Wczorajsza mgła - ebook
Wczorajsza mgła - ebook
"Wczorajsza mgła" to powieść, która w zaskakujący sposób splata nocne życie Hawany w latach pięćdziesiątych XX wieku z bibliofilską pasją głównego bohatera i szemranymi interesami półświatka kubańskiej stolicy na początku obecnego stulecia.
Hawana, lato 2003 roku. Trwa wielki Kryzys, który spowodował powszechny brak wszystkiego i diametralnie zmienił codzienność mieszkańców Kuby. W tym trudnym czasie do byłego porucznika śledczego Mario Condego, od kilkunastu lat zajmującego się handlem używanymi książkami, los się uśmiechnął. Przypadkowo odkrywa bardzo cenną prywatną bibliotekę i staje przed szansą ubicia interesu życia. Podczas przeglądania zbiorów natrafia na ukryty w jednej z książek wycinek z kolorowego magazynu sprzed niemal pięćdziesięciu lat. Artykuł informuje o zaskakującej decyzji znanej śpiewaczki boleroViolety del Río, która mimo młodego wieku i rosnącej popularności postanowiła zakończyć karierę. Conde zaintrygowany urodą kobiety nie może o niej zapomnieć, a wsłuchanie się w jej hipnotyzujący głos tylko pogłębia fascynację. Rozpoczyna więc poszukiwania śladów śpiewaczki, nie wiedząc jeszcze, że odkryje burzliwą przeszłość, która podobnie jak bajeczna biblioteka miała na zawsze pozostać zapomniana.
Na tle tej porywającej opowieści Leonardo Padura odmalowuje barwny portret współczesnej Kuby, kraju pełnego sprzeczności, balansującego na styku rewolucyjnego socjalizmu i niepohamowanego neoliberalizmu.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-937-1 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
we wczorajszej mgle,
kiedy już o mnie zapomnisz,
tak jak najlepszy jest wiersz,
którego już nie pamiętamy.
Virgilio y Homero Expósito,
Vete de mi
.
Objawy pojawiły się nagle, niczym żarłoczna fala, która chwyta dziecko na zacisznym brzegu i wciąga je w odmęty morza: podwójne salto mortale w żołądku, mrowiące odrętwienie nóg, lodowaty pot na dłoniach, ale nade wszystko piekący ból pod lewym sutkiem, niezmiennie towarzyszący jego przeczuciom.
Gdy tylko uchyliły się drzwi biblioteki, poczuł zapach starego papieru i aurę świętości, którymi emanował ten fantasmagoryczny przybytek, i Mario Conde, który w odległych latach był śledczym w policji i nauczył się rozpoznawać materialne przejawy swoich zbawiennych przeczuć, musiał zadać sobie pytanie, czy kiedykolwiek doznał tak zniewalającego natłoku wrażeń jak właśnie w tym momencie.
Z początku, gotowy odwołać się do zdrowego rozsądku, usiłował przekonać samego siebie, że natknął się na tę ponurą i podniszczoną ruderę w El Vedado za sprawą czystego i pospolitego przypadku czy wręcz szczęśliwego trafu, który już nieraz zawdzięczał swojemu zezowatemu spojrzeniu. Ale kilka dni później, kiedy starzy i nowi martwi przewracali się w grobach, Conde doszedł do wniosku, że nigdy nie istniał żaden margines przypadku, że wszystko w dramatyczny sposób wyczekiwało go jak teatralna przestrzeń przygotowana na przedstawienie, które zacznie się, gdy tylko on nieoczekiwanie wtargnie na scenę.
Odkąd ponad trzynaście lat temu porzucił zawód inspektora śledczego, oddając się ciałem i duszą – jeśli pozwalało mu na to jego zawsze znękane ciało i coraz bardziej podupadająca dusza – kapryśnej profesji kupna i sprzedaży starych książek, Conde nabył niemal psiego instynktu, który naprowadzał go na ślad łupów zapewniających mu, czasem ze zdumiewającą hojnością, produkty żywnościowe i alkoholowe. Na jego szczęście lub nieszczęście – sam nie potrafił tego określić – rezygnacja z pracy w policji i wymuszone wejście w świat biznesu zbiegły się z ogłoszonym oficjalnie Kryzysem, który gwałtownie ogarniając Wyspę, pozostawił w cieniu wszystkie wcześniejsze, odwieczne, wypełniające kolejne dekady życia Condego i jego rodaków okresy powracających niedostatków; teraz, z racji skali porównawczej i braku pamięci, jawiły się one niby dni świetności czy inaczej, nienazwane, pospolite kryzysy, niezasługujące na personifikującą majuskułę.
Niczym na mocy złowieszczego zaklęcia, z przerażającą szybkością niedostatek wszystkiego, co tylko jest do pomyślenia, stał się chroniczny, sprzeniewierzając się wszelakim ludzkim potrzebom. Każdy towar czy też świadczona usługa na nowo określiły swoją wartość i przeobraziły się drogą przypadku w coś odmiennego od tego, czym były: od zapałek po aspirynę, od pary butów po awokado, od seksu po marzenia i nadzieje, a tymczasem kościelne konfesjonały i siedziby santeros, spirytystów, wróżących z kart, jasnowidzów i babalawo oblegali nowi i liczni wyznawcy nagradzani odrobiną duchowego pocieszenia.
Niedostatki stały się tak powszechne, że dotknęły nawet czcigodną sferę książek. Z roku na rok rynek wydawniczy szybował w dół i pajęczyny oplotły półki wymarłych już księgarń, w których sami sprzedawcy rozkradli ostatnie działające żarówki, w istocie kompletnie bezużyteczne w okresie nagminnych wyłączeń prądu. To wówczas właśnie setki prywatnych bibliotek przestały być źródłem wiedzy, bibliofilskiej dumy, ostoją wspomnień z przypuszczalnie lepszych czasów i przemieniły aurę poznania w kwaśną i pospolitą woń zbawczych banknotów. Bezcenne biblioteki tworzone wysiłkiem całych pokoleń i biblioteki tworzone ad hoc, zawierające przypadkowe zbiory; biblioteki wyspecjalizowane w poważnej lub też najosobliwszej tematyce i biblioteki złożone z książek podarowanych z okazji urodzin albo rocznicy ślubu – zostały przeznaczone przez swoich właścicieli na najokrutniejszą ofiarę i złożone na pogańskim ołtarzu bezwzględnej konieczności zdobycia pieniędzy, którą odczuwali niemal wszyscy mieszkańcy kraju zagrożonego powszechnym głodem.
Ów desperacki akt wystawiania na sprzedaż książek, pozornie albo istotnie wartościowych, lub też pozbywania się kartonów, bieżących metrów, całych regałów, a nawet wszystkich zbiorów kompletowanych w ciągu jednego życia lub wielu, budził dwoiste marzenia wśród sprzedających i kupujących: pierwsi byli przekonani, że oferują białe kruki, oczekując zbawczych sum, które mogłyby wyleczyć ich z poczucia winy wywołanej pozbywaniem się wiernych towarzyszy podróży, jaką jest życie, drudzy zaś, niesieni merkantylnym impulsem, ponoć nieistniejącym już na Wyspie, szukali okazji do zrobienia dobrego interesu, podstępnie obniżając wartość lub jakość towaru będącego przedmiotem transakcji.
Kiedy Mario Conde debiutował w swojej profesji, wolał nie wysłuchiwać historii tych bibliotek, które wpadły mu w ręce. Jego wieloletnie doświadczenia inspektora śledczego, zmuszające do czytania dzień w dzień plugawych raportów, nie pozbawiły go wrażliwości na ludzkie nieszczęścia i kiedy udało mu się zrezygnować z pracy policjanta, z bólem uświadomił sobie, że wciąż prześladuje go ciemna strona życia, każda bowiem wystawiona na sprzedaż biblioteka była opowieścią o miłości z tragicznym zakończeniem, jej dramatyzm zaś nie wynikał z ilości czy też jakości złożonych w ofierze książek, lecz z kolei losów, które je przywiodły do jakiegoś domu, i z przerażających powodów, dla których musiały one trafić do rynkowej rzeźni. Niebawem jednak Conde przekonał się, że słuchanie stanowi kluczową część tego biznesu, ponieważ większość sprzedających miała przymus, na zasadzie ekspiacji, wytłumaczenia swojej decyzji: albo ubierając ją w patetyczne słowa, albo bezlitośnie demaskując, jakby tym wyznaniem mieli ocalić swój zgłodniały honor.
Później, gdy już zabliźniły się rany, Conde odnalazł romantyczne strony swojej roli słuchacza – lubił określać się tym słowem – i począł rozważać literacki potencjał tych opowieści, traktując je jako tworzywo wciąż odkładanych projektów twórczych, a jednocześnie do tego stopnia zaostrzył swoją wrażliwość estetyczną, że mógł ocenić, kiedy narrator jest szczery, a kiedy pozostaje łgarzem uciekającym się do zmyślenia, żeby poprawić swoje samopoczucie albo tylko uatrakcyjnić oferowany produkt.
W miarę zagłębiania się w sekrety tego biznesu Mario Conde doszedł do wniosku, że bardziej cieszy go zakup niż późniejsza sprzedaż zdobytych woluminów. Wyprzedaż książek, przeprowadzona w bramie, na parkowej ławce, w jakimś zaułku, pozbawiała go bowiem resztek godności, ale przede wszystkim napawała smutkiem, kiedy musiał pozbyć się towaru, który często wolałby zachować dla siebie. Toteż zdecydował się, kosztem swoich dochodów, na zmianę zakresu działania i wybrał rolę tropiciela, który pomnaża zyski innych ulicznych sprzedawców. Odtąd w poszukiwaniu kopalni książek, podobnie jak jego koledzy z branży, stosował trzy dopełniające się, ale też w pewnym sensie sprzeczne strategie: najbardziej tradycyjna polegała na wizycie u kogoś, kto się z nim skontaktował, kierując się jego ugruntowaną już opinią uczciwego handlarza; niemal średniowieczna i zawsze upokarzająca metoda sprowadzała się do krążenia po ulicach z zawołaniem: „Stare książki kupuję”, „No, dalejże, jeśli chcesz sprzedać stare książki, czekam tu”; najbardziej zaś agresywną strategią było pukanie do drzwi stosownie wyglądających domów i jeśli ktoś mu otworzył – zadanie pytania, czy ów ktoś jest zainteresowany sprzedażą używanych książek. Ta druga strategia handlowa okazywała się skuteczniejsza w zubożałych dzielnicach peryferyjnych i wprawdzie nie dawała zbyt obfitych plonów – choć czasem przynosiła zadziwiające rezultaty – jednak dla setek tysięcy tamtejszych mieszkańców kupno i sprzedaż tego, co możliwe albo niemożliwe, od lat było źródłem utrzymania. Z kolei system wyboru domów „na węch” sprawdzał się w dzielnicach ongiś arystokratycznych – El Vedado, Miramar, Kohly i w pewnych rejonach Santos Suárez oraz w okolicach Casino Deportivo i El Cerro – których mieszkańcy, mimo powszechnego, narodowego ubóstwa, usiłowali zachować coraz bardziej już przestarzały styl życia.
Najdziwniejsze było to, że ten ponury dom w El Vedado, o klasycystycznych aspiracjach i zdecydowanie znużonych murach, nie został wybrany „na węch”, a tym bardziej z powodu ulicznych zachęcających okrzyków. Mario Conde, w owym czasie dotknięty pasmem udręki, dotkliwej i uciążliwej – w czym przypominał starego rybaka Santiago, bohatera pewnej niegdyś bardzo podziwianej książki – był już przekonany, że jego węch popada w stan atrofii, kiedy przez trzy godziny krążył w to deszczowe wrześniowe popołudnie, daremnie pukając do drzwi i otrzymując wciąż te same odmowne odpowiedzi, co w znacznym stopniu wynikało z faktu, że szedł po śladach swojego kolegi po fachu, któremu zapewne lepiej się powiodło. Spocony, rozczarowany i zaniepokojony zbliżającą się burzą zapowiadaną pospiesznym kłębowiskiem czarnych chmur nad pobliskim wybrzeżem, Conde gotów był zakończyć poszukiwania, kalkulując stratę czasu i zysków; bez specjalnego powodu ruszył ulicą równoległą do alei, gdzie powinien złapać samochód na godziny – czy spodobała mu się ulica wysadzana drzewami, czy chciał pójść na skróty, a może szedł, nie wiedząc o tym, na spotkanie swojego przeznaczenia? – i gdy tylko skręcił za róg, zobaczył zmurszały dom zamknięty na trzy spusty, owiany gęstą aurą opuszczenia. W pierwszym odruchu pomyślał, że z powodu samego wyglądu to domiszcze zapewne już zostało spenetrowane przez kolegów z branży, z reguły bowiem tego typu domy okazywały się zyskowne: chwalebna przeszłość sugerowała obecność biblioteki z tomami oprawionymi w skórę, żałosna teraźniejszość sugerowała głód i rozpacz, co zdecydowanie odpowiadało nabywcy książek. Dlatego też, nie zważając na mizerny urobek z ostatnich tygodni i duże prawdopodobieństwo wcześniejszej obecności konkurencji, Conde, kierowany niemal irracjonalnym impulsem, otworzył furtkę, przeszedł przez ogród zamieniony w działkę warzywną z bananowcami, zagonem rachitycznej kukurydzy i wybujałych pędów batatów, wszedł po pięciu schodkach prowadzących do drzwi i nie zastanawiając się dłużej, zastukał kołatką z zaśniedziałego brązu w drzwi z czarnego niezniszczalnego mahoniu, ostatni raz pomalowanych zapewne przed odkryciem penicyliny.
– Dzień dobry – powiedział i przywołał na usta uprzejmy, podręcznikowy uśmiech.
Kobieta, której wiek Conde ocenił w przedziale między sześćdziesiątką a siedemdziesiątką, nie raczyła go powitać, przyglądała mu się jedynie krytycznie, sądząc zapewne, że gość w postaci domokrążcy zapowiada coś wręcz przeciwnego niż dobry dzień. Ubrana była w szary szlafrok upstrzony prehistorycznymi tłustymi plamami, jej bezbarwne włosy obsypywał łupież, niemal przezroczystą skórę przecinały blade żyłki, a oczy wyrażały bezbrzeżny smutek.
– Proszę wybaczyć, że przeszkadzam... Zajmuję się kupnem i sprzedażą używanych książek – ciągnął, wystrzegając się słowa „starych” – i będę wdzięczny za informację, czy coś pani wiadomo o...
Oto złoty środek: to nie ty jesteś aż tak udupiona, że musisz sprzedać swoją bibliotekę czy też bibliotekę ojca, skądinąd doktora ze sławnym gabinetem i tytułem profesorskim, czy też dziadka, być może nawet senatora republiki, a może weterana wojen o niepodległość. Ale może wiesz kto, prawda?
Kobieta sprawiała wrażenie osoby całkowicie uodpornionej na emocje i nie okazała żadnego zdziwienia z powodu misji przybysza. Bez cienia lęku wpatrywała się w niego przez wlokące się nieskończenie sekundy, a doświadczenie Maria Condego podpowiadało mu, że w zardzewiałym z powodu niedoboru tłuszczów i protein umyśle przezroczystej kobiety rodzi się jakaś decyzja.
– Cóż – zaczęła – prawdę mówiąc, nie, nie wiem, czy... Mój brat i ja zastanawialiśmy się... To Dionisio umówił się tu z panem?
Conde dostrzegł światełko nadziei w tunelu i szukał gorączkowo odpowiedzi, ale jej nie znalazł. Czyżby dobrze trafił?
– Dionisio? Nie, nie...
– Mój brat – wyjaśniła zużyta kobieta. – Mamy tu bibliotekę. Bardzo cenną, wie pan? Proszę wejść i się rozgościć. Momencik... – Conde wyczuł w jej głosie determinację zdolną pokonać wszelkie życiowe plagi.
Kobieta o zgnębionych oczach zniknęła wewnątrz domu, przechodząc przez coś na kształt portyku wspartego na dwóch toskańskich kolumnach ze lśniącego czarnego marmuru przeciętego zielonkawymi żyłkami, a Conde ubolewał nad swoją niewiedzą dotyczącą niegdysiejszej arystokracji kreolskiej, niewiedzą, która nie pozwoliła mu zorientować się czy tylko domyślić, kim byli pierwsi właściciele tego marmurowego przybytku i czy aktualni właściciele są ich spadkobiercami czy tylko beneficjentami porewolucyjnej darowizny. Salon o ścianach gdzieniegdzie zarysowanych, łuszczących się i pokrytych plamami wilgoci nie wyglądał bynajmniej lepiej od samego domu, a jednak zachował ślady dawnej majestatycznej elegancji, pozwalającej wyobrazić sobie bogactwo uśpione na tych ścianach, teraz popadających w ruinę. Wysoki sufit zwieńczony niebezpiecznie spróchniałymi gzymsami i spłowiałe lamperie musiały być dziełem mistrzów rękodzielników, podobnie jak dwa ogromne okna, w których, o dziwo, zachowały się nietknięte romantyczne witraże z motywami rycerskimi, niewątpliwie wykonane w Europie, ale przeznaczone, by załagodzić i ubarwić blask tropikalnego lata. Meble, bardziej eklektyczne niż łączące w sobie znane style, bardziej zużyte niż zniszczone, ale wciąż solidne, wydzielały zapach zdradzający ich wiekowość, ale marmurowa posadzka z białych i czarnych płyt, przypominająca monstrualną szachownicę, lśniła radosną czystością. Z boku salonu dwoje strzelistych drzwi, zdobnych w prostokątne kryształowe lustra oprawione w ramy z ciemnego drewna, spomiędzy zacieków i spatyniałych rozet odzwierciedlały niepokojący obraz spustoszenia i dopiero w tym momencie Conde zrozumiał wrażenie pewnego defektu, jakie odniósł, wchodząc do salonu: ani na ścianach, ani na stołach, półkach i gzymsach nie było żadnej ozdoby, dekoracji lub obrazu zdolnych przełamać tę przerażającą pustkę. Domyślił się, że wykwintna porcelana, srebrne sztućce, kryształowe żyrandole i zapewne też płótna z martwą naturą nadające niegdyś temu miejscu splendor i harmonię, nim jeszcze przyszedł czas na książki, zostały stąd usunięte i przeznaczone na potrzeby żywnościowe, a teraz, jeśli szczęście mu dopisze, ten sam los spotka bibliotekę, jak usłyszał, bardzo cenną.
Zapowiedziana przez kobietę chwila przedłużyła się do dobrych kilku minut; Conde zapalił papierosa, wytrząsając popiół przez okno, za którym zobaczył pierwsze krople wieczornego deszczu. Kobieta wróciła w towarzystwie starszego o kilka lat mężczyzny, bez wątpienia na granicy podeszłego wieku; był równie wychudzony jak ona, o twarzy domagającej się ogolenia, a także, jak w wypadku jego domniemanej siostry, trzech kalorycznych posiłków dziennie.
– Mój brat – przedstawiła go kobieta.
– Dionisio Ferrero – powiedział mężczyzna, a jego głos zabrzmiał młodziej, niż świadczył o tym wygląd, po czym wyciągnął dłoń o zrogowaciałej skórze i brudnych paznokciach.
– Mario Conde. Ja...
– Siostra już mi powiedziała – uciął mężczyzna oschłym, jakby nawykłym do rozkazywania tonem, po czym wypowiedział bardziej polecenie niż prośbę. – Proszę za mną.
Dionisio Ferrero ruszył w stronę lustrzanych drzwi, a Conde, podążając za nim, przekonał się, patrząc na swoje odbicie w odrapanym lustrze, że niewiele różni się od szkieletowatych sylwetek rodzeństwa Ferrero. Wycieńczona twarz znamionująca liczne niemal bezsenne noce, wypełnione dużą ilością rumu, i wychudzone ciało, które sprawiało wrażenie, że urosło na nim ubranie. Dionisio z zadziwiającą energią otworzył drzwi i Conde stracił z oczu swoje żałosne odbicie; jednocześnie przeszył go dreszcz, zobaczył bowiem przed sobą imponujący rząd drewnianych półek za szkłem, na których piętrzyły się aż pod wysoki sufit setki książek o pociemniałych okładkach, a na ich grzbietach złociły się litery tytułów, które wyszły zwycięsko z walki z podstępną wilgocią i znużonym czasem.
Conde, z trudem łapiąc oddech, stał jak sparaliżowany w obliczu tego cudu i dopiero po chwili ośmielił się zrobić trzy ostrożne kroki. Przekraczając próg, zorientował się ku swojemu zdumieniu, że regały wypełnione tomami ciągnęły się aż do końca pomieszczenia, zajmując całą jego przestrzeń, mierzącą jakieś pięć na siedem metrów. W tym właśnie momencie doznał zrozumiałej w tych okolicznościach słabości i olśnienia i opadły go nagłe przeczucia, wrażenia odmienne od przeżywanego do tej chwili bibliofilskiego i handlowego zaskoczenia, które utwierdziły go w przekonaniu, że w tym pokoju kryje się coś nadzwyczajnego i wręcz domagającego się jego obecności.
– Jak się panu podoba?
Przytłoczony naporem przeczuć i domysłów, Conde nie usłyszał pytania Dionisia.
– Proszę powiedzieć, jak się panu podoba – nalegał mężczyzna, który odwrócił się i stanął w zasięgu wzroku Condego.
– Coś wspaniałego – zdołał wreszcie wykrztusić, poruszenie nie pozwalało mu bowiem na więcej wobec widoku tej nadzwyczajnej żyły złota, której zawsze się szuka, ale odnajduje jedynie raz w życiu. Albo wcale. Jego doświadczenie wołało, że tu z całą pewnością kryją się niewyobrażalne skarby i nawet jeśli tylko pięć procent zgromadzonych tu woluminów przedstawiało szczególną wartość, miał przed sobą dwadzieścia, trzydzieści możliwych klejnotów, które zdołałyby okiełznać – lub chociaż zaspokoić na dłuższy czas – głód rodzeństwa Ferrero i jego własny.
Kiedy odzyskał władzę w nogach, podszedł do najbliższego rzucającego mu wyzwanie regału i nie prosząc o zgodę, otworzył szklane drzwiczki. Przejrzał kilka grzbietów pierwszych z brzegu książek na wysokości swoich oczu i dostrzegł oprawione w czerwonawą skórę Kroniki wojny na Kubie Miró Argentera, pierwsze wydanie z roku 1911; ocierając spoconą dłoń, wyjął tom, gdzie znalazł dedykację pisarza-żołnierza: „Mojemu serdecznemu przyjacielowi, umiłowanemu generałowi Serafinowi Montes de Oca”. Obok Kronik stały dwa opasłe i tak poszukiwane tomy Indeksu alfabetycznego i listy poległych żołnierzy kubańskiej armii wyzwoleńczej generała majora Carlosa Roloffa w rzadkiej i jedynej edycji hawańskiej z roku 1901, a potem Conde coraz bardziej drżącą dłonią wyciągnął stojące obok tomy Uwag dotyczących dziejów literatury i szkolnictwa publicznego na wyspie Kuba, dzieło klasyka Antonia Bachiller y Morales, wydane w Hawanie w latach 1859–1861. Pogładził powoli palcem okładkę powieści Plantacja kawy Dominga Malpica de la Barca, opublikowaną przez hawańską drukarnię Los Niños Huérfanos w 1890 roku, i masywne, oprawione w delikatną skórę grzbiety pięciu tomów Historii niewolnictwa José Antonia Saco, wydanych przez drukarnię Alfa w roku 1936, a potem, jak nawiedzony, wyłowił następną książkę, na której grzbiecie widniały tylko inicjały C.V., a kiedy ją otworzył, ugięły się pod nim nogi, bowiem tak, to było pierwsze wydanie Dziewczyny ze złotą strzałą, powieści Cirila Villaverde, w owej pierwszej i mitycznej edycji hawańskiej opublikowanej przez słynnego drukarza Ramona Oliva w 1842 roku...
Conde miał wrażenie, że ten przybytek jest zagubionym w czasie sanktuarium, i po raz pierwszy pomyślał, czy nie popełnia aktu profanacji. Delikatnie odłożył na półkę każdą książkę, chłonąc odurzającą woń dobywającą się z otwartego regału. Parokrotnie napełnił płuca tym zapachem i dopiero, gdy poczuł przesyt, zamknął szklane drzwiczki. Usiłując ukryć emocje, odwrócił się w stronę rodzeństwa Ferrero i odczytał na ich twarzach błysk nadziei na odmianę życia wypełnionego klęskami.
– Dlaczego chcecie państwo sprzedać te książki? – zapytał wbrew swoim zasadom w oczekiwaniu na historię tej nadzwyczajnej biblioteki: nikt świadomie i pospiesznie nie pozbywa się takiego skarbu (jak dotąd zdążył wypatrzeć zaledwie kilka obiecujących klejnotów), chyba że poza głodem jest jeszcze jakiś powód, który Conde pilnie chciał poznać.
– To długa historia i... – Dionisio Ferrero zawahał się pierwszy raz, odkąd zobaczył Condego, ale wkrótce odzyskał swój władczy, niemal żołnierski ton. – Jeszcze nie wiemy, czy się zdecydujemy. To zależy od pańskiej oferty. Na rynku antyków, jak pan wie, działa wielu bandytów... Dwóch było tu któregoś dnia. Chcieli kupić od nas okna z witrażami i bezczelnie zaproponowali za każde trzysta dolarów... Wzięli nas za idiotów, a może sądzili, że umieramy z głodu...
– Tak, ma pan rację, jest wielu oszustów. Ale chciałbym się dowiedzieć, dlaczego zdecydowali się państwo sprzedać książki właśnie teraz...
Dionisio spojrzał na siostrę, jakby nie zrozumiał pytania: czy ten facet jest aż tak głupi, żeby o to pytać? Conde od razu pojął, w czym rzecz, uśmiechnął się i sformułował inaczej pytanie, próbując po raz trzeci dać upust swojej ciekawości.
– Dlaczego dotąd nie zdecydowali się państwo na sprzedaż?
Przezroczysta kobieta, widać świadoma jego rosnącego apetytu, pospieszyła z odpowiedzią.
– Z powodu mamy. Naszej mamy – wyjaśniła. – Już wiele lat temu zobowiązała się zachować ten księgozbiór...
Conde domyślił się, że stąpa po bardzo grząskim gruncie, ale nie pozostawało mu nic innego, jak brnąć dalej.
– A państwa mama...?
– Nie, nie umarła. Jest już bardzo stareńka. W tym roku kończy dziewięćdziesiąt jeden lat. Biedaczka jest...
Conde nie śmiał nalegać: pierwsza część wyznania została wypowiedziana i czekał na drugą, która wisiała w powietrzu.
– Staruszce trochę miesza się w głowie i... od dawna jest bardzo nerwowa. A szczerze mówiąc, potrzebujemy trochę pieniędzy – wyrzucił z siebie Dionisio, wskazując palcem książki. – Wie pan, jak to jest, z emerytury nie da się...
Conde przytaknął; wodząc wzrokiem w ślad za palcem mężczyzny, przyglądał się regałom wypełnionym książkami, utwierdzając się w przekonaniu, że przeczucie i tym razem go nie zawiodło, a on sam stoi wobec czegoś absolutnie nadzwyczajnego, co powoduje kłucie pod lewym sutkiem i spotnienie dłoni, i zastanawia się, skąd u niego ta popędliwość. Skoro już wiedział, że otaczają go bardzo cenne książki, to co tak uparcie nie dawało mu spokoju? Czy powodem było domniemane istnienie jakiejś nazbyt nieoczekiwanej książki? Czy gdzieś tam jest nieprawdopodobny wolumin, o którym marzy każdy bibliofil? To możliwe, to pewne, mówił sobie, i jeżeli taka jest przyczyna jego stanu ducha, jedynym rozwiązaniem będzie przejrzenie od góry do dołu wszystkich półek.
– Proszę wybaczyć moją ciekawość, ale... Od jak dawna ta biblioteka stoi nienaruszona? – zapytał.
– Od jakichś czterdziestu, czterdziestu trzech lat – odpowiedziała kobieta, a Conde pokiwał głową niedowierzająco.
– Przez tyle lat nie trafiła tu ani nie wyszła stąd żadna książka?
– Ani jedna – wtrącił się Dionisio, przekonany zapewne, że to stwierdzenie potwierdza wartość zbiorów. – Mama tylko prosiła, żebyśmy odkurzali bibliotekę raz w miesiącu i to wyłącznie miotełką z piór, o tak, od góry...
– Będę z państwem szczery. – Conde wolał ich przestrzec, świadomy, że sprzeniewierza się najświętszym zasadom swojej profesji. – Przeczucie mi mówi, a raczej jestem pewien, że są tu woluminy o dużej wartości, niektóre tak cenne, że nie mogą albo nie powinny być sprzedane... Zaraz wyjaśnię: chodzi mi o książki, zwłaszcza kubańskie, które nie powinny opuścić Wyspy, a tu niemal nikt nie zapłaci państwu tyle, ile naprawdę są warte. Tym bardziej Biblioteka Narodowa. To, co powiem, kłóci się z moim interesem, ale uważam, że byłoby przestępstwem sprzedanie ich jakiemuś cudzoziemcowi, który wywiezie je z kraju... a mówię o przestępstwie, bo byłoby to nie tylko niewybaczalne, ale wręcz zbrodnicze, aczkolwiek teraz to już nieistotne. Jeżeli dojdziemy do porozumienia, to dotyczyć ono będzie książek dających się sprzedać, a jeśli państwo potem zdecydują się na sprzedaż najbardziej wartościowych woluminów, to już bez mojego udziału...
Dionisio wlepił wzrok w Condego.
– Proszę przypomnieć swoje nazwisko...
– Mario Conde.
– Mario Conde – wolno sylabizował nazwisko, jakby z jego brzmienia czerpał jakąś godność, która w tym momencie była mu niezbędna. – Moja siostra i ja wypruwaliśmy sobie flaki dla tego kraju. Ja ryzykowałem życie i tu, i nawet w Angoli. Chociaż zdychałbym z głodu, niczego podobnego, o czym pan mówi, nigdy bym nie zrobił, ani za tysiąc, ani za dziesięć tysięcy pesos – tu odwrócił się w stronę siostry, szukając w niej ostatniego schronienia dla swej dumy. – Prawda, Amalio?
– Oczywiście, Dionisio – zapewniła.
– Widzę, że się rozumiemy – przyznał Conde, wzruszony naiwnością epickiego Dionisia, który kalkulował w pesos, gdy on robił to samo, ale w dolarach. – Zróbmy tak. Wybiorę dwadzieścia albo trzydzieści książek, które dobrze się sprzedadzą, chociaż nie są szczególnie cenne. Odłożę je i jutro wrócę z pieniędzmi. Potem przejrzę dokładnie bibliotekę, żeby powiedzieć państwu, jakie książki mnie interesują, jakie nie zainteresują żadnego kupca i także jakie nie są na sprzedaż, a ściślej, w żadnym wypadku nie powinny być spieniężone. Zgoda? Najpierw jednak chciałbym usłyszeć całą historię, jeśli nie macie państwo nic przeciwko temu... Przepraszam, że nalegam, ale skoro w tej bibliotece są tomy, które przed chwilą obejrzałem, i pozostaje ona nietknięta od czterdziestu trzech lat...
Dionisio Ferrero zerknął na siostrę, a kobieta o bezbarwnej skórze wytrzymała jego spojrzenie, wciąż gryząc palce. Potem odwróciła głowę w kierunku Condego.
– Jaką historię? Biblioteki czy powodów, dla których chcemy ją teraz sprzedać?
– A to nie jest historia mająca ten sam początek i koniec?
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------