… czemuż mu los tajemnicy tej nieszczęsnej miłości nie zakrył już na zawsze, skoro postawił go w położeniu bez wyjścia?…
Miał uczucie człowieka, którego zbudzono podczas burzy na statku i powiedziano mu:
– Pijany majtek ograbił w drodze pasażerkę i strącił ją w morze; tonąc, wołała nazwisko pańskie; cóż pan na to?…
Gdyby był patrzał na kosztowną perłę rozdeptaną brutalnie i dowiedział się potem, że ona dla niego była przeznaczoną, byłby mniej uczuwał żalu i oburzenia, niż teraz, gdy usłyszał, że posiadał bezwiednie miłość, którą los zohydził mu tak sromotnie.
– Kto tutaj zawinił najbardziej?– pytał się w duchu, nie mogąc rozwiązać tej zawikłanej zagadki, siląc się nadarmo zrozumieć sprzeczności, jakie mu się nasuwały.
Ks. Godzina, którego nie śmiał badać o szczegóły po rozmowie z Mirą, powiedział mu jednak kilka słów bardzo znaczących, choć niejasnych:
– Są zbrodnie, których sprawiedliwość ludzka nie dosięga na tym świecie, mój dobrodzieju, ale Pan Bóg je prędzej czy później ukarze!…
U Czarskich przestał bywać zupełnie, a kiedy pewnego razu, jadąc w powozie ze Zdzisławem, zobaczył na chodniku Felisia, poczerwieniał i szybko głowę odwrócił w przeciwną stronę, przerwawszy nagle rozpoczęte zdanie, a po długiej chwili dopiero uspokoił się widocznie i ni ztąd, ni zowąd powiedział:
– Są grzechy o pomstę do nieba wołające!…
– Do czego to ks. prefekt stosuje?–zapytał go Zdzisław, zdziwiony temi słowami i tonem, jakim były wymówione, ale nie otrzymał wyjaśnienia, bo ksiądz westchnął tylko i, poprawiając się na siedzeniu zmieszany, rzekł:
– Et, nic!… ot, tak mi się coś przypomniało, ale to nie należy do rzecy. Co to mówiliśmy?… aha!… już wiem.
I zaczął w dalszym ciągu opowiadać coś Zdzisławowi, zagadując widocznie tę sprawę.
Siecierskiemu jednak ta chwila utkwiła w pamięci i ilekroć odtąd pomyślał o Felisiu, twarz jego przybierała wyraz dziwnie surowy i posępny.
Z Pędzikiem rozmawiał wprawdzie dużo i często, ale unikał także nawet wspomnienia o Czarskich, bo jakkolwiek rozumiał oburzenie i niechęć doktora dla Felisia, przykro mu było słyszeć z ust jego o ciotecznym bracie zdania, które bez osłonek wyrażały jawną pogardę dla niego.
Pod jesień wróciły znowu sprawy publiczne na porządek dzienny i zagarnęły Siecierskiego w przerwany chwilowo wir zajęć; rozpoczęły się znowu narady, posiedzenia w dalszym ciągu, wciągnięto nowe siły do pracy, organizowano nowe komisje, poprawiano dawne projekty i ustawy, które wymagały uzupełnień, wyjaśnień, przeróbek.
Z tem wszystkiem sprawa nie posunęła się ani na krok, pomimo gorliwych zachodów, starań, kosztów i ofiarności głównego inicjatora.
– No, tak, trudno! – pocieszano go – na to trzeba czasu, to tak prędko nie idzie.
Gorliwsi nachodzili go i męczyli zapytaniami:
– Cóż słychać?… kiedyż zaczynamy? Inni kiwali głowami i mówili z uśmiechem:
– Tak, tak, nie nadeszło i nie nadejdzie; to było do przewidzenia. Bo też pan hrabia za szeroko to wszystko zakreślił!… U nas wedle stawu grobla. Radykalnych przewrotów nie można wymagać tak szastprast!
– Co to panie porywać się z motyką na słońce! – powiadali drudzy, jakby mieli urazę do Zdzisława, że ich wciągnął w jakąś robotę na zbyt wielką skalę, zmarnował im bezskutecznie tak dużo drogiego czasu i naraził ich firmy na nieudałe próby;– myśmy od samego początku przecież ostrzegali, że to się nie uda. Idea bardzo piękna, ale co z tego?… ogrom, chaos, za dużo komplikacji! Nawet, gdyby się udało, kto to u nas wykona?… Utopje, ideologja i tyle!…
Zniechęcano się i odpadano powoli od przedsięwziętego dzieła.
Znaleźli się i tacy, którzy wprost mówili w oczy Siecierskiemu:
– Cóż?… będzie klapa, panie hrabio!… Szkoda czasu i atłasu.
Draźniło go to r sprawiało przykrość, gdy go niejako robiono odpowiedzialnym za zbyt powolny rozwój sprawy, ani od jego woli, ani od decyzji niezależnej, i kiedy zwracano się ku niemu, jakby z wyrzutem, że chciał, pragnął, dążył do czegoś więcej, aniżeli inni.
Odważył się wskazać jakiś cel wyższy, zakreślić jakiś szerszy okrąg dla planów, obejmujących najżywotniejsze kwestje ogólnego dobra, związane z sobą i ześrodkowane w jedno ognisko, spróbował wystąpić z inicjatywą śmiałą, na większą skalę, trudną wprawdzie do przeprowadzenia, bo wymagającą sił wyrobionych, środków dużych, wytrwałości i poświęcenia, mądrej organizacji; ale liczył na to, że znajdzie poparcie, większą gotowość, lepsze zrozumienie,tymczasem zamiast mu otuchy dodawać, zamiast wspierać go i kupić się przy nim, ostudzano jego zapał, jego dobrą wiarę, jego energję sceptycyzmem i złemi wróżbami; powtarzano mu:
– To nie dla nas, to nie u nas!… przerachowałeś się i my z tobą.
Zanim jeszcze natrafiła sprawa na jakąś rzeczywistą zaporę, zanim nastręczyła się trudność w rozwiązaniu tej lub owej kwestji, choćby tylko formalnej, już przewidywano przeszkody, już powątpiewano, aby się udało znaleźć wyjście, opuszczano ręce, zwieszano głowy i podczas sesji trawiono całe godziny na wmawianiu w siebie i przekonywaniu wzajemnie, że „tego nie da się zrobić”, „tamto do niczego nie doprowadzi” a owo „nigdy jeszcze nie było poruszane”.
Kiedy im mówił:
– Ależ panowie, nie uda się tak, spróbujmy owak, byle jednak było dobrze, byle zrobić choć krok naprzód!–kiwano głowami, wzruszano ramionami, niektórzy nawet wzdychali ciężko i odpowiadali z miną desperatów:
– Panie hrabio, i na co się to przyda?
Nie zrażał się jednak i nie zniechęcał jeszcze, pomimo przeciwności napotykanych teraz coraz częściej, i jak duży ptak, który się zerwał ku słońcu, nie opuszczał skrzydeł, chociaż go po nich uderzały to tu, to tam, niespodziane cięgi; chciał jeszcze ciągle lecieć wyżej i wyżej, rwać się w górę i pociągać za sobą stado ociężałych, za słabych lub płochliwych towarzyszów.
Czujko, z którym pewnego razu rozmawiał o tem, że mu tak trudno utrzymać projekty swoje na poziomie początkowo oznaczonym, powiedział mu:
– Bo to, panie hrabio, rzecz całkiem naturalna; pan hrabia masz fantazje Lessepsa, chciałbyś przekopywać międzymorza, budować kanał suezki, przerzucać mosty przez Niagarę, prowadzić kolej na Mont Blanc a natrafiłeś na ludzi, którzy dopiero mogą kładkę rzucić przez strumyczek, rów wygrzebać, ścieżkę po prowadzić z jednego pagórka na drugi. Wymagasz pan od nich, aby panu górę usypali, a oni z wielkim mozołem zaledwie babki z piasku stawiać mogą.
– Więc i pan uważasz, że moje projekty i dążenia są za śmiałe i za przedwczesne? – spytał go podrażniony.
Czujko ramiona ściągnął i, uśmiechając się, rzeki:
– Nie, ja uważam tylko, że my obaj mamy jednakową fatalność; nie umiemy się kurczy ć a musimy sypiać w za krótkiem łóżku. Mojem marzeniem było napisać kilkotomowe dzieło z dziedziny bakterjologji i profilaktyki, wydać je po europejsku, z ilustracjami i atlasem, zużytkować w niem wszystkie moje studja i analizy, a zmuszony byłem drukować popularne broszurki o cholerze i ochronnem szczepieniu ospy. Zachciewało mi się być całym dukatem, ale warunki kazały mi się rozmienić na same trzygroszniaki, bo ta moneta łatwiej kursuje w obiegu i jest na razie potrzebniejszą w codziennem użyciu.
– To smutne! – westchnął Zdzisław.
Czujko głowę zwiesił i, kołysząc się na rozstawionych nogach, rzekł:
– Phi!… ostatecznie kiedy nie można być całym rublem, trzeba być stoma kopiejkami; w rezultacie to na jedno wychodzi.
Pomimo doznawanych przykrości i zawodów, nie słabła jednak w Siecierskim siła rozmachu i chęć do pożytecznej pracy z jakimś wyższym, ogólniejszym celem.
Podsuwano mu z zewnątrz pomysły, przekładano projekty, stręczono interesy, chciano go wciągać do spółek i przedsiębiorstw zyskownych, a chociaż się tłumaczył, iż nie szuka dla siebie osobistych korzyści i nie ma zamiaru wdawać się w spekulacje, nie było prawie tygodnia, aby go ktoś nie zaczepił i dłużej lub krócej nie próbował przekonywać, że mógłby kapitały swoje podwoić lub potroić.
Któregoś dnia zameldował się do niego jakiś młody człowiek z pełną teką rysunków, papierów, notat wycinków z gazet; wszedł z miną pewną siebie i zaczął od już progu:
– Jestem Dołecki, wynalazca!… dowiedziawszy się o chwalebnej działalności społecznej pana hrabiego i o jego szlachetnych zamiarach popierania celów z pożytkiem ogólnym związanych, ośmieliłem się przedstawić panu hrabiemu i pragnąłbym zwrócić uwagę pańską na kilka ostatnich moich pomysłów, które, śmiem tuszyć, oddałyby przemysłowi naszemu niepospolite przysługi.
Znać było po nim, że przyszedł z mową przygotowaną i zabierał się do formalnego wykładu o swoich genjalnych wynalazkach, które na papierze musiały przekonać największego ignoranta, że w praktyce dadzą niezawodny rezultat
Blady, smukły szatyn o długich włosach, które mu spadały na czoło, w czarnym tużurku i niedbale za – wiązanym krawacie, podpinającym mu się ciągle w górę, sprawiał trochę wrażenie manjaka. Zdzisław podał mu krzesło i cierpliwie słuchał długiego ustępu, w którym Dołecki opowiadał mu najpierw o sobie, o przeciwnościach, jakie napotykał dotychczas, wyjmował kiłkuwierszowe wzmianki reporterskie z gazet, głoszące o niezmiernie praktycznym apspekcie pomysłu do chwytania much, o maszynie od przyrządzania kawy, parzenia śmietanki i gotowania jajek jednocześnie, o ulepszeniach w dziedzinie fotografji, wreszcie o najprostszym sposobie czyszczenia kotłów parowych.
– Nie wspomuiano tu jeszcze o rusztach mojego wynalazku, oszczędzających 50% paliwa–mówił z odcieniem chełpliwości – ani o jedynym środku na piegi który pod gwarancją w przeciągu trzech dni usuwa wszelkie plamy skórne i przywraca cerze nieposzlakowaną białość. Panu hrabiemu może się to wydać nieprawdopodobnem?… wszelako tak jest „Piegogub” mój ma kolosalną przyszłość, ale o to mniejsza!… Sprowadza mnie w tej chwili do pana hrabiego sprawa stokroć ważniejsza. Proszę tylko o chwilkę cierpliwości!…
Rozłożył tekę i wygrzebał z niej cały stos rysunków i szkiców.
– Od czterech lat dni i noce poświęciłem rozwiązaniu problematu, nad którym wieki całe nadarmo się trudzono. Pan hrabia niewątpliwie wiedzieć musi, co to jest „perpetuum mobile?”… Perpetuum mobile jest to…