- promocja
- W empik go
Warszawianka. Od zmierzchu do świtu - ebook
Warszawianka. Od zmierzchu do świtu - ebook
Karnawał 1894 roku. Warszawa bawi się w najlepsze. Każdego dnia w wielkich salach i domach prywatnych odbywają się przyjęcia, rauty i maskarady. Matki robią wszystko, aby znaleźć odpowiednich mężów dla córek, a ojcowie liczą ruble przeznaczone na posagi. Radosny nastrój przerywa morderstwo. W trakcie balu w Resursie Obywatelskiej, ginie Józefina Majerowa, wyrocznia w sprawach mody oraz autorka rubryki towarzyskiej w jednej z warszawskich gazet. Zabójca zniknął w tłumie gości, nie zostawiając śladów. Młody sędzia śledczy, Jerzy Szuster, robi wszystko, aby rozwikłać sprawę dziwnej zbrodni. Pomaga mu w tym radca tytularny, Aleksander Woronin. Niestety, wysiłki śledczych nie przynoszą efektu. Nikt nie zna tajemnic zmarłej dziennikarki, motywy zbrodni są niejasne, zeznania świadków wykluczają się wzajemnie, podejrzani mają żelazne alibi, a jedynym dowodem rzeczowym jest stłuczona butelka. Wygląda na to, że w krwawej układance brakuje najważniejszych elementów. Tymczasem ktoś zabija kolejną osobę…
Co łączy dwie z pozoru różne ofiary? Czy rozwiązania zagadki należy szukać w teraźniejszości, czy może w zamierzchłej przeszłości? Jaką rolę w sprawie odgrywa Leontyna Rapacka? Czy pierwsze śledztwo Jerzego Szustra ma szanse zakończyć się sukcesem?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8329-624-1 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
GRUDZIEŃ 1863 ROKU
Uciekinier wstrzymał konia i starając się opanować drżenie ciała przemarzniętego do szpiku kości, wytężył słuch. Cały zgiełk bitwy – pokrzykiwania kozaków, huk wystrzałów i wizg kul, wołanie o pomoc i jęki rannych, a potem odgłosy bezładnego odwrotu polskiego oddziału oraz rosyjskiej pogoni – wreszcie ucichł. Wokoło szumiał zasypany śniegiem las.
Kurczowo ściskając wodze, obejrzał się za siebie: wiódł drugiego wierzchowca, a przytulony do jego grzywy mężczyzna z trudem utrzymywał się w siodle i trawiony gorączką, mruczał coś niezrozumiale.
Zaspy stawały się coraz większe i zmęczone zwierzęta z trudem przedzierały się przez dzikie ostępy. Wycieńczony uciekinier zsiadł z konia: musiał przejść choć kawałek, aby nie zasnąć.
Zaczynał tracić nadzieję. Ganił się za to nieustannie i w końcu, aby całkowicie nie popaść w zwątpienie, zaczął modlić się do Najświętszej Panienki; jeśli ktoś mógł ich uratować, to tylko ona. Musiała mieć wobec nich jakieś plany, skoro nie pozwoliła, aby utopili się w Wiśle, jak ich towarzysze walki. Skoro pomogła im umknąć kozackiej pogoni.
Ranny wykrzyknął coś w malignie.
W oddali rozległo się przeraźliwe wycie. Po chwili do pierwszego wilczego głosu dołączył drugi, wreszcie trzeci i czwarty. Wierzchowiec nerwowo zastrzygł uszami, a uciekinier zmartwiał. Co prawda, miał broń, ale cały proch zamókł, kiedy wyciągał rannego towarzysza ze sterty trupów leżących na brzegu Wisły. Szablę stracił jeszcze w bitwie.
Z rozpaczą wsłuchiwał się w skowyt, który mógł im zwiastować potworną śmierć, kiedy nagle uświadomił sobie, że dobiega go jeszcze inny odgłos – swojskie szczekanie podwórzowych psów.
***
Nie wiedział, jak długo trwała wędrówka, ale był już środek nocy, kiedy ujrzał pierwsze zabudowania. Wjechał w długą wierzbową aleję. Rosochate drzewa przybierały w ciemności dziwne, często przerażające kształty, ale on nie czuł strachu, tylko lekkość w sercu. Wyraźnie widział stary dwór, w którym jego przyjaciel osiadł po śmierci ojczyma. Nigdzie nie było żywego ducha, nawet kiedy podjechali pod samo wejście.
Uciekinier zeskoczył z konia tak zręcznie, jakby cudem odzyskał siły, zaczepił wodze obu wierzchowców o żerdź wystającą z płotu, a następnie trzema susami pokonał schody i załomotał w drzwi.
Odpowiedziała mu cisza. Nie namyślając się, zaczął uderzać znowu, tym razem bezładnie i nieprzerwanie. Wreszcie usłyszał odgłos ciężkich kroków.
– Kto się tłucze po nocy?! Gadaj, bo strzelam!
– Ambroży? – Choć był półprzytomny, rozpoznał głos najstarszego sługi we dworze. – Powiedz panu...
– To panicz?! – zapytał z niedowierzaniem służący. – Wszelki duch Pana Boga chwali! Jasiek, leć budzić pana!
Ktoś, tupiąc głośno, pobiegł w głąb domu, zaś Ambroży jeszcze przez chwilę mocował się z zamkiem. Wreszcie drzwi stanęły otworem; uciekinier natychmiast poczuł przyjemne ciepło idące z wnętrza, przymknął oczy.
– Proszę wchodzić – ponaglił służący, przyświecając mu lampą naftową.
– Nie jestem sam...
Nie zdążył dokończyć, kiedy usłyszał skrzypienie drewnianych schodów, a po chwili w sieni pojawił się młody postawny mężczyzna owinięty szlafrokiem.
– To ty?! – zapytał, podnosząc lampę. – Skąd się wziąłeś? – Spojrzał na jego poszarpany, uwalany krwią kożuch i zaraz dodał cicho: – Byłeś nad Wisłą?
– Tam. – Drżącą ręką wskazał za siebie; przy koniach już kręcili się ludzie. – Tam jest... ranny... ratuj go, proszę... – Kurczowo chwycił dłoń przyjaciela.
– Dajcie go tutaj! – Gospodarz uwolnił się z uścisku i wyjrzał na zewnątrz. – Ambroży, wołaj Genowefę.
– Nie trzeba wołać, już jestem. – Siwowłosa ochmistrzyni dreptała pospiesznie w ich kierunku, a kiedy dotarła, pochyliła się nad rannym, którego dwaj służący wnieśli do domu. – Szybko do izby przy kuchni. Pan też pójdzie z nami. – Spojrzała na uciekiniera. – Trzeba sprawdzić, czy wszystko dobrze i koniecznie pana rozgrzać. Gorące mleko z miodem będzie w sam raz. Idziemy! Proszę się nie ociągać.
– Idź – mruknął gospodarz. – Genowefa nigdy nie powtarza dwa razy. A ja zajrzę do matki, bo niedomaga. Potem porozmawiamy.
Kiwnął głową i z trudem powlókł się za służbą. W kuchni pachniało świeżym chlebem. Przełknął ślinę, przypominając sobie, że ostatni raz jadł kilka godzin przed bitwą. Nagle zakręciło mu się w głowie, ciężko opadł na pierwsze z brzegu krzesło i natychmiast stracił pewność, czy to wszystko, co dzieje się wokół niego, jest jawą, czy już snem.
W pomieszczeniu panował rozgardiasz, jacyś ludzie biegali we wszystkie strony, wykonując polecenia Genowefy, która komenderowała nimi niczym generał.
Nagle zorientował się, że ktoś – chyba Ambroży – zamierza ściągnąć z niego kożuch; przez chwilę opierał się z obawy, że znowu dopadnie go mróz, ale kiedy uświadomił sobie, że nocna wędrówka nareszcie się skończyła, ustąpił. Od gładko uczesanej rumianej kobiety dostał kubek gorącego mleka. Ambroży chciał dać mu gorzałki, ale ochmistrzyni, która akurat wyszła z sąsiedniej izby, aby zażądać kolejnego wiadra ciepłej wody, stanowczo zaprotestowała.
– Żyje? – Z trudem wydusił z siebie pytanie.
– Żyje. – Starsza kobieta dobrotliwie poklepała go po ramieniu. – Szybko się wyliże.
– Bogu dzięki – szepnął, a potem głowa opadła mu na blat stołu i zasnął kamiennym snem.
***
Obudziły go czyjeś kroki. Uniósł głowę i potarł oczy, zanim jeszcze całkowicie oprzytomniał; kudłaty kożuch, którym był okryty, zsunął się na ziemię. A on, za żadne skarby świata, nie umiał przypomnieć sobie, gdzie jest i skąd właściwie się tu wziął. Najpierw wydawało mu się, że nadal brnie przez leśne ostępy, ale przyjemne ciepło wionące od kaflowej kuchni rozwiało senne majaki.
Rozwarł powieki, rozejrzał się wokoło i wtedy przypomniał sobie przywitanie w domu przyjaciela. Jeszcze raz podziękował w myślach Najświętszej Panience za to, że prawdziwa przyjaźń umie przetrwać wszystko. Nawet różnicę poglądów i awanturę o kobietę.
Usiadł prosto. Z sąsiedniej izby, przez szparę w drzwiach, sączyło się światło. Słyszał też przyciszone głosy. Nie mógł zrozumieć słów, ale i tak odetchnął z ulgą; skoro Genowefa rozmawiała z kimś tak spokojnie, rannemu nie mogło grozić niebezpieczeństwo. Przynajmniej na razie.
– Obudził się panicz? – Do kuchni znowu zajrzał Ambroży. – Posłałem łóżko na górze, będzie wygodniej. A mus dobrze odpocząć po takiej drodze.
Bardziej od snu potrzebował tytoniu. Nie miał w ustach papierosa od wielu dni i czuł, że jeśli zaraz go nie dostanie, na pewno oszaleje.
– Macie może co zapalić? – zwrócił się do służącego.
– A juści – odparł Ambroży i wyciągnął z kieszeni płócienne zawiniątko, w którym znajdowały się robione samodzielnie skręty i zapałki. – Niech panicz bierze, ile potrza.
– Wyjdę na zewnątrz, jeśli pozwolicie.
– Tu zaraz, z korytarza są tylne drzwi. – Ambroży wskazał mu drogę.
Podniósł się z krzesła i przez chwilę stał w bezruchu, próbując zapanować nad słabością i drżeniem nóg. Włożył kożuch i ruszył za służącym.
– Zaraz wrócę – powiedział, kiedy wyszedł do ogrodu zasypanego śniegiem.
Świt musiał być blisko, ponieważ niebo zaczynało się przejaśniać, ale mróz nadal nie odpuszczał. Uciekinier wzdrygnął się z zimna i stawiając kołnierz okrycia, pomyślał, że na szczęście zaraz wróci do ciepłego domu.
Wyciągnął papierosa z zawiniątka i zapalił. Zaciągnął się łapczywie, aż po samo dno płuc, a potem, wolno wydmuchując dym, rozejrzał się dokoła. Róże, które były niegdyś dumą matki gospodarza, rosły do tej pory i zostały na zimę szczelnie owinięte słomą. Tak samo jak liczne drzewa owocowe.
Zaciągnął się jeszcze parę razy, a potem podszedł do płotu, aby zerknąć na podwórze. Nie miał żadnych złych przeczuć, ot po prostu zamierzał sprawdzić, czy wszystko wygląda tam, jak przed laty.
Wystarczył jednak rzut oka, aby cofnął się i ukrył za węgłem. Wyrzucił wciąż tlącego się papierosa w śnieg, wstrzymał oddech i wyjrzał jeszcze raz.
Przed wejściem do dworu działo się coś niepokojącego.WARSZAWA,
STYCZEŃ 1894 ROKU
ROZDZIAŁ I
1.
Tego wieczoru Krakowskie Przedmieście nieodparcie przywodziło na myśl zaczarowaną krainę z baśni pana Andersena. Z nieba sypały się ciężkie płatki śniegu zamieniające drzewa w rzeźby o fantastycznych kształtach. Osiadały na latarniach oświetlających pokryte puchem chodniki oraz na dachach, balkonach i parapetach okolicznych budynków. Ulice stawały się coraz mniej przejezdne.
W okolicach placu Zamkowego panował jednak ożywiony ruch, słychać było parskanie koni i pokrzykiwania woźniców. Powozy, żłobiąc koleiny w gęstym pośniegowym błocie, wolno sunęły w kierunku Resursy Obywatelskiej, gdzie tego wieczoru odbywało się jedno z najwspanialszych wydarzeń karnawału – bal charytatywny zorganizowany przez Warszawskie Towarzystwo Dobroczynności; tym razem zbierano pieniądze na przytułek oraz dla rzemieślników i robotników fabrycznych.
Karety, jedna po drugiej, zatrzymywały się przed majestatycznym rozświetlonym budynkiem. Lokaje odziani w świąteczne liberie rzucali się do drzwi pojazdów i kłaniając się uniżenie, otwierali je na całą szerokość. Goście – mężczyźni w płaszczach z najlepszej wełny i cylindrach oraz damy otulone futrzanymi etolami – starali się uciec jak najszybciej przed wilgotnymi drobinami czepiającymi się odzieży i niszczącymi finezyjne koafiury.
Na szczęście drzwi do budynku chronił ganek wsparty na kolumnach, a w holu wyłożonym marmurami można było się ogrzać i przy pomocy służby zdjąć okrycie oraz kalosze. Znajomi witali się ze sobą – szmer rozmów z każdą chwilą przybierał na sile – a z góry dobiegała nieprzyjemna dla uszu kakofonia: orkiestra stroiła instrumenty, co oznaczało, że zabawa rozpocznie się lada chwila.
Wyłożone dywanami schody wiodły do sali balowej, gdzie przed wejściem, w zastępstwie sędziwego prezesa Lubomirskiego, gości witał „król kolei żelaznych” Jan Gottlieb Bloch wraz z dostojną małżonką, Emilią z Kronenbergów. Salę balową Resursy powszechnie uważano za jedną z najpiękniejszych w mieście. Zaraz po przekroczeniu progu można było podziwiać jej wielkość: składała się z dwóch sąsiadujących ze sobą wysokich pomieszczeń połączonych kolumnadą i miała aż dwa rzędy okien, większych i mniejszych, przedzielonych ozdobnym fryzem. Wnętrze rozświetlały kute żyrandole: płomienie gazowych lamp skrzyły się w kryształowych lustrach, którymi hojnie ozdobiono ściany, potęgując tym samym wrażenie przestrzeni.
W srebrzystych taflach odbijały się sylwetki dam wystrojonych w wydekoltowane suknie i obwieszonych kosztowną biżuterią, młodych panien w skromnej bieli i pastelach, z kwiatami we włosach oraz eleganckich mężczyzn we frakach. Pomiędzy grupkami gości krążył znany warszawski wodzirej Żukowski, którego dawało się rozpoznać z daleka po przypiętym do ramienia pęku wielobarwnych wstążek; mistrz ceremonii nie mógł wręcz odpędzić się od kawalerów proszących go o przedstawienie ich wybranym pannom – a przede wszystkim groźnym matkom. Zarumienione dziewczęta, z trudem kryjąc ekscytację, wpisywały do karnetów nazwiska przyszłych danserów, a opiekunki, uspokojone ich powodzeniem, zajmowały miejsca na krzesłach ustawionych tuż pod ścianami.
Wodzirej klasnął w ręce, a kiedy zapadła cisza, wydał tancerzom kilka komend i skłonił się nisko przed najmłodszą córką państwa Blochów.
Salę zalały dźwięki walca. Pierwsze pary zaczęły wirować w jego rytm; szybko dołączały do nich kolejne i kolejne.
Bal w Resursie Obywatelskiej właśnie się rozpoczął.
2.
Czas mijał i zabawa trwała w najlepsze. Zewsząd dobiegał gwar podnieconych głosów. Przetańczono już dawno walca, przetańczono kontredansa, a następnie kolejnego walca, aż wreszcie pary, pod czujnym okiem zaaferowanego wodzireja, zaczęły ustawiać się do mazura, który miał być ostatnim tańcem przed kolacją.
Dwie damy w wieku balzakowskim – krągła blondynka z rumieńcami i szczupła szatynka z wąsikiem – rezydowały pod ścianą, śledząc wzrokiem córki, które, wraz z zaakceptowanymi przez nie partnerami, wędrowały właśnie na parkiet.
– Moja Lola jest taka zdolna – westchnęła z rozczuleniem blondynka, nie spuszczając zachwyconego spojrzenia ze swej latorośli. – Metr, który dawał lekcje, nie mógł się jej nachwalić. Mówił, że pląsa niczym nimfa. Ale zaraz... co tam się wyprawia?
Ku zgrozie i oburzeniu obu dam, okazało się, że żadna z dziewcząt nie zatańczy mazura w pierwszej ósemce.
– Kogo wybrał? – zapytała szatynka, podnosząc do oczu lorgnon i mierząc Żukowskiego wzrokiem pełnym potępienia.
– Blochównę – oświeciła ją przyjaciółka. – Hrabiankę Górską... Ta trzecia to chyba panna Osnowska... starsza pasierbica Rapackiej. Czwarta... Już wiem! Panna Boguszówna... prowincjonalna piękność, którą ojciec zwiózł na karnawał. Piąta to Siemaszkówna, córka doktora, a pozostałe...
– Blochównę i hrabiankę, rozumiem – przerwała jej rozmówczyni. – Ale Osnowska i te dwie pozostałe? Od dawna powtarzam, że towarzystwo schodzi na psy.
– Siemaszkówna całkiem ładna, choć podstarzała... Ponoć ojciec nie zamierzał wprowadzać jej do towarzystwa, ale profesorowa Pytlasińska uparła się, że jeszcze trochę i nikt dziewczyny nie zechce – kontynuowała blondynka. – A Boguszównę ojciec zabrał do Warszawy, a nie do Moskwy, bo przestraszył się cholery. Jak znajdzie odpowiedniego zięcia, da dziewczynie nawet siedemdziesiąt tysięcy posagu. – Westchnęła zazdrośnie, gdyż jej córka nie mogła liczyć nawet na jedną trzecią tej sumy. – Dorobił się podobno na gorzelniach i tartakach.
– Połowa tej sali to desant z prowincji – oświadczyła z przekąsem brunetka, na której bogactwa nie robiły wrażenia. – I wszystkim śni się pierwszorzędna partia.
Skoczna melodia wypełniła salę, więc damy zamilkły i zaczęły uważnie śledzić wzrokiem tancerzy. Niedługo później, kiedy przekonały się, że ich córki radzą sobie doskonale nawet w trzeciej ósemce, rozszerzyły pole obserwacji.
A było na kogo popatrzeć, gdyż tego wieczoru w Resursie Obywatelskiej zebrał się kwiat Warszawy; przybyły rodziny najbardziej zaangażowanych członków Towarzystwa Dobroczynności, czyli książęta Lubomirscy i Czetwertyńscy, zaś rezydentów pokoju karcianego zaszczycił wizytą sam hrabia Gucio Potocki z Jabłonny.
– O, to chyba Prus – ożywiła się nagle blondynka. – Widzisz?
– Zawsze przychodzi, przecież należy do Towarzystwa – odparła ciemnowłosa dama, od niechcenia zerkając na sławnego pisarza.
– Znasz tę jego Lalkę? Ponoć bardzo zajmująca lektura.
– A gdzież tam zajmująca, straszliwie się wynudziłam. – Szatynka zmarszczyła nos. – Czyta się jak anonse reklamowe w „Kurierze Porannym”. Albo Przewodnik po Warszawie. Ten stary, Gomulickiego. Ale i tak, to lektura nie dla panienek – zakończyła surowo.
– Zaraz, zaraz! – zainteresowała się jasnowłosa, która w jednej chwili straciła zainteresowanie literackimi gustami koleżanki. – Czy ta przy wejściu, to aby nie Leontyna Burzyńska?
– Gdzie? – Jej towarzyszka podniosła do oczu lorgnon i uważnie zlustrowała młodą damę, która może i nie była wybitną pięknością, ale przykuwała uwagę zgrabną figurą i ruchami pełnymi gracji. – Tak, to ona... Co też na siebie włożyła? – dodała ze zgrozą, wskazując na suknię Burzyńskiej uszytą z granatowej koronki i białego jedwabiu. – Ani śladu turniury. I nawet bez trenu.
– Turniury dawno wyszły z mody – przypomniała jej szeptem blondynka, która nie miała wątpliwości, że żadna z toalet pani Burzyńskiej nie znalazłaby uznania w oczach przyjaciółki, nawet jeśli byłaby pożyczona od samej księżnej Lubomirskiej. Cóż, sroga dama liczyła kiedyś, że bogaty młody wdowiec zainteresuje się jej najstarszą córką. Niestety nic nie wyszło z tych planów, gdyż Janusz Burzyński pozwolił omotać się własnej kuzynce. I – zdaniem wielu – marnie na tym wyszedł.
– Moda modą, ale istnieje coś takiego jak przyzwoitość. Nie powinna wcale tu przychodzić.
– Najwyraźniej matka jej nakazała – odparła spokojnie jasnowłosa. – Wiesz dobrze, że Amelia trzęsie całą rodziną.
Muzyka przycichła, więc panie rozejrzały się po sali, aby sprawdzić, co dzieje się z ich córkami. Szybko jednak uznały, że wszystko jest w najlepszym porządku i powróciły do przerwanej konwersacji.
– Ona nie ma wstydu za grosz. – Ciemnowłosa dama znowu wbiła wzrok w Burzyńską. – Wspomnisz moje słowa.
Tymczasem pani Leontyna, bawiąc się od niechcenia wachlarzem z białych piór – takich samych jak te, które wpięła w popielate loki – witała się ze szczupłym mężczyzną w okularach.
– Do kogo tak się wdzięczy? – zainteresowała się szatynka. – Bezwstydnica.
– Paszkiewicz. To ten adwokat... – poinformowała ją towarzyszka przenikliwym szeptem – ...który w zeszłym roku bronił barona Kramera.
– Tego, co okradł własny bank?
– Tego samego.
– Słyszałam o nim. Ponoć ożenił się z Rosjanką. Jakby brakowało Polek z porządnych rodzin.
– Z pół-Rosjanką – poprawiła przyjaciółkę blondynka. – Do tego kuzynką Ulińskich.
– Nic to nie zmienia. – Dama spoglądała z dezaprobatą na ładną brunetkę, która zbliżyła się właśnie do Paszkiewicza i pani Burzyńskiej. – I tak prawosławna.
Nieoczekiwanie obok zajętej rozmową grupki zmaterializowała się spowita w wytworną czerń dama nie pierwszej młodości, ale nadal wielkiej urody, w której obie panie rozpoznały natychmiast Józefinę Majerową, wdowę po profesorze Uniwersytetu oraz reporterkę od lat z górą piętnastu prowadzącą w „Kurierze Porannym” rubrykę kulturalną i towarzyską. Panią Józefinę powszechnie szanowano i uważano za wyrocznię w sprawach mody, dobrych manier i stylu, dlatego każda warszawska dama marzyła, aby dziennikarka zauważyła toaletę – jej albo córki – i opisała w którymś ze swych niezwykle poczytnych balowych sprawozdań.
Wyglądało na to, że akurat tego wieczoru to niewymuszona elegancja Leontyny Burzyńskiej zrobiła na niej największe wrażenie.
– Co ona widzi w tej sukni? Przecież nie ma w niej nic nadzwyczajnego. – Szatynka, niespuszczająca wzroku z Majerowej, aż sapnęła ze złości; świat naprawdę schodził na psy, skoro konkietę na balu w Resursie robiła kobieta, której drzewo genealogiczne zostało zhańbione skandalem, a ona sama kradła innym pannom epuzerów. Na dodatek Burzyńska wyglądała tak, jakby wcale nie była uszczęśliwiona uwagą, jaką poświęca jej dziennikarka. Naprawdę miała przewrócone w głowie.
Wreszcie pani Majerowa – teraz wyraźnie z czegoś zadowolona – odpłynęła dostojnie, niczym fregata z czarnymi żaglami, w inne rejony sali balowej. Dwie koleżanki szybko straciły zainteresowanie nie tylko nią, ale także panią Leontyną i zajęły się komentowaniem wręcz nieprzyzwoicie wydekoltowanej toalety profesorowej Sarzyńskiej; uroda profesorowej przebrzmiała dawno temu, ale ona nie zamierzała przyjąć tego faktu do wiadomości. Cóż za bezwstyd i zgorszenie!
– Przyszła Amelia. – Ku plotkarkom pochyliła się ich sąsiadka, chuderlawa siwiejąca brunetka i wskazała im elegancką, wciąż piękną kobietę w średnim wieku.
– Rzeczywiście, to ona – potwierdziła niechętnie szatynka, która zupełnie bezinteresownie nie przepadała za matką młodej Burzyńskiej.
– Amelia nazywa się teraz Osnowska – przypomniała jej blondynka. – I większość czasu spędza na prowincji.
– A co ma niby robić w Warszawie po tylu skandalach? – Chuda brunetka wydęła usta. – Ktoś, kto nie potrafi upilnować męża ani dzieci, nie powinien pokazywać się w towarzystwie.
Wdowa po niesławnej pamięci mecenasie Rapackim wodziła tymczasem wzrokiem za pasierbicą, która odrobinę zbyt długo tańczyła mazura ze średnim synem redaktora Zagórskiego z „Kuriera Porannego”, a potem rozejrzała się po sali w poszukiwaniu córki. Dostrzegła ją wreszcie i ruszyła ku niej szybkim krokiem.
– Pewnie przyjechała wyswatać starszą pasierbicę – zastanawiała się blondynka.
– Dziwne, że mąż pozwala jej zajmować się swoimi córkami. – Szatynka znowu podniosła do oczu lorgnon. – Jestem pewna, że ich też nie upilnuje. I będzie kolejny skandal – zakończyła z nieukrywaną satysfakcją.
Tymczasem mazur zbliżał się do końca. Wskazówki zegara wskazywały północ. Nadchodziła pora kolacji.
3.
Kolacja na kilkaset osób trwała dobrze ponad godzinę, ale wreszcie dobiegła końca. Sala znowu zaczynała się zapełniać. Gwar wzmagał się z każdą chwilą, a na parkiecie robiło się coraz ciaśniej: prawie nikt nie myślał o tym, aby opuścić Resursę, gdyż na gości czekały kolejne atrakcje.
W tej chwili towarzystwo zaczynało szykować się do tradycyjnego kotyliona, a choć ozdobne rozetki i gwiazdki rozdano gościom grubo przed kolacją, znalezienie w tłumie swojej tancerki lub dansera nie było wcale prostym zadaniem. Niestrudzony wodzirej dwoił się i troił, aby zapanować nad chaosem, zanim orkiestra zacznie grać; zależało mu ogromnie, aby wszyscy byli zadowoleni.
Pary, które zdołały się odnaleźć, wymieniały uprzejmości, zerkały na siebie z zadowoleniem albo obawą. W rzeczywistości było tu niewiele osób, które naprawdę połączył przypadek: młodzi mężczyźni zawsze potrafili znaleźć sposób, aby móc zatańczyć z upatrzoną panną, wyrwać ją choć na chwilę spod kurateli surowej matki i zamienić kilka słów.
Wydawało się, że tańce rozpoczną się bez przeszkód i nic nie zakłóci panującego w Resursie radosnego nastroju.
Nic bardziej mylnego.
Muzycy zaczęli grać, ale kiedy pierwsze takty melodii zagłuszył głośny okrzyk przerażenia, przerwali i odłożyli instrumenty.
Obecni szybko zorientowali się, że hałas dochodzi z jednego z bocznych gabinetów: najprawdopodobniej tego, który był przeznaczony na pokój wypoczynkowy dla pań.
Goście przez chwilę, niczym skamieniali, wpatrywali się w wiodące do niego drzwi, ale nikt nie odważył się ruszyć w tamtą stronę, niektórzy spoglądali wyczekująco na swoich sąsiadów. Szmer rozmów z każdą chwilą stawał się coraz głośniejszy. Wystraszone matki podnosiły się z miejsc, chcąc sprawdzić, czy nic złego nie stało się ich córkom. Amelia Rapacka mocno ścisnęła rękę powierzonej jej opiece panny Osnowskiej, która nie zdążyła ruszyć jeszcze na parkiet.
Wreszcie drzwi gabinetu otwarły się wolno i, jak lunatyczka, wyszła stamtąd, blada niczym śmierć, Leontyna Burzyńska. Ratując się przed upadkiem, ciężko oparła się o futrynę. Oddychała z trudem i przyciskając rękę do piersi, próbowała coś powiedzieć. Bezskutecznie.
Pani Amelia wypuściła dłoń przerażonej pasierbicy i szybkim krokiem podeszła do córki. Paszkiewiczowie, idąc w jej ślady, przeciskali się przez wzburzony tłum.
– Ona nie żyje... – wykrztusiła wreszcie roztrzęsiona Leontyna i spojrzała na mecenasa tak, jakby oczekiwała od niego ratunku. – Nie żyje... Ktoś ją zamordował.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------