- W empik go
Waterloo - ebook
Waterloo - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 318 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po klęsce Napoleona pod Lipskiem w r. 1813 major Wiktor Zbierski stracił zupełną nadzieję co do przyszłości swojej i kraju.
Był jednym z tych, którzy do ostatka walczyli w szeregach ks. Józefa.
I jednym z tych, co jego zwłoki wydobywali z Elstery.
Po tylu bolesnych klęskach major nie mógł wracać do kraju.
Sterany na duchu i ranny przedostał się do Belgii wraz z wielu innymi rozbitkami.
Nagle zachorował i musiał pozostać w małej belgijskiej wiosce, zwanej Waterloo, i u wieśniaka imieniem Loretz zamieszkał.
Towarzysze jego pociągnęli do miast, on obiecywał sobie pójść za nimi, gdy tylko do sił przyjdzie.
Ale siły nie przychodziły.
Zeszła jesień, rozpoczęła się zima i rok 1814.
Zbierski przyszedł wprawdzie do siebie, chciał iść do jakiego miasta, szukać towarzyszów i pracy; ale wieśniak, u którego mieszkał, rzekł:
– Co po próżnicy będziecie szukali wiatru w polu! Zima, ostańcie, z wiosną pójdziecie.
Dobry był snadź człowieczysko, a też litościwego serca, bo podczas choroby oboje z żoną pilnie go doglądali. Zbierski niewiele mógł płacić, skromne jego fundusze do cna się wyczerpały. Nie miał też i o czem puścić się w dalszą podróż, posłuchał rady swego gospodarza i pozostał.
– Z wiosną może się co odmieni, może co z kraju nadeślą… Pisałem przecie.
I westchnął.
Wieśniak nauczył go pleść koszyki i krzesła ze słomy i tak jakoś zima przeszła.
Przeszła na tej pracy, i na wspomnieniach o kraju i swoich.
Rozmyślał o swojej żonie, ukochanej Marysi, z którą wśród roku pożycia zaznał tyle szczęścia i o synku, który miał zaledwie kilka tygodni, gdy on kraj opuszczał.
Rozmyślał też i o gospodarstwie.
Dzierżawił bowiem wioskę w Zamojszczyźnie, którą za staraniem wuja swej żony, księdza Stanisława Staszyca, otrzymał.
Pod opieką też tego zacnego wuja zostawił żonę i synka.
– Pod taką opieka źle im nie będzie – mówił, wychodząc.
Lecz od wyjścia miał tylko raz od nich wiadomość.
Był jeszcze we Włoszech.
Otrzymał nietylko wiadomość, ale i zasiłek pieniężny przez jednego z tamtych stron przybyłego do legionów.
– Ale to było dawno, bardzo dawno! – westchnął.
I teraz w długie wieczory rozpamiętywał.
– Gdzie to ja nie byłem!… Najpierw we Włoszech w legionach, to było w r. 1798… potem w Egipcie… Napoleon był wtedy jeszcze generałem… potem na San Domingo – mało nie umarłem z żółtej febry, Pan Bóg mnie salwował… potem Napoleon został cesarzem, szedł do Polski, ale byłem chory – nie wołali, zostawili w szpitalu… Potem w Hiszpanii – piękny kraj, ale nasz piękniejszy – potem Napoleon ciągnął na Rosyę – ja znów leżałem w szpitalu, rany były tak żywe.
Westchnął.
– Nie szczęściło mi się. A byłbym poszedł, ach, jak byłbym poszedł, byłbym może i do swoich zawrócił.
Znów westchnął.
– I tym, co poszli, też się nie szczęściło. Dużo zginęło w śniegach, aleć byli i tacy, co wrócili, może i ja byłbym wrócił… – rozmyślał dalej.
– Potem wołali, że książę Józef w Krakowie, że nowa wojna… Przedostałem się do onego miasta – myślałem, że dostanę się do swoich – doszedłem do Krakowa, gdy akurat książe Józef wychodził – jakże było wtedy myśleć o odwiedzeniu swoich, toćto despekt! jeszcze ja – major. Poszedłem – dostałem się do korpusu 8-go, którym dowodził ks. Józef, miałem swoją dywizye, no i już z nim byłem, byłem do ostatniej chwili.
Westchnął i łza stoczyła mu się po policzkach.Że zaś te wszystkie wspomnienia wypowiadał półgłosem po polsku, poczciwy belgijski wieśniak i jego rodzina nie rozumieli tego.
Dzieci nawet mówiły:
– O, już się modli!
I cichły zwykle wtedy, żeby tej modlitwy nie przerywać.
I oto pewnego dnia, gdy zakończył rozpamiętywanie, zamyślił się. Po chwili wrzasnął z całej siły:
– Boże, jakże to dawno, jak dawno! Spojrzano na niego, ale nie pytano; nie dziwiono się nawet.
A on wciąż powtarzał:
– Ach, jak to dawno, jak dawno! Toż to już lat szesnaście.
Mój synek, mój mały Staś jest już chłop prawie pod wąsem… nie zna swojego ojca i ja go nie znam!
I począł szlochać, płakać i wić się, jakby go wielka choroba dotknęła.
Wieśniak i jego żona poczęli go pocieszać, otoczyli staraniem, położyli do łóżka. Dzieci pokryły się w kąty, matka przykazała, żeby były cicho, a potem rzekła:
– Ot nowy kłopot, jeszcze zamrze…
– To go pochowamy! – odparł mąż ze zwykłym sobie spokojem i, pykając fajeczkę, wiązał dalej koszyk.
Major jednak nie umarł.
Uspokoił się, wziął się nawet do roboty, spełniał ją, ale stał się tak milczącym, że słowa z niego nie można było wydobyć.
Był wysokiego wzrostu, i doskonałej budowy. Mimo strasznych przejść i ran trzymał się wciąż doskonale, teraz wychudł, oczy mu zapadły, włosy, niegdyś bujne i ciemne, zrzedniały, połyskując srebrnemi nitkami.
Miał dopiero lat 40, wyglądał na 60.
Loretzowa nie mówiła teraz o jego śmierci, martwiła się jednak jeszcze więcej, a pokazując na czoło, dawała do zrozumienia, że mu czegoś brakuje.
Loretz zaś machał tylko ręką i mówił:
– Wszystko jedno; dobry z niego robotnik, spełnia wszystko, co mu każę, nie trzeba trzymać parobka, a na wiosnę we wszystkiem pomoże.
A wiosna ze swymi oparami i mgłą wilgotną ciągnąca od morza szybko nadciągała.
Prześwietlało słabe słonko i chwilami zdawało się mówić:
– Zwalczę mgły i jasnymi promieniami zaleję stęsknioną ziemię.
A Zbierski dalej pracował.
Milczał jednak, a na zapytania krótko odpowiadał.II. GOŚĆ.
Pewnego dnia, w połowie maja, Loretz wraz ze Zbierskim powrócili z pola na południe. Opatrywali właśnie w podwórzu pług, majstrując przy nim zawzięcie, gdy coś zaturkotało przed domkiem. Wieśniak, jako gospodarz, poszedł zobaczyć, kto przybył. Zbierski nie podniósł nawet głowy od swej roboty.
Po chwili usłyszał wołanie gospodarza:
– Sieur (1) Victor! sieur Victor!
Ten położył młotek, którym jakiś gwóźdź wbijał i powlókł się przed domek. Zaledwie doszedł, dwoje ramion objęło go serdecznym uściskiem.
Zbierski z początku stał obojętny, po chwili wszakże, jakby go rozgrzał ten uścisk, twarz mu się ożywiła, oczy zamigotały i zarzuciwszy swe wychudłe ramiona na szyję przybyłego, zawołał:
– Jędrek Garski, to ty! Chwilę tak stali w uścisku.
Aż rozplotły się ich ramiona, a przybyły rzekł:
–- (1) Skrócone p… wieśniaków monsieur.
– Ledwiem cię odszukał, majorze, drogi majorze!
– Poczciwy, zacny Jędruś! Ale jakżeś się o mnie dowiedział?
– Ech, kto ma język i dobra wolę, wszystkiego się dowie.
Przypatrywał się chwilę dawnemu towarzyszowi, smutek przebiegł po jego twarzy, aż rzekł, oglądając się dookoła:
– Zbiedzony jesteś, wieśniacza strawa mniej ci jakoś plaguje, niż wojaczka.
W miejsce odpowiedzi Zbierski machnął ręka, oczy mu znów przygasły i tęsknica na twarz wypełzła.
Gospodarz tymczasem przypatrywał im się z boku.
Dostatnie ubranie przybyłego, jego wygląd zdrowy, czerstwy, obejście pańskie wprost mu zaimponowały.
Rzekł więc:
– Proszę do pokoju, bardzo proszę!
I drzwi na rozcież otworzył, do porządnie utrzymanej choć prostymi sprzętami zastawionej gościnnej komnaty, którą tylko w uroczyste święta otwierano.
Loretzowa tymczasem z łyżka w ręce wyjrzała z kuchni i zaraz się schowała. Wygląd bowiem przybyłego zaimponował jej tak samo, jak i mężowi.
Pan Jędrzej zaś, nim próg przestąpił, rzekł:
– Pozwólcie, niech pierwej zaspokoję poczciwca, który mnie przywiózł.
I poszedł do jednokonnego porządnego wózka, oczekującego przed furtką, prowadzącą do wieśniaczej zagrody.
– Mój przyjacielu – rzekł do woźnicy – gdy koń twój odpocznie, za jakie parę godzin pojedziemy z powrotem. Tymczasem macie tutaj za przywiezienie.
Loretz tak był zaciekawiony gościem, że z oka go nie spuszczał. Dostrzegł też, że ten wyjął pieniądze z dobrze napełnionego woreczka i dał woźnicy, poprawiającemu coś około uprzęży dobrze wypasionego, choć nieco zdrożonego konika.
Po oddaleniu się Garskiego, poczęstował woźnicę tabaką, wdał się z nim w pogawędkę, która snadź wypadła na korzyść przybyłego. Otworzył więc wrota i zaprosił woźnicę w podwórko. Pozwolił mu nawet wprowadzić konia do stajni i własnoręcznie naciągnął wody ze studni.
Przybyły zaś, powróciwszy do komnaty, zapytał:
– Czemużeś osiadł w tej dziurze, majorze?
– Chorowałem. Zresztą cóż miałem robić?!… I znów machnął ręką.
– Żeś chorował, to znać. Ale ja cię wyleczę i do porządku przyprowadzę – dodał, kładąc rękę na ramieniu towarzysza. Spojrzał potem przenikliwie na jego zbiedzoną postać, wytarta, zniszczoną odzież.
– Gdy tęsknica coraz więcej się w serce wżera, to już żadne leki nie pomogą – rzekł Zbierski ze zniechęceniem.
– Ho, ho! mój bracie, smutek i tęsknica to źli doradcy, ale jedno i drugie wypędzimy!
Zbierski potrząsnął głową.
– Jeszcze nam wszystkim słonko zaświeci, ot tak, jak te promienie, które wpadają w tej chwili! – zawołał pan Jędrzej.
Rzeczywiście, cała smuga światła wpłynęła przez niewielkie okienka, oblewając złotym blaskiem sprzęty, robotę koszykarską i dwóch ludzi, stojących naprzeciw siebie. Ludzi, tak różniących się wyglądem, a tak snadź blizkich sobie.
Zbierski mrugnął oczyma, jakby mu to słońce wzrok raziło, po jego twarzy spłynęły dwie wielkie łzy,
– Tfu! – zawołał Garski – zaczynasz mazać się, jak baba! – to niegodne takiego, jak ty, wojaka.
Lecz Wiktor nie zważał na to, jeno, ukrywszy twarz w wychudzonych dłoniach, szlochał, jak dziecko.
Wtedy Garski wziął płaczącego w ramiona i, tuląc do piersi, mówił:
– Żre cię tęsknica na dobre, ale wszystko się skończy, wrócimy do kraju.
– Do kraju!? – powtórzył głuchym głosem major – do kraju!…
A z każdem wypowiedzeniem tego magicznego wyrazu, głos jego nabierał dźwięczności, oczy z łez osychały, zaczynając pałać dziwnym blaskiem.
– Tak, tak, do kraju! – siedząc tutaj, nie wiesz o niczem, a tam w kraju są duże zmiany…
– Zmiany? Jakie, jakie?…
– Słyszałeś chyba o kongresie zbierającym się w Wiedniu.
Zbierski szeroko oczy otworzył.
– Co to jest? – zapytał.
– Monarchowie po uwięzieniu Napoleona na wyspie Elbie…
– Co, co? – przerwał major.
– A tak, zaraz po bitwie pod Lipskiem przedostał się wprawdzie do Francyi, zebrał jakie takie siły, ale wkrótce dostał się w ręce państw przeciw sobie sprzymierzonych. Władcy tych państw osadzili go na wysepce Elbie i kazali patrzeć na błękitne fale morza Śródziemnego.
– Taki wódz, taki wielki cesarz! – przerwał znów Zbierski.
– Kara to za naszą krew, którąśmy dla jego sprawy przelewali, kara za ułudne obietnice, których nam nigdy nie dotrzymywał! – wyrzucił z gniewem i niechęcią przybyły.
Ale Zbierski nie słyszał tego. Pobiegł myślą za uwięzionym i bolał nad tym wielkim, którego tylokrotnie widział wśród walki, dającego rozkazy, który mu własnoręcznie przypiął krzyż zasługi, mianował majorem, a którego mimo ciężkich lat w jego służbie przebytych, gorącym był wielbicielem.
– Otóż po uwięzieniu Napoleona, władcy Prus Rosyi i Austryi zebrali się w Wiedniu na narady, a cesarz rosyjski, Aleksander I, który obejmuje Księstwo Warszawskie, pozwolił wszystkim Polakom wrócić do kraju.
– Do kraju! – westchnął major.
W głosie jego wszakże nie brzmiała owa błogość, co poprzednio, lecz jakiś bezgraniczny smutek.
Garski spojrzał na niego i szepnął sobie:
– Nieuleczalny Napoleonista!
I teraz zrozumiał, że trzeba postępować ostrożnie, bo najlepsza wiadomość, wypowiedziana odrazu, może go zabić, lub umysł jego obłąkać.
Przestał więc mówić o rzeczach bieżących, a zwrócił się do niedawnej przeszłości.
Byli razem pod Lipskiem, razem wydobywali ciało ks. Józefa z Elstery, razem poszli na tułaczkę, a dopiero od przybycia do Belgii losy ich się rozdzieliły.
Wspomnień więc było niemało.
Przy tych wspomnieniach Zbierski nieco się ożywił, wtedy Garski rzekł:
– My tam w Brukseli…
– Toś ty w Brukseli? – przerwał Wiktor.
– A jakże, jest nas tam sporo. Niektórzy znaleźli pracę, ja przy naprawie kanałów. Często mówimy o tobie, trzymamy się razem, a wieści ze świata często do nas przychodzą – ciągnął dalej przybyły, spoglądając na towarzysza.
Nagle zapytał:
– Przechowałeś jaką broń, majorze?
– A jakże, a jakże, mam szablę, którą do ostatniej chwili walczyłem i pistolet – ale ten bardzo popsuty. Czekaj, zaraz ci to przyniosę! – dodał z ożywieniem.
Wyszedł.
Garski popatrzał za nim i pomyślał:
– Uratujemy go, z pewnością uratujemy. Jeno trzeba powoli sączyć lekarstwo, a najważniejszą dawkę zostawić na koniec.
Wyjął list z kieszeni, popatrzał i schował.
– Nie można – pomyślał – jeszcze zawcześnie, wieść taka mogłaby mu rozum pomieszać, on jest chory. Nie pyta o żonę, o syna, czyżby o nich zapomniał? Dziwne, dziwne – powtarzał.
Wtem wrócił major, a wyjmując starannie owiniętą szablę, rzekł:
– Pochwy niema, zatraciłem w odwrocie, ale mimo to nie zardzewiała, błyszczy.
I zamigotał nią przed oczyma towarzysza. Słońce, wdzierające się przez okno, rzuciło swoje blaski, dodając jej jeszcze więcej połysku.
– Prawda, doskonale przechowana – rzekł Jędrzej, dotykając błyszczącej stali.
Nawet naoliwiona! – dodał.
– A jakże, żołnierz zawsze powinien być w pogotowiu! – odparł z ożywieniem Zbierski.
– Rozumie się! a teraz nawet konieczne, pozwolono nam bowiem wracać z bronią w ręku do kraju.
– Z bronią w ręku, z bronią w ręku, powiadasz? – pytał z błyskiem w oczach major.
I podniósł szablę tak, jakby nią salutował generała.
– To ja powinienem przed tobą salutować, bom niższy rangą – rzekł przybyły.
Zbierski machnął ręką, ale stał uśmiechnięty, a słońce muskało wciąż szablicę, zaglądając mu w oczy, tchnące radością.
– Nie tylko pozwolono nam wrócić z bronią w ręku, ale także i na przewiezienie zwłok ks. Józefa do kraju – wypowiedział Garski, patrząc na odmłodzonego tą wieścią towarzysza.
– Co mówisz? Ten ukochany wódz nasz, te jego zwłoki spoczną w ojczystej ziemi! – zawołał z ożywieniem Zbierski.
– Tak, tak, mój bracie! – trzeba nam więc zbierać się, żebyśmy razem z nim weszli do kraju – mówił przybyły, patrząc na dziwnie ożywionego i odmłodzonego towarzysza.
– Przechowałem nawet mundur; zniszczony, podziurawiony kulami, ale to nic, niech widzą, żem żołnierskiego chleba nie jadł napróżno! – mówił Zbierski – jeno nie mam karabina…
– Wszystkiemu się zaradzi – rzekł Garski. Dobył rulonik dukatów i podał go Wiktorowi.
– Dla każdego z nas jest taki zasiłek! – rzekł.
– Dla każdego z nas? – powtórzył Zbierski. – Skąd? – zapytał, nie dotykając pieniędzy.
– Upewniam cię, że z rąk szlachetnych i bardzo a bardzo tobie… nam – poprawił się – życzliwych. Opowiem ci to z wszelkimi szczegółami – ciągnął dalej, wkładając w rękę Zbierskiego pakiecik z dukatami – a teraz, zbieraj się; wrócimy do Brukseli, a stamtąd wszyscy razem hajda!
Wiktor miał się do wyjścia, gdy dyskretnie zastukano do drzwi.
– Proszę! – ozwał się, ożywionym głosem Zbierski i drzwi otworzył.
– Niech pan zechce przyjąć poczęstunek – rzekł Loretz, stawiając dzbanek mleka, chleb i ser.
I spojrzał z zaciekawieniem na przybyłego.
– Dziękujemy ci, bardzo dziękujemy, dobry panie Loretz – zawołał z ożywieniem Zbierski. – Będzie to napewno ostatni posiłek pod waszym dachem spożyty.
Wieśniak szeroko otworzył nie tylko oczy, ale i usta.
– Co, co? – zapytał.
W myśli zaś dodał:
– Masz dyable kabat! Przeżywiliśmy go przez zimę, a teraz, kiedy największa robota, odchodzi. A taki doskonały robotnik!
I zafrasowany poskrobał się w głowę. Garski, domyślając się przyczyny tego frasunku, mówił:
– Mój towarzysz jest wam bardzo wdzięczny za starania i przytułek. Wdzięczność na zawsze przechowana, wynagrodzi za chleb, któryście mu dawali, ale musi niezwłocznie was opuścić.
– Ech, nie chodzi nam o wynagrodzenie – machnął ręką wieśniak – jeno nam go szkoda.
– Bóg zapłać, szczerze Bóg zapiać za wszystko – mówił Zbierski, ściskając spracowaną dłoń wieśniaka – ale trzeba mi od was, trzeba, kto inny mnie wzywa! I mnie jaśniejsza zaświeciła gwiazda! – dodał.
– Widzęć ja to, widzę, boście odrazu odmłodnieli! – uśmiechnął się Loretz.
O zachodzie słońca Zbierski, odziany wytartym płaszczem, z maleńkim węzełkiem, zawierającym mundur i ukochaną szablicę, wraz z towarzyszem opuszczał domek wieśniaka.
Ten zaś, jego żona i dzieci, żegnali szczeremi łzami odjeżdżającego.
Loretzowa posunęła swą gościnność do tego stopnia, że włożyła do wózka maleńki koszyczek z chlebem i wędzoną słoniną, mówiąc:
– W drodze się przyda. Loretz zaś zawołał:
– A nie zapominajcie o nas, odwiedźcie! Będziemy wam zawsze radzi.
Wózek potoczył się drogą do najbliższej stacyi pocztowej.
Słońce, spojrzawszy wielką czerwoną kulą, skryło się zupełnie. Wypłynął pyzaty księżyc. Kładł białe smugi na drodze, osrebrzał złudnem swem światłem drzewa i krzewy. Woń, ciągnąca z łąk i poblizkich rozkwitłych sadów, napawała całe przestworze.
– Upoiła ona doszczętnie biedaka, upojonego już i tak doznanemi wrażeniami – pomyślał p. Jędrzej.
Major siedział w zupełnem milczeniu. Milczał i uśmiechał się do swoich marzeń.
Garski nie przerywał jego zadumy, przypatrywał mu się tylko bacznie.III. MŁODZIEŻ.
Warszawa tymczasem brzmiała rozradowaniem. Rozradowaniem, którego dawno już nie widać było na twarzach jej mieszkańców.
Ba, nietylko ludzie, ale i domy zdawały się podzielać to rozradowanie.
Odświeżano je bowiem i szczerby, jakie w nich czas i ciężkie przejścia poczyniły, zamazywano i bielono.
Nie dziw: wszakże miasto przygotowywało się na przyjęcie wracających synów, a zwłaszcza tego, który był jej najdroższym, najwięcej umiłowanym, bo najwięcej zasłużonym.
Jeżeli zaś Warszawa, kraj cały, gotował się do tej uroczystości, niemniej cieszyła się i przygotowywała młodzież szkolna.
Młodzież, wyrosła na smutnych zdarzeniach lat ostatnich.
A jeżeli wszyscy się cieszyli, to najwięcej ci, których ojcowie w odległych krajach krew przelewali, a których oni znali jeno z opowiadania.
– Może i mój ojciec wróci?…
– Może nareszcie ujrzę mojego ojca! – powtarzali.
Powtarzał tak samo i Staś Zbierski.
Z bijącem sercem słuchał więcej jeszcze, niż kiedy, opowiadań matki o ojcu. Opowiadań z krótkich chwil z nim przebytych, boć zgoła o losie jego nie wiedziała. Nie wiedziała nawet, czy żyw jeszcze. Wśród ogólnej bowiem zawieruchy i niepokojów wojennych, listy nie dochodziły.
Pani Zbierska wraz z synem mieszkała już od lat siedmiu w Warszawie.
Dzierżawa wioseczki skończyła się, Staś potrzebował nauki, zresztą tak postanowił Staszic, zacny wuj Stasia i opiekun.
Kilka miesięcy temu pani Zbierska dowiedziała się, że mąż jej żyje, i ona to na ręce Garskiego, będącego na czele stowarzyszenia wychodźców, utrzymującego stałe stosunki z krajem, wysłała zasiłek pieniężny, powiększony znacznie przez Staszica.
Pani Zbierska niewielkie swoje fundusze powiększała utrzymywaniem na stancyi uczniów, chodzących do licznych szkół warszawskich.
Staś był jednym z najlepszych uczniów, był już po ukończeniu szkoły średniej, około niego też skupiali się koledzy. I teraz oto w początku sierpnia, po skończonych wakacyach, w jego izdebce zebrało się kilkunastu kolegów.
– Trzeba nam uczcić wracających – ozwał się miody Zbierski.
– Ależ koniecznie! – przyświadczyli chórem.
– Ale jak, jak? – posypały się pytania. Milczano chwilę.
– Usypać im drogę kwiatami – ozwał się jakiś cienki głosik.
– Albo to my baby?
– Zostawmy to dziewczętom! – wołano jednogłośnie.
Pierwszy projekt upadł zupełnie, kilka innych również odrzucono.
– A gdybyśmy wybudowali bramę tryumfalną… – ozwał się Staś.
– Brawo, brawo! W górę naszego projektodawcę!
– Naszego architekta!
– Nie napróżno zamyśla kształcić się w szkole dróg i mostów! – wrzeszczano.
Wrzask ten wybiegał na ulicę przez rozwarte okienko trzeciego piętra, aż przechodnie podnosili głowę ciekawie, co się tam dzieje.
I szli dalej, uśmiechając się, posłyszawszy młode głosy.
Ody się nieco uciszyło, jeden z rozważniejszych młodzieńców rzekł:
– Panowie, trzeba najpierw prosić o pozwolenie władzy szkolnej…
– Ach, z tą władzą szkolną! – syknął inny.
– Trudno, nie można inaczej. Jeżeli chcemy być w przyszłości władzą, musimy dziś sami władzę uszanować – ozwał się jakiś sensat z emfazą.
– Rozumie się, rozumie! – powtórzono.
– Więc kiedy pójdziemy?
– Kto? – pytano. Znów powstały sprzeczki.
– Wszyscy, wszyscy, jak jesteśmy! – wołano.
– Do czego podobne? Przecież my, to nie cała szkoła! – zawołał któryś.
– Naturalnie, nie możemy bez porozumienia się z kolegami nic postanowiać – ozwał się Staś.
– Prawda, prawda! przecież inni będą chcieli do tego należeć – przyświadczono.
Chwilę jeszcze na ten temat rozmawiano, wreszcie ktoś rzekł:
– Po porozumieniu się z kolegami, wybierzemy delegatów, ci pójdą do władzy.
– Po co delegatów? – ozwał się jakiś głos, mający snadź przewagę. – Kolega Zbierski pójdzie do wujaszka, naradzi się z nim i poprosi o pozwolenie.
– Wybornie! Gdy wujaszek pozwoli, wszystko będzie w porządku – ozwał się jakiś głos decydujący.
Wujaszkiem zaś młodzież szkolna nazywała
Stanisława Staszica, założyciela wielu szkół, opiekuna młodzieży, który jako prezes Towarzystwa Przyjaciół Nauk, posiadał w tych sprawach głos, mający przewagę.
Zgodzono się też odrazu na ten wniosek, pozostawało jednak dużo innych.
– Uważacie, panowie – ozwał się znów któryś – przypuśćmy, że otrzymamy pozwolenie na wystawienie bramy. Ale z czego?
Znów narady.
– Z czerwonej cegły à jour! – rzekł któryś.
– Ale skąd cegły? – zapytano.
Nowa kwestya.
– Ojciec mój jest właścicielem cegielni. Jestem przekonany, że nam nie odmówi materyału – ozwał się rozrosły blondyn, występując na środek.
– Wiwat, niech żyje Kostek! – zawołano, otaczając kolegę.
– Jest już cegła. Ale kto wystawi bramę? – mówił znów jakiś głos, po uciszeniu się radosnych wybuchów.
– My, my wszyscy! – wołano.
– Staś narysuje plan, a my wszyscy będziemy stawiać – wrzeszczano.
– Plan narysuję, ale pracować koło budowy nie będę – odrzekł młody architekt.
– Dlaczego? dlaczego? – posypały się zapytania.
– Bo nie umiem.
Wszyscy się zastanowili.
– Prawda, żaden z nas nie ma o tem pojęcia… – mówiono po namyśle.
– Chyba poproszę wujaszka, który właśnie każe wykończać dom dla Towarzystwa Przyjacioł Nauk (1). On przyśle nam kilku majstrów, a my im nieco pomożemy – mówił Staś.
Znów okrzyki radości.
– Jest więc już cegła, robotnicy, ale przecież na tej bramie trzeba będzie jakiś napis położyć – ozwał się znów Staś, gdy gwar ucichł.
– Prawda, prawda!
I znów zaczęto się naradzać.
Pisano, kreślono, aż wkońcu przy wspólnych usiłowaniach ułożono napis, który według nich miał być imponujący i wyrażał najszczersze ich uczucia. Lecz nietylko ci, co zajmowali się przygotowaniem do uroczystości i młodzież męska szkolna, ale interesowały się tem i damy z tak zwanego towarzystwa i panienki, będące na ich dworze. Szyły więc proporce i proporczyki, haftowały napisy. A jejmoście mieszczanki również się naradzały. Jedna zaś z najpraktyczniejszych rzekła:
– Uszyjemy kilkadziesiąt tuzinów koszul i ofiarujemy przybyłym…
–- (1) Dom, przed którym stoi pomnik Kopernika, darowany przez Staszica Towarzystwu Przyjacioł Nauk – dziś rządowy.
– Pfe! – zaoponowała inna, mająca pretensyi do wyższości.
– Co to pfe! – zawołały inne. – Chudziaki, może tam niejeden ma jeno to, co na sobie – ozwała się któraś.
– Nasz dar najwięcej im się przyda – poparły ją inne.
Były bowiem takie, które szyły dla tych, co szli z Napoleonem do Rosyi, a wracających zaopatrywały w bieliznę. Pamiętały to doskonale.
Wśród ogólnego entuzyazmu nawet P. P. Sakramentki i Wizytki pozwoliły panienkom, będącym u nich na pensyi, przygotowywać jakieś podarunki własnej roboty. Przyrzekły nawet, że pod skrzydłami dam, opiekunek klasztoru, w dzień uroczystości wyjdą, ażeby oczy i serca uradować miłym widokiem i zatrzymać go na całe życie w pamięci.
Dobrze zaś, że koledzy Stasia Zbierskiego zostawili kwiaty babom. Wprawdzie nie baby, ale uczenice z klasztorów postanowiły usypać i obrzucić nimi przybywających.
Zakonnice też w ogrodach swoich hodowały kwiaty tak pilnie, jak nigdy.
Nie mogąc brać udziału w uroczystości, chciały chociaż tym sposobem dać dowód, że w onej chwili serca ich wybiegały z za kraty i łączyły się z całym narodem.IV. UROCZYSTOŚĆ.
W porażce pod Lipskiem Napoleon nie dał jeszcze za wygraną. Przedostał się do Francyi, zgromadził jakie takie siły, złożone z Francuzów i resztek Polaków, i walczył z postępuj acemi za nim wojskami Prus i Rosyi.
Miał nawet kilka szczęśliwych potyczek, ostatecznie jednak został pokonany.
Sprzymierzeńcy, wiedząc o słabych jego siłach i niechęci ludności francuskiej do prowadzenia dalszej wojny, obiegli Paryż i d. 31 marca 1814 r. zajęli stolicę.
Przy odgłosie dzwonów weszła najpierw gwardya Prus i Rosyi. Na czele jej szedł Aleksander I-y i Fryderyk Il-gi, król pruski.
Paryż poddał się, poddał haniebnie.
Tłum witał zwycięzców, jak zbawców. Sypano im pod nogi kwiaty, składając dzięki za wybawienie od wojny.
I jak przed laty krzyczano:
– Vive Napoleon!
Tak teraz ten tłum bezduszny wrzeszczał na całe gardło:
– Vive Aleksandrę!
Krzyki te oburzały wprost zwycięzców.
– Cóż to za podły naród! – rzekł cesarz Aleksander do króla pruskiego (1).
– Usposobiło go tak wycieńczenie podczas lat ostatnich – odpowiedział ten.
I oto zaledwie Marya Ludwika, druga żona Napoleona, zdołała ujść z Paryża z trzyletnim synkiem, zwanym królem rzymskim, kiedy tenże sam tłum wołał:
– A bas Bonaparte! (Precz z Bonapartym!). I również entuzyastycznie wrzeszczał:
– Vive Bourboni (Niech żyje Bourboni).
I tenże sam tłum cieszył się również, że Napoleon podpisał zrzeczenie się tronu i został uwięziony na wyspie Elbie.
Bourbonem zaś, osiadłym na tronie Francyi, był Ludwik XVIII, brat Ludwika XVI, wprowadzony przez państwa sprzymierzone.
Państwa te zawarły między sobą ugodę, zwaną pokojem paryskim, zamierzając zebrać się na dalsze obrady w Wiedniu.