- W empik go
Warszawa w 1794 r. - ebook
Warszawa w 1794 r. - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 331 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bronisławowi Zaleskiemu
jako pamiątkę przyjacielską posyła
Autor.
11 marca 1873.
Są w życiu narodów chwile gorączki i podbudzenia, które, nie patrząc na ich skutki, (bo te wielce różne bywają) same przez się wlewają nowe siły w całą społeczność, spotęgowują jej władze, spajają i zbliżają ludzi i na długie lata zostawiają po sobie nie tylko pamięć przeżytych dni ale jakby woń uczuć, któremi rozkwitały.
Często po nich następują godziny pokuty i cierpienia, znużenia i wyczerpania – a mimo to jak iskrą elektryczną działa nawet wśród tego stanu przypomnienie przeszłości.
W dziejach naszego kraju takich chwil jasnych naprężenia, rozbudzenia, podniesienia ducha liczymy kilka w ostatniem stuleciu. Epoka sejmu czteroletniego, powstania kościuszkowskiego, krótki moment pierwszy wskrzeszenia Królestwa, rok 1812, 1830 i 1863 do nich należą. Każdy z tych momentów miał właściwy sobie charakter, ale wszystkie razem wzięte braterskiemi rysy są do siebie podobne. Ludzie naówczas jakby siłą jakąś nie swoją, zaczerpniętą z tajemniczego źródła, mienili się, rośli, nabierali siły, szlachetnieli i w ich życiu potem przeżyty rok także zostawał wiekuistą gwiazdą, ku której się wszystkie myśli zwracały.
Któż z nas nie znał tych niedobitków przeszłości, chodzących potem jak obcy wśród nie swojego świata i żyjących jedną godziną, w której się, skupiło całe ich życie?
Pamiętam, było to w szczęśliwych dniach młodości, poznałem na wsi w jednym z spokrewnionych z nami domów pana kapitana Syrucia. Był on pono dalekim jakimś kuzynem samej pani domu i, z tego tytułu nazywany przez nią wujaszkiem, przesiadywał na Litwie u państwa B.
Byt to rodzaj rezydenta, ale tytuł krewnego i szacunek, jaki dlań mieli wszyscy, przykre to położenie czynił znośnem. Kapitan Syruć bardzo niechętnie pokazywał się w towarzystwie, zwłaszcza gdy w domu byli goście; że zaś dom ten w nich zawsze obfitował, rzadko go można było namówić do salonu. Zajmował parę pokojów w oficynie, miał rodzaj małego swego gospodarstwa, chłopaka do posługi, konia i wózek i w domu niemal jak gość wyglądał.
Mając mały kapitalik, nie potrzebował właściwie żadnej łaski, bo się z niego mógł utrzymać, – lecz w miasteczku nie rad był mieszkać, lubił ciszę i samotność; tu był panem swego czasu i kochał państwo B…, więc zgodził się na ofiarę pary pokojów w oficynie. Nie łatwo jednak pono do tego przyszło z razu i musiano pozwolić mu próbować tego życia, nim się z niem oswoił. Kapitan bał się wszelkiego rodzaju niewoli, poddaństwa, służebności, lękał się być rezydentem śmiesznym, jeszcze bardziej stać się komuś ciężarem i dopiero najmocniej przekonawszy się, iż mu tu będzie dobrze i ludziom z nim nie gorzej – osiadł stale w Wierzbowni.
Tak milczącego człowieka nie zdarzyło mi się w życiu spotkać… oszczędnym był w słowach aż do śmieszności, a niekiedy przez całe dnie ledwie kto od niego parę wyrazów półgębkiem wyrzeczonych po cichu usłyszał.
Powierzchowność była przyzwoita i miła… Na pierwszy rzut oka poznałeś starego wojskowego w dobrej wytresowanego szkole. W późnym już wieku trzymał się prosto, chodził krokiem mierzonym, choć nie bez pewnego wdzięku w poruszeniach, nosił się nadzwyczaj starannie i czysto, prawie elegancko i twarz miał poważną, serdeczną a miłą i słodyczy pełną, jaka rzadko na starość po życiu zostaje. – Oprócz wyrazu pewnej wstydliwości i obawy, gdy się w liczniejszem gronie znajdował, nigdy się nic nie malowało na obliczu starego wojaka prócz tęsknego jakiegoś zamyślenia… Lubił dosyć czytywać, szczególniej rzeczy historyczne, ale czytał powoli – z uwagą, długo i, gdy mu się książka z pierwszych kart nie podobała, wolał już nic nie mieć do czytania jak się do niej przymuszać…
Zresztą żadnych szczególnych namiętności i nałogów nie miał – polował czasem, ale się nie zapalał do łowów, grywał nie tęskniąc za grą, jeździł konno nie pasyonując się do koni. Człowiek był widocznie zobojętniały i wyżyty, choć to mu serca nie odjęło do ludzi i miłości ku nim.
Przywiązywał się do niego każdy, co dłużej z nim pobył. On ze swej strony nie narzucał się nikomu, nie łatwy był do spoufalenia, chłodny na pozór, ale gdy raz do kogo przystał, choć słowami mu nie okazywał przyjaźni, czuć było, iż jej serce miał pełne.
W Wierzbowni nauczyli się już stosować tak do jego obyczajów, że mu jak największą zostawiano swobodę. Kapitan przychodził, gdy chciał, odchodził, gdy mu się podobało, wyjeżdżał, wracał a czasem tygodniami całemi, choć był w domu, nie pokazywał się we dworze. Miał w ciągu roku kilka takich napadów jakiemś melancholii, w ciągu której od ludzi uciekał…
W poufałem zupełnie gronie i gdy go nie wyciągano na słowo, bo to był najgorszy sposób dopytania u niego czegokolwiek, gdy sam się powoli rozgadał, opowiadał w sposób bardzo miły przygody ze swojego życia i służby. Znał ludzi bardzo wielu, w przyjaźni był z najznakomitszymi i ze stosunków z nimi pozostały wspomnienia daleko żywsze niż innym. Chwytał znać stronę życia i fizyognomii prawdziwszą i głębiej umiał wniknąć w charaktery. Ale te zwierzenia się jego półgłosem były rzadkie, ostrożne, bojaźliwe i lada najdrobniejsza przeszkoda, dysharmonijna nuta, niezręcznie wtrącone słowo… usta mu zamykało.
To też gdy kapitan mówić zaczął, milczało wszystko… bano się odetchnąć i słudzy nauczyli się chodzić na palcach.
Zamieszkawszy w Wierzbowni, przywiązał się tu i do starszych i do dzieci. Szczególniej też je lubił… i nas, cośmy naówczas dorastali.
Młodzież była dlań jakby przedmiotem ciekawych studyów, przedsiębranych widocznie z pewnym celem i myślą, bo szczególną zwracał uwagę na uczucia jej, na słowa, które objawić mogły żyjącą pamięć przeszłości kraju i obowiązków dla niego.
Z wyjątkiem tych nadzwyczajnych chwil rozbudzenia, rzadkiej rozmowy i uśmiechu Syruć prowadził życie samotne, zamknięte, spokojne i zwrócone więcej ku przeszłości niż ku teraźniejszości…
Mała gromadka ludzi zwabiała go czasem do dworu, od tłumu szczególniej wrzawliwego uciekał. W dniach imienin, w zapusty, w wigilią, pożegnawszy gospodarzów, wyjeżdżał gdzieś w okolicę i nie wracał, aż gdy się uspokoiło.
Dobyć z niego coś, gdy nie miał ochoty opowiadania, było niepodobieństwem…
Na zapytania odpowiadał ruszaniem ramion, składaniem ust dziwnem a naostatku pospieszną ucieczką z placu.
Ja miałem do niego dosyć szczęścia, ale nigdym go o nic nie pytał, mimo gorącej ciekawości… Chadzaliśmy razem na przechadzki w milczeniu, zbierali kwiatki, które lubił, patrzeliśmy siedząc w lesie na obalonych kłodach w zielone gąszcze, z po za których zachodzące niebo jaskrawo przebłyskiwało, i wracaliśmy do dworu czasem dopiero po dwóch godzinach medytacyi, rozmawiając nieco żywiej.
Kapitan mówił (gdy mu się na to zebrało) z pewnym słów doborem, z wolna, namyślając się, cicho i śledząc, jakie czynił wrażenie. Nie lubił, by mu przerywano.
Jak w innych rzeczach tak do kieliszka Syruć nie miał pociągu namiętnego, nie odmawiał ani wódki przed obiadem, ani wina dobrego nie wiele, – pijatyką zaś brzydził się niewymownie. Jednakże gdy wieczorem w małem kółku podano butelkę starego węgrzyna i małe do niej naparstki a lubownicy tego napoju, con amore, powoli sączyli go rozkoszując się, Syruć chętnie dotrzymał placu i… naówczas usta mu się rozwiązywały, przychodziła nawet wesołość i dowcip. – A nazajutrz powracał do swego mrukowstwa i, jakby się wstydził wczorajszego wywnętrzenia, smutny był i ponury. Już mu tego przypominać się nie godziło.
Wszystkie jego wspomnienia zwykle do jednej odnosiły się epoki – reszta życia już jakby nie istniała, zabytą była i osłoniętą – jeśli mówił to tylko o kościuszkowskiej… Wiedzieliśmy, że rok ten 1794 przeżył pomiędzy Warszawą a obozem – dla niego była to godzina jasna, jedyna godzina, w której wyczerpał wszystko, co życie dać może. – Z rzezią Pragi skończył się dlań ten żywot a rozpoczęło rozmyślanie i pokuta… Rok ten umiał na pamięć dzień po dniu, godzina po godzinie…
Ale też oprócz losów żołnierza i kraju, w tym roku pono rozstrzygnęły się losy jego serca i szczęścia nadzieje.
Przez dość długi przeciąg czasu widywałem Syrucia co kilka miesięcy. Nie zmienił się nic a nic, nie starzał, zawiądł tak, że już się zdawał jakky piękną mumią, zasuszoną na zawsze. Ja miałem czas skończyć szkoły i rozpocząć uniwersytet… byliśmy z nim teraz w najlepszej przyjaźni. W r. 1829 jadąc do Wilna, na parę dni wstąpiłem do Wierzbowni…. Kilka osób znalazło się tam właśnie, lecz z najpoufalszego kółka naszego…. Drugiego wieczora… gospodarz kazał przynieść po wieczerzy butelkę omszonego węgrzyna…. rozpoczęła się przy niej niezmiernie ożywiona gawędka.
Syruć był tego dnia w usposobieniu, w jakiem go nigdy nie widziałem jeszcze, uśmiechał się, fajkę po fajce nakładał i dowcipował, a miał właściwy sobie sposób podżartowywania, z cicha strzelał jak z za płotu konceptem i milknął. – Sam się nigdy nie rozśmiał, owszem przybierał minę człowieka jakby zifrasowanego niezmiernie.
Przytomni żartowali sobie z zakochanego pana Pawła, pan Syruć nawet dopomagał.
– A! co mi to dziwnego, że wy sobie ze mnie żartujecie, panie kapitanie – zawołał Paweł – taki sucharek, co się nigdy w życiu nie uśmiechnął do kobiety i w oczy jej nie spojrzał, któremu tez żadna kobieta nie uśmiechnęła się nigdy, co nie zna miłości tylko ze słuchu…. Syruć usta wydał.
– Tak pan sądzi? spytał.
– Nie inaczej. Zamilkł kapitan i popił.
Dopiero po północy odezwało się w nim, że mu zadano – jakby człowiekiem nie był, i winniśmy temu rozdrażnieniu nadzwyczajnemu, iż nam swoją opowiedział historyą pod najmocniejszem zapewnieniem zachowania jej w tajemnicy…. Ale – ale kapitan Syruć dawno już nie żyje….
Miałem później zręczność z innych źródeł dopełnić to, co mi o sobie opowiedział – i z tego stworzyło się następne opowiadanie… najzupełniej historyczne.
"Urodziłem się, mówił kapitan, w pamiętnym roku pierwszego podziału Polski…. Mogę powiedzieć, żem od kolebki żył tym jękiem, który gwałt popełniony wywołał. Być może, iż w innych kołach oswojono się wprędce z nieszczęśliwą dolą kraju, w ubogich szlacheckich dworkach na Litwie pamięć tego najazdu i niecnego sejmu Ponińskiego, który uprawnił zabory, – żyła ciągle obudzając oburzenie, żałość, pragnienie odwetu…. Rodzice moi mieli maleńką wioseczkę w Lidzkiem, na którą nas dwoje, siostra i ja, i dosyć długów było w dodatku. Szczęściem dla mnie, z przeszłości zostało nam koligacyi i krewnych majętnych wielu, a w owych czasach obowiązki krwi zupełnie inaczej były pojęte. Dzisiaj pękły te węzły nie obchodzące nikogo, naówczas nie ważyłby się najzimniejszy człowiek obojętności okazać dla uboższego krewniaka.
W tym świecie naszym szlacheckim, któremu tyle wad i przywar zarzucić można, pojęcie solidarności całego ciała było jeszcze silne i niezachwiane. Stanowiło ono potęgę. – Cała szlachta była jedną rodziną mocno związaną tysiącem węzłów krwi i połączeń. – Śmiało powiedzieć można, iż nie było dwóch rodzin szlacheckich, któreby się z bardzo dalekiego między sobą, powinowactwa wywieść nie mogły. Dla tego szlachcic, jadąc bodaj od Bałty do Gniezna, nie potrzebował nigdzie gospody, zajeżdżał wprost do dworu do pana brata, a gdzie nie znalazł szlachcica, zawracał do klasztoru lub na probostwo. I było rzeczą niesłychaną, by mu się gdzie drzwi zamknęły. Przez lat dwadzieścia można było krewnych nie widywać, prawie ich nie znać; gdy przyszła potrzeba się do nich odezwać, szlachcic zaprzęgał do kałamażki kobyłę i ruszał wprost do pałacu, pewien, że się go tam nie zaprą. Posadzono go tam w szarym końcu często, to prawda, lecz go krewny wyściskał i zrobił, co mógł, aby poczciwa krew nie przepadała.
Ojciec mój rodził się z Niesiołowskiej a rodzina to była można i senatorska… Wiedzieliśmy, iż miedzy żyjącym panem wojewodą a nami jest blizki krwi stósunek, i choć nigdyśmy go w życiu nie widzieli, gdy czas był już z domu mnie gdzieś dać dla nauki, ojciec wprawdzie jechać się zawahał do Wilna – ale list do pana Wojewody napisał, szczerze i otwarcie mu zeznając, iż mi wychowania, jakiegoby pragnął, dać nie może, zatem do łaski jego się udaje.
Czekaliśmy odpowiedzi, na której intencyą nieboszczka matka modliła się codzień…
Zwlekło się kilka tygodni, co na owe' czasy wcale dziwnem nie było, bo i poczty chodziły opieszale i ludzie pisać nie bardzo lubili. Okazało się też, że list ojca w Wilnie pana wojewody nie zastał.
Naostatek z wielką pieczęcią przyszła wyglądana odpowiedź. Pamiętam dobrze – iż ojciec ją na stole położył, nie bardzo spiesząc z rozpieczętowaniem, a matka odmawiała po cichu Zdrowaśki.
Gdy do czytania przyszło, okazała się daleko lepszą, niżbyśmy spodziewać się mogli. List był serdeczny, czuły, poczciwy, wojewoda cieszył się, że młody Syruć z synem jego prawie tego samego wieku wychowywać się może…
Radość była w domu wielka ale i kłopot nie mniejszy, bo do Wilna wyprawując należało dać przyzwoitą wyprawę. Krawcy, szewc, szwaczki miały wiele do roboty. Gdy wszystko było gotowe, pobłogosławiony przez matkę, spłakawszy się gorzko, siadłem z ojcem do bryczki i pojechaliśmy do Wilna. Biło mi serce ze strachu… łzami zachodziły oczy… nie wielem widział i słyszał, co się koło mnie działo, gdy ojciec wprowadził aa pokoje pana wojewody – lecz wszystko to przeszło wprędce, gdym głos posłyszał łagodny starego Niesiołowskiego i poczuł w mojej dłoni rękę przyjacielską jego syna, który mnie witał jak nieznanego brata.
Nie wiem, czy byli dumnymi dla drugich, to pewna, że dla mnie okazali się najlepszymi w świecie. W domu tym znalazłem rodzicielską troskliwość i serdeczność. Ojciec mój upłakał się z radości i wdzięczności. Na mnie nie zrobiło to może takiego wrażenia jak na nim, bo jako dziecko świat sobie wystawiałem w jasnych barwach, on znał go lepiej i zdziwił się znajdując lepszym, niż marzył.. Dom też Niesiołowskiego był pewnie wyjątkiem szczęśliwym.
Pańsko szlacheckie dwory tylekroć już opisywano, że je z tych tradycyi znają wszyscy; wojewody też do wielu innych był podobny. Polski żywioł zmięszany z francuzkim w nim panował; pierwszy mu dawał szlachetne podstawy, drugi ogładę i formy europejskie. Wojewoda nosił się jeszcze po polsku, ale mówił po francuzku wybornie i maniery miał ludzi wyższego towarzystwa. Sama pani głównie francuszczyznę tu szczepiła i trzymała. Dla tego i syn wychowywany był przez Francuza na wpół z Polakiem;
Tegoż dnia wzięto mnie na egzamin i okazało się, że moja pijarska francuszczyzna tak była śmieszna, iż ja z gruntu wykorzenić potrzebowano a nową na jej miejscu zasadzić.
Wychowywałem się tedy z panem Julianem, dogoniwszy go w nauce i jak on sposobiąc do stanu wojskowego. Ta tylko była różnica między nami, iż on miał jeszcze odbyć podróż po Europie i zatrzymać się dłuższy czas w Strasburgu a ja z woli ojca natychmiast wstąpić powinienem był do wojska. Pan Julian, z którym byliśmy w najczulszej przyjaźni, ciągnął mnie bardzo do tej podróży z sobą, pisał pono potajemnie do mojego ojca, aby na nią zezwolił, przecież ojcu się zdało podziękować a mnie kazać jechać do Warszawy.
Z listem rekomendacyjnym od wojewody dostałem się do pułku Działyńskiego, stojącego naówczas w stolicy. Przybyłem tu w najsmutniejszą godzinę, gdy pochlubnej ale daremnej walce król miał przystąpić do Targowicy…
Nie mógłem porównać ówczesnego stolicy stanu do świetnej powierzchowności jej w czasie sejmu czteroletniego, ale uderzył mnie nadzwyczajny smutek i pomięszanie na wszystkich twarzach… rozpacz, narzekania i gwałtowne rozdarcie narodu na dwa najzajadlej nieprzyjazne sobie obozy.
Co było w Warszawie patryotów najgorętszych dotychczas – na wieść o przystąpieniu króla do Targowicy uchodziło z przekleństwy i gniewem za granicę. Stronnictwo niby republikańskie, które na pozór dawnej wolności i praw bronić miało, z zajadłością chwytało władzę, używając jej na prześladowanie najokrutniejsze. Moskale, od których przez lat kilka Polska była odwykła, z szyderstwem, butą, naigrawaniem, odgróżkami zaciągali znowu do stolicy. Adherenci ich, poubierani w mundury rosyjskie, okryci orderami, otoczeni strażami obcemi, pysznili się na ulicach.
Ponieważ wojsko rozpuszczać w części, reorganizować i zmniejszać miano, trudno się nawet było dostać do niego i ja raczej wśliznąłem się do służby, niż do niej zostałem przyjęty. Stało się to po cichu, za wielką forsą i z niemałemi trudnościami.
– Nigdy może zwycięzka rzeczywiście partya nie obchodziła się okrutniej ze złamanymi na placu boju współziomkami, – jak Targowiczanie z krajem, nad którym z łaski wojsk rosyjskich zapanowali – począwszy od króla, którego pojono żółcią i wydarto mu wszelką władzę, aż do ostatniego żołnierza dano uczuć wszystkim, że Kossakowscy i Potocki mają za sobą poparcie cesarzowej Katarzyny.
Mnie, com się mało mógł wówczas zastanowić i sądzić, uderzało nawet nielitościwe to obchodzenie się z krajem.
W imię… wolności najstraszniejszy w świecie zapanował despotyzm.
Nie zdziwi się nikt, gdy się przyznam, że dwudziestoletni naówczas, w pierwszych chwilach po przybyciu do Warszawy, uszczęśliwiony mundurem, widokiem stolicy, nowemi tylą, przedmiotami i ludźmi mało zwracałem uwagi, za mało czułem, co mnie otaczało. Stopniowo potem ogarniała mnie trwoga i boleść..
Go dzień obijały mi się o uszy narzekania na panujących naówczas Targowiczan i obchodzenie się ich z krajem. Nawet dziecinny umysł uderzyła w końcu ta sprzeczność despotyzmu bezwględnego, który swobody republikańskie miał krzewić.
Strwożony król zupełnie bezwładny siedział na zamku, na listy impertynenckie Szczęsnego odpowiadając pełnemi względów stylizacyami swej kancelaryi. – Oddawali mu honory jenerałowie rosyjscy – ale Targowiczanie wcale się nie kryli z zamiarami bodaj detronizacyi…
Ten mięsopust oślepłych panów republikanów trwał tyle tylko, ile było… potrzeba Rosyi, aby na sobie nieprzyjaznych ludziach pomściła się za sejm czteroletni… Nie nazywano inaczej sejmu tego jak spiskiem, konstytucyi zamachem i rewolucyą,…
Nastąpił ów okropny sejm, na który króla prawie przemocą musiano wyciągnąć z Warszawy. Butni Targowiczanie znaleźli się wziętymi w matnia.
Krótka chwila panowania ich przeszła, Moskwa dała uczuć, że ona tu jedna rozkazuje i rozrządza. – Jak piorun padł na zdrajców wyrok nowego rozbioru kraju, którego oślepli do ostatka nie przypuszczali.
Było coś okropnego nawet dla najobojętniejszych, najmniej rozumiejących, co się działo w tym sejmie grodzieńskim – który Polskę dobijał… ale prawie, w tejże chwili, gdy na sesyi niemej podpisano wyrok na Polskę, rozbudziło się uczucie powszechne zgrozy, oburzenia, rozpaczy tak gwałtownej, iż nie można było wątpić, że za sobą bodaj niewczesny wybuch pociągnie.
Katastrofa ta przychodziła nadto świeżo po wspomnieniach czteroletniego sejmu, padała na gorące jeszcze, nieostygłe nadzieje, a towarzyszyło jej obejście się Moskali z krajem tak okrutne, iż wszystko, co żyło, jakby jednym głosem zawołało – Lepiej ginąć niż ścierpieć takie upodlenie i niewolę!
Nigdzie może wypadki te nie uczyniły takiego wrażenia jak u nas w wojsku… Mówiono ó rozpuszczeniu go, o uszczupleniu, o rozesłaniu po kraju, o gwałtownem wcieleniu do wojsk rosyjskich…
Pomimo nadzwyczajnej pilności władz rosyjskich – spisek się zrodził ze dniem rozbioru prawie… We wszystkich jedna myśl się powtarzała – powstanie… wojna… Nikt sił nie rachował, była konieczność ratowania honoru narodowego jeśli nie ojczyzny. Potrzeba było we krwi zmyć hańbę tych ludzi, co podpisali wyroki na własny kraj…
Jak drgnienie elektryczne przebiegło wszystkich…
"Miałem naówczas lat dwadzieścia dwa, nie mógłem więc być przypuszczonym ani do narad, ani do tajemnicy żadnej, ale dusza i sercem należałem do stowarzyszenia wszystkich moich kolegów, oczekujących tylko znaku do walki. – Nie wiem, czy dla Moskali widoczne były jakie przygotowania, dla nas zaś były one jawnemi…
W połowie marca już w Moskalach konsystujących w Warszawie znać było jakaś trwogę i nadzwyczajne środki ostrożności, przedsięwzięte dla utrzymania porządku w stolicy…
Mieszczanie chodzili chmurni, jakby się nie znając i nie poznając w ulicy a rzucając ku sobie jakiemiś porozumiewającemi się oczyma – między wojskowymi a nimi znalazły się niespodziane znajomości i przyjaźń nie bywała…
Stałem naówczas kwaterą przy Miodowej ulicy w domu Karasia, gdzie mi krewni Mańkiewicze dali pokoik na górze. – Stary Mańkiewicz zjechał był tu dla leczenia się na oczy, towarzyszyła mu żona, a że choroba była uparta, już rok tu przebywszy i nawyknąwszy do miasta, nie myśleli go opuszczać. Mań – kiewicz, stary szlachcic ale człek z głową i niepospolitemi darami umysłu… żył bardzo oszczędnie, po litewsku, żywił też i mnie z dobrego serca a bawił się tem, że o wszystkiem, co się działo, wiedzieć musiał. Ostrożnym był bardzo, żeby się nie narazić Moskalom, przecież obawę o siebie zwyciężał patryotyzm gorący i umysł żywy a niespokojny.
Stary chodził z zieloną, umbrelką nad słabemi oczyma, o kiju, bo był bardzo otyły, ale w domu usiedzieć nie mógł i od czasu, jak tu przybył, tyle porobił znajomości, iż o nowiny nie było mu trudno. A umiał ich dobywać z każdego tak zręcznie, iż sam śmiejąc się zapewniał: – Mój moci bodzieju! jak wezmę na konfesatę, powie mi nawet to, czego nie wie. I tak jest – tłumaczył się zaraz – tak jest, bo nie jeden raz powiedział mi człowiek rzecz taką, która dla niego była niezrozumiała a dla mnie wiele znaczącą.
Mańkiewicz najął był sobie cały ten dom (nie pałac tego imienia) a to dla tego, jak powiadał, że nie mógł znieść mieszkania z ludźmi, którychby nie znał i którzyby mu mogli chcieć kołki ciosać na głowie. – Nająwszy porozdawał i powynajmował mieszkania, których mu nie było potrzeba – ale już się tu panem czuł. Takim sposobem mnie się dostał pokoik, bo stary Mańkiewicz przypadał mi dziaduniem i bardzo ranie lubił. Mańkiewiczowie dzieci nie mieli… przy sobie, jedyna ich córka zamężna mieszkała na Litwie.
Nie było gorliwszego zbieracza wiadomości, wiadomostek i plotek i pamfletów i broszur nad starego Mańkiewicza. Oczy sobie dopsuwał, wpisując, co tylko dostał, do wielkiej książki, którą zawsze pod poduszką trzymał. W czasie Targowicy, czasu sejmu i teraz, cokolwiek się ukazało w Wiedniu lub wyszło z potajemnych drukarń w Warszawie, wszystko to mieć musiał…. Skąpy był trochę, ale na taki świstek nigdy nie żałował. Za Księgi rodzaju Targowickie zapłacił dukata, a choć odpowiedź na nie nie wiele była warta, talara i za tę dał dla kompletu. A że pamięć miał nadzwyczajną, wszystko to potem recytował jak pacierz.
Obok tego gorączkowego zajmowania się sprawami kraju, o którego losach nigdy nie rozpaczał, Mankie – wież miał obawę Moskala równie prawie silna jak patryotyzm. – Nie spodlił się nigdy przez nią, lecz dosyć dlań było widoku munduru zdaleka postrzeżonego, ażeby zamilkł, a w domu musiał się pozamykać i opatrzeć pod łóżkami, nim wodze puścił słowu___ Przytem jenerałom, oficerom a nawet foldweblom moskiewskim spotkawszy ich w ulicy ustępował z drogi i kłaniał się bardzo grzecznie.
Gdy się czasem żona z niego śmiała, odpowiadał cicho: – Taki system mój, mocia bdziko, taki system, djabłu świeczka… a tak! djabłu świeczka….
Za to w duszy nienawidził ich tem więcej, im 'niżej kłaniać się był zmuszony.
Jak dziś pamiętam, było to wieczorem dnia siedmnastego czy ośmnastego marca….. Czas był szkaradny, smagał wicher z mokrym śniegiem… na ulicę ani było wyjść, wróciłem zawczasu do domu. – Mańkiewicz mi był dał do przeczytania broszurę, którą sobie z rak do rąk potajemnie podawano – Nil desperandum, nudziłem się nad nią przy łojowej świeczce, gdy mnie na dół zawołano na wieczerza…. Jadaliśmy naówczas po litewsku zawsze wieczerzą z dwóch potraw złożoną, bo Mańkiewicz smaczno jeść lubił a babunia Mańkiewiczowa umiała doskonale kuchnią zarządzać. Półmisek woniejących zrazów stał już na stole, bok w bok z kaszą ze słoniną… a stary siedząc palcami bębnił po stoliku i nie jadł. Zamyślony był dziwnie. Jejmość też, z założonemi na piersiach rękami, zadumana, głową tylko rzucała, jakby się bijąc z myślami. Wszedłszy zaraz postrzegłem, że coś jest niezwyczajnego.
Od obiadu nie widzieliśmy się.
– Cóżeś asindziej na mieście słyszał? hę? zapytał Mańkiewicz.
– Na mieście? rzekłem – a no nic nowego!
– A widzialżeś kogoś? począł badać stary, zwolna już jednak przysuwając zrazy.
– Widziałem się z kilku towarzyszami.
– I nie mówili nic? Spojrzał na żonę….
– Nowego tak dalece nie słyszałem.
Mańkiewiczowie popatrzali na mnie jakby badając, czy nie taję się; zaczęliśmy jeść.
Znano z tego dziadunia Mańkiewicza, że plotki lubił, a w mieście nie zbywa nigdy na ludziach, co je noszą, zwłaszcza gdy się spodziewają, przy tej zręczności napić lub zjeść. Zrazy już były rozpoczęte, gdy chłopak oznajmił pana szambelana.
Pod tem nazwiskiem znany nam był staruszek, jeszcze za Augusta III. mianowany, dziś zubożały, żyjący nie wiedzieć z czego w mieście i odgrywający rolę pasożyta. Wcisnąć się on do wszystkich domów, gdzie go tylko jakokolwiek przyjmowano, zabawiał dykteryjkami, nadzwyczaj łakomie zajadał, podejmował się sprawunków, posyłek, przyjmował nawet małe podarki i winien był cały swój byt takiemu wysługiwaniu się między ludźmi. Wszystko winien będąc Sasom, nienawidził Moskali, przypisując ich intrygom odsunięcie od tronu dynastyi saskiej.
Stary szambelan nosił się naturalnie po francuzku i mimo wieku był galant dla kobiet, gadał nie bardzo do rzeczy, ale łatwo, wiele i tak, że się nieznajomemu człowiekowi zrazu mógł wcale dobrze wydać.
Przyjście szambusia o tej godzinie, choć w domu był poufałym gościem, miało swoje znaczenie. Wstrzymał się w progu niby strwożony tem, że zastał wieczerzą… lecz już Mańkiewicz krzesło dla niego do stolika ciągnął i o talerz wołał. Szambelan przepraszając zajął miejsce. Oglądał się bardzo ostrożnie.
– A cóż! zapytał Mańkiewicz.
– Najprawdziwsza prawda – zniżonym głosem rzekł szambuś, – niech co chcą gadają, ale tak jest! tak je t! Madaliński poszedł na Mławę ku granicy
. pruskiej… to nie ulega najmniejszej wątpliwości. – Alea jacta est!
Mańkiewicz w ręce plasnął i chwycił się za głowę, ja a żem się porwał ze stołka.
– Siedź! na Boga ukrzyżowanego! odezwał się stary, cicho, wartogłowie, ani mru mru!! Moskale teraz ściany świdrują, żeby co posłyszeć… twarzą ani słowem zdradzać się nie godzi.
Szambelan mówił dalej.
– Koło kwatery Igelströma formalny sejmik, kozacy latają, biegną, wracają…. w oknach światła, kilka karet przed domem. W zamku toż samo… Już wiedzą… myślę, że wojska wysyłają.
– Toż dopiero w Warszawie mieć będziemy czem żyć – rzekł Mańkiewicz – boć kiedy przed dwudziestu dniami, gdy jeszcze nie, było nic a już aresztowali Węgierskiego, Działyńskiego i Sierpińskiego, cóż dopiero teraz będzie. Powinniśmy się jak myszy tulić po norach, ja i z domu nie wychodzę…
Szambelan zajadał zrazy pilnie.
– Nie ma wątpliwości, począł z gębą pełną sosu, że trzeba być nadzwyczaj ostrożnym… szpiegów jak maku… Za mieszczanami chodzą, za wojskowymi, za każdym, co im się zda podejrzanym.
– Asindziej mi się pilnuj, na rany Chrystusowe, zawołał Mańkiewicz, bo uchowaj Boże słówko nieostrożne piśniesz… a uczepią się do ciebie, to mi jeszcze biedy na dom naciągniesz… gotowi i do mnie się chwycić…. A no! djabeł nie śpi!!
– To pewna, potakiwał szambuś, że w domu Igelströma, w loszkach siedzi już kilka, drudzy mówią kilkanaście osób… jeden Potocki nawet.
– Przepraszam dziadka – odezwałem się, – ja wcale paplać nie myślę, słowa nie powiem, ale to wcześnie zapowiedzieć muszę, że jeśli – przyjdzie do czego, nie będę ostatnim.
Mańkiewicz ugryzł się w kułak i dał mi znak milczenia.
– Cicho! odezwała się sama jejmość. Szambuś popatrzył z ukosa. – Zamilkłem. Oprócz tej nowiny o Madalińskim przybyły miał wiele innych do opowiadania po cichu a jedne od drugich były straszniejsze.
– I to nie ulega wątpliwości, dodał, że się przysposabiają w mieście jakieś okropności… Moskale odgrażają się, że w pień wytną nas. Mają arsenał opanować, wojsko rozbroić.
Uśmiechnąłem się.
– Czyżbyśmy się tak dali bez oporu im wziąć? zapytałem.
– A milczże, zaklinam! – stukając o stół ręką, przerwał stary – chłopak chodzi, słucha może podedrzwiami a ty głos podnosisz jakby naumyślnie. – Powie dyskursywe stróżowi, stróż łajdak szpieg… to nie ulega wątpliwości. Z oczów mu patrzy źle… a dom zgubić łatwo, mogą; nas wszystkich wywieść na Sybir.
Przestraszony zamilkłem dając sobie słowo, że ust nie otworzę. Szambelan wciąż szeptał, lecz z nadzwyczajną ostrożnością i, gdy chłopak wchodził, natychmiast rozmowę zmieniał, zwracając ją na nabożeństwo u Kapucynów.
Wieczór przeszedł na komentowaniu tych wiadomości i konjekturach najrozmaitszych… starzy, zobaczywszy mnie milczącym, rozgadali się szeroko, tak żem się dowiedział niespodzianie wielu szczegółów dla mnie ciekawych, o których wprzódy wyobrażenia nie miałem.
Szambelan i stary wtajemniczeni byli doskonale w roboty emigracyjne Kościuszki, Potockich i Kołłątaja, wiedzieli o bytności Zajączka w Warszawie, którego Igelström z rąk wypuścił, o spisku szerzącym się po całym obszarze dawnej Polski.
Mańkiewicz był tego zdania, iż trzeba mu było dać dojrzeć dobrze i że Madaliński wyrwał się zawcześnie, tak że przepadnie i cała praca w łeb weźmie, bo ludzie nieprzygotowani.
Szambuś nie podzielał tego zdania.
– N a miły Bóg, albo teraz lub nigdy, – rzekł kończąc kaszę, którą mu gospodyni nakładała bez miłosierdzia na talerz… wojsko całe już wie, co ma czynić. Obywatelstwu dano znać przez ludzi zaufanych; później, gdyby rozbroili resztki żołnierza, powstanie jużby się nie miało o co oprzeć.
U nas zresztą, jak tylko czas dać do rozmysłu, spełznie wszystko na niczem.
Rozeszliśmy się późno a Mańkiewicz jeszcze na dobranoc powtórzył mi, żebym się miał na baczności, bo na pułk Działyńskich Moskale szczególniej mieli oko…
Jak świt byłem w naszych koszarach…
Tu już po twarzach poznałem, że wiadomość o Madalińskim nie była fałszywą… Oficerowie chodzili niespokojni, szeptano między sobą, naradzano się z żołnierzami, działo się coś tajemniczego i widocznie nadzwyczajne rzeczy gotowały. Jako jeden z najmłodszych nie nabijałem się, aby należeć do narad, bobym nie bardzo wiedział, co i radzić – lecz z rozmów przekonałem się, że mi ufają, i rachują na mnie.
Koszary otoczone były szpiegami… musieliśmy się mieć na nadzwyczajnej baczności, aby nie zdradzić, żeśmy już coś wiedzieli i przysposobili do czegoś.
W ulicach tego dnia uderzał widok szczególny, ludzie silili się jawnie na to, aby nie okazać po sobie, iż wyszli z karbów powszedniego życia, a ruchy ich, wejrzenia, chód… wszystko zdradzało, iż coś niezwykłego się stało i opanowało umysły… Około Igelströma ruch był wcale nie tajony, adjutanci latali, posłańcy chodzili do zamku, od króla przyjeżdżali jenerałowie, hetman przybył i siedział godzinę… Z ratusza ściągano urzędników.
Z każdym dniem rósł ten niepokój Moskali, którzy jednak dla niepoznaki przechodzili przez miasto z muzyką, mustrowali się, konno pląsali po ulicach…
W kilka dni potem zaczęto przebąkiwać o nowych aresztowaniach, mówiono nawet o takich, które do skutku nie przyszły. Jakieś imiona wprzódy nie znanych ludzi krążyły z ust do ust miedzy nami, Aloego, ks. Majera, Kapostasa, Kilińskiego…
Mańkiewicz widocznie przy mnie się nie chciał rozgadywać, bo się bał mojej goryczki młodzieńczej… marł ze strachu razem i z ciekawości, co też to będzie.
Tak dożyliśmy do ostatnich dni marca… z każdym dniem ostrzejsza policya, dozór, szpiegi czyniły życie nieznośnem.
Pomimo tych nadzwyczajnych ostrożności, aby się Warszawa nie dowiedziała ani o losie Madalińskiego ani o tem, co się w kraju działo, mimo że każdego przyjeżdżającego przetrząsano na rogatkach i brano na konfesaty… że po miejscach publicznych nikt się ust otworzyć nie ośmielił – akt powstania krakowskiego dnia 24 marca w kilka dni później już był wiadomym w Warszawie…
Ktoby nie wiedział o tem, mógł się domyśleć po twarzach mieszkańców. rozpromieniały oblicza… rozjaśniły się czoła…
Mańkiewicz cały dzień chodził po pokoju pogrążony w myślach. Nie wiedząc, czy już dostał języka, z rana przybiegłem do niego z koszar i na ucho mu szepnąłem.
– Jenerał Kościuszko w Krakowie! powstanie narodu ogłoszone… Lud z kosami, mieszczanie, żydzi, tłumem się garną do wojska!
– Cyt! milczałbyś – odezwał się stary – wiem, ale potrzymaj język za zębami! wszystko wiem… kto ci powiedział?
– Całe miasto, wojsko, lud wiedział, wszyscy…
– I cóż? spytał stary…
– Niech pan przez okno popatrzy… to na czołach przeczyta, co myślą,…
– A tak! to rozumnie! to ślicznie – począł gderać staruszek… napiszcie sobie na czole wielkiemi literami, żeby Moskale wyczytali, co myślicie, i wiedzieli, co robić…
– Cóż oni nam zrobią – rzekłem – ich garść a nas będzie krocie…
Ścisnął mnie za rękę…
Już mi trudno było na miejscu usiedzieć, pobiegłem do koszar.
Trzeba było widzieć niecierpliwość żołnierzy i oficerów. ledwie w miejscu spokojnie mogli usiedzieć…
Wieczorem w teatrze zapowiedziano: Krakowiaków i Górali…
Sztuce dosyć było jednego nazwiska" Krakowiaków".. ażeby tłumy ściągnęła. Dowiedzieliśmy się tez, Że Igelström przeczytawszy afisze natychmiast posłał, aby sztukę zakazać, i że marszałek Moszyński na prośbę Bogusławskiego pojechał sam do jenerała przedstawić mu, iż sztuka była najniewinniejszą w świecie a zakaz niepotrzebnieby drażnił…
Afisze pozdzierane rano, znowu się pokazały po południu, kto tylko miał grosz w kieszeni; biegł do teatru. Sala była przepełnioną, napchaną, nabitą a – jakby na szyderstwo, w orkiestrze umieszczono muzykę wojskową rosyjską, która przygrywać miała.
Wprawdzie z wyższego świata mało kto na teatrze był dnia tego, ale mieszczan, kupców, młodzieży, wojskowych tłumy. Gdy muzyka rosyjska zagrała Krakowiaka a pary poubierane po krakowsku ukazały się na scenie i tańczący przyśpiewywać zaczęli, teatr mało nie runął od oklasków. Uniesienie nadzwyczajne objęło wszystkich, śmiali się i płakali. Aktorowie, powtarzając najniewinniejsze zwrotki piosenki, umieli im nadać takie znaczenie, iż ci Krakowiacy przedstawiali nam nie to, czem byli na scenie, ale ów lud krakowski, co w tej chwili z Kościuszką szedł pod Racławice… Samo imię Krakowa było jakby hasłem tajemniczem, ludzie sobie nieznani zupełnie powtarzali je po cichu ściskając się za ręce.
Widocznem było, że jednem uczuciem drgały te wszystkie piersi. Uśmiech migał na ustach, łzy stały na oczach, dłonie paliły się.
Spojrzałem po sali, cała była jednaką, zapał ogarniał loże, parter, paradyż… ściśnięty tłum.. Gdzieniegdzie tylko twarz blada obcego widocznie człowieka, strwożona, pomięszana wydawała, że zrozumiał niemy język tych, co go otaczali.
Słówkiem nikt się nie zdradził – lecz najmniej baczny postrzegacz wyczytałby ze źrenic tych ludzi, czem pierś była przepełniona. Posłuszna muzyka rosyjska grała od ucha i tak wyśmienicie, jakby wiedziała, co dziś krakowiaki znaczyły.
Przed kilku dniami wprzódy i ja zostałem wtajemniczony w przygotowania. Nie wiedziałem wprawdzie śni godziny, ani terminu, ale że się w Warszawie coś gotowało, miałem wiadomość, bo mnie kilka razy użyto do odniesienia kilku słów, nie bardzo zrozumiałych, majstrowi Kilińskiemu, temu samemu właśnie, którego podejrzywając Igelström wołał do siebie i rozmówiwszy się z nim puścił wolno.
Stojąc w teatrze na parterze, o kilka kroków od siebie postrzegłem mojego pana majstra, który oczy ociera….
Pięknej postawy mężczyzna, twarzy bardzo urodziwej, miał raczej szlachecką fizyognomią niż rzemieślnika. – Wąs zawiesisty, podgolona głowa, wyraz męztwa i energii zwracały nań oczy mimowolnie…. Spojrzeliśmy na siebie, Kiliński dał mi znak, jakby po teatrze chciał mówić ze mną. Całe to przedstawienie upoiło nas, wychodząc znaleźliśmy się razem. Dopóki tłum wypływający z teatru nas otaczał, nie mówiliśmy do siebie nic, dopiero na Starem mieście, gdzie już puściej było, Kiliński zatrzymał się.
– Mój poruczniku, rzekł, już to wam Działyńszczykom wierzę jak samemu sobie… nie ma co w bawełnę dla ciebie obwijać. Czas płaci, czas traci. Może lada moment przyjść taki, że i my im krakowiaka zagramy… cha! cha…. Trzeba, by wszystko było w pogotowiu, a te… moci panie – pilnują nas, że się ruszyć nie można…. Ciągłej trzeba komunikacyi między nami… a tu szpiegi nam na pięty następują..
– Więc cóż, szanowny obywatelu? o co idzie? rzekłem – jutrom gotów do usług.
– To ja wiem, odparł Kiliński, ale idzie o to, ażeby nie przewąchali i żeby ich zmylić…. Jeśli z was którego pochwycą, choćby acana dobrodzieja, szkoda – rąk i pałaszów nie będzie za wiele… zadumał się pan Kiliński – i rozśmiał.
– Tylko mi, kochany poruczniku, nie myśl, dodał, żeby płocho z tego korzystać, iż cię muszę poznać z piękną dziewczyną.
Na te słowa osłupiałem.
– Cóż to ma znaczyć? spytałem.
– A tak! nie ma rady, choćbyś dwa razy na dzień na umizgi chodził, Moskale się tem nie… zgorszą ani zadziwią, a jak do mnie raz przyjdziesz…. do kozy nas wpakują.