Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Waterloo - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Waterloo - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 318 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. PAN MA­JOR.

Po klę­sce Na­po­le­ona pod Lip­skiem w r. 1813 ma­jor Wik­tor Zbier­ski stra­cił zu­peł­ną na­dzie­ję co do przy­szło­ści swo­jej i kra­ju.

Był jed­nym z tych, któ­rzy do ostat­ka wal­czy­li w sze­re­gach ks. Jó­ze­fa.

I jed­nym z tych, co jego zwło­ki wy­do­by­wa­li z El­ste­ry.

Po tylu bo­le­snych klę­skach ma­jor nie mógł wra­cać do kra­ju.

Ste­ra­ny na du­chu i ran­ny prze­do­stał się do Bel­gii wraz z wie­lu in­ny­mi roz­bit­ka­mi.

Na­gle za­cho­ro­wał i mu­siał po­zo­stać w ma­łej bel­gij­skiej wio­sce, zwa­nej Wa­ter­loo, i u wie­śnia­ka imie­niem Lo­retz za­miesz­kał.

To­wa­rzy­sze jego po­cią­gnę­li do miast, on obie­cy­wał so­bie pójść za nimi, gdy tyl­ko do sił przyj­dzie.

Ale siły nie przy­cho­dzi­ły.

Ze­szła je­sień, roz­po­czę­ła się zima i rok 1814.

Zbier­ski przy­szedł wpraw­dzie do sie­bie, chciał iść do ja­kie­go mia­sta, szu­kać to­wa­rzy­szów i pra­cy; ale wie­śniak, u któ­re­go miesz­kał, rzekł:

– Co po próż­ni­cy bę­dzie­cie szu­ka­li wia­tru w polu! Zima, ostań­cie, z wio­sną pój­dzie­cie.

Do­bry był snadź czło­wie­czy­sko, a też li­to­ści­we­go ser­ca, bo pod­czas cho­ro­by obo­je z żoną pil­nie go do­glą­da­li. Zbier­ski nie­wie­le mógł pła­cić, skrom­ne jego fun­du­sze do cna się wy­czer­pa­ły. Nie miał też i o czem pu­ścić się w dal­szą po­dróż, po­słu­chał rady swe­go go­spo­da­rza i po­zo­stał.

– Z wio­sną może się co od­mie­ni, może co z kra­ju na­de­ślą… Pi­sa­łem prze­cie.

I wes­tchnął.

Wie­śniak na­uczył go pleść ko­szy­ki i krze­sła ze sło­my i tak ja­koś zima prze­szła.

Prze­szła na tej pra­cy, i na wspo­mnie­niach o kra­ju i swo­ich.

Roz­my­ślał o swo­jej żo­nie, uko­cha­nej Ma­ry­si, z któ­rą wśród roku po­ży­cia za­znał tyle szczę­ścia i o syn­ku, któ­ry miał za­le­d­wie kil­ka ty­go­dni, gdy on kraj opusz­czał.

Roz­my­ślał też i o go­spo­dar­stwie.

Dzier­ża­wił bo­wiem wio­skę w Za­mojsz­czyź­nie, któ­rą za sta­ra­niem wuja swej żony, księ­dza Sta­ni­sła­wa Sta­szy­ca, otrzy­mał.

Pod opie­ką też tego za­cne­go wuja zo­sta­wił żonę i syn­ka.

– Pod taką opie­ka źle im nie bę­dzie – mó­wił, wy­cho­dząc.

Lecz od wyj­ścia miał tyl­ko raz od nich wia­do­mość.

Był jesz­cze we Wło­szech.

Otrzy­mał nie­tyl­ko wia­do­mość, ale i za­si­łek pie­nięż­ny przez jed­ne­go z tam­tych stron przy­by­łe­go do le­gio­nów.

– Ale to było daw­no, bar­dzo daw­no! – wes­tchnął.

I te­raz w dłu­gie wie­czo­ry roz­pa­mię­ty­wał.

– Gdzie to ja nie by­łem!… Naj­pierw we Wło­szech w le­gio­nach, to było w r. 1798… po­tem w Egip­cie… Na­po­le­on był wte­dy jesz­cze ge­ne­ra­łem… po­tem na San Do­min­go – mało nie umar­łem z żół­tej fe­bry, Pan Bóg mnie sal­wo­wał… po­tem Na­po­le­on zo­stał ce­sa­rzem, szedł do Pol­ski, ale by­łem cho­ry – nie wo­ła­li, zo­sta­wi­li w szpi­ta­lu… Po­tem w Hisz­pa­nii – pięk­ny kraj, ale nasz pięk­niej­szy – po­tem Na­po­le­on cią­gnął na Ro­syę – ja znów le­ża­łem w szpi­ta­lu, rany były tak żywe.

Wes­tchnął.

– Nie szczę­ści­ło mi się. A był­bym po­szedł, ach, jak był­bym po­szedł, był­bym może i do swo­ich za­wró­cił.

Znów wes­tchnął.

– I tym, co po­szli, też się nie szczę­ści­ło. Dużo zgi­nę­ło w śnie­gach, aleć byli i tacy, co wró­ci­li, może i ja był­bym wró­cił… – roz­my­ślał da­lej.

– Po­tem wo­ła­li, że ksią­żę Jó­zef w Kra­ko­wie, że nowa woj­na… Prze­do­sta­łem się do one­go mia­sta – my­śla­łem, że do­sta­nę się do swo­ich – do­sze­dłem do Kra­ko­wa, gdy aku­rat ksią­że Jó­zef wy­cho­dził – jak­że było wte­dy my­śleć o od­wie­dze­niu swo­ich, toć­to de­spekt! jesz­cze ja – ma­jor. Po­sze­dłem – do­sta­łem się do kor­pu­su 8-go, któ­rym do­wo­dził ks. Jó­zef, mia­łem swo­ją dy­wi­zye, no i już z nim by­łem, by­łem do ostat­niej chwi­li.

Wes­tchnął i łza sto­czy­ła mu się po po­licz­kach.Że zaś te wszyst­kie wspo­mnie­nia wy­po­wia­dał pół­gło­sem po pol­sku, po­czci­wy bel­gij­ski wie­śniak i jego ro­dzi­na nie ro­zu­mie­li tego.

Dzie­ci na­wet mó­wi­ły:

– O, już się mo­dli!

I ci­chły zwy­kle wte­dy, żeby tej mo­dli­twy nie prze­ry­wać.

I oto pew­ne­go dnia, gdy za­koń­czył roz­pa­mię­ty­wa­nie, za­my­ślił się. Po chwi­li wrza­snął z ca­łej siły:

– Boże, jak­że to daw­no, jak daw­no! Spoj­rza­no na nie­go, ale nie py­ta­no; nie dzi­wio­no się na­wet.

A on wciąż po­wta­rzał:

– Ach, jak to daw­no, jak daw­no! Toż to już lat szes­na­ście.

Mój sy­nek, mój mały Staś jest już chłop pra­wie pod wą­sem… nie zna swo­je­go ojca i ja go nie znam!

I po­czął szlo­chać, pła­kać i wić się, jak­by go wiel­ka cho­ro­ba do­tknę­ła.

Wie­śniak i jego żona po­czę­li go po­cie­szać, oto­czy­li sta­ra­niem, po­ło­ży­li do łóż­ka. Dzie­ci po­kry­ły się w kąty, mat­ka przy­ka­za­ła, żeby były ci­cho, a po­tem rze­kła:

– Ot nowy kło­pot, jesz­cze za­mrze…

– To go po­cho­wa­my! – od­parł mąż ze zwy­kłym so­bie spo­ko­jem i, py­ka­jąc fa­jecz­kę, wią­zał da­lej ko­szyk.

Ma­jor jed­nak nie umarł.

Uspo­ko­ił się, wziął się na­wet do ro­bo­ty, speł­niał ją, ale stał się tak mil­czą­cym, że sło­wa z nie­go nie moż­na było wy­do­być.

Był wy­so­kie­go wzro­stu, i do­sko­na­łej bu­do­wy. Mimo strasz­nych przejść i ran trzy­mał się wciąż do­sko­na­le, te­raz wy­chudł, oczy mu za­pa­dły, wło­sy, nie­gdyś buj­ne i ciem­ne, zrzed­nia­ły, po­ły­sku­jąc srebr­ne­mi nit­ka­mi.

Miał do­pie­ro lat 40, wy­glą­dał na 60.

Lo­ret­zo­wa nie mó­wi­ła te­raz o jego śmier­ci, mar­twi­ła się jed­nak jesz­cze wię­cej, a po­ka­zu­jąc na czo­ło, da­wa­ła do zro­zu­mie­nia, że mu cze­goś bra­ku­je.

Lo­retz zaś ma­chał tyl­ko ręką i mó­wił:

– Wszyst­ko jed­no; do­bry z nie­go ro­bot­nik, speł­nia wszyst­ko, co mu każę, nie trze­ba trzy­mać pa­rob­ka, a na wio­snę we wszyst­kiem po­mo­że.

A wio­sna ze swy­mi opa­ra­mi i mgłą wil­got­ną cią­gną­ca od mo­rza szyb­ko nad­cią­ga­ła.

Prze­świe­tla­ło sła­be słon­ko i chwi­la­mi zda­wa­ło się mó­wić:

– Zwal­czę mgły i ja­sny­mi pro­mie­nia­mi za­le­ję stę­sk­nio­ną zie­mię.

A Zbier­ski da­lej pra­co­wał.

Mil­czał jed­nak, a na za­py­ta­nia krót­ko od­po­wia­dał.II. GOŚĆ.

Pew­ne­go dnia, w po­ło­wie maja, Lo­retz wraz ze Zbier­skim po­wró­ci­li z pola na po­łu­dnie. Opa­try­wa­li wła­śnie w po­dwó­rzu pług, maj­stru­jąc przy nim za­wzię­cie, gdy coś za­tur­ko­ta­ło przed dom­kiem. Wie­śniak, jako go­spo­darz, po­szedł zo­ba­czyć, kto przy­był. Zbier­ski nie pod­niósł na­wet gło­wy od swej ro­bo­ty.

Po chwi­li usły­szał wo­ła­nie go­spo­da­rza:

– Sieur (1) Vic­tor! sieur Vic­tor!

Ten po­ło­żył mło­tek, któ­rym ja­kiś gwóźdź wbi­jał i po­wlókł się przed do­mek. Za­le­d­wie do­szedł, dwo­je ra­mion ob­ję­ło go ser­decz­nym uści­skiem.

Zbier­ski z po­cząt­ku stał obo­jęt­ny, po chwi­li wszak­że, jak­by go roz­grzał ten uścisk, twarz mu się oży­wi­ła, oczy za­mi­go­ta­ły i za­rzu­ciw­szy swe wy­chu­dłe ra­mio­na na szy­ję przy­by­łe­go, za­wo­łał:

– Ję­drek Gar­ski, to ty! Chwi­lę tak sta­li w uści­sku.

Aż roz­plo­tły się ich ra­mio­na, a przy­by­ły rzekł:

–- (1) Skró­co­ne p… wie­śnia­ków mon­sieur.

– Le­d­wiem cię od­szu­kał, ma­jo­rze, dro­gi ma­jo­rze!

– Po­czci­wy, za­cny Ję­druś! Ale jak­żeś się o mnie do­wie­dział?

– Ech, kto ma ję­zyk i do­bra wolę, wszyst­kie­go się do­wie.

Przy­pa­try­wał się chwi­lę daw­ne­mu to­wa­rzy­szo­wi, smu­tek prze­biegł po jego twa­rzy, aż rzekł, oglą­da­jąc się do­oko­ła:

– Zbie­dzo­ny je­steś, wie­śnia­cza stra­wa mniej ci ja­koś pla­gu­je, niż wo­jacz­ka.

W miej­sce od­po­wie­dzi Zbier­ski mach­nął ręka, oczy mu znów przy­ga­sły i tę­sk­ni­ca na twarz wy­peł­zła.

Go­spo­darz tym­cza­sem przy­pa­try­wał im się z boku.

Do­stat­nie ubra­nie przy­by­łe­go, jego wy­gląd zdro­wy, czer­stwy, obej­ście pań­skie wprost mu za­im­po­no­wa­ły.

Rzekł więc:

– Pro­szę do po­ko­ju, bar­dzo pro­szę!

I drzwi na roz­cież otwo­rzył, do po­rząd­nie utrzy­ma­nej choć pro­sty­mi sprzę­ta­mi za­sta­wio­nej go­ścin­nej kom­na­ty, któ­rą tyl­ko w uro­czy­ste świę­ta otwie­ra­no.

Lo­ret­zo­wa tym­cza­sem z łyż­ka w ręce wyj­rza­ła z kuch­ni i za­raz się scho­wa­ła. Wy­gląd bo­wiem przy­by­łe­go za­im­po­no­wał jej tak samo, jak i mę­żo­wi.

Pan Ję­drzej zaś, nim próg prze­stą­pił, rzekł:

– Po­zwól­cie, niech pier­wej za­spo­ko­ję po­czciw­ca, któ­ry mnie przy­wiózł.

I po­szedł do jed­no­kon­ne­go po­rząd­ne­go wóz­ka, ocze­ku­ją­ce­go przed furt­ką, pro­wa­dzą­cą do wie­śnia­czej za­gro­dy.

– Mój przy­ja­cie­lu – rzekł do woź­ni­cy – gdy koń twój od­pocz­nie, za ja­kie parę go­dzin po­je­dzie­my z po­wro­tem. Tym­cza­sem ma­cie tu­taj za przy­wie­zie­nie.

Lo­retz tak był za­cie­ka­wio­ny go­ściem, że z oka go nie spusz­czał. Do­strzegł też, że ten wy­jął pie­nią­dze z do­brze na­peł­nio­ne­go wo­recz­ka i dał woź­ni­cy, po­pra­wia­ją­ce­mu coś oko­ło uprzę­ży do­brze wy­pa­sio­ne­go, choć nie­co zdro­żo­ne­go ko­ni­ka.

Po od­da­le­niu się Gar­skie­go, po­czę­sto­wał woź­ni­cę ta­ba­ką, wdał się z nim w po­ga­węd­kę, któ­ra snadź wy­pa­dła na ko­rzyść przy­by­łe­go. Otwo­rzył więc wro­ta i za­pro­sił woź­ni­cę w po­dwór­ko. Po­zwo­lił mu na­wet wpro­wa­dzić ko­nia do staj­ni i wła­sno­ręcz­nie na­cią­gnął wody ze stud­ni.

Przy­by­ły zaś, po­wró­ciw­szy do kom­na­ty, za­py­tał:

– Cze­mu­żeś osiadł w tej dziu­rze, ma­jo­rze?

– Cho­ro­wa­łem. Zresz­tą cóż mia­łem ro­bić?!… I znów mach­nął ręką.

– Żeś cho­ro­wał, to znać. Ale ja cię wy­le­czę i do po­rząd­ku przy­pro­wa­dzę – do­dał, kła­dąc rękę na ra­mie­niu to­wa­rzy­sza. Spoj­rzał po­tem prze­ni­kli­wie na jego zbie­dzo­ną po­stać, wy­tar­ta, znisz­czo­ną odzież.

– Gdy tę­sk­ni­ca co­raz wię­cej się w ser­ce wże­ra, to już żad­ne leki nie po­mo­gą – rzekł Zbier­ski ze znie­chę­ce­niem.

– Ho, ho! mój bra­cie, smu­tek i tę­sk­ni­ca to źli do­rad­cy, ale jed­no i dru­gie wy­pę­dzi­my!

Zbier­ski po­trzą­snął gło­wą.

– Jesz­cze nam wszyst­kim słon­ko za­świe­ci, ot tak, jak te pro­mie­nie, któ­re wpa­da­ją w tej chwi­li! – za­wo­łał pan Ję­drzej.

Rze­czy­wi­ście, cała smu­ga świa­tła wpły­nę­ła przez nie­wiel­kie okien­ka, ob­le­wa­jąc zło­tym bla­skiem sprzę­ty, ro­bo­tę ko­szy­kar­ską i dwóch lu­dzi, sto­ją­cych na­prze­ciw sie­bie. Lu­dzi, tak róż­nią­cych się wy­glą­dem, a tak snadź bliz­kich so­bie.

Zbier­ski mru­gnął oczy­ma, jak­by mu to słoń­ce wzrok ra­zi­ło, po jego twa­rzy spły­nę­ły dwie wiel­kie łzy,

– Tfu! – za­wo­łał Gar­ski – za­czy­nasz ma­zać się, jak baba! – to nie­god­ne ta­kie­go, jak ty, wo­ja­ka.

Lecz Wik­tor nie zwa­żał na to, jeno, ukryw­szy twarz w wy­chu­dzo­nych dło­niach, szlo­chał, jak dziec­ko.

Wte­dy Gar­ski wziął pła­czą­ce­go w ra­mio­na i, tu­ląc do pier­si, mó­wił:

– Żre cię tę­sk­ni­ca na do­bre, ale wszyst­ko się skoń­czy, wró­ci­my do kra­ju.

– Do kra­ju!? – po­wtó­rzył głu­chym gło­sem ma­jor – do kra­ju!…

A z każ­dem wy­po­wie­dze­niem tego ma­gicz­ne­go wy­ra­zu, głos jego na­bie­rał dźwięcz­no­ści, oczy z łez osy­cha­ły, za­czy­na­jąc pa­łać dziw­nym bla­skiem.

– Tak, tak, do kra­ju! – sie­dząc tu­taj, nie wiesz o ni­czem, a tam w kra­ju są duże zmia­ny…

– Zmia­ny? Ja­kie, ja­kie?…

– Sły­sza­łeś chy­ba o kon­gre­sie zbie­ra­ją­cym się w Wied­niu.

Zbier­ski sze­ro­ko oczy otwo­rzył.

– Co to jest? – za­py­tał.

– Mo­nar­cho­wie po uwię­zie­niu Na­po­le­ona na wy­spie El­bie…

– Co, co? – prze­rwał ma­jor.

– A tak, za­raz po bi­twie pod Lip­skiem prze­do­stał się wpraw­dzie do Fran­cyi, ze­brał ja­kie ta­kie siły, ale wkrót­ce do­stał się w ręce państw prze­ciw so­bie sprzy­mie­rzo­nych. Wład­cy tych państw osa­dzi­li go na wy­sep­ce El­bie i ka­za­li pa­trzeć na błę­kit­ne fale mo­rza Śród­ziem­ne­go.

– Taki wódz, taki wiel­ki ce­sarz! – prze­rwał znów Zbier­ski.

– Kara to za na­szą krew, któ­rą­śmy dla jego spra­wy prze­le­wa­li, kara za ułud­ne obiet­ni­ce, któ­rych nam nig­dy nie do­trzy­my­wał! – wy­rzu­cił z gnie­wem i nie­chę­cią przy­by­ły.

Ale Zbier­ski nie sły­szał tego. Po­biegł my­ślą za uwię­zio­nym i bo­lał nad tym wiel­kim, któ­re­go ty­lo­krot­nie wi­dział wśród wal­ki, da­ją­ce­go roz­ka­zy, któ­ry mu wła­sno­ręcz­nie przy­piął krzyż za­słu­gi, mia­no­wał ma­jo­rem, a któ­re­go mimo cięż­kich lat w jego służ­bie prze­by­tych, go­rą­cym był wiel­bi­cie­lem.

– Otóż po uwię­zie­niu Na­po­le­ona, wład­cy Prus Ro­syi i Au­stryi ze­bra­li się w Wied­niu na na­ra­dy, a ce­sarz ro­syj­ski, Alek­san­der I, któ­ry obej­mu­je Księ­stwo War­szaw­skie, po­zwo­lił wszyst­kim Po­la­kom wró­cić do kra­ju.

– Do kra­ju! – wes­tchnął ma­jor.

W gło­sie jego wszak­że nie brzmia­ła owa bło­gość, co po­przed­nio, lecz ja­kiś bez­gra­nicz­ny smu­tek.

Gar­ski spoj­rzał na nie­go i szep­nął so­bie:

– Nie­ule­czal­ny Na­po­le­oni­sta!

I te­raz zro­zu­miał, że trze­ba po­stę­po­wać ostroż­nie, bo naj­lep­sza wia­do­mość, wy­po­wie­dzia­na od­ra­zu, może go za­bić, lub umysł jego obłą­kać.

Prze­stał więc mó­wić o rze­czach bie­żą­cych, a zwró­cił się do nie­daw­nej prze­szło­ści.

Byli ra­zem pod Lip­skiem, ra­zem wy­do­by­wa­li cia­ło ks. Jó­ze­fa z El­ste­ry, ra­zem po­szli na tu­łacz­kę, a do­pie­ro od przy­by­cia do Bel­gii losy ich się roz­dzie­li­ły.

Wspo­mnień więc było nie­ma­ło.

Przy tych wspo­mnie­niach Zbier­ski nie­co się oży­wił, wte­dy Gar­ski rzekł:

– My tam w Bruk­se­li…

– Toś ty w Bruk­se­li? – prze­rwał Wik­tor.

– A jak­że, jest nas tam spo­ro. Nie­któ­rzy zna­leź­li pra­cę, ja przy na­pra­wie ka­na­łów. Czę­sto mó­wi­my o to­bie, trzy­ma­my się ra­zem, a wie­ści ze świa­ta czę­sto do nas przy­cho­dzą – cią­gnął da­lej przy­by­ły, spo­glą­da­jąc na to­wa­rzy­sza.

Na­gle za­py­tał:

– Prze­cho­wa­łeś jaką broń, ma­jo­rze?

– A jak­że, a jak­że, mam sza­blę, któ­rą do ostat­niej chwi­li wal­czy­łem i pi­sto­let – ale ten bar­dzo po­psu­ty. Cze­kaj, za­raz ci to przy­nio­sę! – do­dał z oży­wie­niem.

Wy­szedł.

Gar­ski po­pa­trzał za nim i po­my­ślał:

– Ura­tu­je­my go, z pew­no­ścią ura­tu­je­my. Jeno trze­ba po­wo­li są­czyć le­kar­stwo, a naj­waż­niej­szą daw­kę zo­sta­wić na ko­niec.

Wy­jął list z kie­sze­ni, po­pa­trzał i scho­wał.

– Nie moż­na – po­my­ślał – jesz­cze za­wcze­śnie, wieść taka mo­gła­by mu ro­zum po­mie­szać, on jest cho­ry. Nie pyta o żonę, o syna, czyż­by o nich za­po­mniał? Dziw­ne, dziw­ne – po­wta­rzał.

Wtem wró­cił ma­jor, a wyj­mu­jąc sta­ran­nie owi­nię­tą sza­blę, rzekł:

– Po­chwy nie­ma, za­tra­ci­łem w od­wro­cie, ale mimo to nie za­rdze­wia­ła, błysz­czy.

I za­mi­go­tał nią przed oczy­ma to­wa­rzy­sza. Słoń­ce, wdzie­ra­ją­ce się przez okno, rzu­ci­ło swo­je bla­ski, do­da­jąc jej jesz­cze wię­cej po­ły­sku.

– Praw­da, do­sko­na­le prze­cho­wa­na – rzekł Ję­drzej, do­ty­ka­jąc błysz­czą­cej sta­li.

Na­wet na­oli­wio­na! – do­dał.

– A jak­że, żoł­nierz za­wsze po­wi­nien być w po­go­to­wiu! – od­parł z oży­wie­niem Zbier­ski.

– Ro­zu­mie się! a te­raz na­wet ko­niecz­ne, po­zwo­lo­no nam bo­wiem wra­cać z bro­nią w ręku do kra­ju.

– Z bro­nią w ręku, z bro­nią w ręku, po­wia­dasz? – py­tał z bły­skiem w oczach ma­jor.

I pod­niósł sza­blę tak, jak­by nią sa­lu­to­wał ge­ne­ra­ła.

– To ja po­wi­nie­nem przed tobą sa­lu­to­wać, bom niż­szy ran­gą – rzekł przy­by­ły.

Zbier­ski mach­nął ręką, ale stał uśmiech­nię­ty, a słoń­ce mu­ska­ło wciąż sza­bli­cę, za­glą­da­jąc mu w oczy, tchną­ce ra­do­ścią.

– Nie tyl­ko po­zwo­lo­no nam wró­cić z bro­nią w ręku, ale tak­że i na prze­wie­zie­nie zwłok ks. Jó­ze­fa do kra­ju – wy­po­wie­dział Gar­ski, pa­trząc na od­mło­dzo­ne­go tą wie­ścią to­wa­rzy­sza.

– Co mó­wisz? Ten uko­cha­ny wódz nasz, te jego zwło­ki spo­czną w oj­czy­stej zie­mi! – za­wo­łał z oży­wie­niem Zbier­ski.

– Tak, tak, mój bra­cie! – trze­ba nam więc zbie­rać się, że­by­śmy ra­zem z nim we­szli do kra­ju – mó­wił przy­by­ły, pa­trząc na dziw­nie oży­wio­ne­go i od­mło­dzo­ne­go to­wa­rzy­sza.

– Prze­cho­wa­łem na­wet mun­dur; znisz­czo­ny, po­dziu­ra­wio­ny ku­la­mi, ale to nic, niech wi­dzą, żem żoł­nier­skie­go chle­ba nie jadł na­próż­no! – mó­wił Zbier­ski – jeno nie mam ka­ra­bi­na…

– Wszyst­kie­mu się za­ra­dzi – rzekł Gar­ski. Do­był ru­lo­nik du­ka­tów i po­dał go Wik­to­ro­wi.

– Dla każ­de­go z nas jest taki za­si­łek! – rzekł.

– Dla każ­de­go z nas? – po­wtó­rzył Zbier­ski. – Skąd? – za­py­tał, nie do­ty­ka­jąc pie­nię­dzy.

– Upew­niam cię, że z rąk szla­chet­nych i bar­dzo a bar­dzo to­bie… nam – po­pra­wił się – życz­li­wych. Opo­wiem ci to z wszel­ki­mi szcze­gó­ła­mi – cią­gnął da­lej, wkła­da­jąc w rękę Zbier­skie­go pa­kie­cik z du­ka­ta­mi – a te­raz, zbie­raj się; wró­ci­my do Bruk­se­li, a stam­tąd wszy­scy ra­zem haj­da!

Wik­tor miał się do wyj­ścia, gdy dys­kret­nie za­stu­ka­no do drzwi.

– Pro­szę! – ozwał się, oży­wio­nym gło­sem Zbier­ski i drzwi otwo­rzył.

– Niech pan ze­chce przy­jąć po­czę­stu­nek – rzekł Lo­retz, sta­wia­jąc dzba­nek mle­ka, chleb i ser.

I spoj­rzał z za­cie­ka­wie­niem na przy­by­łe­go.

– Dzię­ku­je­my ci, bar­dzo dzię­ku­je­my, do­bry pa­nie Lo­retz – za­wo­łał z oży­wie­niem Zbier­ski. – Bę­dzie to na­pew­no ostat­ni po­si­łek pod wa­szym da­chem spo­ży­ty.

Wie­śniak sze­ro­ko otwo­rzył nie tyl­ko oczy, ale i usta.

– Co, co? – za­py­tał.

W my­śli zaś do­dał:

– Masz dy­able ka­bat! Prze­ży­wi­li­śmy go przez zimę, a te­raz, kie­dy naj­więk­sza ro­bo­ta, od­cho­dzi. A taki do­sko­na­ły ro­bot­nik!

I za­fra­so­wa­ny po­skro­bał się w gło­wę. Gar­ski, do­my­śla­jąc się przy­czy­ny tego fra­sun­ku, mó­wił:

– Mój to­wa­rzysz jest wam bar­dzo wdzięcz­ny za sta­ra­nia i przy­tu­łek. Wdzięcz­ność na za­wsze prze­cho­wa­na, wy­na­gro­dzi za chleb, któ­ry­ście mu da­wa­li, ale musi nie­zwłocz­nie was opu­ścić.

– Ech, nie cho­dzi nam o wy­na­gro­dze­nie – mach­nął ręką wie­śniak – jeno nam go szko­da.

– Bóg za­płać, szcze­rze Bóg za­piać za wszyst­ko – mó­wił Zbier­ski, ści­ska­jąc spra­co­wa­ną dłoń wie­śnia­ka – ale trze­ba mi od was, trze­ba, kto inny mnie wzy­wa! I mnie ja­śniej­sza za­świe­ci­ła gwiaz­da! – do­dał.

– Wi­dzęć ja to, wi­dzę, bo­ście od­ra­zu od­młod­nie­li! – uśmiech­nął się Lo­retz.

O za­cho­dzie słoń­ca Zbier­ski, odzia­ny wy­tar­tym płasz­czem, z ma­leń­kim wę­zeł­kiem, za­wie­ra­ją­cym mun­dur i uko­cha­ną sza­bli­cę, wraz z to­wa­rzy­szem opusz­czał do­mek wie­śnia­ka.

Ten zaś, jego żona i dzie­ci, że­gna­li szcze­re­mi łza­mi od­jeż­dża­ją­ce­go.

Lo­ret­zo­wa po­su­nę­ła swą go­ścin­ność do tego stop­nia, że wło­ży­ła do wóz­ka ma­leń­ki ko­szy­czek z chle­bem i wę­dzo­ną sło­ni­ną, mó­wiąc:

– W dro­dze się przy­da. Lo­retz zaś za­wo­łał:

– A nie za­po­mi­naj­cie o nas, od­wiedź­cie! Bę­dzie­my wam za­wsze ra­dzi.

Wó­zek po­to­czył się dro­gą do naj­bliż­szej sta­cyi pocz­to­wej.

Słoń­ce, spoj­rzaw­szy wiel­ką czer­wo­ną kulą, skry­ło się zu­peł­nie. Wy­pły­nął py­za­ty księ­życ. Kładł bia­łe smu­gi na dro­dze, osre­brzał złud­nem swem świa­tłem drze­wa i krze­wy. Woń, cią­gną­ca z łąk i po­bliz­kich roz­kwi­tłych sa­dów, na­pa­wa­ła całe prze­stwo­rze.

– Upo­iła ona do­szczęt­nie bie­da­ka, upo­jo­ne­go już i tak do­zna­ne­mi wra­że­nia­mi – po­my­ślał p. Ję­drzej.

Ma­jor sie­dział w zu­peł­nem mil­cze­niu. Mil­czał i uśmie­chał się do swo­ich ma­rzeń.

Gar­ski nie prze­ry­wał jego za­du­my, przy­pa­try­wał mu się tyl­ko bacz­nie.III. MŁO­DZIEŻ.

War­sza­wa tym­cza­sem brzmia­ła roz­ra­do­wa­niem. Roz­ra­do­wa­niem, któ­re­go daw­no już nie wi­dać było na twa­rzach jej miesz­kań­ców.

Ba, nie­tyl­ko lu­dzie, ale i domy zda­wa­ły się po­dzie­lać to roz­ra­do­wa­nie.

Od­świe­ża­no je bo­wiem i szczer­by, ja­kie w nich czas i cięż­kie przej­ścia po­czy­ni­ły, za­ma­zy­wa­no i bie­lo­no.

Nie dziw: wszak­że mia­sto przy­go­to­wy­wa­ło się na przy­ję­cie wra­ca­ją­cych sy­nów, a zwłasz­cza tego, któ­ry był jej naj­droż­szym, naj­wię­cej umi­ło­wa­nym, bo naj­wię­cej za­słu­żo­nym.

Je­że­li zaś War­sza­wa, kraj cały, go­to­wał się do tej uro­czy­sto­ści, nie­mniej cie­szy­ła się i przy­go­to­wy­wa­ła mło­dzież szkol­na.

Mło­dzież, wy­ro­sła na smut­nych zda­rze­niach lat ostat­nich.

A je­że­li wszy­scy się cie­szy­li, to naj­wię­cej ci, któ­rych oj­co­wie w od­le­głych kra­jach krew prze­le­wa­li, a któ­rych oni zna­li jeno z opo­wia­da­nia.

– Może i mój oj­ciec wró­ci?…

– Może na­resz­cie uj­rzę mo­je­go ojca! – po­wta­rza­li.

Po­wta­rzał tak samo i Staś Zbier­ski.

Z bi­ją­cem ser­cem słu­chał wię­cej jesz­cze, niż kie­dy, opo­wia­dań mat­ki o ojcu. Opo­wia­dań z krót­kich chwil z nim prze­by­tych, boć zgo­ła o lo­sie jego nie wie­dzia­ła. Nie wie­dzia­ła na­wet, czy żyw jesz­cze. Wśród ogól­nej bo­wiem za­wie­ru­chy i nie­po­ko­jów wo­jen­nych, li­sty nie do­cho­dzi­ły.

Pani Zbier­ska wraz z sy­nem miesz­ka­ła już od lat sied­miu w War­sza­wie.

Dzier­ża­wa wio­secz­ki skoń­czy­ła się, Staś po­trze­bo­wał na­uki, zresz­tą tak po­sta­no­wił Sta­szic, za­cny wuj Sta­sia i opie­kun.

Kil­ka mie­się­cy temu pani Zbier­ska do­wie­dzia­ła się, że mąż jej żyje, i ona to na ręce Gar­skie­go, bę­dą­ce­go na cze­le sto­wa­rzy­sze­nia wy­chodź­ców, utrzy­mu­ją­ce­go sta­łe sto­sun­ki z kra­jem, wy­sła­ła za­si­łek pie­nięż­ny, po­więk­szo­ny znacz­nie przez Sta­szi­ca.

Pani Zbier­ska nie­wiel­kie swo­je fun­du­sze po­więk­sza­ła utrzy­my­wa­niem na stan­cyi uczniów, cho­dzą­cych do licz­nych szkół war­szaw­skich.

Staś był jed­nym z naj­lep­szych uczniów, był już po ukoń­cze­niu szko­ły śred­niej, oko­ło nie­go też sku­pia­li się ko­le­dzy. I te­raz oto w po­cząt­ku sierp­nia, po skoń­czo­nych wa­ka­cy­ach, w jego iz­deb­ce ze­bra­ło się kil­ku­na­stu ko­le­gów.

– Trze­ba nam uczcić wra­ca­ją­cych – ozwał się mio­dy Zbier­ski.

– Ależ ko­niecz­nie! – przy­świad­czy­li chó­rem.

– Ale jak, jak? – po­sy­pa­ły się py­ta­nia. Mil­cza­no chwi­lę.

– Usy­pać im dro­gę kwia­ta­mi – ozwał się ja­kiś cien­ki gło­sik.

– Albo to my baby?

– Zo­staw­my to dziew­czę­tom! – wo­ła­no jed­no­gło­śnie.

Pierw­szy pro­jekt upadł zu­peł­nie, kil­ka in­nych rów­nież od­rzu­co­no.

– A gdy­by­śmy wy­bu­do­wa­li bra­mę try­um­fal­ną… – ozwał się Staś.

– Bra­wo, bra­wo! W górę na­sze­go pro­jek­to­daw­cę!

– Na­sze­go ar­chi­tek­ta!

– Nie na­próż­no za­my­śla kształ­cić się w szko­le dróg i mo­stów! – wrzesz­cza­no.

Wrzask ten wy­bie­gał na uli­cę przez roz­war­te okien­ko trze­cie­go pię­tra, aż prze­chod­nie pod­no­si­li gło­wę cie­ka­wie, co się tam dzie­je.

I szli da­lej, uśmie­cha­jąc się, po­sły­szaw­szy mło­de gło­sy.

Ody się nie­co uci­szy­ło, je­den z roz­waż­niej­szych mło­dzień­ców rzekł:

– Pa­no­wie, trze­ba naj­pierw pro­sić o po­zwo­le­nie wła­dzy szkol­nej…

– Ach, z tą wła­dzą szkol­ną! – syk­nął inny.

– Trud­no, nie moż­na in­a­czej. Je­że­li chce­my być w przy­szło­ści wła­dzą, mu­si­my dziś sami wła­dzę usza­no­wać – ozwał się ja­kiś sen­sat z em­fa­zą.

– Ro­zu­mie się, ro­zu­mie! – po­wtó­rzo­no.

– Więc kie­dy pój­dzie­my?

– Kto? – py­ta­no. Znów po­wsta­ły sprzecz­ki.

– Wszy­scy, wszy­scy, jak je­ste­śmy! – wo­ła­no.

– Do cze­go po­dob­ne? Prze­cież my, to nie cała szko­ła! – za­wo­łał któ­ryś.

– Na­tu­ral­nie, nie mo­że­my bez po­ro­zu­mie­nia się z ko­le­ga­mi nic po­sta­no­wiać – ozwał się Staś.

– Praw­da, praw­da! prze­cież inni będą chcie­li do tego na­le­żeć – przy­świad­czo­no.

Chwi­lę jesz­cze na ten te­mat roz­ma­wia­no, wresz­cie ktoś rzekł:

– Po po­ro­zu­mie­niu się z ko­le­ga­mi, wy­bie­rze­my de­le­ga­tów, ci pój­dą do wła­dzy.

– Po co de­le­ga­tów? – ozwał się ja­kiś głos, ma­ją­cy snadź prze­wa­gę. – Ko­le­ga Zbier­ski pój­dzie do wu­jasz­ka, na­ra­dzi się z nim i po­pro­si o po­zwo­le­nie.

– Wy­bor­nie! Gdy wu­ja­szek po­zwo­li, wszyst­ko bę­dzie w po­rząd­ku – ozwał się ja­kiś głos de­cy­du­ją­cy.

Wu­jasz­kiem zaś mło­dzież szkol­na na­zy­wa­ła

Sta­ni­sła­wa Sta­szi­ca, za­ło­ży­cie­la wie­lu szkół, opie­ku­na mło­dzie­ży, któ­ry jako pre­zes To­wa­rzy­stwa Przy­ja­ciół Nauk, po­sia­dał w tych spra­wach głos, ma­ją­cy prze­wa­gę.

Zgo­dzo­no się też od­ra­zu na ten wnio­sek, po­zo­sta­wa­ło jed­nak dużo in­nych.

– Uwa­ża­cie, pa­no­wie – ozwał się znów któ­ryś – przy­pu­ść­my, że otrzy­ma­my po­zwo­le­nie na wy­sta­wie­nie bra­my. Ale z cze­go?

Znów na­ra­dy.

– Z czer­wo­nej ce­gły à jour! – rzekł któ­ryś.

– Ale skąd ce­gły? – za­py­ta­no.

Nowa kwe­stya.

– Oj­ciec mój jest wła­ści­cie­lem ce­giel­ni. Je­stem prze­ko­na­ny, że nam nie od­mó­wi ma­te­ry­ału – ozwał się roz­ro­sły blon­dyn, wy­stę­pu­jąc na śro­dek.

– Wi­wat, niech żyje Ko­stek! – za­wo­ła­no, ota­cza­jąc ko­le­gę.

– Jest już ce­gła. Ale kto wy­sta­wi bra­mę? – mó­wił znów ja­kiś głos, po uci­sze­niu się ra­do­snych wy­bu­chów.

– My, my wszy­scy! – wo­ła­no.

– Staś na­ry­su­je plan, a my wszy­scy bę­dzie­my sta­wiać – wrzesz­cza­no.

– Plan na­ry­su­ję, ale pra­co­wać koło bu­do­wy nie będę – od­rzekł mło­dy ar­chi­tekt.

– Dla­cze­go? dla­cze­go? – po­sy­pa­ły się za­py­ta­nia.

– Bo nie umiem.

Wszy­scy się za­sta­no­wi­li.

– Praw­da, ża­den z nas nie ma o tem po­ję­cia… – mó­wio­no po na­my­śle.

– Chy­ba po­pro­szę wu­jasz­ka, któ­ry wła­śnie każe wy­koń­czać dom dla To­wa­rzy­stwa Przy­ja­cioł Nauk (1). On przy­śle nam kil­ku maj­strów, a my im nie­co po­mo­że­my – mó­wił Staś.

Znów okrzy­ki ra­do­ści.

– Jest więc już ce­gła, ro­bot­ni­cy, ale prze­cież na tej bra­mie trze­ba bę­dzie ja­kiś na­pis po­ło­żyć – ozwał się znów Staś, gdy gwar ucichł.

– Praw­da, praw­da!

I znów za­czę­to się na­ra­dzać.

Pi­sa­no, kre­ślo­no, aż wkoń­cu przy wspól­nych usi­ło­wa­niach uło­żo­no na­pis, któ­ry we­dług nich miał być im­po­nu­ją­cy i wy­ra­żał naj­szczer­sze ich uczu­cia. Lecz nie­tyl­ko ci, co zaj­mo­wa­li się przy­go­to­wa­niem do uro­czy­sto­ści i mło­dzież mę­ska szkol­na, ale in­te­re­so­wa­ły się tem i damy z tak zwa­ne­go to­wa­rzy­stwa i pa­nien­ki, bę­dą­ce na ich dwo­rze. Szy­ły więc pro­por­ce i pro­por­czy­ki, ha­fto­wa­ły na­pi­sy. A jej­mo­ście miesz­czan­ki rów­nież się na­ra­dza­ły. Jed­na zaś z naj­prak­tycz­niej­szych rze­kła:

– Uszy­je­my kil­ka­dzie­siąt tu­zi­nów ko­szul i ofia­ru­je­my przy­by­łym…

–- (1) Dom, przed któ­rym stoi po­mnik Ko­per­ni­ka, da­ro­wa­ny przez Sta­szi­ca To­wa­rzy­stwu Przy­ja­cioł Nauk – dziś rzą­do­wy.

– Pfe! – za­opo­no­wa­ła inna, ma­ją­ca pre­ten­syi do wyż­szo­ści.

– Co to pfe! – za­wo­ła­ły inne. – Chu­dzia­ki, może tam nie­je­den ma jeno to, co na so­bie – ozwa­ła się któ­raś.

– Nasz dar naj­wię­cej im się przy­da – po­par­ły ją inne.

Były bo­wiem ta­kie, któ­re szy­ły dla tych, co szli z Na­po­le­onem do Ro­syi, a wra­ca­ją­cych za­opa­try­wa­ły w bie­li­znę. Pa­mię­ta­ły to do­sko­na­le.

Wśród ogól­ne­go en­tu­zy­azmu na­wet P. P. Sa­kra­ment­ki i Wi­zyt­ki po­zwo­li­ły pa­nien­kom, bę­dą­cym u nich na pen­syi, przy­go­to­wy­wać ja­kieś po­da­run­ki wła­snej ro­bo­ty. Przy­rze­kły na­wet, że pod skrzy­dła­mi dam, opie­ku­nek klasz­to­ru, w dzień uro­czy­sto­ści wyj­dą, aże­by oczy i ser­ca ura­do­wać mi­łym wi­do­kiem i za­trzy­mać go na całe ży­cie w pa­mię­ci.

Do­brze zaś, że ko­le­dzy Sta­sia Zbier­skie­go zo­sta­wi­li kwia­ty ba­bom. Wpraw­dzie nie baby, ale ucze­ni­ce z klasz­to­rów po­sta­no­wi­ły usy­pać i ob­rzu­cić nimi przy­by­wa­ją­cych.

Za­kon­ni­ce też w ogro­dach swo­ich ho­do­wa­ły kwia­ty tak pil­nie, jak nig­dy.

Nie mo­gąc brać udzia­łu w uro­czy­sto­ści, chcia­ły cho­ciaż tym spo­so­bem dać do­wód, że w onej chwi­li ser­ca ich wy­bie­ga­ły z za kra­ty i łą­czy­ły się z ca­łym na­ro­dem.IV. URO­CZY­STOŚĆ.

W po­raż­ce pod Lip­skiem Na­po­le­on nie dał jesz­cze za wy­gra­ną. Prze­do­stał się do Fran­cyi, zgro­ma­dził ja­kie ta­kie siły, zło­żo­ne z Fran­cu­zów i resz­tek Po­la­ków, i wal­czył z po­stę­puj ace­mi za nim woj­ska­mi Prus i Ro­syi.

Miał na­wet kil­ka szczę­śli­wych po­ty­czek, osta­tecz­nie jed­nak zo­stał po­ko­na­ny.

Sprzy­mie­rzeń­cy, wie­dząc o sła­bych jego si­łach i nie­chę­ci lud­no­ści fran­cu­skiej do pro­wa­dze­nia dal­szej woj­ny, obie­gli Pa­ryż i d. 31 mar­ca 1814 r. za­ję­li sto­li­cę.

Przy od­gło­sie dzwo­nów we­szła naj­pierw gwar­dya Prus i Ro­syi. Na cze­le jej szedł Alek­san­der I-y i Fry­de­ryk Il-gi, król pru­ski.

Pa­ryż pod­dał się, pod­dał ha­nieb­nie.

Tłum wi­tał zwy­cięz­ców, jak zbaw­ców. Sy­pa­no im pod nogi kwia­ty, skła­da­jąc dzię­ki za wy­ba­wie­nie od woj­ny.

I jak przed laty krzy­cza­no:

– Vive Na­po­le­on!

Tak te­raz ten tłum bez­dusz­ny wrzesz­czał na całe gar­dło:

– Vive Alek­san­drę!

Krzy­ki te obu­rza­ły wprost zwy­cięz­ców.

– Cóż to za pod­ły na­ród! – rzekł ce­sarz Alek­san­der do kró­la pru­skie­go (1).

– Uspo­so­bi­ło go tak wy­cień­cze­nie pod­czas lat ostat­nich – od­po­wie­dział ten.

I oto za­le­d­wie Ma­rya Lu­dwi­ka, dru­ga żona Na­po­le­ona, zdo­ła­ła ujść z Pa­ry­ża z trzy­let­nim syn­kiem, zwa­nym kró­lem rzym­skim, kie­dy ten­że sam tłum wo­łał:

– A bas Bo­na­par­te! (Precz z Bo­na­par­tym!). I rów­nież en­tu­zy­astycz­nie wrzesz­czał:

– Vive Bo­ur­bo­ni (Niech żyje Bo­ur­bo­ni).

I ten­że sam tłum cie­szył się rów­nież, że Na­po­le­on pod­pi­sał zrze­cze­nie się tro­nu i zo­stał uwię­zio­ny na wy­spie El­bie.

Bo­ur­bo­nem zaś, osia­dłym na tro­nie Fran­cyi, był Lu­dwik XVIII, brat Lu­dwi­ka XVI, wpro­wa­dzo­ny przez pań­stwa sprzy­mie­rzo­ne.

Pań­stwa te za­war­ły mię­dzy sobą ugo­dę, zwa­ną po­ko­jem pa­ry­skim, za­mie­rza­jąc ze­brać się na dal­sze ob­ra­dy w Wied­niu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: