We mgle wrześniowej - ebook
We mgle wrześniowej - ebook
We mgle wrześniowej jest relacją przede wszystkim z wydarzeń września 1939 roku widzianych oczami młodego podchorążego. Konfrontacja wcześniejszych doświadczeń wojskowych - manewrów, gier taktycznych - z prawdziwą wojną okazuje się bolesna, ale autor potrafi też dostrzec komiczność niektórych sytuacji. Przeżycia wojenne Zielińskiego układają się w historię jego pokolenia.
"Klęska jest patetyczna. (...) Ale młode pokolenie inteligencji jest przygotowane nie tylko do patosu. Jest przygotowane również do drwiny. Ma już poza sobą doświadczenie Ferdydurke Gombrowicza, ma już poza sobą satyrę Gałczyńskiego. Młody bohater, narodzony we wrześniu, będzie miał więc nie tylko wcielenie tragiczne; będzie miał także wcielenie groteskowe. Im dalej od września, tym groteska będzie brała górę. Im dalej od września, patetyczną historię klęski zastąpi ów kompleks bohatera wydrwionego. Takim będzie bohater Dygata, który w miniaturowej Europie, skoncentrowanej w małym obozie nad Jeziorem Bodeńskim, musi przed całym światem świecić oczyma za tę przegraną Polskę. Takim będzie bohater Stanisława Zielińskiego. Kompleks września jest punktem wyjścia dla twórczości Zielińskiego".
Andrzej Kijowski, Arcydzieło nieznane
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7506-620-3 |
Rozmiar pliku: | 633 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozwidniło się i gwizdki oficerów zaczęły budzić śpiących w kartofl isku piechurów odwodowej kompanii. Spomiędzy bruzd podnosiły się skulone postacie, chrobotał zarzucany na plecy rynsztunek, a do mnie przygalopował goniec od kapitana. Dowódca baterii pisał:
Obrona „czerwonych” załamała się. Wydłużamy wysiłek i przechodzimy do pościgu. Pilnuj łączności, bo linia będzie długa. Ruszamy ze świtem. Uwaga prywatna: wiem od rozjemcy, że „czerwoni” otrzymali posiłki — kawalerię i pluton „teków”. Te ostatnie niegroźne, motory posłyszysz z daleka. Gorsza sprawa z kapralem, który pozoruje ciężkie czołgi strony przeciwnej. Wysłano go podobno na rowerze, może więc was zajechać niespodziewanie i wtedy dopiero zaczną się grube nieprzyjemności. Dowiedziałem się, że jest ryży i piegowaty. Przypomnij sobie Dośkę z kasyna, to i kaprala poznasz łatwo. Samolotów nie bój się, jest tylko jeden i to po naszej stronie.
Zawołałem podchorążego.
— Bierz no, Józiu, patrol telefoniczny, ostrogą po koniu i zapychajcie do wodza. Nie rozwijaj linii dłuższej niż dwieście metrów, kabel jest stary i ma prawo się rwać. Na pewno znajdziesz jakieś buraki czy kartofl e niedaleko od punktu obserwacyjnego. Tam kucajcie i jak rozjemca będzie chciał sprawdzić łączność ze stanowiskiem baterii, to gadaj śmiało: „Tu Kamczatka!” Żeby słyszał, że linia gra! Kamczatka to nasz kryptonim. Kapitanowi trzeba pomóc, on z tego żyje! W koniczynę czy inną seradelę nie leźcie, bo będzie meldunek. Ryżego cyklistę ja już sam przypilnuję, niech stary będzie spokojny. W razie czego — posyłaj gońca, pewniejsza to droga niż radio, którego zresztą używać nie wolno, bo nepel nie śpi i możliwość podsłuchu istnieje.
Józio krzyknął na kaprala, kapral ryknął:
— Patrol konna do koni! — i pojechali potrząsając w takt kłusa tyczką z rososzką.
W parę minut później ruszyła i bateria. Od lasu kierowaliśmy się ku wsi, którą widać było dokładnie na tle jasnego pasma podnoszącego się na wschodzie. Piechota odsadziła się od nas i bocznym traktem pomaszerowała w lewo, omijając zabudowania.
Przy pierwszych chatach słońce wytoczyło się na niebo i świt zamienił się w poranek. Wtedy nagle od strony ściernisk rozgrodzonych szeregiem przykucniętych wierzb pojawili się jeźdźcy.
— Kawaleria z prawej! — krzyknąłem, bo już i rozjemca wysunął się zza chałupy i kosym okiem spoglądał, jak sobie z ułanami radzić będziemy.
Kanonierzy spisali się na dziesiątkę! Przodki odskoczyły ze dwadzieścia metrów w bok i stanęły. Przy działach obsługi zwijały się jak na pokazie przed generałem! Komenda goniła komendę!
— Szrapnel! Odbitkowo!
Już celowniczowie krzyknęli: — Gotowe! — Szczęknęły jednocześnie zamki, zanim działonowi zawołali: — Sto metrów bliżej! — Już z opłotków wyrwały się dzieci i za babami pognały w pole. Ale huku nie było. Nawet ślepaków nie mieliśmy w jaszczach.
— Panie rotmistrzu! — wrzasnąłem do rozjemcy z białą opaską na furażerce. — Zatrzymaj pan szarżę! Dwadzieścia szrapneli oddałem!
Rotmistrz w śmiech, bateria strzela coraz szybciej, ułani walą jak na krajowym filmie.
Zostało jeszcze sto metrów. Widzę, że kanonierzy nie na działa, ale już na koły w płotach oglądają się i zaraz zacznie się haratanina. Wtedy przed strzelające armaty wyskoczył Sienkiewicz, bombardier z trzeciego działonu. Przyklęknął i jak nie gruchnie z rakietnicy — zieloną z gwiazdami — prosto pod kopyta lecącej od czoła jazdy! I drugi raz — czerwoną! I jeszcze białą z zygzakiem!
Patrzę: już tylko parę koni bryka na ściernisku, zadami bijąc w niebo. Ułani w pojedynkę zmykają za wierzby i tam dopiero chwytają spłoszone wierzchowce. Rotmistrz pozieleniał jak rakieta Sienkiewicza.
— Na wojnie nie będzie pan straszył koni rakietami! Ja to zamelduję! — pogroził mi pięścią i zaczął szybko pisać w bloku meldunkowym. Bateria została uratowana. Podałem jeszcze kilka komend, szybko i głośno, i podszedłem do rozjemcy.
— Panie rotmistrzu, nacierający szwadron rozproszony całkowicie albo zniszczony. Oto wykaz pocisków, któreśmy oddali — bez pudła oczywiście.
Wrzawa potyczki i rakiety zwabiły pluton naszej piechoty. Strzelcy ubezpieczyli baterię od strony wierzb i od razu wdali się w żwawą pukaninę z kawalerzystami, których zapisałem w notesie jako „wyeliminowanych z gry”. Nic o tym nie wiedząc strzelali ze ślepaków, odesławszy koniowodnych na tyły.
Sienkiewiczowi dałem dziesięć „wiarusów”:
— Czekaj, bracie, wojny. Za taki czyn — krzyż albo i urlop!
W dobrych humorach przejechaliśmy przez wieś i za chatami zajęliśmy stanowisko ogniowe w małym zagajniku. Rozjemca nie odchodził na krok. Usiadłem pod brzózką, działa skierowane na dozór, czekamy niby komendy od kapitana. Przy mnie aparat i telefonista. Rotmistrz, udając żart, zdejmuje słuchawkę i pyta:
— Linia działa? Macie łączność z punktem obserwacyjnym?
— Tu Kleofas! Tu Kleofas! — posłyszał w odpowiedzi.
Spojrzałem niespokojnie na pole, przed lufy. Głowy telefonistów wystają z buraków jak grzyby z trawy.
— A ci tam, co za jedni? — zapytał rozjemca.
— Za własną potrzebą, panie rotmistrzu.
— Przed lufami?
— Ano tak. Byle z wiatrem.
— Nieładnie pan postąpił. Sukces sukcesem, ale „Krakusów” zraził pan do wojny na długo. To taka obrona narodowa na koniach. Ba, gdyby tam moi ułani byli! Długo byście łatali tyłki za te rakiety! Znów będzie skwar, co?
Rotmistrz przysiadł się bliżej i niepewnie zabębnił palcami w puszkę maski przeciwgazowej. Wreszcie westchnął i otworzył wieko. W środku — jabłko, kawał solonej słoniny i smukła szyjka ćwiartki spirytusu.
— Che, che, zapalnik natychmiastowy R. Y. G.! — powiedziałem życzliwie i ze swej puszki dołożyłem do śniadania pomidory i pół słonecznika.
Pogodziliśmy się, a o krzywdzie „Krakusów” już nie mówiliśmy więcej.
Staliśmy tak w zagajniku, drzemiąc, gryząc pestki i łykając spirytus, gdy przybiegł zdyszany Sienkiewicz.
— Panie rotmistrzu! Z prośbą o zwrócenie się do pana porucznika!
— Co ty, bracie? Spodnie w garści? Czerwonka?
— Tam, tam, panie poruczniku! — bombardier pociągnął mnie w stronę stogów siana.
Za pierwszym nic, za drugim — zmięta gazeta...!
— To ty mi to pokazujesz?! — ryknąłem.
— Tam, tam!
Stanąłem jak wryty! Przy trzecim stogu rower oparty o siano, koło roweru śpi żołnierz... Kapral! Ryży kapral!!! Obok tablica z napisem: CZOŁG STRONY CZERWONEJ.
Pognaliśmy do dział.
— Sienkiewicz! Trzech z twego działonu, bagnet na broń i po ryżego! Biegiem!
— Czwarte działo przetoczyć w lewo! Kierunek strzału trzeci stóg od wsi! Granat pancerny!
Rotmistrz otworzył oczy.
— Co, gdzie, jak?
— Pan się zdrzemnął, a mnie czołgi zachodzą od pola!
Ledwo ryży zerwał się na widok Sienkiewicza z patrolem, już kanonierzy przy działach wrzasnęli chórem:
— Wystrzał! Czołg zabity!!
Od razu po wzięciu do niewoli zagonu pancernego nieprzyjaciela posłałem meldunek z podpisem rozjemcy do kapitana. W godzinę później pomaszerowaliśmy dalej, wietrząc niedaleki koniec ćwiczeń. Rzeczywiście, zanim dotarliśmy do następnej wsi, wyskoczyli na drogę trębacze i zagrali: „Odtrąbiono! Spocznij!”
Kapitan uściskał mnie serdecznie i opowiedział, co działo się w pierwszej linii. „Czerwoni” próbowali ratować się przeciwuderzeniem tankietek, ale nie rozpoznali terenu i „teki” utknęły na rozmokłej łące. Przerwano walkę i pożyczonymi od „daku” zaprzęgami powyciągano czołgi z błota na drogę. Obie strony śmiały się do łez z pancerniaków! Potem nasza piechota natarła tak ostro, że zapędziła się do kwatery sztabu nepla. Sztabowcy uchronili się przed niewolą, wyskakując przez okno do koni, które na wszelki wypadek trzymali luzacy w sadzie.
Przed miasteczkiem, pod które zapuściliśmy się w pościgu za nieprzyjacielem, kazano wojsku zejść z drogi na łąki, czyścić buty i końskie zady. Z głębokich tyłów nadjechały wreszcie kuchnie i wozy z nowymi mundurami.
— Po zwycięskiej wojnie — gulasz i kawa! — dowcipkowali kucharze ocierając czerwone, tłuste pyski.
Stopniowi gonili ludzi, by prędzej ćpali gorący gulasz i bez zwłoki naciągali nowe lniane drelichy. W miasteczku czekał na nas generał. Posłano tam zaraz pionierów, by ustawili bramę z napisem „Witajcie”, oraz gońca na posterunek policji, aby dzieci szkolne zebrały się z kwiatami na rynku.
Skryta w kurzu orkiestra rąbnęła dziarskiego marsza. Ruszyła piechota, kompania za kompanią, ułani z pionierami, wreszcie artyleria.
— Bum-bum-bum — walił bez przerwy wielki bęben, jakby beczkę ktoś toczył po bruku: — Bum-bum-bum! Lewa! Lewa!
Z szosy weszliśmy na rynek. Kapitan dał znak ręką: „Stój!” — stanęliśmy. Orkiestra przestała grać, piechota przez podwórka odchodzi na pola, ułani wykręcają, nam też zawracać każą! Na trybunie generał, wysoki i siwy, miota się i klnie. Wzdłuż rynsztoka biegnie policjant z podpinką na spoconej twarzy i pałką w łapie. Adiutanci krzyczą:
— Flagi! Flagi!
Rzeczywiście!
Zaprzeczyć nie można: wiszą odwrotnie!
— Dawaj nazad! — Jezdni naciskają konie łydkami, szturchają ostrogami, poklepują podręczne batami. — Zawracamy.
W mieście „ludność” przewiesza fl agi. Aby białe było, gdzie białe być powinno, czerwone, gdzie czerwone...
Na łąkach oczyściliśmy raz jeszcze buty, uprząż i konie. Przetarto szare od kurzu lufy. Znów zagrzmiał bęben. W takt tego samego marsza weszliśmy ponownie do miasteczka.
Przedefilowaliśmy przed chudym nauczycielem i gromadką dzieci krzyczących piskliwie:
— Niech żyje!
Przed generałem i orkiestrą, która grała tak dobrze, że konie przysiadały na zadach, przed sprzedawczyniami wymyślnie poskręcanych „bajgiełe” i przed spokojnymi kupcami, którzy patrząc na przechodzące wojsko mówili:
— Taka armata kosztuje... Jest na co patrzeć. Najlepsze suwalskie kozaki jadą...
Za miasteczkiem, gdy wojsko oddawało „mobowe” mundury z powrotem na wozy, zebrał nas, oficerów, na odprawę generał.
— Manewry się udały! Wielodniowe ćwiczenia wykazały, że broń pancerna nie ma czego szukać na naszym terenie. Natomiast na odcinku tajemnicy wojskowej dopuszczono się karygodnego niedbalstwa! Słyszeliście, jak w tłumie wołano: Suwalskie kozaki? Aa?
Ze skruchą opuściliśmy pełne winy głowy.
1949 r.Dostępny fragment
Przybyłem na miejsce w czwartek przed południem. Koszary były już puste. Bramy pilnował policjant. Wokół budynków leżały kupy śmieci, papierów i słomy. W gmachu dowództwa tylko jeden pokój przypominał o dawnym wojskowym porządku. „Oficer mob.” szybko wyprawił mnie w dalszą drogę, doradzając skorzystać z odjeżdżających właśnie taborowych wozów. Pułk formował się poza miastem.
Podróż dobrze dała mi się we znaki: dzień był skwarny, szosa wyboista, woźnica rozmowny jak pień. Na domiar złego zaraz za miastem konie przeszły w kłus. Roztrzęsły się i rozbrzęczały wozy... Kurz otulił kolumnę wiozącą ekwipunek dla kwaterujących po wioskach oddziałów. Próbowałem zagadywać żołnierza, lecz woźnica zbywał pytania wojskowym „tak jest” albo cywilnym spod serca westchnieniem. Gadając mało, to stępem, to kłusem, jechaliśmy ku lasom widocznym w oddali. Wysadzana drzewami szosa łagodną falą biegła przez wzniesienia. Potem kolumna skręciła na trakt i ucichł turkot. Wkrótce ukazały się chaty rozrzucone szeroko w cieniu starodrzewu. Po kwadransie byliśmy już we wsi. Lanca z zielono-czarnym proporczykiem znaczyła kwaterę dowództwa. Zsiadłem z wozu, tabor potoczył się dalej.
Dowódcę baterii zastałem w obszernej izbie, pełnej tytoniowego dymu, zapachu piwa i ostrej woni, jaką wydziela przepocone sukno. Gdy wszedłem, kapitan podpisywał papiery. Przy tym samym stole ogniomistrz-szef ślęczał nad kancelaryjną księgą. Zachodzące słońce kładło jaskrawe smugi na twarzach i sprzętach.
— A — powiedział kapitan odkładając pióro — nareszcie jesteś. Siadaj. Nie ma krzesła? To stój. Szef musi pisać, miejsca nie ustąpi. O, tam na skrzyni siadaj, tylko nie popuszczaj, bo w niej tajne akta. Albo zaczekaj... Mnie szlag lada chwila trafi , będzie zydel wolny. My tu już od rana. Alarm był czwarta trzydzieści.
— Wyjechałem z Warszawy pierwszym pociągiem, ale zanim tutaj dowlokłem się wozem... — zacząłem dotknięty wymówką.
Kapitan nie słuchał. Dłonią trzasnął w papiery i krzyknął:
— Widziałeś kiedy coś takiego w życiu? Papier na papierze! Papierowe góry! Czy ja urzędnik, a szef gryzipiórko? Diabeł opętał cywilów... Tobie pewno też wojna w głowie? A ja wojować nie mam chęci! No, ale gadaj mi szybko, co w Warszawie? Mówią, będzie?
Kapitan wstał, podszedł blisko i zniżonym głosem powtórzył pytanie. Usłyszawszy odpowiedź zmarkotniał i do spodni sięgnął po papierośnicę. Otworzył — pusta, więc na mnie spojrzał wymownie. Szef także przybliżył się z ręką. Podałem papierosy, kapitan zapaliwszy przeszedł się po izbie.
— Mówią, mówią... — mruczał — a ja wam mówię, że tak bę dzie, jak już było w marcu. Staniemy nad granicą, może wystrzelimy raz albo dwa razy i spokojnie wrócimy do siebie. Pamiętasz Wielkanoc w Suwałkach? Jakeśmy salwę dali dywizjonem, Niemiaszkom statki pospadały z półek. Ty gazety czytasz? Bo ja mało, czasu zawsze brak. Służba to nie zabawa w biuro... Ale przypominam sobie, co pisali jeszcze nie tak dawno... Hitler nie Prusak i prawie katolik, więc papież go lubi. Goering za polskim przepada bigosem i nieraz z naszymi popił za pan brat. Jedno mnie martwi: Hitler nie oficer. Niby kombatant, lecz właściwie cywil. A cywile, nie gniewaj się, każdy wie, że durnie.
— Panu kapitanowi lekko się mówi, że tej, za przeproszeniem, wojny w ogóle nie będzie — wtrącił szef. — A ja powiem tyle, że jak jej nie będzie, to my do końca życia nie wyciupciamy się z biedy. Za wszystko przyjdzie płacić.
— Co takiego? — kapitan wykręcił się na pięcie. — Płacić? A za co? Oj, szefie, szefie, piwko fermentuje w głowie!
— Za portki, panie kapitanie, za derki, panie kapitanie, za pasy i inne klamoty, panie kapitanie, jakie wydajemy ludziom. Już butów doliczyć się nie mogę, choć piszę, zapisuję i liczby u mnie w rubrykach stoją porządnie, jak konie w bateryjnej stajni.
Kapitan spojrzał chmurnie.
— Z butami, szefie, radzę ostrożnie... — Ogniomistrz chrząknął i nos wetknął w księgę.
— Płacić! No, tego tylko brakowało! — Kapitan zaklął i stanął przy oknie. Zaciągnął się dymem, milczał. Potem spytał o piwo, ale nie było już ani butelki.
Poza chatą ruch trwał nieustanny. Skrzypiały wozy obładowane skarbowym dobytkiem, człapały konie, nawoływali się ludzie, stukotały kołowrotki przy studniach. Nagle w pobliskim obejściu odezwały się podniesione głosy. Kanonierzy soczystym okładali się słowem.
— Szefie, a tam co takiego?
— Jezdni, panie kapitanie, łają się przy studni. Każdy swoją parę chce napoić pierwszy. Wody mało, wybrali nam kwatery jak dla piechoty.
— Susza, spiek, kto mógł się spodziewać — kapitan nadstawił ucha. Od szosy jechał motocykl w stronę wioski. — Słyszycie motor? Pewnie ktoś z dywizji?
Ledwo szef zapiął kołnierz, przeleciał mimo chaty granatowy motocykl z policją. Kapitan machnął ręką, mruknął:
— Kij im w plecy — i zwrócił się do nas. Rozkazał: — Szefie, do roboty.
Ogniomistrz zaraz wydobył odpowiedni papier i punkt po punkcie przeczytał, co mi się od wojska należy na wojnę.
— Szabla, ale panu podchorążemu przypadło siodło „meksykańskie”, więc szabli przytroczyć się nie da, bo od lat nie ma czapraków do tych siodeł.
— A cóż, on kozak albo ułan? Obejdzie się bez szabli! — dowcipkował kapitan.
Szef czytał dalej:
— W rubryce „Wyposażenie dowódcy plutonu” instrukcja wymienia pistolet vis i skórzany sznur. Ale pistoletów tak samo jak czapraków — nie ma.
— Ha, trudno. Nie ma, to nie ma! — roześmiał się kapitan. — Nawet lepiej, mógłbyś zgubić i płaciłbyś. Szef za buty, a ty za pistolet.
— Instrukcja pisze dalej, że zamiast pistoletu należy wydać z magazynu bagnet. Bagnety są.
— Szefie, dam w mordę!
Szef zerwał się, stuknął ostrogami i zameldował posłusznie, że nic nie winien, bo czyta to, co w papierach stoi. Zajrzałem do instrukcji: w rubryce był vis, w odsyłaczu bagnet.
— Kawaleria zabrała polskie siodła. „Krakusom” oddano visy. Bateria otrzymała tylko dwa pistolety i jedenaście naboi — tłumaczył wyprężony szef.
— Szlag, krwawy szlag może człowieka trafić i na pewno trafi ! Bagnet! Bagnet! — przedrzeźniał kapitan. Nagle spoważniał. — Ty mi z bagnetem nie pokazuj się na oczy. Ja was, cywilów, dobrze znam. Wam żarty w głowie! A ja wojska ośmieszać nie pozwolę. Do pośmiewiska nie dopuszczę! Zapomnij o bagnecie, bo zgnoję, zabiję, opinię zapaskudzę... Uważaj, mnie teraz dużo wolno. No, idź już. Do szkoły na drugi koniec wsi. Przypilnuj wydawania masek. Cóż naszym chamom zagraniczny smród? Im gaz nie straszny. Jest jednak rozkaz, żeby maska przylegała do pyska, więc niech dopasowują dobrze. Idź!
— Tak jest, panie kapitanie — stuknąłem ostrogami, zasalutowałem. Szef na odchodnym zawołał:
— Mapników i torb oficerskich też nie ma! Dostanie pan podchorąży lornetkę i maskę p-gaz!
Poszedłem, gdzie kazano. Przed murowanym budynkiem tłoczyli się ludzie w cywilnych ubraniach. Któryś krzyknął: — Przejście! — Rozstąpili się, ucichli, wszedłem do środka.
Pod czarną tablicą rezerwiści przymierzali maski. Kapral krzyknął: — Baczność! — i chciał meldować, lecz dałem znak, żeby robił swoje. Słońce zsunęło się już za las, zmierzch był o krok, ludzie wciąż przybywali. Zanosiło się na robotę do nocy.
Wkrótce wpadł mi w oko krępy mężczyzna w zaszmelco wanym ubraniu. Zanim wziął maskę, starannie wycierał dłonie kawałkiem gazety. Pochwyciwszy moje spojrzenie, odezwał się półgłosem:
— Smar, jak to u kowala...
— Prosto od roboty? — zapytałem.
— Ci, co do domu wstąpili, nie przyjdą przed nocą. Baby lamentują mocno. Nie chcą puszczać. Może myślą, że wojnę potrafią odgonić? Co tam babskie krzyki... — mówił rezerwista „z tutejsza” zaciągając śpiewnie.
Kapralowi mało krew nie trysła z twarzy.
— Jakże tak! Rozkraczył się niby krowa, papier gniecie a gniecie i do szarży gada! Stańcie jak człowiek! Nic wojska jeszcze nie czują, bieda z takim narodem.
Uciszywszy kaprala, spytałem kowala, z jakich jest stron.
— Z Trapsz, melduję posłusznie.
— Byłem kiedyś w Trapszach i nawet kuźnię przypominam sobie. Dęby koło niej rosną, co? Właśnie... Ładne te wasze Trapsze — uśmiechnąłem się do wspomnień. — Co tam teraz słychać?
— O wojnie mówią... — kowal zaciął się, jakby mu nagle zabrakło słów. Potem dodał: — Ja, panie podchorąży, do zwiadu baterii mam przydział.
— A, to razem wojnę odbywać będziemy — wtrącił któryś z przysłuchujących się.
Nagle umilkły szepty. Ludzie poruszyli się w oczekiwaniu komendy. W drzwiach stał kapitan. Wysłuchał meldunku, popatrzył po twarzach i skinął, żebym szedł za nim na dwór. Tam wybuchnął.
— Ty mi tu nie politykuj! I głowy nie kołuj! Przyszli, bo przyjść musieli. Będzie wojna, będą wojowali. A czy chcą czy nie chcą, nikt pytać nie myśli. Od tego policja, żandarmi i polowe sądy. Wojna, wojna... A skąd ty wiesz, że będzie? Mobilizacji jeszcze nie ogłoszono. Dopiero imienne wezwania poszły w ruch. Kto przyszłości ciekaw, wolna droga, do wróżki niech idzie. A tu mędrkować nie pozwolę. Rozkaz — święta rzecz! Pamiętaj, rozkazów słuchać, bo wojnę, tfu, jej mać, prowadzą dowódcy, nie szeregowi. Co ty tam o wojnie wiesz! Ja wojnę znam. A ty? Więc milcz!
Wtem cichuteńko zabrzęczał samolot. Kapitan schwycił mnie za ramię.
— Słyszysz? A to co za jeden? Minęła chwila, zanim w ciemniejącym niebie znalazłem wolno sunące światełka. Z południowego zachodu leciał w stronę garnizonu łącznikowy samolocik. Nad miastem błysnął refl ektor, pokołysał się i zgasł. Kapitan rozluźnił palce, opuścił rękę.
— Nasz... Pewnie znów przywiózł tajne rozkazy. Może odwołanie pogotowia? Może jutro wrócimy do koszar? Chciałbym następną noc przespać we własnym łóżku... Chodź, zostało trochę wódy, napijesz się. Ach, te maski, prawda... Idź...
Poszedł klnąc księżyc, że syn sobaczy nie oświetla drogi.
Koło północy opustoszała szkoła. Rezerwiści pobrali maski i teraz, przy świetle lamp stajennych, fasowali mundury, bieliznę, koce, buty, karabiny...
— Skończone, panie podchorąży — powiedział kapral zamykając szkołę na wojskową kłódkę. — Już nam gaz nie straszny. Każdy ma nową maskę w porządnej torbie z impregnowanego płótna. Wczoraj jeszcze tajemnica święta, a dziś byle cywil może się w tajemnicę wojskową ustroić, bo wojna. Jedno słowo i cały porządek staje dęba. Armat u nas po staremu cztery, ale ludzi! ale koni! Przeszło trzy razy więcej. Kowal do zwiadu ma przydział, kucharz z cywila będzie owies woził, stolarz ugotuje nam gulasz... Mocne słowo ta wojna. Człowiek po szkole, ale jak pomyśli, to poty biją gorzej niż przed panem generałem. Głowa boli, zrozumieć nie sposób... O, znowu konie prowadzą z komisji. Trzeba panu podchorążemu coś wybrać pod siodło, bo do rana dostoją tylko liche szkapy. Na wojnę każdy chce dobrego konia. Może by tak siwka? Mam ja siwka oficerskiej miary... Po co mnie, kapralowi, oficerski koń? A panu podchorążemu byłby on w sam raz. Maść ładna, w orkiestrze szwoleżerów mógłby chodzić...
— Ani siwka, ani takiego, co rży, jak się od reszty koni odjeżdża. I żeby nie kładł się w brodzie! Rok temu miałem na manewrach „Popa”, mało życia nie przekląłem, co bród, to kąpiel!
— O, toż ten „Pop” teraz u mnie... — wyrwało się kapralowi. — Znaczy innego konia panu podchorążemu wyszukam. Konia jak się patrzy! — obiecywał bardziej powściągliwym tonem.
Poszliśmy do szopy, gdzie mundurowano ludzi.