- W empik go
Wasserpolacken. Relacja Polaka w służbie Wehrmachtu - ebook
Wasserpolacken. Relacja Polaka w służbie Wehrmachtu - ebook
Wcielony do Wehrmachtu w maju 1942 jako obywatel Rzeszy III kategorii spędził w niemieckim wojsku niemal trzy lata. Zdezerterował w styczniu 1945 r. Starał się być dobrym żołnierzem, bo w ten sposób minimalizował ryzyko śmierci. W okopach jego patriotyczna postawa nie miałaby znaczenia – tam najważniejsze okazywało się koleżeństwo
Ceraficki bez patosu opisuje swoje doświadczenia tego czasu: pisze o kolegach, o strachu, o dziewczynach, ourlopach w domu, o warunkach życia niemieckich żołnierzy na froncie. Nie próbuje ani bronić żadnej tezy, ani z niczego się tłumaczyć. Po prostu opisuje jak było.
Spis treści
Od Wydawcy
Od Autora
Kampania wrześniowa
Ostatnie miesiące przed wojną
Wrzesień
W oblężonej Warszawie
Powrót do domu
Okupacja
Pierwsze miesiące
Rok 1940
Rok 194
Rok 1942
Niemcy trzeciej kategorii
Wcielenie do armii Hitlera
Szkolenie w Marburgu
Batalion w Hanau
Ćwiczenia na poligonie
Wyjazd na front
Na Kaukazie
Rok 1943
W okopach
Zmiana pozycji
Bój
Rana
Na tyłach frontu
Szpital w Winnicy
Batalion ozdrowieńców
Spalski raj
Wizyta w Warszawie
Jednostka w Słupi
Powrót do Tomaszowa
Rok 1944
Dziewczyny
Powrót na front
Snajper
Odwrót
Ranny Sowiet
Dalsza walka
Łącznościowcy
Szwadron zaopatrzeniowy
Przez Bug
Zajęcia gospodarskie
Rok 1945
Ewakuacja
Dezercja
Do domu
W sowieckim mundurze
U rodziny w Chełmnie
Epilog
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64476-23-5 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Uświadomienie sobie tych odmienności pomocne jest przy odpowiedzi na pytanie: „jak polscy chłopcy z Pomorza czy Śląska mogli sobie psychicznie poradzić z sytuacją przymusowego wcielenia do nieprzyjacielskiego wojska?”. Szli do niemieckiej armii z poczucia odpowiedzialności – za życie swojej rodziny i – za Polskę, bo „Polska bez Polaków nic nie będzie znaczyła”. Byli patriotami, podobnie jak ich rówieśnicy z Kresów, czytali Sienkiewicza i romantyków, ale w swoim otoczeniu z reguły obserwowali postawy oparte na pragmatyzmie.
Autor wspomnień kilkakrotnie powraca do tego wątku, pisząc, że przede wszystkim starał się przeżyć i swoim zachowaniem nie narazić rodziny na represje. Pomagały w tym koncentracja, ostrożność, dbałość o zdrowie, ubranie, wyposażenie. Joachim Ceraficki starał się też być dobrym żołnierzem, bo w ten sposób minimalizował ryzyko śmierci. W okopach jego patriotyczna postawa nie miałaby znaczenia – tam najważniejsze okazywało się koleżeństwo.
Książka pokazuje sytuacje zaskakujące lub takie, które nie powinny dziwić, ale tak dalece odbiegają od stereotypowego wyobrażenia losu Polaka w czasie II wojny, że wywołują konsternację. Armia niemiecka działała zgodnie z regulaminem, żołnierze mieli prawo do dni wolnych, trudno jednak przyzwyczaić się do obrazu Polaka, który w środku zawieruchy wojennej jedzie do domu na urlop lub odzyskuje zdrowie w wojskowym sanatorium w Spale, pływając kajakiem i opalając się nad rzeką.
Wspomnienia frontowe są tymczasem podobne u wszystkich żołnierzy, niezależnie od tego po której stronie konfliktu się znaleźli. Przepełnia je strach, desperacja, czasem rozpacz, czasem ulga. U Joachima Cerafickiego opisy – czy to szkoleń w Niemczech, czy warunków na froncie wschodnim – pełne są szczegółów dotyczących spraw bytowych. Dzięki temu zapis nie tylko okazuje się ciekawszy, ale też staje się istotnym źródłem historycznym.
Książka powstawała kilkanaście lat, Autor powoli wydobywał z pamięci obrazy, które wcześniej wolał raczej spychać w niepamięć. Jest zapisem wspomnień, a pamięć ma naturę selektywną, w niektórych miejscach dodaliśmy więc przypisy – opisaliśmy w nich szerszy kontekst przywoływanych wydarzeń oraz staraliśmy się wyjaśniać ewentualne wątpliwości.
Kiedy Joachim Ceraficki miał 20 lat i przyszło mu walczyć w niemieckim mundurze, nie czuł się ani bohaterem, ani ofiarą sytuacji. Po prostu próbował jej sprostać. Po latach, jako autor wspomnień, nie próbuje ani bronić żadnej tezy, ani z niczego się tłumaczyć. Po prostu opisuje, jak było.
Aleksandra JaniszewskaW MOJEJ OPOWIEŚCI NICZEGO NIE ZMYŚLIŁEM. FAKTY, KTÓRE MOGŁYBY WYDAWAĆ SIĘ NIEWIARYGODNE - POMINĄŁEM. JEŻELI CZYTELNIK ODNIESIE WRAŻENIE, ŻE BYŁEM CZŁOWIEKIEM ODWAŻNYM, TO OŚWIADCZAM, ŻE SIĘ MYLI.
Zabory podzieliły Polaków na obywateli różnych mocarstw. Do roku 1918 na Pomorzu bycie Polakiem nie zawsze oznaczało potrzebę manifestowania niechęci wobec zaborcy, ale – przy poszanowaniu tradycji narodowych – dawało szansę wykorzystywania możliwości, jakie oferowało uporządkowane państwo niemieckie. Miało też oczywiście swoje bolesne konsekwencje – w szkołach obowiązywał język niemiecki, a polscy mężczyźni, jako obywatele Rzeszy, podlegali obowiązkowi służenia w armii. Jednak nikt się temu wówczas nie dziwił.
Mój ojciec, Józef, urodził się w 1890 roku w Bydgoszczy. Od trzynastego roku życia przebywał w Berlinie, gdzie szkolił się w zawodzie kupieckim. Po ukończeniu nauki pracował w różnych przedsiębiorstwach berlińskich. W wieku dwudziestu dwóch lat został właścicielem hotelu. W 1914 roku, jako obywatel Rzeszy Niemieckiej, został zmobilizowany. Zakończył swój udział w działaniach wojennych po czterech latach w stopniu starszego sierżanta (Oberfeldwebla). Pełnił funkcję szefa baterii, a z czasem dowódcy oddziału artylerii ciężkiej; został odznaczony Krzyżem Żelaznym drugiej klasy. W 1919 roku otrzymał obywatelstwo polskie. W lutym tego roku został powołany do Wojska Polskiego. Przez całą wojnę z bolszewikami brał udział w bitwach jako dowódca jednostek artylerii ciężkiej. Po demobilizacji wrócił do Bydgoszczy, po roku przeniósł się do Grudziądza i założył firmę handlową. Klientami firmy ojca byli zarówno Polacy jak i Niemcy. W 1937 roku przyjął propozycję kierowania fabryką maszyn rolniczych Ventzki-Unia.
Moja matka, Marianna, urodziła się w 1889 roku we wsi Kuczwały w powiecie suskim na Warmii. W latach 1901–02, kiedy we Wrześni uczniowie i ich rodzice protestowali przeciw germanizacji szkoły, moja mama i jej koledzy odmawiali recytowania modlitw przed lekcjami w języku niemieckim. Opowiadała, że często wracała ze szkoły z dłońmi opuchniętymi tak, że nie mogła utrzymać ołówka. Była to kara za uparte używanie języka polskiego. Mama ukończyła tak zwaną szkołę wydziałową¹, potem pracowała w administracji majątku ziemskiego von Bismarcka w Górnej Grupie koło Grudziądza. Po zamążpójściu przeniosła się do Bydgoszczy. W latach 1919–20, wraz ze swoim bratem, brała udział w pracach Warmińskiego Komitetu Plebiscytowego². Po przegranej cała rodzina matki, jako rodzina optantów³, przeniosła się do Grudziądza.
Dziadek przez całe życie marzył o odrodzeniu Polski. Zmarł na zawał serca w 1918 roku w chwili, w której listonosz przekazał mu wiadomość, że prezydent USA Thomas Woodrow Wilson opowiedział się za utworzeniem niepodległej Polski z dostępem do morza.
W domu i w szkole wychowywani byliśmy w duchu patriotyzmu. Szczególnie matka ciągle wspominała o wysiłkach wielu ludzi i organizacji walczących w czasie zaborów o polskość Warmii, Mazur i Pomorza. Rodzice utrzymywali tymczasem częste serdeczne kontakty towarzyskie z niemieckimi sąsiadami, szczególnie w latach dwudziesty. Powoli, niemal niepostrzeżenie, nastroje zaczynały się jednak zmieniać.
Ulubionym fryzjerem ojca był Niemiec, pan Baumgart. Ja i Henryk, mój brat, byliśmy zobowiązani strzyc się w jego zakładzie. Obsługiwali nas czeladnicy, młodzi Niemcy, którzy doskonale znali język polski, a mimo to zwracali się do nas tylko po niemiecku, podobnie jak ich szef. Pewnego razu – miałem wtedy dziewięć lat, Henryk siedem – poszliśmy do zakładu tuż przed zamknięciem. Pan Baumgart polecił czeladnikom zająć się nami, gdyż, jak mówił: „Dla stałych klientów zakład stoi zawsze otworem”. Kiedy wyszedł, fryzjerzy, strzygąc nas ręcznymi maszynkami, przyciskali je do naszych głów tak mocno, że zaczęliśmy protestować. Wymieniali przy tym między sobą uwagi w rodzaju: „Te polskie szczeniaki mówią, że ich to boli, a może ich oskalpować?”. W pewnej chwili wstałem gwałtownie i ciągnąc za sobą Henryka, krzyknąłem: „Szwabskie łobuzy!”.
Niedokończone fryzury poprawiła nasza gosposia, która zabroniła nam opowiadać o tej przygodzie rodzicom. Bała się reakcji ojca. W zamian obiecała wymierzyć sprawiedliwość owym fryzjerom, korzystając z pomocy naszych mechaników, Ottona i Bernarda, których traktowaliśmy jak starszych braci. Kilka dni potem, podczas kolacji, ojciec opowiedział nam, jak paskudnie zostali pobici czeladnicy pana Baumgarta. Sprawców nie rozpoznano. Wprawdzie ofiary napadu wróciły do domów o własnych siłach, ale ich twarze, jak twierdził tata, nie wyglądały interesująco. Od tego czasu zaczęliśmy rozumieć, że coś się przewartościowało. Pan Baumgart stracił w naszych osobach dwóch wiernych klientów. Mamie oświadczyliśmy, że nie będziemy kupowali przyborów szkolnych u pana Romeya, tylko u pana Piłata, który jest Polakiem. Protestowaliśmy również, kiedy matka posyłała nas po leki do pana Abromeita, którego ekspedienci niechętnie odzywali się po polsku.
Którejś nocy w Grudziądzu wszystkie niemieckie napisy na szyldach sklepów – również sklepu naszego ojca – zostały zamalowane jakimś smolistym środkiem trudnym do usunięcia. Wyniknęły z tego protesty i roszczenia o odszkodowanie, ale przede wszystkim padł cień na wzajemne stosunki mieszkańców miasta. Wkrótce potem, kiedy na rynku miało nastąpić odsłonięcie pomnika nieznanego żołnierza, odkryto napis namalowany czarną farbą w języku niemieckim: „Auf den deutschen Stein steht eine polnische Schwein”, co znaczy: „Na niemieckim kamieniu stoi polska świnia”. Postument pomnika stanowił pozostałość po usuniętej wcześniej figurze Bismarcka.
Szkoła, do której uczęszczałem – zakład Towarzystwa Słowa Bożego, czyli werbistów – stanowił, jak sądzę, obiekt zainteresowań niemieckich służb wywiadowczych, szczególnie od kiedy w Niemczech rozpoczęto prześladowanie Kościoła katolickiego. Polityka rzeczywiście nie była obca mieszkańcom klasztoru. Interesowali się nią i zakonnicy, i uczniowie. Coraz częściej też chłopcy od werbistów byli atakowani przez młodych Niemców. Sam brałem udział w bitwie na kamienie między naszymi kolegami a niemieckimi chłopcami ubranymi w nieznane nam wtedy mundury z opaskami, na których widniała swastyka.
Nastroje nacjonalistyczne odbiły się wreszcie również na społeczności grudziądzkich Żydów. W mieście handel pozostawał w większości w rękach polskich, w ograniczonym stopniu – niemieckich. Jednak właścicielami kilkunastu sklepów byli Żydzi. Dla mnie, jako dziecka, ludzie ci niezbyt różnili się od innych sąsiadów – nie chodzili w chałatach ani w jarmułkach, tak jak Żydzi w dawnej Kongresówce. W końcu lat trzydziestych w Grudziądzu zorganizowano bojkot żydowskich sklepów. Trwał kilka dni i nie był skuteczny. Mimo iż towary w sklepach żydowskich były na ogół tanie i złej jakości, to można się tam było targować, a w składach prowadzonych przez Polaków czy Niemców – nigdy. Moja mama, kiedy zabrakło jej nici, guzików czy innych tak zwanych towarów krótkich, posyłała mnie zawsze do sklepu pana Markowicza, jak mówiła: „poczciwego Żyda”.
Przy tym wszystkim dziwne i zarazem śmieszne wydawały nam się „honorowe” i jakże „polskie” zachowania przybyłych z Kresów młodych adeptów grudziądzkiej szkoły podchorążych⁴. Moje dorastające siostry cieszyły się ogromnym powodzeniem u tych chłopców. Zwłaszcza starsza, Janka. Pewnego razu, gdy siedzieliśmy w kawiarni z młodszą siostrą, Haliną, i jej kolegą w randze kaprala, do lokalu wszedł porucznik w towarzystwie Janki. Zobaczyli nas, ale porucznik zdecydowanie odmówił podejścia do stolika. Janka porzuciła więc porucznika – ku jego zdumieniu – i przysiadła się do nas. Kolega Haliny, kapral, wytłumaczył nam, że w wojsku obowiązują takie zwyczaje, że wyższy rangą żołnierz nie może przysiąść się do żołnierza niższej szarży. My natomiast uznaliśmy to za szczyt arogancji. Wydawało nam się też nie najszczęśliwsze demonstrowanie przez tych młodych wojaków pierścieni z tarczami herbowymi potwierdzającymi ich szlacheckie pochodzenie. Prawdę mówiąc – szlachty zaściankowej. Na Pomorzu ważny był status majątkowy lub zajmowane stanowisko, a nie „klejnot”. Tacy „szlachcice”, zapraszani przez moje siostry na tańce organizowane w naszym domu, często stawali się obiektem dyskretnych kpin reszty towarzystwa.
Joachim CerafickiOstatnie miesiące przed wojną
Pierwszą klasę licealną kończyłem bez żadnych trudności. Był czerwiec 1939. Polska w przyspieszonym tempie przygotowywała się na nieuniknione. W Centralnym Okręgu Przemysłowym rozwijała się produkcja zbrojeniowa, rozpoczęto budowę urządzeń obronnych, modernizowano flotę wojenną. To był wyścig z czasem. Równolegle działania Niemców z naszych okolic zaczynały nas niepokoić. Ojciec, wracając z rozmów handlowych z niemieckimi właścicielami majątków ziemskich, był często zdenerwowany. Opowiadał, że widział ćwiczenia strzeleckie młodzieży w mundurach hitlerowskich. Zdarzało się, że pracownicy majątku, wchodząc do gabinetu, pozdrawiali szefa hitlerowskim podniesieniem ręki i wrzaskiem: „Heil Hitler!”. Nie przejmowali się obecnością ojca. Władze polskie, mimo kierowanych do policji donosów, pozostawały bierne. Raz odwiedził nas wuj – szyper z Gdańska. Opowiedział, że na jednej z barek, które przypłynęły z Gdańska do Bydgoszczy, znajdował się duży transport różnego rodzaju broni, przeznaczonej prawdopodobnie dla organizacji niemieckich. Komendant policji, ostrzeżony o ładunku, oświadczył tylko, że otrzymał instrukcje z Warszawy zabraniające prowokowania Niemców. W związku z tym prosił nawet informatora o absolutną dyskrecję. Władze nie reagowały również na masowe ucieczki do Gdańska młodych Niemców, którzy przekraczali granice Prus Wschodnich i zasilali szeregi armii niemieckiej.
W rozgłośniach niemieckich coraz częściej wysłuchiwaliśmy wrzaskliwych przemówień Hitlera domagającego się przestrzeni życiowej dla Niemców. Zdarzało się, że na falach polskiego radia odzywała się „szczekaczka” niemiecka, która polską rzeczywistość przedstawiała w najczarniejszych kolorach. Stacja ta rozpoczynała nadawanie swoich wiadomości polonezem Moniuszki. Potem spiker doskonałą polszczyzną mówił o biedzie w Polsce, nadużyciach władzy, bezrobociu. Nasi krewni, którzy przyjeżdżali z Gdańska i Niemiec, mówili, że Niemcy zwariowali. Kiedy przez radio nadawane jest przemówienie Hitlera, w kawiarniach i restauracjach zapada cisza. Potem, kiedy w radiu rozlega się ryk aprobaty, siedzący w lokalach wstają, podnoszą prawą rękę i krzyczą: „Heil Hitler!”. Ciotka mieszkająca w Essen opowiadała, że ludzie na masówkach z udziałem Hitlera, Goebbelsa, Hessa, a nawet podrzędniejszych bonzów, klaszczą, wyją i płaczą – w zależności od treści przemówień. Nie mogliśmy w to uwierzyć. Liczne organizacje polonijne w Westfalii zawiesiły swoją działalność. Sklepy żydowskie przestały istnieć, wielu Żydów uciekło za granicę.
Dziesiątego września miałem obchodzić osiemnaste urodziny. Marzyłem o ukończeniu drugiej klasy licealnej i zdaniu matury z dobrym wynikiem, a potem o studiach medycznych, względnie prawniczych. Widząc jednak, co dzieje się na arenie międzynarodowej, wiedziałem, że Niemcy rozpętają wojnę. Ojciec natomiast twierdził, że absolutnie do takiej sytuacji nie dojdzie, wierzył w naszych sojuszników.
W kraju odbywały się uroczystości związane z przekazywaniem wojsku broni zakupywanej z funduszy uzbieranych przez obywateli. W miastach z nakazu władz, ze względu na obronę przeciwgazową, likwidowano szczelne ogrodzenia ogrodów, fabryk, domów i cmentarzy. W pobliżu granic tworzono umocnienia. Powszechna przy tym była opinia, że granice wschodnie były o wiele lepiej ufortyfikowane niż zachodnie.
Coraz częściej w prasie i w radiu mówiło się o możliwości użycia w przyszłym konflikcie śmiercionośnego gazu, namówiłem więc matkę na zakup reklamowanych namiastek masek gazowych. Poza tym kupiłem kilkadziesiąt kawałków mydła, ponieważ podczas I wojny, według mamy, brakowało głównie mydła. Ojciec i nasza gosposia kpili z tej zapobiegliwości.
Prasa i radio coraz częściej donosiły o mordach dokonywanych na Żydach, zarówno na terenie anektowanej w 1938 roku Austrii, jak i zajętej w marcu 1939 Czechosłowacji. Dochodziły też informacje o zakładaniu obozów koncentracyjnych, w których więzi się Żydów i przeciwników politycznych Hitlera.
Od marca prowadzono ograniczoną tajną mobilizację. Moje siostry zostały skierowane do poczty grudziądzkiej, gdzie obsługiwały urządzenia telekomunikacyjne. Dwudziestego drugiego sierpnia, ku zaskoczeniu całego świata, Niemcy i ZSRR podpisały pakt o nieagresji. W obliczu zagrożenia, rządy Wielkiej Brytanii i Francji ponownie podkreślały swe zobowiązania wobec Polski na wypadek konfliktu zbrojnego z Niemcami. Dwudziestego piątego sierpnia została ogłoszona częściowa mobilizacja. Trzydziestego sierpnia – mobilizacja powszechna. Napaść na Polskę była już postanowiona.
Tymczasem ludność cywilna w ogrodach i parkach kopała rowy, mające służyć jako schrony przed bombardowaniem. Przygotowywano piwnice, zasłaniając okienka workami z piaskiem. Z banków wycofywano oszczędności, tym bardziej że zaczął ginąć bilon, a szczególnie srebrne dwu- i pięciozłotówki. W pięciozłotowej monecie znajdowało się srebro o wartości ówczesnych osiemdziesięciu groszy. Bilon znikał przede wszystkim na Pomorzu i w Poznańskiem, gdzie miejscowi Niemcy zaczęli go magazynować na rozkaz funkcyjnych kierujących dywersją w Polsce. Robiono też zapasy żywności. Żniwa były bardzo udane, a sady pełne owoców. Mama wraz z gosposią przygotowywały weki – szkoda, że tylko z owocami, a nie na przykład z mięsem.
W ostatnich dniach sierpnia Grudziądz wyglądał dziwacznie z przerzedzonymi płotami i szybami oklejonymi paskami z papieru. Jednak paniki nie było, chociaż rodziny wojskowych i wyższych urzędników masowo ewakuowano pociągami na wschód. Sporządzano też listy Niemców, którzy na wypadek wojny mieli być internowani. Ojciec poświadczył lojalność niektórych z nich wobec państwa, ratując ich w ten sposób przed zatrzymaniem. W radiu rozbrzmiewała pieśń na cześć marszałka Rydza-Śmigłego, nadawano pouczenia, jak zachować się podczas ataku lotniczego. Zalecano przyszywanie małym dzieciom łatek z wypisanymi danymi i adresem opiekunów. W większych miejscowościach powoływane były służby obrony przeciwlotniczej.
Jedno było pewne: Niemcy lada chwila uderzą.
Wrzesień
Pierwszego września rano Janka przybiegła z dyżuru na poczcie i oznajmiła, że wojska niemieckie zaatakowały Polskę. Wstaliśmy z łóżek półprzytomni i może dlatego tę straszną wiadomość przyjęliśmy spokojnie. Włączyliśmy radio i wysłuchaliśmy wiadomości nie tylko z Warszawy, ale również z Londynu i Paryża. Byliśmy pewni, że Anglia i Francja wypowiedzą Niemcom wojnę.
Ponieważ z wiadomości wynikało, że miasta w Polsce są bombardowane, ojciec zdecydował, że dla bezpieczeństwa mamy i nas, chłopców, najlepszym wyjściem będzie wyjazd do krewnych mieszkających w leśniczówce w Beśnicy. Zabraliśmy też mojego kuzyna, Witolda. Wyjechaliśmy tego samego dnia. Ubrani byliśmy w mundurki szkolne, w ręku trzymaliśmy walizeczki z przyborami toaletowymi, jedną zmianą bielizny, swetrem, a przez ramiona przerzuciliśmy zimowe palta. Pogoda była przepiękna, upalna, musieliśmy rozebrać się do koszulek. Mama cieszyła się, że wybrała się w letniej sukience.
Pociąg jechał do Działdowa. Było tłoczno, ludzie stali nawet w przejściach między wagonami. Widzieliśmy stojących wzdłuż torów żołnierzy w pełnym uzbrojeniu. Pasażerowie rzucali im papierosy, a nawet cukierki, serdecznie ich pozdrawiając. Minęliśmy Jabłonowo i w pewnej chwili pociąg zatrzymał się, usłyszeliśmy jakiś szum i uderzenie w ziemię. Stojący na skarpie przy torach żołnierz krzyknął, że pociąg jest ostrzeliwany przez artylerię niemiecką. Na szczęście były to niewypały. Maszynista natychmiast ruszył i przyspieszył, oddalając się od granicy, wzdłuż której jechaliśmy. Po dwóch godzinach dojechaliśmy do stacji docelowej – Radoszki.
W Beśnicy przywitała nas kuzynka Marta z pięcioletnią córeczką Donią. Czekała na kogoś z naszej rodziny i wydawała się teraz szczęśliwa, że na tym odludziu nie będzie sama z dzieckiem. Jej mąż, Edmund, został zmobilizowany. Dwa dni później niespodziewanie zjawił się nasz ojciec. Usłyszał od zawiadowcy stacji kolejowej w Grudziądzu, że pociąg, którym podróżowaliśmy, został zbombardowany. Zaniepokojony wsiadł na rower, decydując się przejechać w ciągu jednego dnia ponad sto kilometrów. Jak na pięćdziesięciolatka, poruszającego się najczęściej samochodem lub motocyklem, był to niemały wysiłek. Opowiadał, że na szosie przed Brodnicą zaatakował go niemiecki myśliwiec. Szosą jechał tylko ojciec. Niemiec przestał go ostrzeliwać dopiero wtedy, gdy rzucił rower i schował się w nieskoszonym jęczmieniu.
Tego dnia w radiu podano radosną wiadomość: Francja i Wielka Brytania wypowiedziały Niemcom wojnę. Przekazywano relacje o entuzjastycznym zachowaniu mieszkańców Warszawy, wiwatujących przed ambasadami tych państw. Wiadomości były przerywane zakodowanymi informacjami o nadlatujących samolotach przeciwnika, zaczynającymi się od słów: „Uwaga, uwaga, nadchodzi...”.
Czwartego września z nasłuchu niemieckich stacji dowiedzieliśmy się, że Grudziądz zajęły oddziały hitlerowskie. Ta wiadomość zadecydowała o opuszczeniu przez nas, mężczyzn, Beśnicy i udaniu się na tereny niezagrożone przez wojska niemieckie¹. Nasza mama, Marta i Donia miały pozostać pod opieką gajowego w leśniczówce. W południe pożegnaliśmy się z rodziną i odjechaliśmy na dwóch rowerach w kierunku Brodnicy. Jechałem z ojcem i musiałem cały czas siedzieć na ramie, ponieważ tata – ze względu na swoją tuszę – nie bardzo się na niej mieścił. Henryk i Witold pedałowali na zmianę. Poza garniturami, w które byliśmy ubrani, każdy z nas zabrał sweter i palto. Niebo było bezchmurne, dzień bardzo ciepły. Przez chwilę odpoczywaliśmy w Górznie, racząc się lemoniadą kupioną w sklepie kolonialnym. Z Górzna do Brodnicy mieliśmy około dwudziestu kilometrów. Od Grążaw jechaliśmy szosą osłoniętą koronami starych drzew. Ku naszemu zdziwieniu, poza nami drogą nie poruszał się żaden pojazd ani żaden pieszy. Zupełnie jakbyśmy znajdywali się w świecie duchów.
Dojeżdżając do Brodnicy, spostrzegliśmy duży budynek z napisem „Tivoli”. Weszliśmy, mając nadzieję, że znajdziemy tam restaurację. Wszystkie pomieszczenia były otwarte i bez nadzoru. Nie wiem, co czuli moi towarzysze, ale mnie ta cisza napawała niepokojem. W pewnym momencie usłyszałem dochodzące od strony szosy wołanie. Wybiegłem z budynku i zobaczyłem dwóch żołnierzy. Na mój widok krzyknęli: „Chłopaku, uciekaj! Wysadziliśmy ostatni most, za nami idą Niemcy!”.
Postanowiliśmy jak najszybciej dotrzeć do Warszawy, jadąc przez Rypin i Sierpc. Do Sierpca poruszaliśmy się bez przeszkód. Samoloty niemieckie mimo pięknej pogody nie latały, a na szosie ruch był znikomy. Od czasu do czasu mijaliśmy chłopskie furmanki obładowane pierzynami, garnkami i innym dobytkiem. Tuż przed Sierpcem spotkaliśmy jednostki wojskowe, cofające się w sposób zorganizowany i w pełnym uzbrojeniu. Żołnierz, stojący na skrzyżowaniu szos prowadzących do Płońska i dalej do Warszawy i Włocławka, kierował wszystkie cywilne pojazdy i nieumundurowanych piechurów w stronę Włocławka. Kiedy, mimo wyraźnego zakazu, próbowaliśmy ominąć posterunek, by dotrzeć do Warszawy przez Płońsk i Modlin, podszedł do ojca major żandarmerii. Okazało się, że był to dawny klient taty. Poradził nam przekroczyć Wisłę we Włocławku i próbować dojść do Warszawy przez Sochaczew. Powiedział, że wszystkimi możliwymi drogami wycofuje się w stronę Modlina 20 Dywizja piechoty, zatem nie byłoby bezpiecznie poruszać się między pojazdami wojska. „Dlaczego dywizja opuściła linię obrony?” – pytaliśmy. Major odpowiedział, że taki otrzymała rozkaz.
Ruszyliśmy w kierunku Włocławka. Ciągle musieliśmy omijać zaprzęgi konne i ludzi pchających obładowane wózki. Po dojechaniu do miejscowości Żuki, usłyszeliśmy warkot samolotów. Biegiem dopadliśmy skraju lasu. W pewnej chwili rozległo się straszliwe wycie, podobne do syreny alarmowej, potem huk wybuchającej bomby. Powtórzyło się to jeszcze dwa razy. Bomby spadały na drogę, wybijając ogromne leje. Natychmiast po odlocie samolotów ludzie zaczęli wracać na szosę, aby ratować swój dobytek. Widok był niesamowity. Wszędzie walały się rozprute pierzyny, ubrania, pogięte i dziurawe garnki. Nie mogłem patrzeć na ciężko ranione konie. Ojciec dobijał je strzałem z rewolweru. Konie, które przed atakiem uwolniono z uprzęży, uratowały się. Nikt z ludzi nie zginął i nie zauważyliśmy również nikogo ranionego. Po raz pierwszy mogliśmy zaobserwować metodę atakowania celów naziemnych przez sztukasy². Najpierw nadlatywały nad obiekt, który miał być zbombardowany i natychmiast dziób samolotu kierował się w dół. Pikując w kierunku obranego celu, uwalniały bomby, przy czym rozlegało się piekielne wycie. Z czasem ich wyjące syreny zaczęto nazywać „trąbami jerychońskimi”.
Późnym wieczorem dotarliśmy do przeprawy przez Wisłę we Włocławku. Na drodze do mostu i na samym moście panował niesamowity bałagan, który usiłowała opanować żandarmeria wojskowa. Przez most przejeżdżały samochody, furmanki, tankietki, wózki dziecięce, wozy obładowane różnymi przedmiotami z siedzącymi na nich starcami i dziećmi. Najbardziej baliśmy się, że żandarmi odbiorą nam rowery, ale żołnierz, który mnie zatrzymał, zapytał tylko o broń. Bezczelnie odpowiedziałem, że na przysposobieniu wojskowym uczono mnie strzelać tylko z karabinu. Przeszliśmy przez most bez problemu. Tuż za rogatkami miasta znaleźliśmy się w sosnowym lesie. Głodni i spragnieni ułożyliśmy się do snu. Obudził nas poranny chłód, ale dzień zapowiadał się znów pogodny. Wyruszyliśmy natychmiast. Był szósty września, godzina piąta rano.
Postanowiliśmy jechać w kierunku Warszawy trochę dłuższą trasą przez Chodecz, Lubień i Strzelce, ponieważ drogą przez Kowal wycofywało się wojsko. Po kilkunastu kilometrach zatrzymaliśmy się przy zamożnie wyglądającym gospodarstwie z nadzieją zjedzenia śniadania. Istotnie, gospodyni uraczyła nas jajecznicą, mlekiem i świeżym chlebem z masłem. Nie chciała przyjąć zapłaty, ponieważ mówiła, że w takich strasznych czasach nie godzi się brać pieniędzy od uciekinierów. Nagle zauważyliśmy wychodzące z budynku miejscowej szkoły dwie koleżanki Haliny. Szybko ustaliliśmy, że i obydwie moje siostry tam są. Wzruszeni padliśmy sobie w ramiona. Okazało się, że wszystkie dziewczyny zmobilizowane przez grudziądzką pocztę dostały rozkaz ewakuacji na wschodnie tereny Polski. Tym zespołem telefonistek przewodzili kapitan Drzewiecki i pani Piątkowska, zajmująca się przysposobieniem wojskowym w gimnazjum żeńskim. Dziewczyny opowiedziały nam o swoich przeżyciach, przy czym zaznaczyły, że gdziekolwiek zatrzymywały się na dłuższy postój, z reguły zjawiały się tam niemieckie samoloty zwiadowcze. Potem nadlatywały bombowce, atakujące przede wszystkim miejsce odpoczynku ich zespołu. Nasz ojciec powiedział, że to może być zbieg okoliczności, ale nie wykluczył również działalności niemieckich dywersantów. Ja natomiast powiedziałem, że pan kapitan wraz ze swoją zastępczynią powinni przestać paradować w mundurach, a z pojazdów powinny zniknąć wszelkie oznaczenia wojskowe i pocztowe. Żegnając się z siostrami, ojciec oznajmił, że będziemy przedzierali się do Rumunii, a stamtąd ewentualnie do Francji, gdyż porażka naszych wojsk jest nieunikniona.
Droga prowadząca do Warszawy przez Sochaczew i Łowicz była zawalona furmankami uciekinierów z pogranicznych rejonów Polski, pojazdami wojskowymi oraz piechurami w mundurach i ubraniach cywilnych. Modliłem się, żeby nie zaatakowały nas samoloty. Przy takim natłoku ludzi i pojazdów w razie nalotu szanse wyjścia cało były niewielkie. Na szczęście powoli zapadał zmierzch, ludzie szukali noclegu, więc mogliśmy się swobodniej poruszać na rowerach. Znajdujące się w pobliżu szosy podwórka i sady zaczęły zapełniać się ludźmi i zaprzęgami konnymi. W pewnym momencie zauważyliśmy, że przy jednym z wozów zgromadziło się sporo osób słuchających radia. Przyłączyliśmy się do nich. Wiadomości nie były pocieszające. Wynikało z nich, że nasze wojska cofają się w kierunku Wisły. Nie było też żadnej informacji o jakiejkolwiek pomocy ze strony sojuszników.
Do Łowicza dojechaliśmy tuż po zachodzie słońca. Nie napotkaliśmy żadnych zwartych jednostek wojskowych. Nie było też widać cywilnych uciekinierów. W pierwszym gospodarstwie z solidnymi zabudowaniami poprosiliśmy o możliwość przenocowania i zjedzenia jakiegoś posiłku. Gospodarze przyjęli nas serdecznie. Zjedliśmy jajecznicę na boczku i chleb z masłem. Podano nam również kawę zbożową z mlekiem. Mogliśmy też wreszcie porządnie umyć się pod pompą. Spaliśmy na sianie w stodole. Wczesnym rankiem gospodyni zaprosiła nas na śniadanie. Cała rodzina zgromadziła się już przy dość niskim stole. Gospodyni podała nam na talerzach zacierki ugotowane na mleku, a w koszyczku – chleb. Natomiast przed swoją rodziną postawiła dość dużą blaszaną misę z taką samą zacierką i pokrojony chleb. Po przeżegnaniu się, cała rodzina zaczęła drewnianymi łyżkami sięgać po zacierkę. Nam także podano drewniane łyżki. Na ziemiach zachodniej Polski już od dawna nie praktykowało się takiego sposobu spożywania posiłków. Zwyczaj ten znaliśmy tylko z opowiadań naszej babci i z książek. Ojciec, żegnając się z miłymi gospodarzami, podobnie jak poprzednio miał trudności z wręczeniem zapłaty, bo ta gospodyni też uważała, że od uciekinierów nie godzi się brać pieniędzy.
Do Warszawy pozostało osiemdziesiąt kilometrów. Postanowiliśmy odległość tę przebyć w ciągu jednego dnia. Był piękny, słoneczny dzień – ósmy września. Most w Sochaczewie pozostał nienaruszony. Po jego obu stronach na brzegu Bzury leżały potrzaskane furmanki i zabite konie. Ujechaliśmy jakieś pięć kilometrów, gdy nadleciały samoloty, po ich potężnym warkocie rozpoznałem eskadrę Heinkli He 111 i kilka Messerschmittów Me 109. Ojciec zarządził natychmiastową ucieczkę do pobliskiego lasku, co także uczynili żołnierze i pozostali ludzie. Konie pozostawione w zaprzęgach stały spokojnie na szosie. Pomyślałem, że może zdążyły się przyzwyczaić do bombardowań. Niestety, Niemcy zaatakowali lasek. Spadające ze świstem bomby łamały potężne drzewa. Wpadłem do jakiegoś rowu, nieprzytomny ze strachu. Po odlocie samolotów nastąpiła absolutna cisza. Nie było słychać żadnych jęków ani głosów wzywających pomocy. Widziałem tylko milczących ludzi, którzy wychodzili z lasku i kierowali się ku szosie po swój dobytek. Na polnej drodze, ciągnącej się skrajem lasku, zauważyłem ojca i zaczęliśmy razem szukać Henryka i Witolda. W końcu usłyszeliśmy ich nawoływania.
Po naradzie postanowiliśmy dojechać do Warszawy bocznymi drogami przez Puszczę Kampinoską. Drogi okazały się bardzo piaszczyste, więc rowery musieliśmy prowadzić. Nie byliśmy jedynymi piechurami – w kierunku Warszawy podążali żołnierze, spotkaliśmy też baon artylerii. Zaprzęgi konne ciągnęły wózki z armatami i pociskami. Niepokoiły nas odgłosy wystrzałów artyleryjskich, dochodzące od strony Warszawy – po drodze słyszeliśmy, że Niemcy otoczyli już miasto. Wróciliśmy na główną szosę.
Mimo ciemności i licznych przeszkód, dojechaliśmy do Ożarowa w niecałą godzinę. Tam spotkaliśmy kilkunastoosobowy oddział żołnierzy. Dowodzący nimi sierżant zaproponował, żebyśmy razem z jego ludźmi próbowali przedrzeć się przez linię niemiecką do Warszawy. Zamierzał też każdemu z nas dać po jednym granacie. Sierżant poinstruował nas, abyśmy w czasie atakowania Niemców, nie zapomnieli wrzeszczeć co sił: „Hurra!”.
Do granic Warszawy mieliśmy tylko sześć kilometrów. Dochodząc do przedmieścia, obserwowaliśmy gasnące płomienie palących się zabudowań, wozów i powalonych słupów telegraficznych. Nad polami snuły się dymy. W pewnej chwili rozległ się głos sierżanta: „Żołnierze, naprzód, za Polskę!”. Biegliśmy, krzycząc: „Hurra!”. Niektórzy żołnierze założyli na lufy karabinów bagnety. W oddali widać było jakichś ludzi uciekających w kierunku Ochoty. Strzelaliśmy do nich. Co chwila ojciec przywoływał nas, a my, zgodnie z jego życzeniem, odpowiadaliśmy, wymieniając nasze imiona. Zapatrzony w uciekających Niemców, zaplątałem się w drut kolczasty. Ledwo zdołałem się wydostać, gdy wpadłem jedną nogą w coś miękkiego i cuchnącego. Był to padły koń. Nagle zapanowała cisza. Zostaliśmy sami, oddział żołnierzy gdzieś się zawieruszył. Patrząc na moich towarzyszy, wydawało mi się, że są w takim samym szoku jak ja.
Przed nami piętrzyły się zabudowania Warszawy. Na pierwszym z domów przeczytaliśmy nazwę ulicy: Szosa Kaliska³. Nigdzie nie było żadnych urządzeń obronnych ani posterunków.