Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wasserpolacken. Relacja Polaka w służbie Wehrmachtu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 października 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wasserpolacken. Relacja Polaka w służbie Wehrmachtu - ebook

Wcielony do Wehrmachtu w maju 1942 jako obywatel Rzeszy III kategorii spędził w niemieckim wojsku niemal trzy lata. Zdezerterował w styczniu 1945 r. Starał się być dobrym żołnierzem, bo w ten sposób minimalizował ryzyko śmierci. W okopach jego patriotyczna postawa nie miałaby znaczenia – tam najważniejsze okazywało się koleżeństwo

Ceraficki bez patosu opisuje swoje doświadczenia tego czasu: pisze o kolegach, o strachu, o dziewczynach, ourlopach w domu, o warunkach życia niemieckich żołnierzy na froncie. Nie próbuje ani bronić żadnej tezy, ani z niczego się tłumaczyć. Po prostu opisuje jak było.

Spis treści

Od Wydawcy
Od Autora

Kampania wrześniowa
Ostatnie miesiące przed wojną
Wrzesień
W oblężonej Warszawie
Powrót do domu

Okupacja
Pierwsze miesiące
Rok 1940
Rok 194

Rok 1942
Niemcy trzeciej kategorii
Wcielenie do armii Hitlera
Szkolenie w Marburgu
Batalion w Hanau
Ćwiczenia na poligonie
Wyjazd na front
Na Kaukazie

Rok 1943
W okopach
Zmiana pozycji
Bój
Rana
Na tyłach frontu
Szpital w Winnicy
Batalion ozdrowieńców
Spalski raj
Wizyta w Warszawie
Jednostka w Słupi
Powrót do Tomaszowa

Rok 1944
Dziewczyny
Powrót na front
Snajper
Odwrót
Ranny Sowiet
Dalsza walka
Łącznościowcy
Szwadron zaopatrzeniowy
Przez Bug
Zajęcia gospodarskie

Rok 1945
Ewakuacja
Dezercja
Do domu
W sowieckim mundurze
U rodziny w Chełmnie
Epilog

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64476-23-5
Rozmiar pliku: 3,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Dziw­ne i za­ra­zem śmiesz­ne wy­da­wały nam się «ho­no­ro­we» i jakże «pol­skie» za­cho­wa­nia przy­byłych z Kresów adeptów gru­dziądzkiej szkoły pod­chorążych. Na Po­mo­rzu ważny był sta­tus majątko­wy lub zaj­mo­wa­ne sta­no­wi­sko, a nie «klej­not». Tacy «szlach­ci­ce», za­pra­sza­ni przez moje sio­stry na tańce or­ga­ni­zo­wa­ne w na­szym domu, często sta­wa­li się obiek­tem dys­kret­nych kpin resz­ty to­wa­rzy­stwa” – pi­sze Jo­achim Ce­ra­fic­ki, wspo­mi­nając at­mos­ferę przed­wo­jen­ne­go Gru­dziądza. Etos pol­skiego szlach­ci­ca z właściwą so­bie sym­bo­liką, ko­dek­sem ho­no­ro­wym – śmiesz­ne? Wy­obrażenia współcze­sne­go czy­tel­ni­ka o Po­la­kach w między­woj­niu kształto­wa­ne są za­zwy­czaj na pod­sta­wie owe­go „kresowe­go” wzor­ca, który – w od­nie­sie­niu do tam­tych czasów – wy­da­je się tak po­wszech­ny, że trud­no wy­obra­zić so­bie po­pu­lar­ność in­nych po­staw. Bo prze­cież tra­gicz­na hi­sto­ria oj­czy­zny, ho­nor, ko­nie, dwor­ki, po­lo­wa­nia… Tym­cza­sem dla wie­lu Po­laków z za­chod­niej części kra­ju na­tu­ral­nym oka­zy­wał się dy­stans do „szla­chec­kich” za­cho­wań, a war­tościa­mi – od­po­wie­dzial­ny han­del, prze­strze­ga­nie pra­wa, pra­ca.

Uświa­do­mie­nie so­bie tych od­mien­ności po­moc­ne jest przy od­po­wie­dzi na py­ta­nie: „jak pol­scy chłopcy z Po­mo­rza czy Śląska mo­gli so­bie psy­chicz­nie po­ra­dzić z sy­tu­acją przy­mu­so­we­go wcie­le­nia do nie­przy­ja­ciel­skie­go woj­ska?”. Szli do nie­miec­kiej ar­mii z po­czu­cia od­po­wie­dzialności – za życie swo­jej ro­dzi­ny i – za Polskę, bo „Pol­ska bez Po­laków nic nie będzie zna­czyła”. Byli pa­trio­ta­mi, po­dob­nie jak ich rówieśnicy z Kresów, czy­ta­li Sien­kie­wi­cza i ro­man­tyków, ale w swo­im oto­cze­niu z reguły ob­ser­wo­wa­li po­sta­wy opar­te na prag­ma­ty­zmie.

Au­tor wspo­mnień kil­ka­krot­nie po­wra­ca do tego wątku, pisząc, że przede wszyst­kim sta­rał się przeżyć i swo­im za­cho­wa­niem nie na­ra­zić ro­dzi­ny na re­pre­sje. Po­ma­gały w tym kon­cen­tra­cja, ostrożność, dbałość o zdro­wie, ubra­nie, wy­po­sażenie. Jo­achim Ce­ra­fic­ki sta­rał się też być do­brym żołnie­rzem, bo w ten sposób mi­ni­ma­li­zo­wał ry­zy­ko śmier­ci. W oko­pach jego pa­trio­tycz­na po­sta­wa nie miałaby zna­cze­nia – tam naj­ważniej­sze oka­zy­wało się koleżeństwo.

Książka po­ka­zu­je sy­tu­acje za­ska­kujące lub ta­kie, które nie po­win­ny dzi­wić, ale tak da­le­ce od­bie­gają od ste­reo­ty­po­we­go wy­obrażenia losu Po­la­ka w cza­sie II woj­ny, że wywołują kon­ster­nację. Ar­mia nie­miec­ka działała zgod­nie z re­gu­la­mi­nem, żołnie­rze mie­li pra­wo do dni wol­nych, trud­no jed­nak przy­zwy­czaić się do ob­ra­zu Po­la­ka, który w środ­ku za­wie­ru­chy wo­jen­nej je­dzie do domu na urlop lub od­zy­sku­je zdro­wie w woj­sko­wym sa­na­to­rium w Spa­le, pływając ka­ja­kiem i opa­lając się nad rzeką.

Wspo­mnie­nia fron­to­we są tym­cza­sem po­dob­ne u wszyst­kich żołnie­rzy, nie­za­leżnie od tego po której stro­nie kon­flik­tu się zna­leźli. Prze­pełnia je strach, de­spe­ra­cja, cza­sem roz­pacz, cza­sem ulga. U Jo­achi­ma Ce­ra­fic­kie­go opi­sy – czy to szko­leń w Niem­czech, czy wa­runków na fron­cie wschod­nim – pełne są szczegółów do­tyczących spraw by­to­wych. Dzięki temu za­pis nie tyl­ko oka­zu­je się cie­kaw­szy, ale też sta­je się istot­nym źródłem hi­sto­rycz­nym.

Książka po­wsta­wała kil­ka­naście lat, Au­tor po­wo­li wy­do­by­wał z pamięci ob­ra­zy, które wcześniej wolał ra­czej spy­chać w nie­pa­mięć. Jest za­pi­sem wspo­mnień, a pamięć ma na­turę se­lek­tywną, w niektórych miej­scach do­da­liśmy więc przy­pi­sy – opi­sa­liśmy w nich szer­szy kon­tekst przy­woływa­nych wy­da­rzeń oraz sta­ra­liśmy się wyjaśniać ewen­tu­al­ne wątpli­wości.

Kie­dy Jo­achim Ce­ra­fic­ki miał 20 lat i przyszło mu wal­czyć w nie­miec­kim mun­du­rze, nie czuł się ani bo­ha­te­rem, ani ofiarą sy­tu­acji. Po pro­stu próbował jej spro­stać. Po la­tach, jako au­tor wspo­mnień, nie próbuje ani bro­nić żad­nej tezy, ani z ni­cze­go się tłuma­czyć. Po pro­stu opi­su­je, jak było.

Alek­san­dra Ja­ni­szew­skaW MO­JEJ OPO­WIEŚCI NI­CZE­GO NIE ZMYŚLIŁEM. FAKTY, KTÓRE MOGŁYBY WY­DA­WAĆ SIĘ NIE­WIA­RY­GOD­NE - PO­MINĄŁEM. JEŻELI CZY­TEL­NIK OD­NIE­SIE WRAŻENIE, ŻE BYŁEM CZŁOWIE­KIEM ODWAŻNYM, TO OŚWIAD­CZAM, ŻE SIĘ MYLI.

Za­bo­ry po­dzie­liły Po­laków na oby­wa­te­li różnych mo­carstw. Do roku 1918 na Po­mo­rzu by­cie Po­lakiem nie za­wsze ozna­czało po­trzebę ma­ni­fe­sto­wa­nia niechęci wo­bec za­bor­cy, ale – przy po­sza­no­wa­niu tra­dy­cji na­ro­do­wych – dawało szansę wy­ko­rzy­sty­wa­nia możliwości, ja­kie ofe­ro­wało uporządko­wa­ne państwo nie­miec­kie. Miało też oczy­wiście swo­je bo­le­sne kon­se­kwen­cje – w szkołach obo­wiązywał język nie­miec­ki, a pol­scy mężczyźni, jako oby­wa­te­le Rze­szy, pod­le­ga­li obo­wiązko­wi służenia w ar­mii. Jed­nak nikt się temu wówczas nie dzi­wił.

Mój oj­ciec, Józef, uro­dził się w 1890 roku w Byd­gosz­czy. Od trzy­na­ste­go roku życia prze­by­wał w Ber­li­nie, gdzie szko­lił się w za­wo­dzie ku­piec­kim. Po ukończe­niu na­uki pra­co­wał w różnych przed­siębior­stwach ber­lińskich. W wie­ku dwu­dzie­stu dwóch lat zo­stał właści­cie­lem ho­te­lu. W 1914 roku, jako oby­wa­tel Rze­szy Nie­miec­kiej, zo­stał zmo­bi­li­zo­wa­ny. Zakończył swój udział w działaniach wo­jen­nych po czte­rech la­tach w stop­niu star­sze­go sierżanta (Obe­rfel­dwe­bla). Pełnił funkcję sze­fa ba­te­rii, a z cza­sem dowódcy od­działu ar­ty­le­rii ciężkiej; zo­stał od­zna­czo­ny Krzyżem Żela­znym dru­giej kla­sy. W 1919 roku otrzy­mał oby­wa­telstwo pol­skie. W lu­tym tego roku zo­stał powołany do Woj­ska Pol­skie­go. Przez całą wojnę z bol­sze­wi­ka­mi brał udział w bi­twach jako dowódca jed­no­stek ar­ty­le­rii ciężkiej. Po de­mo­bi­li­za­cji wrócił do Byd­gosz­czy, po roku prze­niósł się do Gru­dziądza i założył firmę han­dlową. Klien­ta­mi fir­my ojca byli zarówno Po­la­cy jak i Niem­cy. W 1937 roku przyjął pro­po­zycję kie­ro­wa­nia fa­bryką ma­szyn rol­ni­czych Ventz­ki-Unia.

Moja mat­ka, Ma­rian­na, uro­dziła się w 1889 roku we wsi Ku­czwały w po­wie­cie su­skim na War­mii. W la­tach 1901–02, kie­dy we Wrześni ucznio­wie i ich ro­dzi­ce pro­te­sto­wa­li prze­ciw ger­ma­ni­za­cji szkoły, moja mama i jej ko­le­dzy od­ma­wia­li re­cy­to­wa­nia mo­dlitw przed lek­cja­mi w języku nie­miec­kim. Opo­wia­dała, że często wra­cała ze szkoły z dłońmi opuch­niętymi tak, że nie mogła utrzy­mać ołówka. Była to kara za upar­te używa­nie języka pol­skie­go. Mama ukończyła tak zwaną szkołę wy­działową¹, po­tem pra­co­wała w ad­mi­ni­stra­cji majątku ziem­skie­go von Bi­smarc­ka w Górnej Gru­pie koło Gru­dziądza. Po zamążpójściu prze­niosła się do Byd­gosz­czy. W la­tach 1919–20, wraz ze swo­im bra­tem, brała udział w pra­cach War­mińskie­go Ko­mi­te­tu Ple­bi­scy­to­we­go². Po prze­gra­nej cała ro­dzi­na mat­ki, jako ro­dzi­na optantów³, prze­niosła się do Gru­dziądza.

Dzia­dek przez całe życie ma­rzył o od­ro­dze­niu Pol­ski. Zmarł na zawał ser­ca w 1918 roku w chwi­li, w której li­sto­nosz prze­ka­zał mu wia­do­mość, że pre­zy­dent USA Tho­mas Wo­odrow Wil­son opo­wie­dział się za utwo­rze­niem nie­pod­ległej Pol­ski z dostępem do mo­rza.

W domu i w szko­le wy­cho­wy­wa­ni byliśmy w du­chu pa­trio­ty­zmu. Szczególnie mat­ka ciągle wspo­mi­nała o wysiłkach wie­lu lu­dzi i or­ga­ni­za­cji walczących w cza­sie za­borów o pol­skość War­mii, Ma­zur i Po­mo­rza. Ro­dzi­ce utrzy­my­wa­li tym­cza­sem częste ser­decz­ne kon­tak­ty to­wa­rzy­skie z nie­miec­ki­mi sąsia­da­mi, szczególnie w la­tach dwu­dzie­sty. Po­wo­li, nie­mal nie­po­strzeżenie, na­stro­je za­czy­nały się jed­nak zmie­niać.

Ulu­bio­nym fry­zje­rem ojca był Nie­miec, pan Baum­gart. Ja i Hen­ryk, mój brat, byliśmy zo­bo­wiązani strzyc się w jego zakładzie. Obsługi­wa­li nas cze­lad­ni­cy, młodzi Niem­cy, którzy do­sko­na­le zna­li język pol­ski, a mimo to zwra­ca­li się do nas tyl­ko po nie­miec­ku, po­dob­nie jak ich szef. Pew­ne­go razu – miałem wte­dy dzie­więć lat, Hen­ryk sie­dem – po­szliśmy do zakładu tuż przed za­mknięciem. Pan Baum­gart po­le­cił cze­lad­ni­kom zająć się nami, gdyż, jak mówił: „Dla stałych klientów zakład stoi za­wsze otwo­rem”. Kie­dy wy­szedł, fry­zje­rzy, strzygąc nas ręczny­mi ma­szyn­ka­mi, przy­ci­ska­li je do na­szych głów tak moc­no, że zaczęliśmy pro­te­sto­wać. Wy­mie­nia­li przy tym między sobą uwa­gi w ro­dza­ju: „Te pol­skie szcze­nia­ki mówią, że ich to boli, a może ich oskal­po­wać?”. W pew­nej chwi­li wstałem gwałtow­nie i ciągnąc za sobą Hen­ryka, krzyknąłem: „Szwab­skie łobu­zy!”.

Nie­do­kończo­ne fry­zu­ry po­pra­wiła na­sza go­spo­sia, która za­bro­niła nam opo­wia­dać o tej przy­go­dzie ro­dzi­com. Bała się re­ak­cji ojca. W za­mian obie­cała wy­mie­rzyć spra­wie­dli­wość owym fry­zje­rom, ko­rzy­stając z po­mo­cy na­szych me­cha­ników, Ot­to­na i Ber­nar­da, których trak­to­wa­liśmy jak star­szych bra­ci. Kil­ka dni po­tem, pod­czas ko­la­cji, oj­ciec opo­wie­dział nam, jak pa­skud­nie zo­sta­li po­bi­ci cze­lad­ni­cy pana Baum­gar­ta. Sprawców nie roz­po­zna­no. Wpraw­dzie ofia­ry na­pa­du wróciły do domów o własnych siłach, ale ich twa­rze, jak twier­dził tata, nie wyglądały in­te­re­sująco. Od tego cza­su zaczęliśmy ro­zu­mieć, że coś się prze­war­tościo­wało. Pan Baum­gart stra­cił w na­szych oso­bach dwóch wier­nych klientów. Ma­mie oświad­czy­liśmy, że nie będzie­my ku­po­wa­li przy­borów szkol­nych u pana Ro­meya, tyl­ko u pana Piłata, który jest Po­la­kiem. Pro­te­sto­wa­liśmy również, kie­dy mat­ka posyłała nas po leki do pana Abro­me­ita, którego eks­pe­dien­ci niechętnie od­zy­wa­li się po pol­sku.

Którejś nocy w Gru­dziądzu wszyst­kie nie­miec­kie na­pi­sy na szyl­dach sklepów – również skle­pu na­sze­go ojca – zo­stały za­ma­lo­wa­ne ja­kimś smo­li­stym środ­kiem trud­nym do usu­nięcia. Wy­niknęły z tego pro­te­sty i rosz­cze­nia o od­szko­do­wa­nie, ale przede wszyst­kim padł cień na wza­jem­ne sto­sun­ki miesz­kańców mia­sta. Wkrótce po­tem, kie­dy na ryn­ku miało nastąpić odsłonięcie po­mni­ka nie­zna­ne­go żołnie­rza, od­kry­to na­pis na­ma­lo­wa­ny czarną farbą w języku nie­miec­kim: „Auf den deut­schen Ste­in steht eine po­lni­sche Schwe­in”, co zna­czy: „Na nie­miec­kim ka­mie­niu stoi pol­ska świ­nia”. Po­stu­ment po­mni­ka sta­no­wił po­zo­stałość po usu­niętej wcześniej fi­gu­rze Bi­smarc­ka.

Szkoła, do której uczęszczałem – zakład To­wa­rzy­stwa Słowa Bożego, czy­li wer­bistów – sta­no­wił, jak sądzę, obiekt za­in­te­re­so­wań nie­miec­kich służb wy­wia­dow­czych, szczególnie od kie­dy w Niem­czech roz­poczęto prześla­do­wa­nie Kościoła ka­to­lic­kie­go. Po­li­ty­ka rze­czy­wiście nie była obca miesz­kańcom klasz­to­ru. In­te­re­so­wa­li się nią i za­kon­ni­cy, i ucznio­wie. Co­raz częściej też chłopcy od wer­bistów byli ata­ko­wa­ni przez młodych Niemców. Sam brałem udział w bi­twie na ka­mie­nie między na­szy­mi ko­le­ga­mi a nie­miec­ki­mi chłopca­mi ubra­ny­mi w nie­zna­ne nam wte­dy mun­du­ry z opa­ska­mi, na których wid­niała swa­sty­ka.

Na­stro­je na­cjo­na­li­stycz­ne odbiły się wresz­cie również na społecz­ności gru­dziądzkich Żydów. W mieście han­del po­zo­sta­wał w większości w rękach pol­skich, w ogra­ni­czo­nym stop­niu – nie­miec­kich. Jed­nak właści­cie­la­mi kil­ku­na­stu sklepów byli Żydzi. Dla mnie, jako dziec­ka, lu­dzie ci nie­zbyt różnili się od in­nych sąsiadów – nie cho­dzi­li w chałatach ani w jar­mułkach, tak jak Żydzi w daw­nej Kon­gresówce. W końcu lat trzy­dzie­stych w Gru­dziądzu zor­ga­ni­zo­wa­no boj­kot żydow­skich sklepów. Trwał kil­ka dni i nie był sku­tecz­ny. Mimo iż to­wa­ry w skle­pach żydow­skich były na ogół ta­nie i złej jakości, to można się tam było tar­go­wać, a w składach pro­wa­dzo­nych przez Po­laków czy Niemców – nig­dy. Moja mama, kie­dy za­brakło jej nici, gu­zików czy in­nych tak zwa­nych to­warów krótkich, posyłała mnie za­wsze do skle­pu pana Mar­ko­wi­cza, jak mówiła: „po­czci­we­go Żyda”.

Przy tym wszyst­kim dziw­ne i za­ra­zem śmiesz­ne wy­da­wały nam się „ho­no­ro­we” i jakże „pol­skie” za­cho­wa­nia przy­byłych z Kresów młodych adeptów gru­dziądzkiej szkoły pod­chorążych⁴. Moje do­ra­stające sio­stry cie­szyły się ogrom­nym po­wo­dze­niem u tych chłopców. Zwłasz­cza star­sza, Jan­ka. Pew­ne­go razu, gdy sie­dzie­liśmy w ka­wiar­ni z młodszą siostrą, Ha­liną, i jej ko­legą w ran­dze ka­pra­la, do lo­ka­lu wszedł po­rucz­nik w to­wa­rzy­stwie Jan­ki. Zo­ba­czy­li nas, ale po­rucz­nik zde­cy­do­wa­nie odmówił po­dejścia do sto­li­ka. Jan­ka po­rzu­ciła więc po­rucz­nika – ku jego zdu­mie­niu – i przy­siadła się do nas. Ko­le­ga Ha­liny, ka­pral, wytłuma­czył nam, że w woj­sku obo­wiązują ta­kie zwy­cza­je, że wyższy rangą żołnierz nie może przy­siąść się do żołnie­rza niższej szarży. My na­to­miast uzna­liśmy to za szczyt aro­gan­cji. Wy­da­wało nam się też nie najszczęśliw­sze de­mon­stro­wa­nie przez tych młodych wo­jaków pierście­ni z tar­cza­mi her­bo­wy­mi po­twier­dzającymi ich szla­chec­kie po­cho­dze­nie. Prawdę mówiąc – szlach­ty zaścian­ko­wej. Na Po­mo­rzu ważny był sta­tus majątko­wy lub zaj­mo­wa­ne sta­no­wi­sko, a nie „klej­not”. Tacy „szlach­ci­ce”, za­pra­sza­ni przez moje sio­stry na tańce or­ga­ni­zo­wa­ne w na­szym domu, często sta­wa­li się obiek­tem dys­kret­nych kpin resz­ty to­wa­rzy­stwa.

Jo­achim Ce­ra­fic­kiOstat­nie mie­siące przed wojną

Pierwszą klasę li­ce­alną kończyłem bez żad­nych trud­ności. Był czer­wiec 1939. Pol­ska w przy­spie­szo­nym tem­pie przy­go­to­wy­wała się na nie­unik­nio­ne. W Cen­tral­nym Okręgu Prze­mysłowym roz­wi­jała się pro­duk­cja zbro­je­nio­wa, roz­poczęto bu­dowę urządzeń obron­nych, mo­der­ni­zo­wa­no flotę wo­jenną. To był wyścig z cza­sem. Równo­le­gle działania Niemców z na­szych oko­lic za­czy­nały nas nie­po­koić. Oj­ciec, wra­cając z rozmów han­dlo­wych z nie­miec­ki­mi właści­cie­la­mi majątków ziem­skich, był często zde­ner­wo­wa­ny. Opo­wia­dał, że wi­dział ćwi­cze­nia strze­lec­kie młodzieży w mun­du­rach hi­tle­row­skich. Zda­rzało się, że pra­cow­ni­cy majątku, wchodząc do ga­bi­ne­tu, po­zdra­wia­li sze­fa hi­tle­row­skim pod­nie­sie­niem ręki i wrza­skiem: „Heil Hi­tler!”. Nie przej­mo­wa­li się obec­nością ojca. Władze pol­skie, mimo kie­ro­wa­nych do po­li­cji do­nosów, po­zo­sta­wały bier­ne. Raz od­wie­dził nas wuj – szy­per z Gdańska. Opo­wie­dział, że na jed­nej z ba­rek, które przypłynęły z Gdańska do Byd­gosz­czy, znaj­do­wał się duży trans­port różnego ro­dza­ju bro­ni, prze­zna­czo­nej praw­do­po­dob­nie dla or­ga­ni­za­cji nie­miec­kich. Ko­men­dant po­li­cji, ostrzeżony o ładun­ku, oświad­czył tyl­ko, że otrzy­mał in­struk­cje z War­sza­wy za­bra­niające pro­wo­ko­wa­nia Niemców. W związku z tym pro­sił na­wet in­for­ma­to­ra o ab­so­lutną dys­krecję. Władze nie re­ago­wały również na ma­so­we uciecz­ki do Gdańska młodych Niemców, którzy prze­kra­cza­li gra­ni­ce Prus Wschod­nich i za­si­la­li sze­re­gi ar­mii nie­miec­kiej.

W rozgłośniach nie­miec­kich co­raz częściej wysłuchi­wa­liśmy wrza­skli­wych przemówień Hi­tle­ra do­ma­gającego się prze­strze­ni życio­wej dla Niemców. Zda­rzało się, że na fa­lach pol­skie­go ra­dia od­zy­wała się „szcze­kacz­ka” nie­miec­ka, która polską rze­czy­wi­stość przed­sta­wiała w naj­czar­niej­szych ko­lo­rach. Sta­cja ta roz­po­czy­nała nada­wa­nie swo­ich wia­do­mości po­lo­ne­zem Mo­niusz­ki. Po­tem spi­ker do­sko­nałą pol­sz­czyzną mówił o bie­dzie w Pol­sce, nadużyciach władzy, bez­ro­bo­ciu. Nasi krew­ni, którzy przy­jeżdżali z Gdańska i Nie­miec, mówili, że Niem­cy zwa­rio­wa­li. Kie­dy przez ra­dio nada­wa­ne jest przemówie­nie Hi­tle­ra, w ka­wiar­niach i re­stau­ra­cjach za­pa­da ci­sza. Po­tem, kie­dy w ra­diu roz­le­ga się ryk apro­ba­ty, siedzący w lo­ka­lach wstają, pod­noszą prawą rękę i krzyczą: „Heil Hi­tler!”. Ciot­ka miesz­kająca w Es­sen opo­wia­dała, że lu­dzie na masówkach z udziałem Hi­tle­ra, Go­eb­bel­sa, Hes­sa, a na­wet podrzędniej­szych bonzów, klaszczą, wyją i płaczą – w zależności od treści przemówień. Nie mo­gliśmy w to uwie­rzyć. Licz­ne or­ga­ni­za­cje po­lo­nij­ne w West­fa­lii za­wie­siły swoją działalność. Skle­py żydow­skie prze­stały ist­nieć, wie­lu Żydów uciekło za gra­nicę.

Dzie­siątego września miałem ob­cho­dzić osiem­na­ste uro­dzi­ny. Ma­rzyłem o ukończe­niu dru­giej kla­sy li­ce­al­nej i zda­niu ma­tu­ry z do­brym wy­ni­kiem, a po­tem o stu­diach me­dycz­nych, względnie praw­ni­czych. Widząc jed­nak, co dzie­je się na are­nie między­na­ro­do­wej, wie­działem, że Niem­cy rozpętają wojnę. Oj­ciec na­to­miast twier­dził, że ab­so­lut­nie do ta­kiej sy­tu­acji nie doj­dzie, wie­rzył w na­szych so­jusz­ników.

W kra­ju od­by­wały się uro­czy­stości związane z prze­ka­zy­wa­niem woj­sku bro­ni za­ku­py­wa­nej z fun­du­szy uzbie­ra­nych przez oby­wa­te­li. W mia­stach z na­ka­zu władz, ze względu na obronę prze­ciw­ga­zową, li­kwi­do­wa­no szczel­ne ogro­dze­nia ogrodów, fa­bryk, domów i cmen­ta­rzy. W po­bliżu gra­nic two­rzo­no umoc­nie­nia. Po­wszech­na przy tym była opi­nia, że gra­nice wschod­nie były o wie­le le­piej ufor­ty­fi­ko­wa­ne niż za­chod­nie.

Co­raz częściej w pra­sie i w ra­diu mówiło się o możliwości użycia w przyszłym kon­flik­cie śmier­cio­nośnego gazu, namówiłem więc matkę na za­kup re­kla­mo­wa­nych na­mia­stek ma­sek ga­zo­wych. Poza tym kupiłem kil­ka­dzie­siąt kawałków mydła, po­nie­waż pod­czas I woj­ny, według mamy, bra­ko­wało głównie mydła. Oj­ciec i na­sza go­spo­sia kpi­li z tej za­po­bie­gli­wości.

Pra­sa i ra­dio co­raz częściej do­no­siły o mor­dach do­ko­ny­wa­nych na Żydach, zarówno na te­re­nie anek­to­wa­nej w 1938 roku Au­strii, jak i zajętej w mar­cu 1939 Cze­chosłowa­cji. Do­cho­dziły też in­for­ma­cje o zakłada­niu obozów kon­cen­tra­cyj­nych, w których więzi się Żydów i prze­ciw­ników po­li­tycz­nych Hi­tle­ra.

Od mar­ca pro­wa­dzo­no ogra­ni­czoną tajną mo­bi­li­zację. Moje sio­stry zo­stały skie­ro­wa­ne do pocz­ty gru­dziądzkiej, gdzie obsługi­wały urządze­nia te­le­ko­mu­ni­ka­cyj­ne. Dwu­dzie­ste­go dru­gie­go sierp­nia, ku za­sko­cze­niu całego świa­ta, Niem­cy i ZSRR pod­pi­sały pakt o nie­agre­sji. W ob­li­czu za­grożenia, rządy Wiel­kiej Bry­ta­nii i Fran­cji po­now­nie pod­kreślały swe zo­bo­wiąza­nia wo­bec Pol­ski na wy­pa­dek kon­flik­tu zbroj­ne­go z Niem­ca­mi. Dwu­dzie­ste­go piątego sierp­nia zo­stała ogłoszo­na częścio­wa mo­bi­li­zacja. Trzy­dzie­ste­go sierp­nia – mo­bi­li­zacja po­wszech­na. Napaść na Polskę była już po­sta­no­wio­na.

Tym­cza­sem lud­ność cy­wil­na w ogro­dach i par­kach kopała rowy, mające służyć jako schro­ny przed bom­bar­do­wa­niem. Przy­go­to­wy­wa­no piw­ni­ce, zasłaniając okien­ka wor­ka­mi z pia­skiem. Z banków wy­co­fy­wa­no oszczędności, tym bar­dziej że zaczął ginąć bi­lon, a szczególnie srebr­ne dwu- i pięciozłotówki. W pięciozłoto­wej mo­ne­cie znaj­do­wało się sre­bro o war­tości ówcze­snych osiem­dzie­sięciu gro­szy. Bi­lon zni­kał przede wszyst­kim na Po­mo­rzu i w Po­znańskiem, gdzie miej­sco­wi Niem­cy zaczęli go ma­ga­zy­no­wać na roz­kaz funk­cyj­nych kie­rujących dy­wersją w Pol­sce. Ro­bio­no też za­pa­sy żywności. Żniwa były bar­dzo uda­ne, a sady pełne owoców. Mama wraz z go­spo­sią przy­go­to­wy­wały weki – szko­da, że tyl­ko z owo­ca­mi, a nie na przykład z mięsem.

W ostat­nich dniach sierp­nia Gru­dziądz wyglądał dzi­wacz­nie z prze­rze­dzo­ny­mi płota­mi i szy­ba­mi okle­jo­ny­mi pa­ska­mi z pa­pie­ru. Jed­nak pa­ni­ki nie było, cho­ciaż ro­dzi­ny woj­sko­wych i wyższych urzędników ma­so­wo ewa­ku­owa­no pociągami na wschód. Sporządza­no też li­sty Niemców, którzy na wy­pa­dek woj­ny mie­li być in­ter­no­wa­ni. Oj­ciec poświad­czył lo­jal­ność niektórych z nich wo­bec państwa, ra­tując ich w ten sposób przed za­trzy­ma­niem. W ra­diu roz­brzmie­wała pieśń na cześć mar­szałka Ry­dza-Śmigłego, nada­wa­no po­ucze­nia, jak za­cho­wać się pod­czas ata­ku lot­ni­cze­go. Za­le­ca­no przy­szy­wa­nie małym dzie­ciom łatek z wy­pi­sa­ny­mi da­ny­mi i ad­re­sem opie­kunów. W większych miej­sco­wościach powoływa­ne były służby obro­ny prze­ciw­lot­ni­czej.

Jed­no było pew­ne: Niem­cy lada chwi­la uderzą.

Wrze­sień

Pierw­sze­go września rano Jan­ka przy­biegła z dyżuru na po­czcie i oznaj­miła, że woj­ska nie­miec­kie za­ata­ko­wały Polskę. Wsta­liśmy z łóżek półprzy­tom­ni i może dla­te­go tę straszną wia­do­mość przyjęliśmy spo­koj­nie. Włączy­liśmy ra­dio i wysłucha­liśmy wia­do­mości nie tyl­ko z War­sza­wy, ale również z Lon­dy­nu i Paryża. Byliśmy pew­ni, że An­glia i Fran­cja wy­po­wiedzą Niem­com wojnę.

Po­nie­waż z wia­do­mości wy­ni­kało, że mia­sta w Pol­sce są bom­bar­do­wa­ne, oj­ciec zde­cy­do­wał, że dla bez­pie­czeństwa mamy i nas, chłopców, naj­lep­szym wyjściem będzie wy­jazd do krew­nych miesz­kających w leśniczówce w Beśnicy. Za­bra­liśmy też mo­je­go ku­zy­na, Wi­tol­da. Wy­je­cha­liśmy tego sa­me­go dnia. Ubra­ni byliśmy w mun­dur­ki szkol­ne, w ręku trzy­ma­liśmy wa­li­zecz­ki z przy­bo­ra­mi to­a­le­to­wy­mi, jedną zmianą bie­li­zny, swe­trem, a przez ra­mio­na prze­rzu­ci­liśmy zi­mo­we pal­ta. Po­go­da była prze­piękna, upal­na, mu­sie­liśmy ro­ze­brać się do ko­szu­lek. Mama cie­szyła się, że wy­brała się w let­niej su­kien­ce.

Pociąg je­chał do Działdowa. Było tłoczno, lu­dzie sta­li na­wet w przejściach między wa­go­na­mi. Wi­dzie­liśmy stojących wzdłuż torów żołnie­rzy w pełnym uzbro­je­niu. Pasażero­wie rzu­ca­li im pa­pie­ro­sy, a na­wet cu­kier­ki, ser­decz­nie ich po­zdra­wiając. Minęliśmy Jabłono­wo i w pew­nej chwi­li pociąg za­trzy­mał się, usłysze­liśmy jakiś szum i ude­rze­nie w zie­mię. Stojący na skar­pie przy to­rach żołnierz krzyknął, że pociąg jest ostrze­li­wa­ny przez ar­ty­le­rię nie­miecką. Na szczęście były to nie­wy­pały. Ma­szy­ni­sta na­tych­miast ru­szył i przy­spie­szył, od­da­lając się od gra­ni­cy, wzdłuż której je­chaliśmy. Po dwóch go­dzi­nach doje­chaliśmy do sta­cji do­ce­lo­wej – Ra­dosz­ki.

W Beśnicy przy­wi­tała nas ku­zyn­ka Mar­ta z pięcio­let­nią córeczką Donią. Cze­kała na kogoś z na­szej ro­dzi­ny i wy­da­wała się te­raz szczęśliwa, że na tym od­lu­dziu nie będzie sama z dziec­kiem. Jej mąż, Ed­mund, zo­stał zmo­bi­li­zo­wa­ny. Dwa dni później nie­spo­dzie­wa­nie zja­wił się nasz oj­ciec. Usłyszał od za­wia­dow­cy sta­cji ko­le­jo­wej w Gru­dziądzu, że pociąg, którym podróżowa­liśmy, zo­stał zbom­bar­do­wa­ny. Za­nie­po­ko­jo­ny wsiadł na ro­wer, de­cy­dując się prze­je­chać w ciągu jed­ne­go dnia po­nad sto ki­lo­metrów. Jak na pięćdzie­sięcio­lat­ka, po­ru­szającego się najczęściej sa­mo­cho­dem lub mo­to­cy­klem, był to nie­mały wysiłek. Opo­wia­dał, że na szo­sie przed Brod­nicą za­ata­ko­wał go nie­miec­ki myśli­wiec. Szosą je­chał tyl­ko oj­ciec. Nie­miec prze­stał go ostrze­li­wać do­pie­ro wte­dy, gdy rzu­cił ro­wer i scho­wał się w nie­sko­szo­nym jęczmie­niu.

Tego dnia w ra­diu po­da­no ra­dosną wia­do­mość: Fran­cja i Wiel­ka Bry­ta­nia wy­po­wie­działy Niem­com wojnę. Prze­ka­zy­wa­no re­la­cje o en­tu­zja­stycz­nym za­cho­wa­niu miesz­kańców War­sza­wy, wi­wa­tujących przed am­ba­sa­da­mi tych państw. Wia­do­mości były prze­ry­wa­ne za­ko­do­wa­ny­mi in­for­ma­cja­mi o nad­la­tujących sa­mo­lo­tach prze­ciw­ni­ka, za­czy­nającymi się od słów: „Uwa­ga, uwa­ga, nad­cho­dzi...”.

Czwar­te­go września z nasłuchu nie­miec­kich sta­cji do­wie­dzie­liśmy się, że Gru­dziądz zajęły od­działy hi­tle­row­skie. Ta wia­do­mość za­de­cy­do­wała o opusz­cze­niu przez nas, mężczyzn, Beśnicy i uda­niu się na te­re­ny nie­za­grożone przez woj­ska nie­miec­kie¹. Na­sza mama, Mar­ta i Do­nia miały po­zo­stać pod opieką ga­jo­we­go w leśniczówce. W południe pożegna­liśmy się z ro­dziną i od­je­cha­liśmy na dwóch ro­we­rach w kie­run­ku Brod­ni­cy. Je­chałem z oj­cem i mu­siałem cały czas sie­dzieć na ra­mie, po­nie­waż tata – ze względu na swoją tuszę – nie bar­dzo się na niej mieścił. Hen­ryk i Wi­told pedałowa­li na zmianę. Poza gar­ni­tu­ra­mi, w które byliśmy ubra­ni, każdy z nas za­brał swe­ter i pal­to. Nie­bo było bez­chmur­ne, dzień bar­dzo ciepły. Przez chwilę od­po­czy­wa­liśmy w Górznie, racząc się le­mo­niadą ku­pioną w skle­pie ko­lo­nial­nym. Z Górzna do Brod­ni­cy mie­liśmy około dwu­dzie­stu ki­lo­metrów. Od Grążaw je­cha­liśmy szosą osłoniętą ko­ro­na­mi sta­rych drzew. Ku na­sze­mu zdzi­wie­niu, poza nami drogą nie po­ru­szał się żaden po­jazd ani żaden pie­szy. Zupełnie jak­byśmy znaj­dy­wa­li się w świe­cie duchów.

Dojeżdżając do Brod­ni­cy, spo­strze­gliśmy duży bu­dy­nek z na­pi­sem „Ti­vo­li”. We­szliśmy, mając na­dzieję, że znaj­dzie­my tam re­stau­rację. Wszyst­kie po­miesz­cze­nia były otwar­te i bez nad­zo­ru. Nie wiem, co czu­li moi to­wa­rzy­sze, ale mnie ta ci­sza na­pa­wała nie­po­ko­jem. W pew­nym mo­men­cie usłyszałem do­chodzące od stro­ny szo­sy wołanie. Wy­biegłem z bu­dyn­ku i zo­ba­czyłem dwóch żołnie­rzy. Na mój wi­dok krzyknęli: „Chłopa­ku, ucie­kaj! Wy­sa­dzi­liśmy ostat­ni most, za nami idą Niem­cy!”.

Po­sta­no­wi­liśmy jak naj­szyb­ciej do­trzeć do War­sza­wy, jadąc przez Ry­pin i Sierpc. Do Sierp­ca po­ru­sza­liśmy się bez przeszkód. Sa­mo­lo­ty nie­miec­kie mimo pięknej po­go­dy nie latały, a na szo­sie ruch był zni­ko­my. Od cza­su do cza­su mi­ja­liśmy chłopskie fur­man­ki obłado­wa­ne pie­rzy­na­mi, garn­ka­mi i in­nym do­byt­kiem. Tuż przed Sierp­cem spo­tka­liśmy jed­nost­ki woj­sko­we, co­fające się w sposób zor­ga­ni­zo­wa­ny i w pełnym uzbro­je­niu. Żołnierz, stojący na skrzyżowa­niu szos pro­wadzących do Płońska i da­lej do War­sza­wy i Włocławka, kie­ro­wał wszyst­kie cy­wil­ne po­jaz­dy i nie­umun­du­ro­wa­nych pie­churów w stronę Włocławka. Kie­dy, mimo wyraźnego za­ka­zu, próbo­wa­liśmy ominąć po­ste­ru­nek, by do­trzeć do War­sza­wy przez Płońsk i Mo­dlin, pod­szedł do ojca ma­jor żan­dar­me­rii. Oka­zało się, że był to daw­ny klient taty. Po­ra­dził nam prze­kro­czyć Wisłę we Włocławku i próbować dojść do War­sza­wy przez So­cha­czew. Po­wie­dział, że wszyst­ki­mi możli­wy­mi dro­ga­mi wy­co­fu­je się w stronę Mo­dlina 20 Dy­wi­zja pie­cho­ty, za­tem nie byłoby bez­piecz­nie po­ru­szać się między po­jaz­da­mi woj­ska. „Dla­cze­go dy­wi­zja opuściła linię obro­ny?” – py­ta­liśmy. Ma­jor od­po­wie­dział, że taki otrzy­mała roz­kaz.

Ru­szy­liśmy w kie­run­ku Włocławka. Ciągle mu­sie­liśmy omi­jać zaprzęgi kon­ne i lu­dzi pchających obłado­wa­ne wózki. Po do­je­cha­niu do miej­sco­wości Żuki, usłysze­liśmy war­kot sa­mo­lotów. Bie­giem do­pa­dliśmy skra­ju lasu. W pew­nej chwi­li roz­legło się strasz­li­we wy­cie, po­dob­ne do sy­re­ny alar­mo­wej, po­tem huk wy­bu­chającej bom­by. Powtórzyło się to jesz­cze dwa razy. Bom­by spa­dały na drogę, wy­bi­jając ogrom­ne leje. Na­tych­miast po od­lo­cie sa­mo­lotów lu­dzie zaczęli wra­cać na szosę, aby ra­to­wać swój do­by­tek. Wi­dok był nie­sa­mo­wi­ty. Wszędzie walały się roz­pru­te pie­rzy­ny, ubra­nia, pogięte i dziu­ra­we garn­ki. Nie mogłem pa­trzeć na ciężko ra­nio­ne ko­nie. Oj­ciec do­bi­jał je strzałem z re­wol­we­ru. Ko­nie, które przed ata­kiem uwol­nio­no z uprzęży, ura­to­wały się. Nikt z lu­dzi nie zginął i nie za­uważyliśmy również ni­ko­go ra­nio­nego. Po raz pierw­szy mo­gliśmy za­ob­ser­wo­wać me­todę ata­ko­wa­nia celów na­ziem­nych przez sztu­ka­sy². Naj­pierw nad­la­ty­wały nad obiekt, który miał być zbom­bar­do­wa­ny i na­tych­miast dziób sa­mo­lo­tu kie­ro­wał się w dół. Pi­kując w kie­run­ku ob­ra­ne­go celu, uwal­niały bom­by, przy czym roz­le­gało się pie­kiel­ne wy­cie. Z cza­sem ich wyjące sy­re­ny zaczęto na­zy­wać „trąbami je­ry­choński­mi”.

Późnym wie­czo­rem do­tar­liśmy do prze­pra­wy przez Wisłę we Włocławku. Na dro­dze do mo­stu i na sa­mym moście pa­no­wał nie­sa­mo­wi­ty bałagan, który usiłowała opa­no­wać żan­dar­me­ria woj­sko­wa. Przez most prze­jeżdżały sa­mo­cho­dy, fur­man­ki, tan­kiet­ki, wózki dzie­cięce, wozy obłado­wa­ne różnymi przed­mio­ta­mi z siedzącymi na nich star­ca­mi i dziećmi. Naj­bar­dziej baliśmy się, że żan­dar­mi od­biorą nam ro­we­ry, ale żołnierz, który mnie za­trzy­mał, za­py­tał tyl­ko o broń. Bez­czel­nie od­po­wie­działem, że na przy­spo­so­bie­niu woj­sko­wym uczo­no mnie strze­lać tyl­ko z ka­ra­bi­nu. Prze­szliśmy przez most bez pro­ble­mu. Tuż za ro­gat­ka­mi mia­sta zna­leźliśmy się w so­sno­wym le­sie. Głodni i spra­gnie­ni ułożyliśmy się do snu. Obu­dził nas po­ran­ny chłód, ale dzień za­po­wia­dał się znów po­god­ny. Wy­ru­szy­liśmy na­tych­miast. Był szósty września, go­dzi­na piąta rano.

Po­sta­no­wi­liśmy je­chać w kie­run­ku War­sza­wy trochę dłuższą trasą przez Cho­decz, Lu­bień i Strzel­ce, po­nie­waż drogą przez Ko­wal wy­co­fy­wało się woj­sko. Po kil­ku­na­stu ki­lo­me­trach za­trzy­ma­liśmy się przy zamożnie wyglądającym go­spo­dar­stwie z na­dzieją zje­dze­nia śnia­da­nia. Istot­nie, go­spo­dy­ni ura­czyła nas ja­jecz­nicą, mle­kiem i świeżym chle­bem z masłem. Nie chciała przyjąć zapłaty, po­nie­waż mówiła, że w ta­kich strasz­nych cza­sach nie go­dzi się brać pie­niędzy od ucie­ki­nierów. Na­gle za­uważyliśmy wy­chodzące z bu­dyn­ku miej­sco­wej szkoły dwie koleżanki Ha­li­ny. Szyb­ko usta­li­liśmy, że i oby­dwie moje sio­stry tam są. Wzru­sze­ni pa­dliśmy so­bie w ra­mio­na. Oka­zało się, że wszyst­kie dziew­czy­ny zmo­bi­li­zo­wa­ne przez gru­dziądzką pocztę do­stały roz­kaz ewa­ku­acji na wschod­nie te­re­ny Pol­ski. Tym ze­społem te­le­fo­ni­stek prze­wo­dzi­li ka­pi­tan Drze­wiec­ki i pani Piątkow­ska, zaj­mująca się przysposo­bieniem woj­skowym w gim­na­zjum żeńskim. Dziew­czy­ny opo­wie­działy nam o swo­ich przeżyciach, przy czym za­zna­czyły, że gdzie­kol­wiek za­trzy­my­wały się na dłuższy postój, z reguły zja­wiały się tam nie­miec­kie sa­mo­lo­ty zwia­dow­cze. Po­tem nad­la­ty­wały bom­bow­ce, ata­kujące przede wszyst­kim miej­sce od­po­czyn­ku ich ze­społu. Nasz oj­ciec po­wie­dział, że to może być zbieg oko­licz­ności, ale nie wy­klu­czył również działalności nie­miec­kich dy­wer­santów. Ja na­to­miast po­wie­działem, że pan ka­pi­tan wraz ze swoją zastępczy­nią po­win­ni prze­stać pa­ra­do­wać w mun­du­rach, a z po­jazdów po­win­ny zniknąć wszel­kie ozna­cze­nia woj­skowe i pocz­to­we. Żegnając się z sio­stra­mi, oj­ciec oznaj­mił, że będzie­my prze­dzie­ra­li się do Ru­mu­nii, a stamtąd ewen­tu­al­nie do Fran­cji, gdyż porażka na­szych wojsk jest nie­unik­nio­na.

Dro­ga pro­wadząca do War­sza­wy przez So­cha­czew i Łowicz była za­wa­lo­na fur­man­ka­mi ucie­ki­nierów z po­gra­nicz­nych re­jonów Pol­ski, po­jaz­da­mi woj­sko­wy­mi oraz pie­chu­ra­mi w mun­du­rach i ubra­niach cy­wil­nych. Mo­dliłem się, żeby nie za­ata­ko­wały nas sa­mo­lo­ty. Przy ta­kim natłoku lu­dzi i po­jazdów w ra­zie na­lo­tu szan­se wyjścia cało były nie­wiel­kie. Na szczęście po­wo­li za­pa­dał zmierzch, lu­dzie szu­ka­li noc­le­gu, więc mo­gliśmy się swo­bod­niej po­ru­szać na ro­we­rach. Znaj­dujące się w po­bliżu szo­sy podwórka i sady zaczęły zapełniać się ludźmi i zaprzęgami kon­ny­mi. W pew­nym mo­men­cie za­uważyliśmy, że przy jed­nym z wozów zgro­ma­dziło się spo­ro osób słuchających ra­dia. Przyłączy­liśmy się do nich. Wia­do­mości nie były po­cie­szające. Wy­ni­kało z nich, że na­sze woj­ska co­fają się w kie­run­ku Wisły. Nie było też żad­nej in­for­ma­cji o ja­kiej­kol­wiek po­mo­cy ze stro­ny so­jusz­ników.

Do Łowi­cza do­je­cha­liśmy tuż po za­cho­dzie słońca. Nie na­po­tka­liśmy żad­nych zwar­tych jed­no­stek woj­sko­wych. Nie było też widać cy­wil­nych ucie­ki­nierów. W pierw­szym go­spo­dar­stwie z so­lid­ny­mi za­bu­do­wa­nia­mi po­pro­si­liśmy o możliwość prze­no­co­wa­nia i zje­dze­nia ja­kie­goś posiłku. Go­spo­da­rze przyjęli nas ser­decz­nie. Zje­dliśmy ja­jecz­nicę na bocz­ku i chleb z masłem. Po­da­no nam również kawę zbożową z mle­kiem. Mo­gliśmy też wresz­cie porządnie umyć się pod pompą. Spa­liśmy na sia­nie w sto­do­le. Wcze­snym ran­kiem go­spo­dy­ni za­pro­siła nas na śnia­da­nie. Cała ro­dzi­na zgro­ma­dziła się już przy dość ni­skim sto­le. Go­spo­dy­ni podała nam na ta­ler­zach za­cier­ki ugo­to­wa­ne na mle­ku, a w ko­szycz­ku – chleb. Na­to­miast przed swoją ro­dziną po­sta­wiła dość dużą bla­szaną misę z taką samą za­cierką i po­kro­jo­ny chleb. Po przeżegna­niu się, cała ro­dzi­na zaczęła drew­nia­ny­mi łyżkami sięgać po za­cierkę. Nam także po­da­no drew­nia­ne łyżki. Na zie­miach za­chod­niej Pol­ski już od daw­na nie prak­ty­ko­wało się ta­kie­go spo­so­bu spożywa­nia posiłków. Zwy­czaj ten zna­liśmy tyl­ko z opo­wia­dań na­szej bab­ci i z książek. Oj­ciec, żegnając się z miłymi go­spo­da­rza­mi, po­dob­nie jak po­przed­nio miał trud­ności z wręcze­niem zapłaty, bo ta go­spo­dy­ni też uważała, że od ucie­ki­nierów nie go­dzi się brać pie­niędzy.

Do War­sza­wy po­zo­stało osiem­dzie­siąt ki­lo­metrów. Po­sta­no­wi­liśmy od­ległość tę prze­być w ciągu jed­ne­go dnia. Był piękny, słonecz­ny dzień – ósmy września. Most w So­cha­cze­wie po­zo­stał nie­na­ru­szo­ny. Po jego obu stro­nach na brze­gu Bzu­ry leżały po­trza­ska­ne fur­man­ki i za­bi­te ko­nie. Uje­cha­liśmy ja­kieś pięć ki­lo­metrów, gdy nad­le­ciały sa­mo­lo­ty, po ich potężnym war­ko­cie roz­po­znałem eskadrę He­in­kli He 111 i kil­ka Mes­ser­sch­mittów Me 109. Oj­ciec zarządził na­tych­mia­stową ucieczkę do po­bli­skie­go la­sku, co także uczy­ni­li żołnie­rze i po­zo­stali lu­dzie. Ko­nie po­zo­stawione w zaprzęgach stały spo­koj­nie na szo­sie. Pomyślałem, że może zdążyły się przy­zwy­czaić do bom­bar­do­wań. Nie­ste­ty, Niem­cy za­ata­ko­wa­li la­sek. Spa­dające ze świ­stem bom­by łamały potężne drze­wa. Wpadłem do ja­kiegoś rowu, nie­przy­tom­ny ze stra­chu. Po od­lo­cie sa­mo­lotów nastąpiła ab­so­lut­na ci­sza. Nie było słychać żad­nych jęków ani głosów wzy­wających po­mo­cy. Wi­działem tyl­ko milczących lu­dzi, którzy wy­cho­dzi­li z la­sku i kie­ro­wa­li się ku szo­sie po swój do­by­tek. Na po­lnej dro­dze, ciągnącej się skra­jem la­sku, za­uważyłem ojca i zaczęliśmy ra­zem szu­kać Hen­ry­ka i Wi­tol­da. W końcu usłysze­liśmy ich nawoływa­nia.

Po na­ra­dzie po­sta­no­wi­liśmy do­je­chać do War­sza­wy bocz­ny­mi dro­ga­mi przez Puszczę Kam­pi­noską. Dro­gi oka­zały się bar­dzo piasz­czy­ste, więc ro­we­ry mu­sie­liśmy pro­wa­dzić. Nie byliśmy je­dy­ny­mi pie­chu­ra­mi – w kie­run­ku War­sza­wy podążali żołnie­rze, spo­tka­liśmy też baon ar­ty­le­rii. Zaprzęgi kon­ne ciągnęły wózki z ar­ma­ta­mi i po­ci­ska­mi. Nie­po­koiły nas odgłosy wy­strzałów ar­ty­le­ryj­skich, do­chodzące od stro­ny War­sza­wy – po dro­dze słysze­liśmy, że Niem­cy oto­czy­li już mia­sto. Wróciliśmy na główną szosę.

Mimo ciem­ności i licz­nych przeszkód, do­je­cha­liśmy do Ożaro­wa w nie­całą go­dzinę. Tam spo­tka­liśmy kil­ku­na­sto­oso­bo­wy od­dział żołnie­rzy. Do­wodzący nimi sierżant za­pro­po­no­wał, żebyśmy ra­zem z jego ludźmi próbo­wa­li prze­drzeć się przez linię nie­miecką do War­sza­wy. Za­mie­rzał też każdemu z nas dać po jed­nym gra­na­cie. Sierżant po­in­stru­ował nas, abyśmy w cza­sie ata­ko­wa­nia Niemców, nie za­po­mnie­li wrzesz­czeć co sił: „Hur­ra!”.

Do gra­nic War­sza­wy mie­liśmy tyl­ko sześć ki­lo­metrów. Do­chodząc do przed­mieścia, ob­ser­wo­wa­liśmy gasnące płomie­nie palących się za­bu­do­wań, wozów i po­wa­lo­nych słupów te­le­gra­ficz­nych. Nad po­la­mi snuły się dymy. W pew­nej chwi­li roz­legł się głos sierżanta: „Żołnie­rze, naprzód, za Polskę!”. Bie­gliśmy, krzycząc: „Hur­ra!”. Niektórzy żołnie­rze założyli na lufy ka­ra­binów ba­gne­ty. W od­da­li widać było ja­kichś lu­dzi ucie­kających w kie­run­ku Ocho­ty. Strze­la­liśmy do nich. Co chwi­la oj­ciec przy­woływał nas, a my, zgod­nie z jego życze­niem, od­po­wia­da­liśmy, wy­mie­niając na­sze imio­na. Za­pa­trzo­ny w ucie­kających Niemców, zaplątałem się w drut kol­cza­sty. Le­d­wo zdołałem się wy­do­stać, gdy wpadłem jedną nogą w coś miękkie­go i cuchnącego. Był to padły koń. Na­gle za­pa­no­wała ci­sza. Zo­sta­liśmy sami, od­dział żołnie­rzy gdzieś się za­wie­ru­szył. Patrząc na mo­ich to­wa­rzy­szy, wy­da­wało mi się, że są w ta­kim sa­mym szo­ku jak ja.

Przed nami piętrzyły się za­bu­do­wa­nia War­sza­wy. Na pierw­szym z domów prze­czy­ta­liśmy nazwę uli­cy: Szo­sa Ka­li­ska³. Nig­dzie nie było żad­nych urządzeń obron­nych ani po­ste­runków.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: