- W empik go
We władzy szejka - ebook
We władzy szejka - ebook
Polski konsul Tomek trafia do pogrążonego w chaosie muzułmańskiego Jemenu, gdzie szerzy się rebelia, a Al-Kaida znajduje bezpieczną przystań. Ma z ogarniętego wojenną pożogą terenu ewakuować polsko-jemeńskie rodziny, ale przy okazji wplątuje się w niebezpieczne wydarzenia z udziałem radykalnych islamistów i pięknych, lecz perfidnych kobiet. „We władzy szejka” to miłosna epopeja, która zaczyna się w okresie istnienia brytyjskiego Protektoratu Adenu, a kończy w czasie krwawych walk z Al-Kaidą Półwyspu Arabskiego i buntownikami ruchu Huti. Tym razem nieprzewidziane komplikacje zaważą na związku Ślązaczki Zosi i Jemeńczyka Samira. A kim okaże się tytułowy szejk? Bogaczem czy plemiennym przywódcą? Powieść „We władzy szejka” jest oparta na osobistych przeżyciach autora. To druga część serii „Kulisy zakazanych związków” (pierwsza nosiła tytuł „Islamskie fatum”). Autor ukazuje życie w krajach muzułmańskich oczami polskiego konsula.
Igor Kaczmarczyk to absolwent arabistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim i stosunków międzynarodowych i współczesnej dyplomacji na Uniwersytecie Warszawskim. Pracował jako tłumacz w Libii, a następnie dyplomata w polskich placówkach w Trypolisie, Rijadzie i Dżakarcie – w funkcji konsula RP oraz radcy politycznego i radcy ekonomicznego. Długoletni zastępca szefów placówek. Mieszkał ponad dwadzieścia pięć lat w krajach muzułmańskich, w tym w Libii i Arabii Saudyjskiej, a następnie w Indonezji. W 2018 roku zakończył dyplomatyczną karierę i wrócił do Polski. Jego pasją są podróże, kuchnia bliskowschodnia i zdrowy styl życia. Uwielbia spędzać czas w wąskiej grupie przyjaciół, a jego panaceum na wszelkie problemy jest bieganie, od którego jest uzależniony.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8352-580-8 |
Rozmiar pliku: | 557 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
to skąd ten mrok?
Nikt w sąsiedztwie nie umarł,
więc czemu panuje żałoba?
Jakże potworne są ziemie Jemenu!
Matko! Jeszcze nie umarłem,
więc skąd ta rozpacz?
Oto Jemen, gdzie róże
obracają się w popiół!
Kto tam idzie, nigdy nie wraca.
Ciekawe dlaczego?
Yemen Türküsü1
------------------------------------------------------------------------
1 Yemen Türküsü – turecka pieśń ludowa o oddziale żołnierzy, którzy w okresie Imperium Osmańskiego wyruszyli na podbój Jemenu i wszyscy zginęli. Prezentowana wersja w przekładzie (z języka angielskiego) Igora Kaczmarczyka.PROLOG
Wokół panowała nieprzenikniona ciemność. Zosia czuła się, jakby żywcem została pochowana w grobowcu. Pomimo starań nie mogła wyłowić w tej czerni najmniejszego zarysu otaczających ją sprzętów, a bateria w telefonie, którym sobie przyświecała, padła. Przerwy w dostawie prądu, zwłaszcza nocą, stały się codziennością w jemeńskiej wiosce, oddalonej ponad sto kilometrów od stolicy, Sany. Zresztą dla niej było to bez różnicy – zdążyła poznać swój karcer jak własną kieszeń i nawet w takich ciemnościach mogła się po nim poruszać.
Leżała na śmierdzącym pleśnią materacu, który Ismail rzucił na zardzewiałe sprężynowe łóżko, zapewne pamiętające jeszcze czasy kolonialne. W dłoniach czuła mrowienie, a puls rozsadzał jej skronie. Zwinęła się w kłębek i naciągnęła czarną abaję2 na głowę. Wcale nie poczuła się bezpieczniej. Jak to możliwe, że pozbawiono ją wolności? – zastanawiała się, ale nie umiała znaleźć racjonalnej odpowiedzi. Kierując się młodzieńczym impulsem, przyjechała tutaj na własne życzenie. Lecz co dawało szejkowi3 prawo, żeby ją przetrzymywać wbrew jej woli?
Wtem frustracja zamieniła się we wściekłość. Skoczyła na równe nogi, a zgrzyt zużytych sprężyn łóżka rozproszył ciszę. Zrobiła kilka niepewnych kroków, ostrożnie macając w ciemnościach rękami. Poczuła twardą krawędź stołu. Zaraz obok stała siermiężna szafa, co wyczuła, muskając palcami sterczące drzazgi w popękanej politurze. Wreszcie, omal nie wywracając wiadra z jej ekskrementami, dotarła do jedynego w tym pomieszczeniu okna. Zabite z zewnątrz grubymi deskami, nie przepuszczało ani odrobiny światła nawet w najbardziej słoneczny dzień, a co dopiero w nocy. Droga powrotna na śmierdzące legowisko zajęła Zosi zaledwie chwilkę. Jej domowe więzienie było niewielkim pokoikiem. Parę kroków i już była przy przeciwległej ścianie. Kilka ruchów i znalazła się przy masywnych drewnianych drzwiach, stojących na drodze do wolności. Miotała się jak dzikie zwierzę w klatce, to dochodziła do ściany z zabitym oknem, to z powrotem przysiadała na brzegu łóżka. Potem drzwi i okno. Od ściany do ściany. Trasę opanowała perfekcyjnie, lecz w ciemnościach traciła poczucie czasu. Nie wiedziała, jak długo trwa jej szamotanina. Jedno tylko było pewne: nigdy do tej pory w tym domu nie było tak cicho. Nie potrafiła wyłowić żadnego odgłosu zdradzającego obecność mieszkańców. Gdzie się wszyscy podziali? – zastanawiała się. Czyżby tak mocno spali? W przypływie złości znów doskoczyła do drzwi i z całej siły zaczęła w nie łomotać.
– Wypuśćcie mnie! Natychmiast! – krzyczała ile tchu w piersiach. – Nie macie prawa mnie więzić! Zgnijecie w więzieniu! Już polski konsul o to się postara!
Na chwilę zamilkła, by nabrać sił i wytrzeć pot spływający po twarzy.
– Dzieci! – zawyła rozpaczliwie i bezradnie rzuciła się na kamienną podłogę.
Odpowiedziała jej tylko głucha cisza. Nagle wydało jej się, że słyszy ciche bzyczenie. Na początku myślała, że to złudzenie, potem, że jakiś zbłąkany owad, lecz dźwięk stawał się coraz donośniejszy. Rozlegał się bardzo blisko. Coś buczało dosłownie za ścianą, nad niedalekim tarasem. Wtem pokojem wstrząsnęła potężna eksplozja. Małe okienko zostało wyrwane ze ściany razem z ramą. Dzięki temu do wnętrza wraz z gęstymi kłębami czarnego dymu, dobywającego się z płonącego dachu, wdarła się poświata księżycowa. Na Zosię posypały się kawałki pokruszonych cegieł i tynku z sufitu. Na szczęście osuwający się strop utworzył nad nią rodzaj parasola i doznała jedynie niezbyt groźnych obrażeń. Ogłuszający huk wciąż dźwięczał jej w uszach, gdy pełzła na czworakach w stronę wyjścia. Starała się głowę trzymać tuż przy podłodze, by uniknąć duszącego czadu wiszącego w powietrzu. Gwałtowny napływ adrenaliny pozbawił ją czucia. Nie zdawała sobie sprawy z bólu, krwi spływającej po twarzy, która sączyła się z rozciętej skóry na czole. Powoli przemieszczała się przed siebie, a kawałki ostrego gruzu pomieszane z odłamkami szkła bezlitośne wrzynały się jej w dłonie i kolana. Zamiast pieczenia i szczypania odczuwała jedynie pulsowanie. Fale gorąca zalewały jej ciało. Nie dochodziły do niej ani odór moczu z przewróconego kubła, ani smród resztek rozkładającego się jedzenia w glinianym naczyniu. Pragnęła jak najszybciej wydostać się ze swojego więzienia.
Liczyła, że tym razem odzyska wolność. Ostatnio nie udało jej się uciec i szybko wpadła w bezwzględne macki szejka. Wierzyła, że teraz będzie inaczej. Przecież w Sanie czekał na nią ratunek, musi tylko tam dotrzeć…
W końcu wyczuła pod dłońmi masywne drzwi. Nawet nie drgnęły. Wybuch nie naruszył ich konstrukcji i żeliwne zawiasy nadal tkwiły na miejscu. Cała nadzieja prysła. Załkała i zrezygnowana siadła na podłodze, opierając się plecami o ścianę. Podkurczyła nogi i oplotła je ramionami. Brodę położyła na kolanach. Stopniowo wracało do niej czucie i świdrujący ból świeżych ran stawał się nie do zniesienia. Nie mogła opanować drgawek, które wstrząsały całym jej ciałem. Zacisnęła powieki i przed oczami stanęły jej kolorowe obrazy chwil, gdy była szczęśliwa. Nie było jej w zbombardowanej pułapce, duszącej się kłębami dymu, tylko biegła po ukwieconej łące, błyszczącej od porannej rosy. Pamiętała jeszcze krwistą czerwień zachodzącego słońca nad horyzontem i ugwieżdżone niebo ze srebrnym półksiężycem. Cudowne wspomnienia nie trwały zbyt długo, zaczęły blaknąć, bo zakrył je cień znienawidzonego człowieka winnego jej nieszczęścia i udręki. Niechętnie cofnęła się myślą do czasu, kiedy sprawy zaczęły przybierać tragiczny obrót. Nie sądziła, że zostanie uwięziona w tej malowniczej górskiej wiosce. Nawet do głowy by jej nie przyszło, że jej los będzie zależeć od kaprysu jednego człowieka. A wszystko to z powodu jej bezgranicznej miłości do mężczyzny, bez którego nie wyobrażała sobie życia.
– Odsunąć się od drzwi! – Gardłowy krzyk przywrócił ją do rzeczywistości. – Zaraz je wyważymy!
Miała wrażenie, że mocne uderzenia metalowego młota walącego w zawiasy lądują na jej skroni. Zaczęła histerycznie krzyczeć, nie mogąc dłużej tego wytrzymać. Wreszcie zapora oddzielająca ją od zewnętrznego świata runęła z hukiem i do pomieszczenia weszły dwie umundurowane postaci w hełmach i z karabinami gotowymi do strzału. Spodziewała się najgorszego, ale nie mogła się ruszyć. Naraz oślepił ją snop światła latarki.
– To ona! – usłyszała. – Proszę się nie bać. Jest już pani bezpieczna. Zaraz się panią zaopiekujemy – obiecał ktoś o miłym niskim tembrze głosu, a silne męskie dłonie podniosły ją z podłogi.
Wsparła się na ramionach żołnierzy, którzy skierowali się ku schodom. Bezwładnie zwisając między swoimi wybawcami, ledwie powłóczyła nogami, gdy pokonywali kolejne piętra prowadzące w dół. Wkrótce znaleźli się na pierwszej kondygnacji z pomieszczeniami gospodarczymi, ale przede wszystkim obszerną kuchnią. Teraz ziała tam wielka dziura, przez którą można było zobaczyć czarne zachmurzone niebo. Pokonali ostatnie stopnie i wydostali się na podwórko. Rześkie powietrze natychmiast ją otrzeźwiło. Zaczynało już świtać i to, co zobaczyła, napełniło ją zgrozą. Główna ściana domu runęła, tworząc rumowisko brązowych cegieł, odsłaniając wnętrza pokoi, które kiedyś tętniły życiem, a teraz straszyły pustką – nie było w nich żywej duszy. W pobliżu studni Zosia wyłowiła kątem oka leżące ludzkie kształty, które częściowo pokrywał gruz.
– Proszę tam nie patrzeć, to drastyczny widok – zasugerował żołnierz uspokajającym głosem. – Zaraz panią opatrzymy. Coś oprócz głowy jeszcze panią boli? – zapytał, jednocześnie zdecydowanym ruchem owijając jej czoło bandażem. Po chwili wsadził ją już na pakę wojskowego samochodu.
– Pić! Wody… – szepnęła, starając się pokonać ogarniającą ją słabość.
Wypiła parę łyków mineralnej, krztusząc się nią jak dziecko. W otoczeniu mundurowych Zosię przepełniły błogi spokój i zobojętnienie.
– Spadamy! – jak przez mgłę dotarł do niej żołnierski rozkaz. – Ruszać!
Nagle wróciły do niej bolesne wspomnienia. Zdała sobie sprawę ze swojego położenia i przypomniała przyczynę nieszczęścia.
– Panowie! Błagam, przeszukajcie dom! – rzuciła resztką sił. – One muszą gdzieś tu być… – jęknęła, załamując ręce i opadając bez przytomności na metalową pakę.
– Co się dzieje? – zainteresowali się mundurowi. – O co chodzi?
– Niech to licho! Zemdlała – odparł ten, który się nią opiekował. – Mówiła, żebyśmy jeszcze raz przeczesali rumowisko.
– Przecież już to zrobiliśmy i nikogo nie znaleźliśmy. Nie mamy czasu na babskie fanaberie. Trzeba natychmiast się ewakuować. Oddział Ismaila może pojawić się tu lada chwila.
– Zaczekaj! Słyszysz? Cóż to, do diaska?!
W porannej kryształowej ciszy echem niósł się dziecięcy rozpaczliwy szloch. Żołnierze biegiem rzucili się w stronę ruin oświetlonych pierwszymi promieniami brzasku.
------------------------------------------------------------------------
2 Abaja – wierzchnie tradycyjne okrycie w krajach muzułmańskich; szeroki, luźny płaszcz noszony przez kobiety i mężczyzn.
3 Szejk – dosł.: starzec, naczelnik; powszechnie stosowane określenie arabskiego władcy, przywódcy plemienia lub terytorium, a także tytuł honorowy wyższej rangi duchownego muzułmańskiego.ROZDZIAŁ 1
NOWY POCZĄTEK STAREGO
Ostatnimi czasy życie mnie nie rozpieszczało. Bynajmniej nie spadłem na cztery łapy i kiepsko dawałem sobie radę w Polsce. Dręczyła mnie moja beznadziejna sytuacja, zarówno materialna, jak i osobista. Po powrocie z placówki w Trypolisie byłem sam jak palec, a po rozwodzie z Wiolką goły jak święty turecki. Zaoszczędziłem jedynie na zakup w kredycie małego mieszkania na obrzeżach Warszawy na Białołęce, a raty zżerały każdy mój grosz, jaki dostawałem za dorywcze tłumaczenia. Nie miałem stałej pracy i nadal figurowałem na rezerwowej liście kadr Ministerstwa Spraw Zagranicznych jako zewnętrzny specjalista. Czekać na kolejny wyjazd mogłem jak na Godota. Gdyby nie znajomi, to z Polski bym się już nie ruszył. Na szczęście było jeszcze kilku arabistów, którym się powiodło, a ja, chowając honor do kieszeni, pukałem do ich drzwi.
Marek był moim kolegą jeszcze ze studiów orientalistycznych, które ukończyliśmy pod koniec lat osiemdziesiątych. Zawsze był pracowity i wszystkie egzaminy zdawał w zerowych terminach, typowy kujon. Chociaż nie był zbyt miły ani towarzyski i nie tryskał humorem, zbliżyły nas obozy językowe i wspólne zakuwanie, a przede wszystkim pasja i zainteresowanie Orientem. W tamtych latach dyplom arabisty był przepustką w szeroki świat, ale nie każdy miał tatusia z koneksjami, które umożliwiły Markowi błyskotliwą karierę. Już od dwóch lat zajmował stanowisko polskiego ambasadora w Królestwie Arabii Saudyjskiej. O dziwo, nie zapomniał o swoim dawnym kumplu i nawet całkiem sympatycznie odniósł się do mojej prośby. Dzięki jego wsparciu moja kandydatura na stanowisko konsula, a zarazem jego zastępcy, została klepnięta przez kadry. Nagle przestałem być nikomu nieznanym kandydatem, a stałem się pożądanym i dobrym narybkiem. Wiedząc, jak powolna i bezduszna jest biurokratyczna machina resortu spraw zagranicznych, ambasador wykonał kilka telefonów, dzięki czemu przygotowania do mojego wyjazdu nabrały tempa. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że już niedługo odmieni się mój los i dostanę paszport dyplomatyczny i bilet lotniczy do Rijadu. Bałem się trochę, jak będzie się układać nasza wzajemna współpraca, bo swego czasu poróżniła nas paskudna sercowa sprawa, ale na dawne dzieje postanowiłem machnąć ręką. Było, minęło.
Tak się dobrze złożyło, że mój nowy szef akurat przyleciał do Warszawy, wezwany przez ministerstwo, by towarzyszyć państwowej wizycie króla Arabii Saudyjskiej Abdullaha bin Abdul Aziza Al Sauda. Przy okazji mogliśmy się spotkać i osobiście obgadać szczegóły mojej nominacji, a także odświeżyć znajomość.
– Słuchaj, Tomku… – zadzwonił do mnie tuż po wylądowaniu, czym miło mnie zaskoczył. – Niestety, nie mogę ci poświęcić zbyt wiele czasu – wylał mi na głowę kubeł zimnej wody.
– Nie ma sprawy – odpowiedziałem beztrosko. – Ja też jestem zagoniony. – Usiłowałem wyjść z tego z twarzą.
– To super. Zjedzmy razem lunch na placu Zamkowym. Ty stawiasz.
Marek nic a nic się nie zmienił, bo chociaż pochodził z bogatej rodziny, a teraz jako ambasador też nie należał do biednych, pozostał centusiem.
Był czerwcowy pogodny dzień. Podenerwowany spotkaniem wstałem skoro świt i dla zabicia czasu gapiłem się w telewizor, na którym relacjonowano ostatnie wydarzenia. W warszawskich Alejach Ujazdowskich trwał kolejny dzień protestu zdesperowanych pielęgniarek. Chcąc dodać sobie animuszu, kobiety nieznośnie hałasowały, grzechocząc plastikowymi butelkami wypełnionymi kamieniami i drobnymi monetami. Zgiełk wzmacniało jeszcze wycie syren strażackich, co prawie zagłuszało relację reportera. Wypatrywałem wśród pań w białych strojach mamy, która zawsze mnie wspierała, a po ograbieniu przez Wiolkę starała się pomóc mi finansowo na tyle, na ile pozwalała jej skromna pensja. Postanowiłem, że tym razem dla odmiany to ja ją nakarmię i zaniosę na manifestację domowe potrawy. Jej pomidorowa z ryżem zawsze rozgrzewała nie tylko mój żołądek, ale i serce. Dlatego zdecydowałem się przyrządzić dla niej to właśnie danie. Bezczynne wyczekiwanie nie leżało w mej naturze. Wszystkie produkty miałem w domu, więc zabrałem się za pichcenie. Gorącą zupę przelałem potem do termosu, a ciepłe jeszcze ciasteczka czekoladowe włożyłem do plastikowego pojemnika. Starczy jeszcze dla koleżanek mamy.
Z trudem dotarłem na miejsce, bo ruch drogowy oraz komunikacja miejska były zablokowane. Miasteczko składające się z białych namiotów było gęsto obstawione siłami prewencyjnymi. Wybierałem numer mamy raz za razem, ale w kakofonii otaczających dźwięków nie usłyszała dzwonka. Denerwowałem się, bo dopiero teraz doszedłem do wniosku, że to był chyba głupi pomysł. Stałem akurat od tej strony, gdzie poprowadzono kordon. Łaziłem wzdłuż metalowych barierek i wlepiałem oczy w podekscytowane twarze wykrzykujących hasła pielęgniarek. Jest! – ucieszyłem się, bo to był istny cud.
– Mamuś! – krzyknąłem na pełne gardło. – Maria Skalczyk!
– Czego drze ryja? – Od razu jak spod ziemi wyrósł funkcjonariusz w kamizelce kuloodpornej.
– Przyniosłem mamie wałówkę – odparłem zwyczajnie, a trep gapił się na mnie jak cielę na malowane wrota. – No, żeby zjadła domowy posiłek.
– Ale czemu tu?
– Jak to czemu? Bo jest tam moja mama. Pielęgniarka.
– Z tej strony nie ma przejścia.
– Ale ja muszę! – darłem się zrozpaczony. – Nie mam czasu!
– Spierdalaj mi stąd! – Nie wiem czemu tak się na mnie nagle wściekł. – Wynocha!
– Mama! – podjąłem ostatnią desperacką próbę, co przyniosło niespodziewany efekt, bo odwróciła się w moim kierunku. – Mam coś pysznego dla ciebie! – wycharczałem, kiedy wielki mundurowy chwycił mnie pełną garścią za chabety.
– Syneczku! Nie trzeba było.
Staliśmy na wyciągnięcie ręki, choć po dwóch stronach barykady. Widziałem w jej oczach taką radość i bezgraniczną miłość, że rosło mi serce. Gdy tylko udało mi się wcisnąć jej dwie reklamówki pełne jedzenia, policjant postanowił pokazać, kto tu rządzi. Szarpnął z całej siły za kołnierz mojej marynarki od wyjściowego garnituru i odrzucił od barierki. Zrobił to tak nagle, że poplątały mi się nogi i upadłem na asfalt, tłukąc kości. Byłem cały pobrudzony pyłem ulicznym, a na kolanie przez sporą dziurę widać było otarcie, z którego wypływała krew. Nie rzuciłem się do funkcjonariusza, bo byłem już prawie spóźniony. Otrzepałem nogawki, poprawiłem marynarkę, szybko pomachałem mamie i pobiegłem.
Kiedy wszedłem do szpanerskiej restauracji, zaraz zobaczyłem zadowolonego Marka, średniego wzrostu grubaska ze zroszoną potem zaróżowioną twarzą, rozwalonego przy jednym z nielicznych zajętych stolików i sączącego z dużej oszronionej szklanki whisky, i przypomniałem sobie, jaki z niego zawsze był bufon. A zaraz po tym przez głowę przebiegła mi myśl, czy dobrze robię, godząc się na jego wyrobnika.
– Premier jest zadowolony z podpisanych z Saudyjczykami umów – od razu się pochwalił i nawet nie zwrócił uwagi na mój niezbyt schludny strój.
– Cieszę się – zdyszany i obolały powiedziałem dość bezbarwnie, starając się ukryć dziurę w spodniach.
– Więcej entuzjazmu! – Klepnął mnie w ramię, pijąc Chivas Regal jak wodę, a potem machnął na kelnera, żeby przyniósł następną kolejkę. – Musisz wiedzieć, że Saudia to wspaniały kraj z ogromnymi perspektywami.
Marek ewidentnie był zakochany w Królestwie. Pytlował jak najęty o jego skokowym rozwoju, bo dzięki ropie i kreatywnym władcom w ciągu pięćdziesięciu lat Arabia Saudyjska przeskoczyła wieki powolnej ewolucji, piał peany na temat Abdullaha, o którym miałem nie najlepsze zdanie, a kiedy zasychało mu w gardle, zwilżał je kolejną szklanką whisky. Stek z angusa pochłonął błyskawicznie i przeszedł do deseru, nie przerywając sobie wykładu. Bałem się, żeby tylko nie zaczął gadać o swoim małżeństwie, bo tego już bym nie zniósł.
– Powiem ci coś à propos króla – zagaił na koniec tajemniczo.
– Co takiego? – Miałem dość i aż szumiało mi w głowie.
– Ty wiesz, jaki on jest dowcipny? – zadał retoryczne pytanie. – Gdy dyrektor naszego protokołu dyplomatycznego przepraszał Abdullaha za utrudnienia w Alejach Ujazdowskich, ten wypalił jak z armaty. – Marek zaśmiał się idiotycznie.
– Poradził, żeby zainwestować w służbę zdrowia?
– Dobry żart, ale jego jeszcze lepszy. Powiedział, że nie spodziewał się, że nasz prezydent ma większy harem niż on.
Marek zaśmiewał się do rozpuku, aż jego podwójny podbródek trząsł się jak galareta. Nigdy jeszcze nie widziałem go tak rozbawionego, zwłaszcza że było to całkiem nie na miejscu. Dla mnie protest pielęgniarek był sprawą osobistą, a gadka o arabskich nałożnicach nie pasowała do napiętej sytuacji i groźby strajku generalnego. Nie wyobrażałem sobie jakoś mojej mamy jako mieszkanki seraju.
– Jutro wracam do Rijadu – wykrztusił, gdy trochę się opanował. – Rozmawiałem z dyrektorem kadr – najdalej w przyszłym tygodniu powinieneś dotrzeć na placówkę.
– Wszystko mam dopięte na ostatni guzik. Mogę lecieć choćby dziś.
– Zatem do zobaczenia w Królestwie, panie konsulu.
Dopił kolejnego whiskacza, nonszalancko klepnął mnie w ramię i opuścił lokal, zostawiając z rachunkiem na horrendalną kwotę. Połknąłem tę żabę, bo w zasadzie nie miałem innego wyjścia. Wizja powrotu na pustynne piaski, a szczególnie wyjazdu do kolebki islamu, dodawała mi skrzydeł i znów poczułem dreszczyk emocji, zastanawiając się, jakąż to niewiadomą tym razem szykuje mi los. Liczyłem na to, że po raz drugi nie przeżyję takiej tragedii jak w Libii i nikogo nie stracę.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
PROLOG
ROZDZIAŁ 1. NOWY POCZĄTEK STAREGO
ROZDZIAŁ 2. SAMIR I ZOSIA
ROZDZIAŁ 3. RIJAD WITA
ROZDZIAŁ 4. Z DESZCZU POD RYNNĘ
ROZDZIAŁ 5. PRZYWITANIA I POŻEGNANIA
ROZDZIAŁ 6. ZEW KRWI
ROZDZIAŁ 7. ŻYCIE W KORPUSIE
ROZDZIAŁ 8. ZJAZD RODZINNY
ROZDZIAŁ 9. MIASTO Z PIERNIKA
ROZDZIAŁ 10. RADOŚĆ OJCA
ROZDZIAŁ 11. JAK W KALEJDOSKOPIE
ROZDZIAŁ 12. POLOWANIE
ROZDZIAŁ 13. JEMEŃSKA WENDETA
ROZDZIAŁ 14. GŁOS SIOSTRY
ROZDZIAŁ 15. SYN RABINA
ROZDZIAŁ 16. SANA W CIEMNOŚCI
ROZDZIAŁ 17. WE WŁADZY SZEJKA
ROZDZIAŁ 18. ZIMNY PRYSZNIC
ROZDZIAŁ 19. UCIECZKA
ROZDZIAŁ 20. PLAN AWARYJNY
ROZDZIAŁ 21. EXODUS
ROZDZIAŁ 22. OCALENIE
ROZDZIAŁ 23. BLOKADA LOTNISKA
EPILOG
OD AUTORA
SŁOWNICZEK