- W empik go
Wasz cyrk, moje małpy. Chronologiczny alfabet moich autorów. Tom 1 - ebook
Wasz cyrk, moje małpy. Chronologiczny alfabet moich autorów. Tom 1 - ebook
Wizjoner, redaktor, bojownik o kulturę. Maciej Parowski był w Polsce jednym z pierwszych znawców kultury popularnej, który już pół wieku temu bronił fantastycznej literatury, komiksu i kina.
To on był akuszerem cyklu o wiedźminie Geralcie Andrzeja Sapkowskiego. To on skontaktował ze sobą Jacka Dukaja i Tomka Bagińskiego, wskutek czego powstała nominowana do Oscara animowana Katedra. To on, jako redaktor kultowej „Fantastyki” i „Nowej Fantastyki”, wychowywał całe pokolenia kolejnych twórców i czytelników.
Wasz cyrk, moje małpy. Chronologiczny alfabet moich autorów to dwutomowy, okraszony licznymi zdjęciami zbiór esejów i rozmów traktujących o stanie gatunku, a przede wszystkim blisko dwieście portretów krytycznych i anegdot o twórcach, którzy w latach 1982–2012 zmieniali oblicze polskiej fantastyki.
„Jacek Dukaj i Krzysztof Bartnicki należą do tych poszukiwaczy czy kabalistów literatury, którzy zaczynali w „NF”, a potem wędrowali poza dostępne mi horyzonty. Poznaję się na ich literackich pierwocinach, zdobywam sympatię, nawet wdzięczność, potem wpadam w panikę, bo nie nadążam, a oni odruchowo dalej traktują mnie jak swego. Jestem niczym kwoka, której los pozwolił wysiedzieć łabędzie jaja, a która teraz wędruje nieszczęsna brzegiem jeziora pełna zgryzoty i zachwytu nad tym, co wyprawia jej przybrane potomstwo na przestworze wód”.
Maciej Parowski
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8129-388-4 |
Rozmiar pliku: | 15 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ścieżki Maćka Parowskiego
Ścieżki, którymi idziemy przez życie, bywają prawdziwie kręte i zaskakujące.
Półtorej dekady temu, w trakcie studiów, pisałem recenzje i artykuły do „Nowej Fantastyki”, onieśmielony i zafascynowany faktem, że ukazują się w czasopiśmie Macieja Parowskiego.
Rok temu podpisałem umowę na wydanie książki w SQN, onieśmielony i zafascynowany równie mocno, ponieważ autorem, który składał podpis obok mojego, był… Maciej Parowski. Nestor i legenda we własnej osobie, redaktor, którego sława i zasługi mówiły często więcej niż on sam, choć ci, co Go znają, wiedzą, że do milkliwych nie należał.
Cieszyliśmy się wszyscy na tę współpracę, dla wielu z nas była ogromnym zaszczytem. Książka, a właściwie dwie książki, miała być ukoronowaniem Jego zawodowego życia. Cyzelował treść, planował układ graficzny, gromadził zdjęcia. Cieszył się razem z nami.
Potem przyszło zaskoczenie, choroba nagła i niespodziewana. Początkowy szok zastąpiła jeszcze mocniejsza chęć dokończenia tego, co wspólnie rozpoczęliśmy, a Pan Maciek, świadom swego stanu, mówił nam, że chciałby doczekać wydania chociaż pierwszego tomu.
Niestety ścieżka, którą szedł przez życie, kończyła się wcześniej.
Układ treści w niniejszym leksykonie jest zgodny z wolą Autora. Hasła biograficzne, których nie zdążył przygotować, na Jego prośbę opracowaliśmy sami, oddając głos Panu Maćkowi, gdy tylko było to możliwe. Fragmenty opisane adnotacją „Mówi Parowski” to swego rodzaju wypowiedzi rozproszone, nieraz anachroniczne, wyciągnięte z wcześniejszych not, recenzji, polemik Redaktora, oddające ducha czasów, w których były pisane – i niejednokrotnie wzruszające, dzięki nim widzimy bowiem, jak meandrowały ścieżki autorek, autorów i współpracowników „Nowej Fantastyki”. Mamy świadomość, że gdyby Pan Maciek towarzyszył nam do końca, nie tylko uwspółcześniłby i poszerzył swoje sądy, ale też inaczej mógłby wyglądać układ i opisy fotografii. Zrobiliśmy jednak wszystko, co w naszej mocy, do końca pracując z jak największym poszanowaniem materiału wyjściowego.
Maciej Parowski był dobrym i skromnym człowiekiem, a niniejsze książki niech będą nie tylko ukoronowaniem, ale i uhonorowaniem jego wielkiego dzieła. Jest nam nieskończenie przykro, że podczas premiery nie będziemy mogli uścisnąć Mu dłoni ani nie zobaczymy na żywo Jego uśmiechu. Ale On sam tam będzie. Będzie już na zawsze.
Przemysław Romański
założyciel i współwłaściciel Wydawnictwa SQNWstęp
W ostatnich latach wydawałem recenzje książek i filmów, a także eseje i dyskusje o zjawiskach, odmianach i przemianach fantastyki. Redefiniowałem science fiction i jej korzenie, badałem przemiany sztuki wyobraźni pod wpływem mediów wizualnych i odwrotnie – wpływ fantastyki na współczesne kino, malarstwo, komiks, gry.
Czas na zmianę perspektywy, na inne spojrzenie. Przez trzydzieści lat promowałem przecież polską fantastykę jako paradę osobowości, talentów i charakterów. Praktycznie wszyscy aktywni dziś autorzy zaczynali bądź drukowali w „Fantastyce” i „Nowej Fantastyce”. Publikowałem pierwsze teksty Baranieckiego, Dukaja, Sapkowskiego, Komudy, Cyrana, Soboty, Nowaka, Białołęckiej, Szostaka, Lewandowskiego, Kołodziejczaka, Szydy, Inglota, Kosika… O tej przygodzie, o spotkaniu z gatunkiem, który reprezentowali wciąż nowi autorzy – a więc i o spotkaniu z ich pasjami, fobiami, dramatami i biografiami – traktuje niniejszy leksykon. Alfabetyczny, ale i chronologiczny, bo nie chodzi o bałaganiarski misz-masz od A do Z, ale o podążanie za przemianami i ekspansją gatunku w formie anegdot o pisarzach – tak jak się zjawiali w kolejnych pięciolatkach w PRL, a potem III RP.
Od dawna namawialiśmy się z Wojtkiem Sedeńką na takie przedsięwzięcie. Wojtek cisnął Lecha Jęczmyka, żeby opowiedział o swoich autorach zagranicznych, mnie – bym zajął się Polakami. Sam wypuścił książkę Pejzaż z gwiazdami pełną rozmów z gośćmi jego Nidzic, Stawigud, spotkań w Olsztynie, w Kalborni czy nad Serwentem. Kto nie odwiedził ani jednego z Wojtkowych Festiwali Fantastyki, ten za sprawą tych tomów będzie miał wrażenie osobistego kontaktu z kreatorami swych marzeń, z trenerami intelektualnej czujności i przewodnikami wyobraźni.
Fantastyka była i jest dla nas spotkaniem z literaturą, ze sztuką, a zatem także z osobowościami i charakterami. Pisząc wymarzony co najmniej od dekady Chronologiczny alfabet moich autorów, wracam do setek spotkań z przeszłości, wkraczam w labirynty olśnień i wspomnień. Ale nie tylko, bo na zakrętach dziejów rozbrzmiewają do dziś echa wielkich awantur, ostrych polemik, nawet bijatyk i silnych emocji. Czekają na bilans niewyrównane rachunki. Już w Małpach Pana Boga (Słowach, Obrazach, Kukułce na koniu trojańskim) odszczekiwałem niektóre opinie, zmieniałem zdanie, czasem trwałem przy swoim. Tyle spraw z perspektywy trzech dekad wygląda inaczej.
Wchodzę w las przeszłości, w labirynty wspomnień, nie do końca wiedząc, gdzie mnie to doprowadzi. Buszuję w zszywkach, w elektronicznych wydaniach pisma, przemierzając czas bez wstawania od komputera. Po latach zacierają się twarze, uciekają z pamięci szczegóły, korzystam więc z Wojtkowej encyklopedii fantastyki, z krytycznych książek kolegów i własnych. Skanuje stare negatywy i zdjęcia, robię nowe fotki. Wspomnienia dopadają mnie w różnych momentach, a ja wszystko notuję, dziwując się, jakież fascynujące zajęcie powierzono mi przed trzydziestu sześciu laty.
Polscy fantaści byli moimi wakacjami na Wyspach Kanaryjskich, wyprawą na lodowce i do jaskiń, moim Akropolem i Machu Picchu. Sam trafiałem na wybitnych nauczycieli, a niektóre największe Gwiazdy do dziś traktują mnie jak gęsi pana Lorentza – zachowują się, jakbym był ich rodzicem. A miałem po prostu fart, w dobrym momencie przyjęto mnie do ekspandującego miesięcznika obleganego przez setki utalentowanych autorów. Teraz oni i ja powoli przechodzimy do legendy.
Maciej ParowskiO Lemie z jego prorokiem
Rozmowa z profesorem Jerzym Jarzębskim
(2005)
MACIEJ PAROWSKI: Nasze pokolenie odkrywało Lema na własny rachunek, wbrew szkole. W latach 1961–1962 w powieści Solaris trafiłem na niezwykłe sceny z mordowaną po wielokroć kobietą odtwarzaną przez kosmiczny ocean. W 1964 roku, po maturze, dzięki lekturze Obłoku Magellana dotknąłem tajemnic wszechświata. Rewelacyjny Test z perypetiami kadeta Pirxa podczas symulowanego lotu znalazłem w starym „Młodym Techniku” dopiero na studiach.
JERZY JARZĘBSKI: Moje pierwsze spotkanie z Lemem odbyło się w 1953 roku. Miałem sześć lat, pojechałem z mamą do Warszawy, gdzie u znajomych leżały numery „Przekroju” z odcinkami Obłoku Magellana. Zacząłem łapczywie czytać, lecz trafiłem fatalnie, bo na opis sztucznego księżyca Atlantydów (NATO po prostu), który się urwał przed wiekami z ziemskiej orbity i uleciał w przestrzeń. Statek pełen był zasuszonych trupów. Ten horror odczarowała nieco parodia powieści, nie pamiętam czyja, Obok megalomana, którą „Przekrój” także wydrukował, ale uraz pozostał. Moje drugie podejście do Lema to był film Milcząca gwiazda na podstawie Astronautów, kolorowa „superprodukcja” zrealizowana przez Polskę i Niemcy Wschodnie, na owe czasy atrakcyjna (choć efekty przypominały kino Mélièsa), też z elementami horroru. Dodano tam scenę, nieobecną w powieści, z kosmonautą Murzynem, który nie zdążył wsiąść do rakiety wyrzucanej w przestrzeń kosmiczną za sprawą energii zmagazynowanej przez Wenusjan do ataku na Ziemię. Ten Murzyn pozostawiony na obcej i strasznej planecie, machający rozpaczliwie rękami, zrobił na mnie ogromne wrażenie. Przez wiele lat nie brałem do ręki science fiction: utożsamiałem ją z fantastyką grozy. Przełom nastąpił, kiedy kolega w liceum szczerze mi Lema polecił. Zacząłem lekturę na nowo – od tomu Inwazja z Aldebarana, który ukazywał Lema jako pisarza o bardzo szerokiej gamie możliwości. Szybko zacząłem też czytać inne jego książki, a niedługo po studiach otrzymałem propozycję napisania szkicu monograficznego do pracy Prozaicy Polski Ludowej. Z powodów politycznych rzecz się nie ukazała (zbyt wielu pisarzy i autorów szkiców działało w opozycji), ale mój tekst pozostał, był drukowany w Polsce, a potem w Niemczech Zachodnich i USA. Wtedy znałem już wszystkie utwory Lema.
MP: Po amatorsku dzieliłem sobie Lema na beletrystę – kosmicznego, groteskowego, eksperymentującego (Śledztwo, Katar), potem socjologicznego (dostrzegłem to na dobre w Kongresie futurologicznym). Następnie, choć nie w sensie chronologii, byłby naukowiec (Summa technologiae) i surowy krytyk fantastyki (Fantastyka i futurologia), później teoretyk literatury w ogóle (Filozofia przypadku), beletrysta à la Borges (Doskonała próżnia). Wreszcie najbliższe naszych czasów wcielenie to Lem bohater wywiadów (Beresia, Fiałkowskiego) i… gniewny, ale też nostalgiczny felietonista III RP, któremu zdjęto z ramion cenzora. Każdego z tych Lemów zażywałem w uniesieniu w różnych czasach, ale rozdzielnie – jak eseje, to proza w kąt. Jako badacz pewnie postrzegałeś to łącznie?
JJ: Też zrazu czytałem niemetodycznie, ale szybko zauważyłem, jak ciekawie eseje, proza, apokryfy uzupełniają się, bo pewne pomysły pojawiające się w formie pierwiastkowej w esejach Lem wypróbowuje w fantastyce, a znów w apokryfach skupia uwagę na literackości, na formie, w jaką pomysł został obleczony. Nie istnieje dlań „przezroczysty” dyskurs naukowy, bo cokolwiek się mówi, jest zaplątane w formy językowe, a do tego w wyobrażenia mitologiczne, literackie. Wcale zresztą to uwikłanie nie musi szkodzić czystemu poznaniu – bo my pewne rzeczy odkrywamy nie w drodze dedukcji czy analizy danych z badań naukowych, ale jakby psim swędem, intuicyjnie – a intuicja jest kształtowana przez całą kulturę. Nasz świat jest więc naprawdę „nasz”, bo interpretując go, nie potrafimy wyjść poza to, co odziedziczyliśmy w postaci kulturowych wzorców. Właśnie dlatego to, co Lem pisze, jest takie skomplikowane gatunkowo – bo on chce docierać do wszystkich tych wątków, które formują nam myślenie.
MP: Zaraz po stanie wojennym nie mogłem czytać prozy, odrzucało mnie też od zawalającej dom solidarnościowej bibuły. Natomiast z uwagą, kreśląc egzemplarz kolorowymi ołówkami, przebiłem się wówczas przez całą Fantastykę i futurologię. Smak na prozę wrócił mi dopiero latem 1982 roku, choć Wizja lokalna wyglądała na wtórną, w przeciwieństwie do Powrotu z gwiazd – który dopiero wtedy wpadł mi w ręce i zabrzmiał strasznie aktualnie… Potrafisz to wyjaśnić?
JJ: Mnie stan wojenny bardzo wyczulił na to, co w utworach Lema polityczne. Nie odczułem jakoś szczególnie niechęci do prozy fabularnej, ale zacząłem ją inaczej czytać. Bodaj w 1983 roku urządzono w Dymaczewie pod Poznaniem konferencję teoretycznoliteracką poświęconą związkom polityki z literaturą. Konferencja zaprojektowana w czasach Solidarności odbyła się w najczarniejszym okresie poznańskiego procesu Janusza Pałubickiego. Mówiliśmy tam rzeczy, które władzy się nie mogły podobać, a ja między innymi pokazywałem Lema jako pisarza głęboko uwikłanego w polityczne aktualia, choć – rzecz jasna – mówiącego szyfrem. Fantastyka i futurologia też mi się do tego tematu przydała.
MP: Cyberiadę, Bajki robotów przerabiałem dwukrotnie – w połowie lat 60. jako student Politechniki Warszawskiej i 20 lat później (z twoim posłowiem) już z synem, jako młody ojciec. Pamiętam, że kwestie politycznych konotacji stawiałeś otwarcie. Jeden z tych tekstów adaptowaliśmy z synem w ramach pracy domowej na komiks. W tym czasie pisałeś też na temat Lema poważne rozprawy na rynek polski i niemiecki. Były jakieś różnice w prezentacji i odbiorze Mistrza?
JJ: Trzeba pamiętać, że najpierw tłumaczono Lema na Wschodzie, a książki z NRD docierały do Niemiec Zachodnich, ale że nie mogły obejmować tekstów politycznie czy światopoglądowo ryzykownych, więc ten „pierwszy Lem” był raczej autorem książek przygodowo-fantastycznych. Dopiero potem odkryto Lema w RFN na dobre. Wtedy drukowano już wszystko, nawet więcej niż w Polsce, na przykład sensacyjne opowiadania z lat 40. już dawno wyszły tam w wydaniu książkowym, podczas gdy w Polsce ukazały się stosunkowo niedawno, w Dziełach zebranych. W RFN Lem szybko stał się uniwersalnym mędrcem – inaczej niż w pozostałych krajach Zachodu, gdzie tłumaczono tylko prozę fabularną.
Eksperyment z włączeniem Bajek robotów do lektury szkolnej zrazu wydał mi się ryzykowny. Bajek nie umiałem już czytać jak dziecko: widziałem w nich gry intertekstualne i zabawy dla dorosłych. Ale nie doceniałem dzieci, bo one szóstym zmysłem potrafią czasem odczuć różne niezwykłe rzeczy – i to się w nich odkłada jakby na później, kiedy już potrafią nazwać to, co odebrały intuicyjnie.
MP: Pamiętasz pierwszy osobisty kontakt z Lemem? Marek Oramus opowiadał, jak zjawił się u Lema w okresie największych trudności aprowizacyjnych z pętem kiełbasy i Mistrz łaskawie przyjął dar. Masz na koncie coś równie zabawnego?
JJ: Pierwszy kontakt nie miał nic wspólnego z utworami Lema. W 1971 roku napisałem pracę magisterską o Gombrowiczu i mój promotor, a Lema sąsiad i przyjaciel, Janek Błoński, zaniósł ją Lemowi, a on napisał do mnie miły i pełen inspirujących uwag list, który został po latach przedrukowany w tomie Listy albo opór materii. Niebawem go odwiedziłem. Dopiero potem przyszło do pisania artykułu monograficznego, więc i częstszych kontaktów. Lemowi zależało, żeby nie pisał o nim żaden z fanów czy wąskich specjalistów od fantastyki, ale ktoś, kto się najpierw „uwiarygodni” pracami o głównym nurcie. Moim Gombrowiczem wkupiłem się w „lemologię” i to Lem zabiegał następnie o druk moich prac o nim w Niemczech czy Ameryce, co dla mnie – szczeniaka wówczas – było szalenie nobilitujące.
Potem bywanie u Lema w domu stało się rytuałem i mogę powiedzieć, że spędziłem na rozmowach z nim dziesiątki czy setki godzin, ale to nie zostawiło takiego śladu, jak rozmowy Staszka Beresia czy Tomka Fiałkowskiego, bo ja nie umiem przeprowadzać wywiadów. Oni to zrobili doskonale. Anegdoty? Podczas stanu wojennego Lem w okresach świątecznych regularnie przyjeżdżał do Krakowa z Berlina, a potem z Wiednia. Jednocześnie pod okiem architektów i rodziny powstawał jego nowy dom, przy tej samej ulicy – Narvik – ale paręset metrów od dawnej siedziby. Przeprowadzka także dokonała się „sama”, bez udziału gospodarza. Wreszcie on przyjeżdża do nowego domu na święta, zaprasza mnie – i następuje problem, bo co próbuje mi pokazać jakąś książkę, to stwierdza, że nie wie, gdzie ona stoi. A ponieważ robi się ciemno, trzeba zapalić światło w gabinecie, ale… kontakt jest przemyślnie ukryty. Byłem świadkiem, jak Lem „uczył się” nowego domu. Książek nie umiał w nim znaleźć jeszcze przez parę lat.
MP: Jak Lem zaważył na twoim życiu? Musiałeś pewnie oddać się studiom z wielu dziedzin odległych od programu polonistyki? To jemu zawdzięczasz część swoich naukowych podróży. Czy Lem oddziałał na twoją filozofię ludzi i świata? Wpłynął na twój krytyczny styl? Dostrzegłem to kiedyś w szkicach nieżyjącego już Marka Wydmucha.
JJ: Wpływ na styl – to oczywiste, choć byłoby trudno wskazać na konkrety. Na pewno pod wpływem Lema rozwinęła się we mnie umiejętność wynajdywania zaskakujących porównań, skłonność do przeskoków myśli czy myślenia paralelnego, łączącego odległe dziedziny. Przyznam natomiast, że nie mam za sobą gruntownych studiów w dziedzinie nauk ścisłych. Owszem, musiałem się przegryźć przez masę książek popularnonaukowych, ale poważna nauka (z matematyką) to dla mnie terra incognita. Na szczęście jest dużo książek znakomitych uczonych, którzy tajniki swoich dyscyplin chcą przekazać niespecjalistom: Heisenberg, Wiener, Monod, Feynman, Prigogine, Eigen, Gould, Hawking, Dawkins, Barrow – wszystkie nazwiska „z najwyższej półki”, laureaci Nobla. Robiona przez nich popularyzacja jest naprawdę kompetentna. Zresztą chodziło nie tyle o fachową specjalizację, ile o umiejętność myślenia w kategoriach uniwersalnych, interdyscyplinarnych, a jednocześnie niepopadania – jak zdarza się filozofom – w myślenie całkowicie abstrakcyjne, poza granicami empirii. Lem nauczył mnie dwóch na pozór przeciwstawnych rzeczy: śmiałości w rysowaniu hipotez i posłuszeństwa rygorom dobrego myślenia.
Natomiast nie tak wiele w związku z Lemem podróżowałem, bo jego książki trudno ułowić w kategorie, więc i poddać naukowej obróbce w ramach uniwersyteckiego wydziału bądź instytutu (co warunkuje organizację konferencji). Razem z tobą i Oramusem byliśmy w Pradze czeskiej, z referatami o Lemie jeździłem do Rzymu, Greifswaldu, najdalej do Edmonton w Kanadzie. Gombrowicz i Schulz zapewnili mi więcej podróży.
MP: Lem podrzucał naszemu pokoleniu i milionom Polaków fundamentalne pojęcia porządku i przypadku, stosując je także do literaturoznawstwa. Ukształtował mitologiczną wizję kosmosu, kosmonautów i obcości zamieszkujących go istot, przygotował nas eseistyką na technologiczny szok przyszłości, oswoił z pojęciem cybernetyki, wymyślił z dwudziestoletnim wyprzedzeniem ewolucję biologiczno-technologiczną, fantomatykę, socjalne anomalie wynikłe z praw wielkich liczb… Piszesz o tym, ale czy teraz, z perspektywy całości, nie masz wrażenia, że w trzydziestu paru posłowiach do kolejnych tomów coś ci z Lemowych zasług jednak uciekło?
JJ: Na pewno nie napisałem o wszystkim. O wielu rzeczach napisać nie umiałem. Pisanie o wielkim autorze polega na tym, że co pokolenie lub dwa zmienia się optyka, a także konteksty, w które można takie pisarstwo włączyć. Z pewnością filozofowie dobiorą się do Lema, używając nowych środków (ja niewiele zdziałałem, więcej Szpakowska, ale na pewno na tym nie koniec), a nauka, technologia i kultura przejdą kolejne przemiany i znów się okaże, że Lem dawno temu przewidział parę nowych rzeczy. Pojawili się kolejni badacze, jak Maciej Płaza, który napisał o Lemie ogromną księgę, bardzo kompetentną.
MP: Właściwie niezbadany pozostaje wpływ Lema na polskich pisarzy. Do początku lat 80. XX wieku mało było autorów, którzy nie pisaliby pod Lema, choćby bezwiednie. Potem najlepsi (Snerg, Zajdel, Wnuk-Lipiński, Żwikiewicz, Baraniecki, Oramus, Zimniak, Huberath, Cyran, Żerdziński), pisząc przeciw lub obok niego, zawsze przyznawali się do fascynacji Lemem. Wreszcie objawił się Dukaj, który jeśli idzie o zainteresowania i skalę talentu, wygląda na inkarnację Lema na trzecie tysiąclecie. Ale nawet w grach językowych Sapkowskiego widziałbym efekt ośmielenia do takiej zabawy w dziele Lema – nie przypadkiem Sapkowski mówił zrazu o Geralcie jako… Pirxie polskiej fantasy. Także autorzy, którzy od Lema odeszli w fantastykę religijną, polityczną, w fantastykę rzeczywistości, w prozę bujnych charakterów i polskiej rodzajowości (Ziemkiewicz, Lewandowski, Inglot, Orbitowski), znaleźli się tam dlatego, że lemowski paradygmat został przez Mistrza wyeksploatowany.
JJ: Śmiesznie to zabrzmi, ale mało się na fantastyce znam i często uczę się od moich studentów. Oczywiście widzę wpływy Lema w postaci poszerzenia paradygmatu. Rzeczywiście jest w polskiej fantastyce dużo doskonałych autorów. Cenię wyobraźnię Snerga, zmysł socjologiczny Zajdla, intertekstualną maestrię i humor Sapkowskiego, niezwykły zakrój literackich pomysłów Dukaja, ale jednocześnie widzę różnicę zasadniczą: oni są przede wszystkim pisarzami. Lem natomiast jest myślicielem, literatura służy mu jako rodzaj hipotezotwórczego laboratorium, specyficznego, nieprzezroczystego języka lub rusztowania dla refleksji innego typu, która jest całkiem poważna. Innymi słowy, nauka nie jest pretekstem do tworzenia literatury (Snerg tak pisał, korzystając ze swej wiedzy z zakresu fizyki, ale w dziedzinie filozofii był denerwująco naiwny), tylko całkowicie oryginalnym myśleniem o naturze świata, poznania, kultury. To jest bardzo trudne do osiągnięcia, nawet dla pisarzy niezwykle literacko sprawnych i świadomych tego, co robią – jak w przypadku Dukaja.
MP: Mam do Lema pretensje, że nie zechciał usynowić polskich fantastów, choć okazywali mu więcej zrozumienia niż kiedyś Leszek Kołakowski, a później Małgorzata Szpakowska, która analizuje go jako filozofa, zupełnie ignorując go jako pisarza (beletrystę, fantastę). To przedfreudowski antyczny dramat. W przerobionym na potrzeby rynku niemieckiego ostatnim rozdziale Fantastyki i futurologii, zatytułowanym Science fiction: beznadziejny przypadek – z wyjątkami (u nas w tomie Mój pogląd na literaturę) Lem zacietrzewia się i zwyczajnie błądzi. Nie dostrzega, jak swym istnieniem zmienił w Polsce autorskie i wydawnicze standardy gatunku. Na przykład Wydawnictwo Literackie, które opublikowało Dzieła zebrane, ale podchodziło do całości dorobku Lema trzykrotnie i wiele zdążyło wydać, nie jest przecież taką szmacianą oficyną, jaką Lem przedstawia w szkicu dla Niemców. W Polsce zajmują się tą literaturą również inne poważne wydawnictwa oraz pisma, badają ją uniwersytety; ukazują się i są opracowywane kolejne prace krytyczne i leksykony… a Lem powtarza swoje.
JJ: Rzeczywiście Lem nie ma poczucia solidarności z pisarzami fantastami ani z krytykami. Nie czyta ich po prostu albo czyta „po łebkach”, bywa z tego powodu niesprawiedliwy w werdyktach, miewa specyficzne fobie. Ale czy wśród twórców wysokiej klasy rzeczywiście mamy do czynienia ze sprawiedliwością i wyważeniem w sądach? Pamiętam zdumienie Gombrowicza, kiedy się dowiedział, że Miłosz pisze dla swoich amerykańskich studentów Historię literatury polskiej: „Że też ty masz czas na głupstwa! Czy wyobrażasz sobie Nietzschego, który by antologie wydawał?!”. Nie oczekujmy od ludzi naprawdę twórczych, że będą rozdzielać sprawiedliwe oceny. Poza tym kiedy się czyta science fiction w dużej dawce (a to Lem robił, pisząc Fantastykę i futurologię), szybko uderza jej powtarzalność, podległość niezbyt wyrafinowanym konwencjom, bo to jest literatura przeznaczona dla masowego czytelnika. Nawet diament wrzucony w worek ze zwykłymi kamykami traci blask. Więc choć Lem był skłonny robić wyjątki i oceniać wysoko niektórych swoich kolegów z branży SF (Wells, Stapledon, Dick, Le Guin), musiał się obawiać, że wsadzony w ten worek zginie. A mierzył przecież wysoko! Stąd ten może obsesyjny lęk przed losem pisarza z getta i ostentacyjne odcinanie się od fantastyki jako pewnej organizacji – pisarzy, wydawców, miłośników.
MP: Ciągniemy się za nim jak złe towarzystwo, jak koleżanki z poprawczaka (żeby nie powiedzieć gorzej) za najpiękniejszą szczęściarą, która wydała się za hrabiego?
JJ: Śliczne porównanie! Ja bym powiedział tak: fantastyka jest osobliwym działem literatury, bo w karierze młodego pisarza jest jakby przed wszystkim innym. Kiedy debiutant chce napisać opowiadanie, często nie ma nic do powiedzenia o prawdziwym życiu, brak mu doświadczeń, więc pisze coś w konwencji fantastyki. Mam zawodowo do czynienia z wieloma młodymi autorami i zauważyłem, że fantastyka kusi tych, którzy mają talent narracyjny, ale nie znają świata. A potem są trzy drogi: albo twórca porzuca czystą kreacyjność i zaczyna oglądać świat, albo przyzwyczaja się do fantastycznej konwencji i zyskuje w niej sprawność (można mieć sukcesy u mniej wyrobionej publiczności fanów gettowych – bo oni przede wszystkim pochłaniają typową fantastykę, nie pytając o jakość), albo odkrywa, że dobra fantastyka wymaga niesłychanej pracy, bo polega na kreacji nowych światów, nowych wersji filozofii, estetyki, na zadawaniu człowiekowi pytań w perspektywie przyszłości. Więc naprawdę jest jak w poprawczaku: jedne dziewczyny zostają na społecznym marginesie, inne wydobywają się z niego i zakładają „normalne rodziny”, niektóre wreszcie dostrzegają, że poprawczak jest doświadczeniem, przez które można zobaczyć człowieka na nowo. Te zostają pisarkami, artystkami – to przypadek, powiedzmy, Geneta, choć on na pewno nie był młodą dziewczyną. Ale ilu Genetów wyrasta z poprawczaka czy z więzienia?
Słówko o Szpakowskiej, bo i ona Lemowi nie dogodziła. Po prostu ta wersja filozofii, którą ona uprawia, zbyt mało miała styczności z naukami ścisłymi. Lema zadowoliłby filozof w stylu Russella czy Poppera, może Kuhna, a zatem ktoś, kto się zajmuje teorią myślenia naukowego, a w dodatku zna się na genetyce i sztucznej inteligencji wraz z ich wpływem na różne filozoficzne kwestie. Nie jest w tej dziedzinie łatwo zaspokoić jego potrzeby!
MP: Stosunek Lema do ilustratorów, filmowców – tajemnicza sprawa. Jerzy Skarżyński twierdził, że Lem był z jego poddramatyzowanych ilustracji do Obłoku Magellana w „Przekroju” niezadowolony; cenił natomiast bajkowe ryciny Daniela Mroza. Lem krzyczał na Tarkowskiego za Solaris, pomstował na Żebrowskiego za Szpital Przemienienia, ale Soderbergha potraktował nadto łagodnie. Trudno za wyborami Mistrza nadążyć.
JJ: Lem sam ma zdolności plastyczne: projektował niektóre okładki do swoich książek (na przykład do Wizji lokalnej), rysował ilustracje do Dzienników gwiazdowych. Z Danielem Mrozem łączyła go wspólnota wyobraźni. Mróz stworzył estetykę, którą dziś kojarzę z Krakowem lat 50., 60. XX wieku, z „Przekrojem”, książkami Wydawnictwa Literackiego. To jest fantastyka autoironiczna, paradoksalna niczym rysunki Eschera, podszyta staroświeckim szarmem, który i Lemowi nie był obcy. Z filmami inna sprawa, bo tu wyjątkowo nie miał szczęścia. Tarkowski to wielki reżyser, ale zrobił film o czymś innym niż książka Solaris, bo w ogóle nie interesował go problem poznawczy – dla Lema najważniejszy. Z Soderberghiem jeszcze gorzej, łagodność Lema wynikła stąd, że filmu długo nie widział i polegał na opowieściach. Może się bał? Jego sytuacja była delikatna: jak tu rujnować reputację filmu, który przyniósł mu obfite honorarium, a w założeniu miał dać producentowi jakiś zysk. Ja się zresztą dziwię, że filmowcy uparcie próbują kręcić niefilmową Solaris, podczas gdy na ekranizację czeka tyle znacznie lepiej nadających się tekstów, jak Niezwyciężony, Kongres futurologiczny, Eden, Powrót z gwiazd. Rzecz w tym, że oni wycinają z Solaris to wszystko, co oryginalne, a zostawiają romans, będący tylko jednym z przykładów „ludzkiego języka”, w który ześlizgują się próby porozumienia z oceanem. Sam w sobie ten romans jest oczywiście bardzo dramatyczny, ale to niewystarczający materiał na film. Bez całego tego kontekstu, który stwarza solaryjska biblioteka, to się musi kończyć jakoś banalnie.
MP: Krytycy (Błoński, Balcerzan) narzekają, że nie ma do Lema literackiego uchwytu. Rzeczywiście – z czym porównać jego dzieło i rolę? Szukałem analogii, kombinowałem… Wells? Szekspir? Dante? Pascal? Andersen? Tolkien? Orwell? Koestler? Najprędzej Wells, ale to też kulą w płot. Może należy zbadać wspomniane przez ciebie testy na inteligencję, jakie młodziutki Lem zaliczył przed wojną – jako najlepszy w Południowej Polsce. Już tam się musiał ujawnić dziwny stop osobowości oschłej i marzycielskiej, nieludzko inteligentnej, samowystarczalnej i trochę golemiczno-robotycznej, a jednocześnie plastycznej, bo zmieniającej kształty w zderzeniu ze światem. To dziecko potwór opisane w Wysokim zamku zapewne tworzyłoby inną prozę bez doświadczenia wojny, komuny, zimnej wojny, cenzury, bez inspiracji ery kosmicznej i rewolucji naukowo--technicznej. Czy pytanie: „jaką?” jest z krytycznoliterackiego punktu widzenia uprawnione?
JJ: Nie narzekałem na brak uchwytu do Lema, bo niewiele mnie obchodziły analogie z innymi twórcami. Przyjąłem po prostu, że on jest samoswój i tyle. To, co mówisz o typie osobowości, wydaje się przenikliwe, bo wskazuje na jej wewnętrzne sprzeczności. Mnie interesuje, jak by można tę osobowość określić z punktu widzenia kwestii etyki, powinności. Bo Lem nie jest żadnym „sercem na dłoni”, nie odczuwa potrzeby pozytywnej odpowiedzi na awanse, jakie mu czynią inni, pozostaje raczej pełen rezerwy, choć kiedy napotka kogoś, kto go zaintryguje pod względem intelektualnym, w kim wyczuje pierwiastek twórczy, czasem połączony z popędem samozniszczenia (bo to się często łączy), potrafi komuś takiemu poświęcić wiele własnego czasu, pomóc zawodowo lub przestrzec. Ale prawdziwe powinności są gdzie indziej – w dziedzinie poznania, etyki społecznej. Może to jest właśnie pozostałość wojny i komunizmu? Nie potrafię powiedzieć, jaki byłby Lem bez tych doświadczeń, wiem tylko, że one były dla niego ogromnie ważne, stanowiły wstęp do rozważań nad kulturą i człowiekiem, źródło zasadniczej rezerwy, jaką objawiał wobec wszelkich prób instrumentalizacji etyki, czynienia z niej systemu logicznych twierdzeń wyzbytego kontaktu z doświadczeniem wieków, z tradycją, która była dla niego ogromnie ważna.
MP: Z punktu widzenia człowieka, który się wielokrotnie przekopał przez dorobek Lema, czy odczuwasz czasem taką spokojną pewność, która pozwala ci powiedzieć: „Wiem o nim wszystko”? Czy przeciwnie – ciągle jeszcze udaje się Mistrzowi zaskoczyć swego Proroka?
JJ: Odpowiedź jest podejrzanie oczywista: nie wiem wszystkiego. Przed z górą dziesięciu laty wydawałem tematyczny numer „Tekstów Drugich” poświęcony Lemowi; we wstępie napisałem, że każdy wielki pisarz, po wielu złych przygodach z krytyką napotyka wreszcie „swojego krytyka”, który go w pełni rozumie, akceptuje, broni i tak dalej. Ale po okresie sielanki pojawiają się nowi interpretatorzy, których niewiele obchodzi akceptacja ze strony pisarza, i zaczynają go niegrzecznie poszturchiwać, dopasowywać do swoich kategorii. To jest całkiem naturalne. Więc jeśli mógłbym siebie nazwać krytykiem dla Lema „swoim” (choć nie we wszystkim się zgadzaliśmy), to wciąż oczekuję „nadejścia barbarzyńców”, którzy obalą dotychczasowe interpretacje i wmontują to pisarstwo w diametralnie odmienne konteksty.
MP: Czy Lem przyznaje się do błędów? Czy jako publicysta „Tygodnika Powszechnego” nie odpuścił trochę z nieprzejednanego ateizmu? Czy nie wycofa się z histerycznych prognoz demograficznych; będzie nas jednak za mało, nie za dużo? Bo że kosmos, który opiewał, jest nie dla ludzi, przyznał już dawno.
JJ: Z własnymi błędami jest tak, że jeśli nawet się je uznaje, to niekoniecznie trąbi się o tym na prawo i lewo. Oczywiście Lem mówił wielokrotnie, że czegoś tam nie przewidział właściwie, że coś tam przeoczył, ale chętniej przyznawał się do sądów trafionych. Myślę, że największa pomyłka dotyczyła prognozy rozwoju kultury. Lem założył, że będzie się ona rozwijać racjonalnie i ku lepszemu poznaniu świata, kosmosu. Tymczasem człowiek okazał się bydlęciem łasym bardziej na pieniądze, władzę, zmysłowe przyjemności i głupią zabawę niż rozkosze wiedzy. Stąd u Lema tak widoczne rozczarowanie. Chyba też nie przewidział takiej nierównomierności rozwoju, że tu się będzie latać na Tytana, a na Nowej Gwinei krajowcy pozostaną na poziomie nieledwie neolitu. To się słabo mieściło w głowie. A zresztą Lem lubił też takie prognozy ambiwalentne, jak Kongres futurologiczny. No jak? Która wersja przyszłości jest tam podobniejsza do prawdy? Bo przecież ta – jak mówisz – histeryczna, biorąca pod uwagę dramatyczne przeludnienie, jest tylko jedną z dwu współistniejących. Że tylko ta pierwsza jest „prawdziwa”? To nie tak, bo można sobie wyobrazić Ziemię, na której bogaci stwarzają sobie enklawy raju, a biedni żyją w piekle nędzy – i taka wersja jest bodaj najpodobniejsza do prawdy, przynajmniej na dzisiaj. To jest w końcu wszystko literatura – i literackie miary należy do tego przykładać, a nie traktować jako inną wersję Raportu Klubu Rzymskiego.
Co do ateizmu: nie widzę u Lema żadnych oznak „nawrócenia”. Nie można w Boga wierzyć „trochę”, a i o tym raczej w jego przypadku nie sposób mówić. Alians z „Tygodnikiem Powszechnym” nie jest wcale łatwym porozumieniem i Lem się często nań zżymał, przeważa jednak poczucie, że to są naprawdę przyzwoici ludzie – i w innych, ziemskich sprawach myślący podobnie. Wcale o to dzisiaj nie tak łatwo.
MP: Jakich argumentów użyłeś, żeby Lem zgodził się na druk wstydliwych segmentów dzieła, które dotąd ukrywał? Wyrażał się źle o tamtym Lemie czy klął raczej na czasy, które łamały ludzi? Czy powtórny ogląd całości jego dzieła w ciągu paru lat dał ci jako krytykowi jakąś nową wiedzę o pisarzu, o naszej epoce?
JJ: Do opublikowania Astronautów w Dziełach zebranych przekonałem Lema najpierw; potem, w ostatniej chwili, do Obłoku Magellana, więc w końcu ukazuje się razem cały kanon dzieł literackich, nawet pewne fragmenty dopisanych na życzenie władz II i III części Czasu nieutraconego. Wygląda na to, że Lem do tych książek dawno nie zaglądał, bo one z punktu widzenia polityki nie są tak okropne. Działały także wówczas subtelne mechanizmy niepozwalające autentycznemu twórcy na kompletne zaprzedanie. Dziś widać tam wyraźnie swego rodzaju układ: atakuję militaryzm amerykański, rasizm (tu Lem był posłuszny językowi ówczesnej propagandy), ale w zamian ukazuję przyszłość świata wolną od partii politycznych, komunizmu, egzekutyw, sekretarzy i tak dalej. Jaka optymistyczna perspektywa! W świecie Astronautów, a szczególnie Obłoku Magellana, rządzą uczeni – fachowcy, specjaliści, a przy tym dłubią przy tematach właściwie wówczas zakazanych, jak sztuczne myślenie, cybernetyka (inaczej przez Lema nazywana). Lustratorzy nie mają tu więc zbyt wiele do zrobienia.
A jednak ja rozumiem wahania autora: te książki są znacznie gorsze od następnych. W Astronautach z trudem czyta się cały popularnonaukowy początek, w Obłoku... nieznośnie brzmią patetyczne sentencje wieńczące poszczególne rozdziały, a zatem w obydwu książkach najgorzej próbę czasu zniosła pedagogia. Jak w tym dowcipie o dwóch starych szlagonach obserwujących łuny nadchodzącej rewolucji. „Bolszewicy idą – mówi jeden. – Rżnąć będą!” A drugi na to: „Eee… Może nie? Ale zanudzą… zanudzą…”.
A przecież kiedy spojrzeć na tę twórczość w całości, widać, jak pękają pewne optymistyczne złudzenia. Bo pomimo komunizmu Lem wierzył chyba za młodu w lepszą przyszłość ludzkości i sądził, że można do niej człowieka przystosować, przyuczyć, że wiedza ma bezpośrednie przełożenie na moralność. Tak to widziano w oświeceniu i jeszcze później, w XIX wieku. A wiek XX jest wiekiem straszliwych rozczarowań – i one się, rzec można, stopniowo odsłaniają u Lema, nie tylko tam, gdzie atakuje totalitaryzmy. Weźmy Fiasko: tam klęska jest po prostu strukturalnie wpisana w ludzką naturę, motywy postępowania, logikę, język, mitologię.
MP: Czasem jest to klęska, a czasem… przekora losu. Oto Lem piewca cybernetyki i felietonista magazynów komputerowych pozostał wierny maszynie do pisania. Nie cierpi telewizji, nie lubi też kina… Świat, który ma przed oczyma, zaprzecza Heglowi, wciąż od nowa dowodząc, że to, co realne, nie jest racjonalne. Bardziej racjonalną, krytyczną, trzeźwiejszą, bardziej przytomną (Lem, Orwell, Zajdel, Dick, Vonnegut) okazała się wzgardzona przez Mistrza fantastyka – czy Lem to komentuje?
JJ: Hegel mówił o tym, co „rzeczywiste”, ale tę „rzeczywistość” dosyć specyficznie rozumiał – nie jako to, co istnieje po prostu, ale jako to, co istnieje w zgodzie z dziejowym rozumem. To była w rzeczy samej przepustka do fantastyki, bo komuniści – za Heglem, a potem Marksem – mogli mówić, że to, co każdy dostrzega gołym okiem, rzeczywiste nie jest, ergo: tego nie ma (na przykład kolejek po żywność, prostytucji w hotelach robotniczych, nadużyć władzy). Bliższe Lemowi byłoby więc nie tyle myślenie, że fantastyka bardziej była racjonalna niż rzeczywistość, ile że świat w XX wieku był starciem różnego typu fantastyk, które materiał faktów przerabiały na swoje kopyto. Taką fantastyką był i marksizm, i leninizm, i hitleryzm, i różne wersje utopii konsumpcjonizmu, i liczne mitologie właściwe całkiem szlachetnym bojownikom o wolność kolonii, po których zwycięstwie następowała tam powszechna rzeź i nowy ucisk. Fantastyka literacka może takim fantastykom politycznym służyć, ale też je demaskować – i to właśnie robili najlepsi z pisarzy fantastów. Myślę, że jeżeli Lem nie kocha nowych mediów, to dlatego, że w nich dostrzega coraz sprawniejsze środki rozpowszechniania kłamliwych mitologii. Myślę też, że w tym przesadza, bo ostatecznie im więcej z nich korzystamy, tym lepiej uczymy się korzystać z nich krytycznie. Nasze idiosynkrazje nie zawsze jednak zależą od racjonalnej analizy – to też jest piękne i czyni nas ludźmi, a nie tylko trochę innymi od komputerów urządzeniami do myślenia. Tak jest również z przywiązaniem Lema do maszyny do pisania. Może to i niekoniecznie racjonalne, ale osobiste – i przez to godne ochrony.M. Walser, Opis formy. Studium o Kafce, tłum. E. Misiołek, Warszawa 1972.
Wątpliwość taka, wyrażona wiosną 1989 roku, dziś może się wydawać zabawna. Książki Janusza A. Zajdla są czytane i wznawiane, a na dorocznym najpoważniejszym konwencie polskich fantastów, tak zwanym Polconie, przyznawana jest prestiżowa nagroda i piękna statuetka jego imienia. Wśród krytyków i fanów funkcjonuje pozytywne określenie „literatura zajdlowska”, a konkurs na kontynuację przenikliwej i bardzo obiecującej, niestety niedokończonej opowieści Janusza, Cała prawda o planecie Ksi, zakończył się sukcesem. Młodzi przejęli literacką pałeczkę. Oczywiście jak w przypadku każdego znaczącego pisarza, spór o trwałość dzieła Janusza nie ustaje. Więcej informacji w hasełku osobowym Janusza (i Marcina Kowalczyka, autora kontynuacji, Drugie spojrzenie na planetę Ksi).