Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Wczoraj i Dziś OPOWIADANIA - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 grudnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wczoraj i Dziś OPOWIADANIA - ebook

Opowiadania zawarte w zbiorze „Wczoraj i Dziś” poruszają tematykę taką jak: dobro, zło, władza, konsekwencje wyborów ludzkich, małżeństwo, a także… skąpstwo. Czytając książkę odbędziecie podróż w czasie począwszy od epoki biblijnej poprzez średniowiecze do czasów współczesnych, by następnie trafić do nieba i na zakończenie powrócić do teraźniejszości. Warto zmierzyć się z tymi tekstami i odnaleźć w nich emocje i problemy, które dotykają każdego z nas, bez względu na epokę, w której żyjemy…

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8384-903-4
Rozmiar pliku: 699 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Słowo od autora

Opowiadania znajdujące się w niniejszej książce zostały napisane w okresie od roku 2012 do 2016. Utwory te są wynikiem przemyśleń na temat życia i otaczającego nas świata, ubranych w literacki garnitur.

Czytając książkę odbędziecie podróż w czasie i przestrzeni od ery biblijnej (Serce Olbrzyma, Wyrocznia), poprzez średniowiecze (Bajka o księciu dobrym, złym i sprawiedliwym, Sęposław Rozdawalski), oraz przełom wieku XVIII i XIX (Bajka o demokracji), początek wieku XX (Ulica Handlowa, Wiesław Pazerny…) do czasów nam współczesnych (Niebajka życiowa), by następnie trafić do nieba (Suma wszystkich grzechów) i na zakończenie powrócić do teraźniejszości (Opowieść o życiu wiecznym).

W opowiadaniach poznacie całkiem nowe historie ludzi z różnych epok, ale też zmierzycie się z pytaniami, które każdy z nas powinien sobie zadać przynajmniej raz w życiu, bez względu na czasy, w których żyje.

Co to za pytania? Czy są na nie odpowiedzi? Możecie się przekonać sami...

Adam KoćmaSerce olbrzyma

Dawno, dawno temu, u zarania dziejów, dobry Bóg stworzył cały świat. Stworzył planetę, na której żyjemy, wszystkie zwierzęta wodne i lądowe, a także rozliczne rośliny, w tym rodzące pokarm dla stworzeń żywych w postaci przeróżnych warzyw i owoców. Na samym zaś końcu Bóg stworzył najdoskonalsze swe dzieło. Istotę rozumną o pięknym i mocnym ciele: człowieka. Aby dać mu siłę i autorytet do panowania nad wszelkim stworzeniem, Bóg uczynił człowieka na podobieństwo swoje, w najdoskonalszej z możliwych form żywych. Nogi i ręce człowieka były jak konary i gałęzie wiekowych drzew: duże i silne. Choć człowiek był wzrostu słusznego, bowiem liczył aż pięć metrów wzrostu, to równie jak duży był również dobry i łagodny. I wtedy rzekł Bóg do niego:

— Spójrz, Aranie, oddaje ci we władanie tę ziemię i wszystko co na niej jest, a co stworzyłem. Spojrzał Aran wokół, uśmiechnął się zadowolony i ukląkł przed swym Stwórcą:

— Dziękuje ci, o Panie. Zaiste tak wiele otrzymałem na samym początku, nie dając nic w zamian. Cóż mam uczynić, żeby ci się odwdzięczyć?

— Idź przez świat, panuj nad nim i czyń dobro, bo do tego zostałeś stworzony — odparł Stwórca i kazał mu podnieść się. Uważaj jednak — bo zło na swej drodze również spotkasz pod różną postacią i to w chwilach, kiedy najmniej będziesz się go spodziewał. I uniósł Arana do góry i polecieli wysoko tak, że zobaczyli z góry zarysy lądów, gór i rzek. Potem zniżyli się nieco, by człowiek mógł zobaczyć po raz pierwszy zwierzynę różnych gatunków, pasącą się wśród bezkresnych traw. Przelecieli nad lasami tak gęstymi jak włosy Arana, nad morzami pełnymi ryb i dziwnych stworzeń, aż wreszcie ujrzeli coś, co wyjątkowo zadziwiło człowieka. Oto w pobliżu skalnych jaskiń, w sąsiedztwie rzadkiego i niskiego lasu, na trawie — siedziały istoty, na widok których Aranowi serce zabiło mocniej. Pomyślał chwilę, po czym spojrzał na swoje dłonie, nogi i na swe ciało. Wielce zdumiony rzekł do swojego Stwórcy:

— Panie, oni są tacy sami jak ja, tyle wydaje mi się, iż są znacznie mniejsi?

— Zaiste masz dużo racji. Tak, z wyglądu przypominają ciebie. Ale ty jesteś tylko jeden. Jesteś człowiekiem, a oni nie. Chociaż potrafią także myśleć, smakować i czuć — tak samo jak ty, są jednak inni…

— Dlaczego jest ich wielu, a ja sam tylko jeden? I co to są za istoty te o odmiennych kształtach: okrągłych biodrach, bujnych włosach i piesiach wysuniętych do przodu?

— To kobiety — oparł mu Stwórca, a pozostali to mężczyźni. A rasę ich Słowianami nazwałem. Stąd się ta nazwa wywodzi, iż znają oni słowa, a więc potrafią mówić, podobnie jak ty. Będziesz nad mini panował, jak nad pozostałymi stworzeniami na ziemi. Ale pamiętaj, że człowiekiem na ziemi jesteś tylko ty! Bo nie wygląd i słowa czynią człowieka, nie umysł sprawny i zdolności, lecz to, co robi i w jakim celu. Wkrótce poznasz różnicę pomiędzy wami.

— Tak, Panie… — powiedział człowiek.

Stwórca jednak wyczuł po raz pierwszy smutek w jego głosie.

— Mów, co chciałeś mi powiedzieć — zwrócił się do człowieka.

— Panie, dałeś mi w posiadanie świat tak piękny i rozległy, że wstyd mi prosić o cokolwiek więcej. Gdy jednak spojrzałem na te stworzenia — kobiety, nie wiem czemu, poczułem się dziwnie. Ich kształt i odmienność wzbudziła we mnie dziwne uczucie. Panie, tak bardzo chciałbym mieć kobietę, aby towarzyszyła mi w mej wędrówce po świecie. Zamyślił się Stwórca przez chwilę po czym rzekł:

— Dobrze, niech tak będzie. Jednak posłuchaj mnie. Na wyspie Eden będzie Wasz dom i tam będziesz z kobietą mieszkał. Nie powinieneś zabierać jej jednak w dalsze podróże. Niech czeka na ciebie: witając gorącą strawą i ciałem, kiedy zmęczony od domu powrócisz. Pamiętaj także, że choć rad jej słuchać mógł będziesz, zawsze wedle swojego rozumu decyzję ostateczną podejmować powinieneś.

— Dobrze Panie, będzie, jak chcesz — Aran posłusznie skinął głową.

— Teraz musisz się położyć, gdyż z twego żebra zalążek kobiety uczynię — to powiedziawszy, Pan skinął dłonią i razem wrócili do Edenu. Tam w gaju drzew owocowych ułożył się Aran wygodnie w gęstej trawie. Stwórca zaś podał mu zioła na sen i dał wody do popicia. Aran zjadł i wypił co mu dał Pan. Zasnął i nic nie czuł. A kiedy zbudził się Pana nie było już obok niego. Zaniepokojony rozejrzał się wokół i w kącie ogrodu zobaczył pięknego kształtu kobietę, której gęste włosy przykrywały krągłości do pasa. Stała naprzeciw drzewa owocowego pracowicie zrywając owoce, które Pan jego nazwał pomarańczami. Podniósł się i ruszył w jej kierunku. Gdy był już blisko — zwróciła wzrok w jego stronę.

— Jestem Ezera — powiedziała aksamitnym głosem. Serce Arana biło mocno jak nigdy dotąd.

Nazajutrz, zjadłszy posiłek, który kobieta mu przyrządziła — Aran wyruszył w podróż. Pożegnał czule Ezerę i udał się do granic Edenu. Kiedy przekroczył je po raz pierwszy poczuł strach w swym sercu. — Co będzie, jak nie podoła nadziejom, które Stwórca w nim pokłada? — pomyślał. Stwórca jednak usłyszał jego wątpliwości. Stanął przed nim i rzekł:

— Nie bój się, Aranie. Pamiętaj, największa siła jest w twej wierze. Dopóki wierzysz, podołasz wszelkim trudnościom, które napotkasz na swej drodze.

Uradował się Aran, że Pan o nim pamięta. Za radę podziękował, a za wątpliwości przeprosił i ruszył przed siebie.

Szedł człowiek przez świat i widział, że wszystko co Bóg stworzył, było dobre i w swym zamyśle doskonałe. Na ziemi kwitły rozliczne gatunki roślin, które dostarczały pokarm zwierzętom i Słowianom. Jeziora i rzeki pełne krystalicznie czystej wody pozwalały ugasić pragnienie. Wszelkie stworzenia: rośliny i zwierzęta żyły w doskonałej symbiozie. Każde było do czegoś potrzebne, każde miało do odegrania niepowtarzalną rolę w wzajemnym łańcuchu powiązań i zależności, który był korzystny dla każdego z nich. Szedł więc człowiek przez ten świat z radością w sercu i myślał, że to bardzo wdzięczna rola doglądać czegoś tak pięknego.

Chociaż Aran był duży z łatwością mógł skryć się wśród roślin czy drzew, które były wyższe od niego. Robił to często, aby móc w spokoju przyglądać się zachowaniom różnych zwierząt czy też Słowian. Ten ostatni gatunek — najbardziej przypadł mu do gustu, choć jednocześnie najbardziej go niepokoił. Zachowania tych istot nie można było przewidzieć, zawsze działo się coś nowego, zawsze coś w ich poczynaniach ulegało zmianie. W przeciwieństwie do innych stworzeń, które żyły dla samej istoty i radości życia — ciesząc się chwilą i korzystając z darów Stwórcy — pokarmu i wody — Słowianie sprawiali wrażenie jakby wiecznie czegoś poszukiwali i usilnie starali się zmienić swe otoczenie oraz swój dobry przecież los. Jednak ten niezrozumiały dla człowieka sposób ich bycia, powodował jednocześnie, iż byli wyjątkowo ciekawymi obiektami do obserwacji. Poza tym instynktownie Aran czuł, że skoro ich zachowanie jest tak różne i odmiennie od zachowania pozostałych żywnych stworzeń — mogą oni naruszyć zasady tego świata, a przecież jego rolą wyznaczoną mu przez Stwórcę było czuwanie nad zachowaniem ustalonego porządku w ziemskim ogrodzie. Człowiek nie szczędził więc czasu i wysiłków, aby upilnować Słowian. Jednocześnie zdecydował się pozostawać w ukryciu do momentu kiedy stwierdzi, iż Słowianie naruszyli nakazy Stwórcy. Liczne godziny spędzał także kontrolując harmonie w świecie zwierząt, lecz w tym wypadku nie uznał za stosowne ukrywania swej postaci. Lwy, tygrysy, słonie, małpy, jelenie, sarny, zające i inne zwierzęta znały dobrze jego potężną postać i często podbiegały do niego, kiedy tylko przechodził w pobliżu, a on głaskał je, a czasem nawet przytulał. Żadne z nich nie przejawiało nigdy agresji czy złości. Wszystkie według nakazów Stwórcy żywiły się tym, co zrodziła żyzna ziemia. Nie miały więc nigdy powodów żeby się przed nim ukrywać, czy niechęcią maskować złe uczynki.

W upalny dzień zwierzęta chowały się przed słońcem w jaskiniach, a kiedy zachciało im się pić, szły do jeziora lub szukały schronienia w górach. Słowianie natomiast, nie wiedzieć czemu, nie chcieli mieszkać w jaskiniach. Budowali chaty na skraju lasu z grubych gałęzi przewiązanych pnączem, które potem z niemałym trudem zakopywali nieco w głąb ziemi. Dachy robili w podobny sposób, usiłując przymocować je pnączem do pozostałej części konstrukcji. Siedzieli w tych swoich konstrukcjach często całymi dniami oddając się przeróżnym dziwacznym zajęciom. Lecz kiedy nadchodził mocniejszy wiatr — porywał często wątłe dachy ich domów, bądź niszczył je w całości. Pomimo tego, Słowianie nigdy nie zdecydowali się, by zamieszkać z jaskiniach. Aran nie potrafił tego zrozumieć i długo zastanawiał się nad tym, dlaczego Słowianie poświęcają tyle sił i trudu na budowę marnych domków, kiedy mogli mieszkać w solidnych górskich jaskiniach, którym żaden wiatr nie był straszny. Ze zdumieniem zauważył jednak, iż za każdym razem, gdy wiatr zniszczył ich domki, Słowianie w jakiś sposób udoskonalali je: zwiększali grubość patyków, długość pnącz użytych do wiązania, bądź też głębiej zakopywali dolną część patyków z ziemi. Chociaż w końcu ich starania zawsze okazywały się daremne i bezskuteczne, to jednak Aran musiał przyznać, że za każdym razem ich nowe siedziby były w stanie wytrzymać coraz to mocniejszy wiatr. W końcu obserwacja Słowian tak wciągnęła Arana, iż zaczął zaniedbywać doglądanie pozostałych zwierząt i roślin. Większość dnia, ukryty w wysokich konarach drzew lub trawach gęstych jak lwia grzywa — obserwował poczynania Słowian. A było na co patrzeć. Zastanawiającym było także to, że Słowianie nie potrafili zadowolić się tym, że woda płynie w rzekach i jeziorach. Chcieli ją stale mieć przy sobie, tak jakby pragnęli zawłaszczyć jej część jedynie dla siebie. Z pomocą kamieni rozbijali wielkie orzechy, w których skorupach więzili potem wodę z jeziora lub rzeki. Starali się zszywać pnączem wielkie liście, by móc zabrać dla siebie jeszcze więcej wody, lecz to najczęściej nie dawało rezultatu; woda po jakimś czasie uciekała, wsiąkając w ziemię. Próby te niepokoiły Arana. Człowiek nie mógł zrozumieć dlaczego Słowianie, kiedy czują pragnienie — nie pójdą po prostu do źródła, nad rzekę czy jezioro — by napić się wody, lecz starają się za wszelką cenę wodę uwięzić przy sobie, żeby nie musieć po nią chodzić. Czas i energia jaką poświęcali aby przechować tę niewielką ilość wody — były znacznie większe, niż czas i siły potrzebne na przejście z ich siedziby do najbliższego źródła wody. Zdziwienie i wątpliwości, ale też wyjątkowa ciekawość, jakich doświadczał człowiek — obserwując te podobne jemu, a jednak tak różne od niego stworzenia, powodowały, że z każdym dniem poświęcał im coraz więcej czasu. W końcu udało mu się jednak otrząsnąć, zdał sobie sprawę z tego, że na Słowianach ziemia przecież się nie kończy. Ruszył dalej w świat. Lecz im dalej odchodził od osady, tym więcej śladów ich bytności odnajdywał. Nie mógł się nadziwić, jak znaczny wpływ na całe Dzieło Stwórcy miał ten jeden gatunek. Szedł przed siebie rozmyślając i widział ślady stóp Słowian odciśnięte w glinie wiele dni temu, bądź też świeżo pozostawione na piasku. Widział skaleczenia od ich narzędzi na konarach wielkich drzew, a także zadrapania na potężnych skałach będące ich dziełem. Im dalej od Edenu, tym więcej ich osad widział i były one coraz bardziej doskonałe. Aż wreszcie, w sześćdziesiątym dziewiątym dniu podróży — spostrzegł coś — co zmroziło jego serce. Piękny gęsty las kończył się nagle w jakiś dziwnie nienaturalny sposób. Przed nim rozpościerała się oto polana pełna szerokich i wyglądających jak konary drzew — roślin, mocno wrytych w dziwnie udeptaną i prawie pozbawioną trawy ziemię. Jednak nie mogły to być przecież drzewa! Drzewa są wysokie i mocne, a te zdrewniałe karły nie miały z ich potęgą nic wspólnego! A jednak… Spojrzał na przeciwległy kraniec polany i zobaczył powalone drzewo. Serce olbrzyma zabiło jak szalone. Podszedł bliżej i nie mogąc opanować zdziwienia stwierdził, że drzewo nie mogło zostać złamane przez wiatr! Pień drzew został równo odcięty. Zrozumiał, że pozostałe drzewa na polanie zostały zniszczone w ten sam sposób. Ktoś musiał zrobić to celowo! Tylko kto? Rozejrzał się jeszcze raz wokół, wziął głęboki oddech, po czym z świstem wypuścił powietrze z potężnych płuc. Już wiedział…

— Słowianie! — krzyknął, wznosząc potężną pięść do góry. Stał tak przez dłuższą chwilę zastygły w bezruchu, po czym zmęczony ukląkł i zaczął się modlić. Był bardzo smutny, że oto ktoś zniszczył doskonałe dzieło Najwyższego Stwórcy, a jemu nie udało się go powstrzymać. Nadal nie do końca mógł uwierzyć, że Słowianie byli w stanie złamać i zniszczyć potężne drzewa. — Jak mogłem temu zapobiec? Skąd mogło to mi przyjść do głowy? Przecież zdawało się to być niemożliwe — myślał. On sam, chociaż nieporównanie bardziej potężny niż człowiek — miałby wielkie problemy z wyrwaniem wiekowego drzewa, ale zresztą po co miałby to robić? Modlił się więc wyjątkowo gorliwie w nadziei, że Stwórca usłyszy jego słowa, da mu znak, bądź nawet powie, co ma teraz uczynić, by chronić ziemię przed dalszym zniszczeniem. Modły jego zostały wysłuchane i Pan pojawił się nagle otoczony słupem wiecznego światła.

— Oto jestem, Aranie — przemówił wiekuisty.

— Witaj mój Panie. Spójrz, co Słowianie uczynili!

— Wiem, bo wiedzę wszystko, co czynią. Widzę też poczynania Twoje.

Zawstydził się Aran, bowiem zrozumiał, że jego fascynacja Słowianami musiała być panu znana. Powiedział:

— Boże mój, ja z żadnych miar zrozumieć ich nie mogę! Chatki z patyków budują, które wiatr mocniejszy łamie — zamiast schronić się w jaskini. Wodę do łupin po orzechach kokosa łapią — zamiast do źródła pójść, kiedy najdzie ich pragnienie. Czas na zajęcia trwonią dziwne i nieprzydatne, zamiast cieszyć się pięknem Twojego Stworzenia. Przecież wszystko, co do życia potrzebne, mają na tym świecie. Czemu więc poszukują tego, co leży odkryte? Czemu sami chcą budować to, co zostało już wcześniej stworzone w najdoskonalszej możliwej formie przez ciebie?

— Ty to rozumiesz, ale oni nie, Aranie! Dlatego ty jesteś człowiekiem, oni zaś tylko Słowianami. Jednak oni także przeze mnie zostali stworzeni i jak ty oraz wszystkie inne istoty na tym świecie wolną wolę posiadają. Z wolności korzystać mogą bez ograniczeń z wyjątkiem przestrzegania praw, których jesteś Jedynym Strażnikiem. Pamiętaj o nich i nie dopuść by zostały złamane, bo wtedy świat mój upadnie! Człowiek skłonił głowę i wypowiedział Prawa Stwórcy:

— Nie zabijaj niczego, co krew w sobie posiada i po ziemi chodzi, krwi i mięsa nie spożywaj. Szanuj wszelkie inne działo Stwórcy i korzystaj z niego z szacunkiem, bierz z niego tyle, ile ci do życia potrzebne. Niczego nie niszcz bez powodu i pamiętaj, by Bogu za dar życia najmniej trzy razy w roku podziękować.

— Tak właśnie, Aranie, to moje słowa, których przestrzegania strażnikiem jesteś — powiedział Stwórca. — Kto moje słowa w sercu nosi, ten wie, jak żyć na tym świecie i jak postępować. Nic więcej mu nie trzeba — kiedy razem ze mną jest, wtedy instynkt go nie zawiedzie, a cokolwiek uczyni będzie dobre. Lecz kto ode mnie odchodzi, im dalej jest, tym bardziej się pogubić może, a czyny jego miłe mi nie będą. I pogubili się właśnie Słowianie! Choć wszystko mają, to ciągle jednak czegoś poszukują. Więc idź do nich, powiedz im i wytłumacz, że Ja Jestem i dalej szukać już nie trzeba.

— Dziękuję ci, Panie! — rzekł człowiek. Światło Stwórcy zgasło równie nagle jak się pojawiło.

Aran wyruszył w dalszą drogę. Gęstym równinnym lasom powoli ustępowały pagórki i doliny porośnięte wysoką trawą i krzakami. Po dwóch dniach wędrówki, na wzniesieniu — Aran spostrzegł jakąś dziwaczną konstrukcję, wykonaną z drewna. Od razu pomyślał, że musi to być dzieło Słowian. Ukrył się i czekał. Po chwili ze zdziwieniem zauważył, że drewniana konstrukcja otwarła się i wyszedł jeden z nich. Okazało się, że część tej konstrukcji była ruchoma i można ją było pchnąć do przodu, co pozwalało dostać się do jej wnętrza.

Słowianin dzierżył w ręku narzędzie o oszlifowanym ostrym kamiennym trzonie i drewnianym uchwycie. Podszedł do kawałka drewna, położył go na drewnianym pniaku i zaczął sprawnymi ruchami za pomocą narzędzia rozbijać belkę na mniejsze kawałki. Rozbił w ten sposób wiele kawałków drewna. Potem ułożył wyniki swej pracy w jednolity stos i wszedł z powrotem do swego domostwa. Wrócił po dłuższej chwili. Tym razem w rękach trzymał dwa kamienie o nieregularnym kształcie. Pochylił się nad drewnianym stosem i zaczął uderzać nimi o sobie, tak mocno, że aż leciały iskry. Nagle jedna z iskier wpadła w stos, a człowiek zaczął dmuchnąć w jej kierunku. Czerwony płomień nieśmiało zatańczył na drewnianym stosie. Człowiek dmuchał dalej, z każdą chwilą mocniej rozniecając ogień. Po chwili drewniany stos zamienił się w wielka świetlana pochodnie. Wtedy z środka otwieranej konstrukcji wyszła kobieta z dwójką małych dzieci. Cała rodzina usiadła wokół ogniska, grzejąc przy nim ręce i wpatrując się w ogień. Aran nie mógł oderwać wzroku od tego widowiska. Zauważył również, iż Słowianie przyozdabiali swe ciała. Kobieta miała wpięte we włosy różnokolorowe kwiaty, a na szyi zaś zawieszony sznur z nawleczonymi nań przedziurawionymi muszlami w różnych kształtach i kolorach, ale o zbliżonej wielkości. Jej talia i piersi były zakryte ozdobami długości dwóch dłoni Słowianina, wykonanymi z równo ułożonych szerokich liści, a zawieszonymi na pnączu bądź czymś podobnym.

— Muszle tutaj? — zdziwił się w myślach człowiek — w środku lądu, na dodatek na szyi tej kobiety? Po co to wszystko? Przyglądał się teraz uważniej mężczyźnie. Spostrzegł, iż jego ciało jest także pokryte ozdobami. W zasadzie były to rysunki, wykonane na ramionach i plecach, przedstawiające jakieś trudne do zrozumienia sceny bądź wzory. Chciał przyjrzeć się im bliżej, gdy nagle zerwał się gwałtowny wiatr. Choć trawa była wysoka i gęsta, to jednak Aran obawiał się, iż nagły podmuch może odsłonić na chwile jego gigantyczne cało. Nie obawiał się stworzeń, które obserwował, nie chciał jednak na razie z nimi rozmawiać. Dlatego też powoli, czołgając się, odszedł o wiele dalej od domu Słowian w kierunku większej kępy drzew i krzewów. Tam, zmęczony długotrwałą obserwacją, położył się na ziemi i zasnął.

Obudził go chłód nadchodzącej nocy i przeszywający łoskot wiatru. Delikatnie rozsunął liście krzewów, wśród których się ukrywał. Pomimo szalejącego wiatru, dom Słowian ani drgnął. Stał w tym samym miejscu, dzielnie stawiając czoła coraz to mocniejszej wichurze. Aran pokiwał z uznaniem głową.

— A więc wreszcie udało im się skonstruować dom, któremu nie straszny najmocniejszy nawet wiatr! — pomyślał. Poczekał, aż świat okryje ciemny całun zmroku. Wstał wtedy i omijając dom z daleka, ruszył w dalszą drogę. Szedł tak przez całą noc. Światło księżyca służyło mu za latarnie, a mech na rzadkich drzewach za drogowskaz. Przeprawił się przez szeroką rzekę, w świetle gwiazd i księżyca przepłynął wielkie jezioro, aż wreszcie nad rankiem dotarł na skraj wielkiej puszczy. Wokół nie było śladu Słowian. Wszedł do środka tętniącego życiem lasu. Wchodził coraz to dalej i dalej. Po drodze spotykał liczne zwierzęta — wilki, niedźwiedzie, sarny i zające. Wszystkie żyły w spokoju i harmonii, żywiąc się owocami lasu i pijąc wodę z czystych strumieni. Nareszcie przestał myśleć o Słowianach i poczuł z tego powodu wielką radość. Im dalej zagłębiał się w puszczy, tym bardziej czuł obecność pierwotnej siły Stwórcy. Czuł rosnące zadowolenie, kiedy obserwował potężne konary wielkich drzew i rozsuwał dłońmi pełne zielonych liści grube gałęzie krzewów, aby móc dalej przejść. Wreszcie dotarł do dużej polany, na środku której w słonecznym blasku, niczym diament, lśniło niebieskie jezioro. Podszedł bliżej, schylił się i zaczerpnął wody w swe wielkie dłonie. Widział, jak kolorowe ryby rozpierzchły się w różnych kierunkach. Wylał wodę na swą głowę i poczuł miły, orzeźwiający chłód. Wstał, cofnął się trochę, po czym rozpędził się i wskoczył do jeziorka. Z radością pływał i bawił się w wodzie przez klika minut. Wreszcie, zmęczony, wyszedł na brzeg, położył się na miękkim piasku i zasnął kołysany ciepłymi promieniami słońca. Spał długo, marząc o cieple swej kobiety. Rankiem przebudził się wypoczęty, jednak z wielką tęsknotą w sercu. Postanowił wyruszyć w drogę powrotną do domu, do Ezery. Zapragnął opowiedzieć jej wszystko, co widział i zapytać o radę. Nazbierał świeżych jagód wielkości połowy swej pięści oraz równie dużych orzechów i zjadł je na pierwszy posiłek tego dnia. Kiedy nasycił głód — wstał i ruszył z powrotem w kierunku swojego domu, Edenu.

Upłynęło prawie dwa miesiące, zanim Aran wrócił do swojej kobiety. Przywitała go bardzo gorąco, a i on również starał się dać jej możliwie najwięcej czułości, aby wynagrodzić tym samym swą długą nieobecność. Kiedy nasycili swe ciała wzajemną bliskością, Aran rozpoczął opowieść o tym co widział w świecie stworzonym przez Boga. Kobieta słuchała go bardzo uważnie, chłonęła każde zdanie jego opowieści, a w jej pięknych jak klejnoty oczach płonął coraz wyraźniej jakiś dziwny nieznany wcześniej blask. Kiedy Aran skończył opowieść, rzekła do niego Ezera:

— Aranie, zabierz mnie tam razem z tobą. Chciałabym zobaczyć ten piękny świat: domy Słowian, ich samych i te ozdoby, które noszą na sobie ich kobiety. Spójrz na mnie! Ja nie mam nic, co mogłabym włożyć na siebie, żeby być piękniejszą.

— Taka jak teraz jesteś najładniejsza. Nie potrzebujesz przecież nic, by ciało swe przystrajać. Ono zostało stworzone przez najznamienitszego z rzeźbiarzy — naszego Stwórcę. Co zaś się tyczy tego, żeby zabrać cię razem ze mną, to Pan wyraźnie powiedział, że kobieta powinna strzec domowego ogniska.

— Dobrze mój mężu. Co Pan Bóg mówi — świętym jest. Ale czy powiedział ci nasz Stwórca kategorycznie, że w żadnym wypadku zabrać nie możesz mnie ze sobą?

— No nie, ale…

— No właśnie skoro tak nie powiedział, znaczy się że zabrać ze sobą mnie możesz i do twojej decyzji ostatecznie to należy! Skoro by było inaczej, Pan rzekł by ci kategorycznie: nigdy nie bierz kobiety ze sobą.

Podrapał się Aran po głowie, nie mogąc znaleźć argumentu na tak sprawę przez kobietę postawioną. Pomyślał chwilę po czym odpowiedział:

— Dobrze kobieto, niechaj tak będzie.

Wyruszyli z raju kobieta i mężczyzna rankiem dnia siódmego, po tym, jak Aran do Edenu powrócił. Tym razem musieli iść kilka dni, zanim udało im się dotrzeć do pierwszych osad Słowian. Ukryli się w bujnej roślinności i obserwowali. Kiedy z chat wyszły Słowianki z zdobieniami we włosach i w kolorowych strojach, oczy Ezery rozbłysły ponownie tym samym blaskiem, gdy Aran opowiadał jej o rzeczach zrobionych przez ludzi.

— Ale piękne rzeczy robią te stworzenia — powiedziała Ezera — czy ty Aranie mógłbyś zdobyć dla mnie takie stroje i ozdoby?

— Stroje i ozdoby? — zdumiał się Aran. — Ale przecież piękniejsza jesteś bez nich. Po co poprawiać coś, co samo w sobie jest olśniewające i doskonałe?

— Tak, tak, ale ja chcę, ja chcę być tak kolorowa jak słowiańskie niewiasty. Dlaczego nie mogę mieć wszystkiego, co oni posiadają? Oni mieszkają w pięknych drewnianych domach, noszą cudowne stroje i chodzą swobodnie po całym świecie. My zaś siedzimy cały czas tylko w tym ogrodzie i nic dla siebie naprawdę nie mamy!

— Ależ Ezero! — mamy przecież siebie, mamy wszystko, co nam do życia potrzebne.

— Dość! — przerwała mu — Nie chcę tego słuchać, odchodzę! Pokaż mi wreszcie, że jesteś prawdziwym mężczyzną, który potrafi zadbać o swą kobietę i zrobić to, co kobieta prosi! Pomimo protestów człowieka, wstała, i cicho, tak by nie zostać zauważoną, przez tych, których obserwowali — bez słowa pożegnania odeszła w kierunku lasu.

Aran stał przez dłuższą chwilę ogłupiały nie wiedząc zupełnie, co ma czynić. W końcu postanowił jednak spełnić żądanie swej kobiety. Wyszedł z swego ukrycia i zaczął iść w kierunku domu Słowian. Przemówił do nich łagodnie i spokojnie prosząc o trochę ozdób i materiału na kolorowe stroje. Jednak Słowianie nie rozumieli jego mowy. Widząc jego potężną postać, pomyśleli, że jest olbrzymem, który chce ich pożreć lub zabić. Nigdy wcześniej kogoś tak dużego nie wiedzieli i wzbudził w nich lęk. Mężczyźni złapali za łuki i zaczęli strzelać w jego kierunku. Ugodzony jedną ze strzał w nogę — Aran po raz pierwszy poczuł ból, uczucie do tej pory nieznane mu pod żadną postacią. Zraniony dotkliwie, zaczął krwawić. Zamiast wycofać się i zakończyć to niefortunne spotkanie, pozwolił by strach zniewolił jego umysł. A strach jest najgorszym z możliwych doradców. Dlatego przestraszony człowiek wpadł w szał. Rzucił się na ludzi, wyrwał i połamał ich łuki! Potem w okrutny sposób zabił wszystkich mężczyzn, a nawet ich kobiety. Kiedy skończył, pozbierał wszystkie ozdoby i zabrał kolorowe ubrania zabitych, by dać to bogactwo swej kobiecie. Wszystko to spakował do wielkiej skrzyni — również będącej dziełem Słowian. Zabrał też narzędzia, które służyły Słowianom do cięcia drzew. Potem wyruszył przed siebie. Szedł tak przez dobre trzy godziny, zanim po domu Słowian nie został nawet cień na horyzoncie. Był teraz u granic wielkiego boru. Odpoczął chwilę, po czym zaczął wyrwać drzewa razem z korzeniami. Wyrwał ich wiele. Chciał skorzystać z narzędzia zrobionego przez Słowian, aby ładnie przyciąć drzewo na belki, jednak było ono dla niego za małe. Na szczęście jego wielka siła pozwoliła mu w miarę równo połamać drzewa gołymi rękami: oderwać ich korzenie oraz gałęzie. Wykonane w ten sposób belki do budowy domu nie były co prawda tak równe, jak te zrobione przez Słowian, lecz za to tak samo solidne, bo przecież wykonane z identycznego materiału. Aran pomyślał, że w przyszłości postara się zrobić identyczne narzędzie do obcinania drzew, jak to, które zabrał od Słowian — tylko znacznie większe, bardziej odpowiednie dla jego dużych dłoni. Po przygotowaniu materiału, człowiek jeszcze przez dobre trzy godziny budował dom na wzór słowiański. Udało mu się skończyć nim zapadł zmierzch. Wtedy stęskniony zaczął krzyczeć imię swej kobiety. Lecz ona nie przychodziła, a odpowiadało mu jedynie echo w pustej dolinie. Zmęczony usiadł więc pod drzewem. Siedział tak przez dłuższą chwilę, kiedy nagle powiał wiatr.

— Aranie, Aranie…

Człowiek rozglądnął się niespokojnie.

— Aranie, Aranie, to Ja, twój Stwórca.

Człowiek ukląkł, rozglądając się wokół, szukając światła lub postaci Pana. Znów poczuł strach, tym razem wynikający z obawy, że Stwórca dowie się o tym, co uczynił. Miał jednak nadzieję, że być może prawda nie wyjdzie na jaw.

— Aranie, cóż żeś uczynił?

Człowiek spuścił głowę, bo zdał sobie sprawę z tego, co przecież i tak powinien wiedzieć, że przed wzrokiem Wiekuistego nic nie ukryje. Daremne więc kłamstwa i podstępy, odwracanie głowy i skrywanie wzroku, w którym prawdę zawsze łatwo można odczytać, jak w otwartej księdze tekst.

— Aranie — stałeś się jak Słowianie. Zabijasz i niszczysz to, co z tak wielkim trudem stworzyłem. Pozwoliłeś swej kobiecie obudzić w sobie żądzę posiadania rzeczy, które do życia nie są potrzebne.

— Ależ Panie, ja, ja — nie miałem wyjścia… — usiłował usprawiedliwić się człowiek

— Zawsze masz wybór. Ty wybrałeś źle! I od tej pory nie możesz już być Strażnikiem Świata i mieszkańcem ogrodu Edenu. Nie powrócisz już tam nigdy i żyć będziesz na tej ziemi, pośród ludzi. Ponieważ sprowadziłeś śmierć do tego świata, ona również w końcu ciebie spotka. Siły będziesz jednak tracił powoli i jak mądrze życie swe ułożysz to kobieta twa potomstwo wyda, które będzie przedłużeniem twego istnienia i drogą do utraconej nieśmiertelności.

— Ależ Panie, proszę — wybacz mi! — szczera łza spłynęła po policzku klęczącego człowieka, a jego otwarta wielka dłoń powędrowała do góry w błagalnym geście, tak, jakby chciała odnaleźć i schwycić Pana, który nie chciał się ukazać.

— Straciłeś, straciłeś… — głos Stwórcy dochodził jakby z oddali, był coraz cichszy, aż wreszcie zniknął zupełnie. Zerwał się silny wiatr, tak silny, iż człowiek, pomimo że klęczał na kolanach musiał wesprzeć się rękami o ziemię. Prawa dłoń natrafiła na dziwnie piaszczysty grunt. Podniósł garść piachu do góry, a jego grube ziarna powoli zaczęły spadać na ziemię. Rozglądnął się wokół.

— Panie! Panie! — krzyknął. Lecz Stwórca nie odpowiadał. W ten sposób człowiek poznał kolejne przykre uczucie — samotność. Zimny strach zagościł jednocześnie w jego sercu. Łzy ponownie zagościły na policzkach. Oto zrozumiał, co stracił! A stracił wiele, bo pewnych czynów nie da się naprawić.

— Araaanie! — usłyszał nagle głos z oddali i serce wzbudzone nadzieją zabiło mocniej w silnej piersi. Wstał i obrócił się z nadzieją, że spotka Pana, że Stwórca mu wybaczy i wszystko będzie jak dawniej.

— Araaanie! — ponownie usłyszał głos z oddali. Lecz teraz już wiedział, że nie był to głos Pana. Z oddali machała do niego Ezera.

— Ezera — powiedział szeptem i samotność opuściła go na chwilę. Pomachał do niej również. Bo zawsze kiedy coś tracisz — otrzymujesz coś w zamian. Pomachał po raz drugi. Choć był w tej chwili szczęśliwy, czegoś i Kogoś tak bardzo mu brakowało, że w głębi serca czuł smutek. Pomachał po raz trzeci. Bo chociaż dostał coś w zamian, tego, co stracił — nie dało się zastąpić.

— Panie mój, Boże! Dziękuje ci za to, co mam. Czy wybaczysz mi kiedyś?

Jakby w odpowiedzi zerwał się nagle ciepły wiatr łagodnie gładząc jego twarz. Może był to znak do Pana? A może to zwykły wiatr tylko? Od tej chwili, już zawsze miało go prześladować to pytanie i ta niepewność…Wyrocznia

W czasach bardzo dawno temu minionych żył na świecie mężczyzna imieniem Tomasz. Człowiek ten wierzył w czary i wyrocznie, podczas gdy inni ludzie dawno już porzucili pogańskie zabobony i przeszli na wiarę w jednego Boga. Chodził więc na wielką górę, znajdującą się obok jego domu, gdzie ludzie żyjący tysiąc lat przed nim wznieśli kamienny posąg oraz świątynię, przekonani, że będzie to miejsce tak wyjątkowe, że z pewnością zamieszka w nim duch wyroczni. Centralny punkt sanktuarium, w którym dokonywano przepowiedni został zbudowany na wyschniętej studni, przykrytej metalową kratą: być może w nadziei, że woda się jeszcze kiedyś pojawi, a być może z innych przyczyn. Tomasz wierzył, że głos prastarej wyroczni zapewni mu powodzenie w życiu i interesach. Nie chciał przyjąć chrztu i nowej wiary, bowiem uważał, iż jest to dla niego nieopłacalne i nie przyniesie mu wystarczającego bogactwa. Nadal więc praktykował zapominane przez innych obrzędy. Zabierał często na górę kaczki i gęsi, które składał w ofierze. Palił ognisko, a popiół rozrzucał w różnych kierunkach lub czekał aż wiatr go rozrzuci, i na tej podstawie odczytywał znaki, dane mu w jego przekonaniu przez duchy. Najczęściej zadawał pytanie: czy będzie mu nadal powodzić się w interesach? Krzyczał przy tym możliwie najgłośniej:

— O wyrocznio! Daj mi znak! — i rzucał popiół z ogniska pod swoje nogi. Zawsze mówił także:

— O duchu, jeżeli to prawda, że nadal będziesz mi sprzyjać i zapewnisz pomyślność w handlu, przesuń ten popiół w prawo!

Tak sobie kiedyś wymyślił, nie zdając sobie sprawy, że wiatr na górze wieje zazwyczaj w kierunku wschodnim i dzięki temu wszystko, co tylko może, przenosi właśnie w prawo. Tak więc wiatr przenosił popiół w prawo, a Tomasz w podzięce przynosił wyroczni kolejne dary: zwierzęta, owoce, czasem nawet pieniądze.

Pewnego dnia krzyki Tomasza, dochodzące ze szczytu góry, dotarły od uszu bawiącego w okolicy Jeremiasza, człowieka przebiegłego, który żadną pracą się nie trudnił, a żył jedynie z tego, co innym ukradł lub podstępem wyłudził. Wszedł Jeremiasz na górę, ukrył się w pobliżu wyroczni i począł przysłuchiwać się zawodzeniom Tomasza. Słuchał tak dobrą chwilę, a w jego chytrej głowie rysował się plan oszustwa, dzięki któremu nareszcie będzie mógł zostać bogatym człowiekiem.

Tomasz miał jedno dziecko: córkę Lilię, którą kochał ponad wszystko w świecie. Marzył, jak każdy ojciec, że kiedyś będzie miała ona kochającego i bogatego męża. W przededniu jej osiemnastych urodzin, postanowił wybrać się do wyroczni, by zasięgnąć porady. Nie wiedział, że jego przygotowania obserwuje przebiegły Jeremiasz, który przed nim wybiegł na górę, ściągnął metalową kratę i ukrył się w studni. Tomasz bardzo starannie przygotował się do wizyty w świątyni. Pytanie, które miał zadać, było dla niego związane z sprawą niezwykłej wagi, dlatego zabrał na górę osła, objuczonego podarkami dla wyroczni: najprzedniejszym jedzeniem, winem, a także szkatułkę z złotymi monetami i srebrną biżuterią. Kiedy wszedł na górę, odpoczął chwilę, zdjął z osła pakunki i zgodnie z tradycją, która sam kiedyś ustalił, zapalił ognisko. Potem, aby łatwiej nawiązać kontakt z wyrocznią, zaczął mruczeć dziwaczną melodię, która w jego przekonaniu miała przywołać jej ducha.

— O wielka wyrocznio! Studnio mądrości nieskończonej! — zawodził rytmicznie poruszając się na boki i przygotowując jednocześnie do punktu kulminacyjnego, czyli rozrzucania popiołu…

— Ukaż mi drogę! Powiedz, co czynić i czy znajdę dobrego męża dla mej ukochanej córki?!

— Tomaszu! — w odpowiedzi usłyszał swoje imię. Zdziwiony wielce, myślał, że ma omamy słuchowe, ale głos powtórzył ponownie, jeszcze mocniej niż poprzednio:

— Tomaszu! Tomaszu! — Czy mnie słyszysz? — przestraszony, ale szczęśliwy zarazem Tomasz padł na twarz, myśląc iż słyszy głos wyroczni:

— Posłuchaj mnie uważnie — mój wierny wyznawco. Przez lata słuchałeś mych przepowiedni, w zamian przynosząc mi strawę i dobra materialne. Twoje zasługi nie zostaną zapomniane! Oto dostaniesz w prezencie męża dla twej córki, tak wspaniałego, jak tylko można sobie wymarzyć! W dniu dzisiejszym pozostaw tu osła i wszelkie dary, jakie z sobą przyniosłeś. Jutro na tym ośle przybędzie do twej wioski mąż niezwykły i wielkiej mądrości. Ugość go dobrze, bowiem jest to człowiek zesłany w podzięce za twe dary. A teraz idź już! Słysząc te słowa, zadowolony Tomasz wstał, ukłonił się jeszcze raz patrząc w kierunku wyroczni, po czym pobiegł do domu ogłosić dobra nowinę.

Tymczasem Jeremiasz wyskoczył ze studni i zadowolony z siebie rozpoczął ucztę. Ponieważ od dłuższego czasu chodził głodny, z chciwości i na zapas zjadł o wiele za dużo, przepijając przy tym winem, również bez żadnego umiaru. Wreszcie, najedzony jak prosię i pijany jak ostatni opój, usnął obok zdziwionego jego zachowaniem osła, który cały czas stał z boku i z zaciekawieniem przyglądał mu się leniwie skubiąc trawę.

Kiedy Jeremiasz zbudził się, słońce było już wysoko na niebie. Nadmiar wypitego w dniu poprzednim wina, spowodował u niego bardzo bolesny ból głowy. Musiał jednak wypełnić obietnicę daną Tomaszowi. Zaśmiał się w duchu, umył w kałuży i ręką przeczesał dawno niemyte włosy, następnie zaś wyruszył na spotkanie przeznaczenia, które sam sobie wymyślił.

Podjeżdżając do wioski zauważył, że Tomasz wraz z córką już na niego czekają. Niecierpliwy gospodarz wybiegł mu na powitanie, lecz widząc przybysza, stracił trochę rezonu, gdyż Jeremiasz, delikatnie mówiąc, nie przypadł mu do gustu. Pomimo tego, zaprosił gościa do domu i przedstawił córce. Zaniedbany Jeremiasz wyglądał nieciekawie: tłuste włosy i brud za paznokciami, wyraźnie wskazywały, iż nie lubi on zbyt częstych kontaktów z wodą i mydłem. Ale naiwny Tomasz nadal tłumaczył sobie, że to przecież człowiek wyjątkowy, bo tak powiedziała mu nieomylna wyrocznia. Nie zważał więc także na to, iż Jeremiasz od razu po przybyciu strasznie zaczął się w domu panoszyć: zażądał największego pokoju, całej fury jedzenia i mieszka ze złotem, na, jak to określił: „drobne wydatki”. Po zjedzeniu kolacji poprosił zaś Lilię o rękę, a kiedy ta uciekła od niego i zamknęła się w swoim pokoju, przyszedł do Tomasza, prosząc, by wstawił się za nim i wymusił na córce przyjęcie jego oświadczyn, gdyż przecież jest wyjątkowo mądrym i wartościowym kawalerem. Jednak Tomasz miał coraz więcej wątpliwości, czy aby ten mężczyzna jest „wybrańcem losu” zesłanym mu przez wyrocznie. Przyszło mu do głowy, że mogła przecież zajść pomyłka. Dużo osób podróżuje na ośle i nuż jutro okaże się, że przybędzie inny, prawdziwy „wybraniec”. Dlatego też nie wstawił się za Jeremiaszem, kazał mu się położyć i przespać, twierdząc tajemniczo, iż być może kolejny dzień przyniesie rozwiązanie tej sprawy.

Wieczorem zaczął pakować kolejne dobra, tym razem na konia, szykując się na kolejną wizytę u bram wyroczni. Przebiegły Jeremiasz przeczuwał wszakże, co się świeci. Zamknął swój pokój na klucz, wyskoczył przez okno i kiedy Tomasz przybył na górę, siedział już ukryty wewnątrz studni. Jak zawsze Tomasz odprawił swoje obrzędy, rozpalił ognisko, rozrzucił popiół, lecz kiedy chciał zadać pytanie, usłyszał głos:

— Witaj Tomaszu! Co cię trapi, z czym do mnie przychodzisz? Tomasz upadł na twarz i nieśmiało wydukał:

— O wielka wyrocznio, eee… mam pewne wątpliwości: do mego domu przybył człowiek na ośle o imieniu Jeremiasz, jednak nie jestem pewien, czy to osoba, która miała przybyć za Twoim wstawiennictwem… On jest taki… — nie zdążył dokończyć, kiedy usłyszał gniewny głos wyroczni:

— Tomaszu! — poczuł, że ciarki przechodzą mu po plecach. — Wątpić jest rzeczą ludzką, jednakże uwierz mi, rzeczony Jeremiasz jest człowiekiem przeze mnie wskazanym. Nie bądź dla niego surowy, nie sądź go po wyglądzie, ani nawet po zachowaniu czy uczynkach, bo w gruncie rzeczy to człowiek bardzo dobry! On przeznaczony jest Twojej córce na męża. A teraz idź! Zostaw mi konia, na którym razem z podarkami przybyłeś, bowiem jutro na tym wierzchowcu, Jeremiasz w twym domu pojawi się ponownie, w samo południe, na znak, iż faktycznie jest moim wysłannikiem!

Tomasz wstał, skłonił się nisko i odszedł zadowolony. Wyrocznia rozwiała jego wątpliwości. Myślał o tym, jak bardzo się mylił osądzając tego poczciwego człowieka po zachowaniu i po wyglądzie. Toż to mężczyzna przez samą wyrocznie doń zesłany i na pewno w odpowiednim czasie ujawni wielkie talenty! Jeśli zaś jutro, przybędzie ponownie, na koniu u wrót wyroczni pozostawionym, będzie to niezbity dowód na to, iż z wyroczni wyboru on pochodzi.

Całą noc Jeremiasz ucztował na górze, usiłując przejeść dary dostarczone przez Tomasza. Pił bez umiaru, gdyż Tomasz zostawił mu cztery butelki przedniego wina, a nie jak za pierwszym razem — tylko dwie. Przy połowie czwartej butelki i trzeciej pieczeni z bażanta — Jeremiasz nie dał rady i usnął. Obudził się w południe. Słonce grzało wyjątkowo mocno, a głowa bolała go jak nigdy do tej pory. Napił się wody z kałuży, w której potem umył zaropiałe oczy i mocno wstawiony wczołgał się na konia, który posłusznie zaniósł go do domu jego pana.

Zobaczywszy swojego wybrańca Tomasz był wielce zdziwiony i nie omieszkał go zapytać, co się stało. — Walczyłem z szatanem — odparł tajemniczo, aczkolwiek bełkotliwie Jaremiasz.

— Nie dziw się mojemu stanowi i nie osądzaj mnie źle przez pozory po raz wtóry, albowiem walka ze złem wymaga poświęceń — dodał po chwili. Następnie ledwo mogąc ustać na nogach, zataczając się jakby tropił węża, udał się do swojego pokoju, po czym zaryglował drzwi i poszedł spać.

— Zaiste święty człowiek — pomyślał Tomasz. — Tak to przed niczym się nie cofnie, żeby świat naprawić. On dobrym mężem dla mojej córki będzie!

Jeremiasz odsypiał swoje pijaństwo przez dwa dni. W tym czasie głupiutki Tomasz usiłował przekonać córkę do zamążpójścia, a kiedy ta pomimo licznych próśb, błagań, nalegań i obietnic nie chciała się zgodzić, zagroził, że jeżeli nie wyjdzie za Jeremiasza to zostanie z domu wypędzona i wydziedziczona. Ta „argumentacja” przekonała biedną dziewczynę, która w strachu przed śmiercią głodową na pustyni zgodziła się wyjść za człowieka, którego nie kochała i do którego czuła odrazę. Przespawszy dwa dni, Jeremiasz po przebudzeniu zrobił to, co czynił niezwykle rzadko: kazał sobie nagotować gorącej wody do balii, po czym starannie się wykąpał, ogolił i uczesał. Tak odmieniony poszedł ponownie prosić Lilię o rękę. Widząc go w formie tak odmienionej i mając na uwadze groźby ojca, dziewczyna przystała na jego propozycje. Po tygodniu odbył się ślub, a kiedy goście weselni odjechali, Jeremiasz zażądał od Tomasza połowy domu, bo jak stwierdził, nie może przecież mieszkać z jego córką w jednym pokoju. Na tę propozycję Tomasz przystał i przepisał mu połowę swego domostwa. Wkrótce miało się jednak okazać, iż Jeremiasz nie miał wcale zamiaru zajmować się młodą małżonką. Potrzebna mu ona była tylko po to, żeby wyciągnąć od ojca kolejne części majątku. Po nieruchomościach przyszedł czas na złote monety, kosztowne ozdoby i perskie dywany. Wszystko potrzebne było Jeremiaszowi rzekomo po to, aby zapewnić odpowiedni standard życia młodej małżonce. Tomasz nie szczędził więc grosza ani dóbr wszelakich, ufał, że dzięki temu jego córka prowadzić będzie szczęśliwe życie z mężem zesłanym przez niebiosa.

Jeremiasz często wyjeżdżał do miasta, biorąc ze sobą mieszek ze złotem. Jednak zawsze wracał z pustymi rękami, a kiedy żona pytała, co zrobił z pieniędzmi, mówił, że albo napadli go pustynni zbóje, albo, że po prostu pieniądze zgubił. Wydawało się to jej dziwne, ale nie śmiała na ten temat dyskutować z mężem. W rzeczywistości Jeremiasz jeździł na jarmark, gdzie organizowano walki kogutów albo wyścigi wielbłądów. Obstawiał pieniądze w grach hazardowych, ponieważ chciał zarobić jeszcze więcej, ale bardzo rzadko udawało mu się wytypować zwycięzcę i wygrać. A nawet jeżeli los się doń uśmiechnął, to wiedziony nieograniczona chciwością, obstawiał ponownie i za kolejnym razem przegrywał. Po roku tych wyjazdów okazało się, że kufer z pieniędzmi i kosztownościami jest pusty. Jeremiasz wpadł na chytry pomysł. Napisał list do Tomasza, który zostawił u niego w pokoju na stole w czasie gdy Tomasz wyjechał. W liście zapisał tylko jedno zdanie: „Przybądź do mnie natychmiast”, które podpisał słowem: „Wyrocznia”. Po powrocie z miasta, zobaczywszy list, Tomasz udał się do wyroczni, jednak tym razem wziął ze sobą jedynie pieniądze, gdyż plony w ostatnim czasie były słabe i w domu nie było zbyt wiele jedzenia. Kiedy chciał rozpalić ognisko usłyszał głos:

— Tomaszu! Tomaszu! — to ukryty w studni Jeremiasz znów udawał ducha wyroczni.

— Czemu do mnie nie przychodziłeś przez tak długi czas? Zawiodłam się na tobie, ale nie martw się, pomimo twej wyjątkowej niewdzięczności, okażę ci łaskę! Mam dla ciebie pomyślną wieść. Nie martw się niczym, bo oto zostaniesz bardzo bogatym człowiekiem, musisz tylko przekazać cały swój majątek, wszystkie pieniądze i dobra, które posiadasz — Jeremiaszowi. On wkrótce ujawni ukryte talenty, dzięki którym dobro twoje pomnoży dziesięciokrotnie! Zrób to niezwłocznie!

Uradowany Tomasz wrócił do domu i zrobił jak mu wyrocznia nakazała. Nazajutrz rankiem przekazał Jeremiaszowi drugi i jednocześnie ostatni kufer z pieniędzmi, zawezwał sędziego i spisał akt darowania Jeremiaszowi całego domu wraz z inwentarzem. Formalności trwały aż do wieczora. Kiedy zaszło słońce zmęczony Tomasz położył się na swoim łożu, a Lilia usnęła obok Jeremiasza, w ich małżeńskim pokoju.

Tomasz obudził się nagle nad ranem z powodu dotkliwego chłodu i bólu pleców. Przetarł oczy i zdawało mu się, ze widzi gwiazdy. Przetarł oczy raz jeszcze i faktycznie okazało się, że widzi gwiazdy, a leży na cienkim kocu, na zimnej ziemi. Zaczął się rozglądać i zobaczył, iż kawałek dalej, skulona, obok niego siedzi jego córka Lilia. Z oczu kobiety spływały łzy:

— Jeremiasz nas wyrzucił — powiedziała. — Kiedy spałeś przyszedł z sługami i powiedział do mnie, że teraz to jest tylko jego dom, a my nie mamy w nim już co szukać.

— Coo!!! — Tomasz nie mógł ukryć zdumienia i złości. Porwał córkę za rękę i popędził z nią w kierunku domu, który widać było na horyzoncie. Kiedy dotarli na miejsce, służba nie dała im porozmawiać z Jeremiaszem. Poszczuci psami ledwo uszli z życiem. Zziębnięci, poobijani i pogryzieni, nie wiedzieli, co z sobą począć. Tomasz postanowił udać się do wyroczni z prośbą o wyjaśnienia. Kiedy weszli na górę, akurat wstawało słońce.

Tomasz zapalił ognisko, rozrzucił popiół i zawołał:

— O wyrocznio! Gdzie obiecane moje bogactwo! Gdzie szczęście mojej córki! Czemu nie dotrzymałaś obietnicy! — Jednak w odpowiedzi nic nie usłyszał. Stał więc tak i krzyczał przez godzinę, aż całkiem zachrypł i zmęczony, osunął się na kamienną posadzkę. Córka ze smutkiem przyglądała się ojcu.

W tym momencie poczuli czyjąś obecność, a po chwili usłyszeli męski, ale delikatny, jakby ojcowski głos:

— Nie ma wyroczni i nigdy nie było.

Przed nimi stał postawny mężczyzna o pięknych błękitnych jak niebo oczach, długiej brodzie i siwych prostych włosach. Emanował niesamowitym spokojem, a jednocześnie siłą i jakąś niewytłumaczalną mocą.

— Kim jesteś? — zapytał Tomasz, patrząc w kierunku przybysza.

— Mam na imię Piotr — odpowiedział mężczyzna. — Nie bójcie się, chodźcie razem ze mną, pomogę wam! Spojrzeli na siebie i poszli za nim posłusznie, a on zaprowadził ich do swojego domu. Okazało się, że jest bogatym człowiekiem, który żyje z pasterstwa. Piotr dał im pokój, w którym zamieszkali, a potem na swój koszt wybudował dla nich w pobliżu swojego domu, drugi, niewiele mniejszy budynek i przekazał im na własność.

Piotr miał syna Gracjana i tak się zdarzyło, że Lilia i Gracjan zakochali się w sobie, wzięli ślub i żyli długo i szczęśliwie. W ten oto sposób marzenia Tomasza o dobrym i szczęśliwym życiu dla córki w końcu się spełniły, bez udziału wyroczni i czarów, ale dzięki szczerej życzliwości dobrego człowieka…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: