- W empik go
Wędrówki literackie, fantastyczne i historyczne. Tom 3 - ebook
Wędrówki literackie, fantastyczne i historyczne. Tom 3 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 299 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W pałacu Hrabiego obchodzono Imieniny. Bogaci szukają tylko powodu do balu i zabawy, bogaci tak się nudzą, ze nie raz oddaliby pół majątku za to tylko, aby mieć żądanie – a ubodzy! ubodzy daliby pół życia, żeby choć jedno z tych zadań, które leżą w ich sercach zapomniane od losu, żeby choć jedno spełnić się mogło. – Ale bogactwa i życie nie są to jeszcze odpowiednie szczęściu ofiary, kto chce być szczęśliwym, nie tu szczęścia szukać powinien, ale dalej, wyżej, później.
Otoż Hrabia dawał bal na swoje Imieniny, było to na S. Jan, w Lipcu czy w Czerwcu, nie pamiętam – na tym balu było wiele osób wiele twarzy, a wszystkie wesołe, uśmiechające się, szczęśliwe. – Każdy zapominał o jutrze, dla dnia dzisiejszego, ładne kobiety uśmiechały się, wino drogie, dobre, stare, pachnące, lało się wszędzie bez ustanku, stoły zastawione były potrawami, które by umierającego z niestrawności wskrzesiły.
Nie jedna butelka, nie jeden półmisek kosztował tyle, ile rok życia ubogiego nie kosztuje. – Co za różnica tych ludzi, ubranych, wesołych, uśmiechających się, kłamiących i wierzących sobie; od tych którzy o kilka kroków ztamtąd na zimnym bruku, w łachmanach, głodni, przeklinając siebie i bliźnich, – prosili Boga – o życie!!
Życie?? jest że to rzecz tak droga? tak wiele warta??
Życie?– nie Jest że to cierpienie?
Życie? – nie jest że to sen duszący i niezrozumiały?
Życie? nie jest że rzecz, której nie pamiętamy początku, nie wiemy końca i nieznamy celu?
Życie!! a jednak ubodzy proszą o nie, a nikt prócz filozofa i szaleńca nie odda go bez żalu, choć go bierze nie prosząc.
U Hrabiego obchodzono Imieniny –!
Hrabia był człowiek młody, wdowiec, przy nim mieszkały, matka jego i siostra, istoty bez ruchu; myśli i działania – Hrabia był w nadziei ożenienia się raz drugi, młody, bogaty, przystojny, chciał się ożenić, nie dla miłości, nie dla kobiety, nie dla pieniędzy, ale dla tego tylko że wszyscy byli żonaci, więc trzeba było naturalnie i jemu się ożenić.
Wszak i cielęta zawsze biegną w tę stronę… którą pierwsze z nich obierze. Nie chcę przez to powiedzieć że Hrabia był ciele – nie – byłaby to impertynencja z mojej strony, to tylko ma znaczyć po prostu że ludzie i cielęta w wielu rzeczach zgadzają się na zasady.
Narzeczona P. Hrabiego, to jest ta którą był obrał, nazywała się Fantazja, była młoda, od lat dziesięciu, spokojna i łagodna kiedy spała, żywa i wielomówna we dnie, piękna bardzo wieczorem, lecz charakteru tak niepojętego, żadań czasem tak dzikich, że jej nikt pojąć i zrozumieć nie potrafił. Czytała wiele i to zapewne było powodem zmian nagłych w jej charakterze, żądaniach i zdaniu. Są bowiem osoby, które posiadają skłonność zlewania się z autorem lub jego myślami, do tak wysokiego stopnia, że każda książka, ton i kolor cząstce ich życia nadaje.
Pan Hrabia dawał bal na swoje Imieniny tylko dla tego, ze jego Imieniny, były Imieninami matki panny Fantazii. Miał się na tym balu oświadczyć i koło północy po wszystkich pokojach szukał jej, ale znaleść nie mógł.
– Gdzież jest córka pani? zapytał matki.
– Nie wiem! odpowiedziała staruszka, wzięła swój szal z mego krzesła i poszła –
– W szalu? zapytał Hrabia gryząc usta,
– W szalu, odpowiedziała matka spokojnie.
– W szalu! powtórzył Hrabia pod nosem idąc do dalszych pokoi.
Ale gdzież była narzeczona? Chodziła po ogrodzie, sama jedna?… Nie – nie sama. Z nią był młody chłopiec w wytartej sukni, w starym kapeluszu, bez rękawiczek, z włosami rozrzuconemi i twarzą bladą. Szedł obok niej zamyślony.
Ona uwinięta w szal, milcząca, z oczyma wzniesionemi w niebo darła rękawiczkę.
– Józefie, zawołała, wyszłam z balu, bal mię nudzi. Gdyby na nim bawił się cały świat, wszyscy ludzie, o ! wówczas i jabym była wesoła, ale kiedy cząstka tylko bawi się, a więcej daleko płacze, możnaż balować? –
Zapewne, odpowiedział Józef, z nieco szyderskim uśmiechem, ale w chwilach, kiedy ty, kiedy pani się smucisz, tylu się weseli? – to tylko prawo odwetu, kto nie może utulić cudzego smutku, nie pomoże swoją litością.. i zamilkł.
– Myślałam o tobie! odezwała się kobieta.
– O mnie! dziękuję – bardzo dziękuję, ze śmiechem odpowiedział męszczyzna. A ja cały wieczór stałem tu pod oknem – widziałem was – ten świat wesoły, tańcujący – Patrzyłem na wasze bogactwa, napoje, jadła, ja który za chwilę wrócę do mojej ciasnej izdebki na czwartem piętrze, do mego łóżka odartego, do brudnych ścian, do mojego dzbanka wody, do moiego nędznego jadła, jakiego by nietknął wasz pies faworyt, a które ja z głodu rozrywam wzdrygając się z obrzydzenia. Ale już nie długo będę się męczył.
– Chcesz się zabić? zapytała Fantazja,
– Nie – ożenię się bogato, odpowiedział Józef, przedam siebie, swoje ciało, swoje serce, duszę, swój czas, swoję wolę, wszystko… – za kawałek chleba za kilka słów przyjaznych…!
– Żenisz się? zapytała poruszona kobieta chwytając go za rękę – i kochasz ją?
– Nie. I żenisz się.
Żeby nie umrzeć zgłodu i pogardy. – Mógłbyś pracować! – Praca nie płaci, jest dość wyrobników.
– Tak więc Józefie, zaprzedasz się i komuż?
– Bogatej odpowiedział Józef –
– Jest ze piękna, kochaż ona ciebie będzież ze szczęśliwy?
– Nie patrzę, czy jest piękna, bo niemam do wyboru, nie wiem czy będę szczęśliwy – ale będę bogaty!
– Biedny! zawołała Fantazja, i ja jestem bogata.
– Ale nie dla mnie – odpowiedział Józef, twoja matka szuka tobie kogo innego, nie takiego jak ja – jak ja – nędzarza.
Fantazja rozśmiała się.
– Słuchaj, zawołała, to zabawnie, i ja idę za mąż.
– Za kogo?
– Za Hrabiego.
– Winszuję i ty się przedajesz.
– Nie ja, matka mnie za tytuł przedaje – Józiu, zobaczym się po ślubie! będziem szczęśliwi –
– Będziem bogaci! odpowiedział Józef i odszedł.
Fantazja weszła do salonu. Hrabia odprowadził ją do matki.
– Gdzieżeś była, moja duszo?
– Poprawiałam loki w gabinecie odpowiedziała z uśmiechem.II. MACIEK I MACIUS.
Józef obejrzał się na oświecony pałac Hrabiego, podniosł głowę i zawołał w duszy.
– Maciek będzie bogaty!
Potem odwrócił się gwałtem od widoku zachwycającego balu, który wyglądał przez otwarte okna, zatknął uszy, aby nie słyszeć muzyki i uciekł do swojej izdebki.
Po ciemnych wschodach wdrapał się na górę, po ciemku wszedł do swojego mieszkania, i otworzywszy okno, żeby odetchnąć swieższem powietrzem, usiadł w niemi spójrzał.
Noc była letnia, miesięczna, noc była roskoszna, noc jaką Adam pierwszą widział w Raju, ubraną w kwiaty, z księżycem na czole, snem na piersiach, z pocałunkiem kobiety na ustach. – O! ta noc taka była piękna, a w pokoiku, na poddaszu u Józia tak było smutno, odarto i nędznie, a w je – go sercu tak było krwi i łez pełno, tyle rospaczy.
Józio przebiegł myślą całe życie, przypomniał sobie swoję matkę, tulącą go u piersi i swoje zabawki i swoje sukienki – przypomniał sobie, że w ówczas nazywano go Maćkiem, potem, widział w swojej pamięci pózniejsze lata, kiedy złoto zawitało do ich domu, kiedy na ich progu bogactwo rozłożyło dywany, na stołach kryształy, po ścianach złoto i srebro. – I przypomniał sobie ze w ówczas, nie nazywał się już Maćkiem, ale Józiem. Potem, widział jak dorastał bogaty, jak bogactwo topniało, nikło i po nim następowała, potrzeba, ubóstwo, nędza. Potem nazywał się jak chciał i rzadko kiedy słyszał swoje imie, bo był sierotą.
Potem tysiące młodych wspomnień cisnęło się razem, przyjaciele, kobiety, praca rospusta, złoto, głód, rospacz i nędza – słowem cała jego młodość.
Potem stanął u chwili, którą dzisiaj nazywał i zląkł się swoiego serca poszarpanego, swoich nadziei, zamiarów i miłości.
Bo Maciek – Józio kochał bogatą, a nic nie miał, bo musiał dla życia przedać siebie tej, którą nie kochał.
– Serce moje, myśli moje, nadzieje!
wszystko oddaję dla złota, wszystko co oddać mogę. Nie lepiejże byłoby cierpieć swobodnym, jak być bogatym a zaprzedanym? – Nie – odpowiedział sam sobie – nie! – będę bogaty jak oni, kupię sobie prawo wybierania roskoszy, prawo do pochwał wszystkich i wszystkich przedajnych serc ludzi!
Potem wstał i rozgrzebał przytlony ogień na kominie i poszedł do okna znowu, bo tam go wiódł piękny widok spokojnej, roskosznej nocy.
– Ta noc, pomyślał, ileż to balów pokrywa swojem alabastrowem niebem, ile kochanków, ile słowików, ile nędzy, męczarni, rospaczy, paskudny świat!!… Cierpieć ani być szczęśliwym razem nie można, zawsze koło cierpienia znajdzie się blisko prześmiewajaca go roskosz, koło roskoszy trujące ją cierpienie.
I Maciek poszedł znowu do ognia, nachylił głowę i zegnał swoję nędzną izdebkę, w której tyle nocy bezsennych przetrawił, żegnał ja, bo miał być bogatym.
Żegnał wszystko – i kominek który tyle dni go ogrzewał, oświecał tyle nocy – i łóżko na którem próżno snu szukał, i ściany na których pisał dzieje swojego serca i okno przez które widział tylko dachy, kominy i niebo i stolik na którym pracował bez nadziei sławy i zapłaty i wszystko, wszystko i flecik który mu śpiewał w nocy pocieszającą pieśń młodości i wszystko, wszystko i więcej jeszcze.
Kiedy tak myślał, posłyszał szelest u okna i odwrócił się – przez okno wchodził jedyny przyjaciel ubogiego Maćka kot Maciuś.
Oni się razem wychowali i żyli razem, po przyjacielsku jak bracia. – Maciuś przybiegł wskoczył mu na kolana, wyciągnął się, najeżył i przy ogniu położył. Szczęśliwy! on wracał z pielgrzymki po dachach, w której nasycony połowem, uścisnąwszy po drodze nie jedną przyjaciółkę kotkę, zasypiał spokojnie, nie troszcząc się o jutro, nie dbając o dziś, nie wiedząc ze umrzeć wypadnie.
Nagrzał, łapki przy kominie i zasnął.
Maciek spójrzał na niego i pomyślał.
Bądźmy zwierzęciem – to lepiej!…
I spać się położył.
Śniło mu sio ze był kotem bardzo bogatym chodził na tylnich łapkach, kręcił wąsa i miauczał.III. MUCHOMOR I MUCHA.
Bogata, która idzie za ubogiego jak mole wyglądać? –
Albo młoda, zakochana, uwiedziona?
Albo stara, brzydka, wzgardzona od wszystkich?
Albo oszukana tytułem lub nadzieją majątku?…
Albo tak osławiona, że ją wszyscy do koła obchodzą?
Narzeczona Maćka Józia, była drugiego rzędu nazywała się Lukrecja Hiacyntha Amelja Funckę.
Była niemka, córka jedynaczka bogatego Kupca, sierota od lat piętnastu, a dwa razy tyle żyjąca już na świecie. – Pani siebie i swego majątku, mieszkała w pięknym domu, wśród zbytku, wygód i dla oka ludzkiego trzymała przy sobie ciotkę panią Gryzeldę, która była jej najuniżeńszą sługą i to tylko robiła, co jej kazała siostrzenica.
Panna Lukrecja mogła mieć lat 3o, jakem już powiedział, była niska, otyła, ospowata, trochę łysa i bezzębna. Ciotka jej mogła, mieć lat 5o, była chuda, sucha, żywa, ale posłuszna jak baranek, jak machina, jak pochlebca dworak, posłuszna aż do poświęcenia nadziejom zapisu testamentowego, dla swojej córki chowającej się w klasztorze, swojego zdania, myśli, zasad i wszystkiego, co się tylko wszystkiem nazywa. Taka była ciotka siostrzenicy będącej narzeczoną Józia.
Była dwunasta, kiedy on przyszedł do niej, blady zgryziony, roztargniony, lecz udający wesołość, – szczęście, spokojność.
Ciocia wiedząc ze go wkrótce kuzynkiem nazywać będzie, u drzwi go przyjęła.
– Ach! kochany panie Józefie! dzień dobry, zawołała, dzień dobry, czekałyśmy tak niecierpliwie coż to? czy nie chory? głowa boli – nie – może febra? – febry teraz panują. Lukrecja całą noc nie spała – Tak cię kocha! dodała pocichu.
Zaprowadzę cię do niej! ale jakżeś blady – co to, jest? co to jost?
– Zęby mnie bolą.
– Ach zęby! czekaj, czekaj – Mam lekarstwo lecę, biegnę! Doskonałe lekarstwo – chcesz? to cię nauczę. – Bierze się –
– Później, później –
– Bierze się naprzód szczypta korzeni pokrzywy – potem.
– Gdyby później. – Pani będzie łaskawa.
– Bierze się, duszko, korzeni pokrzywy szczypta, i tyleż ruty i tyleż mięty pieprzowej, wszak znasz miętę pieprzową? – to wszystko –
– Możeby potem –
– Zaraz kończę, to wszystko gotuje się razem w wodzie tak, aby się trzecia część wody wygotowała, która to trzecia część dolewa się wódką, rozumiesz mnie. –
– Rozumiem, wódką – ale –
– Idziesz do Lukresi, spieszysz się, rozumiem, niespokojny, o kochanie, kochanie!
I wprowadziła go, do pokoju jego narzeczonej.
Lukrecja Hiacyntha Amelja Funcke siedziała nad stolikiem i przewracała wielki pak z żółkłych koronek. Gdy wszedł obróciła się ku niemu i zesznurowała usta.
– Bon jour! odezwała się zimno.
– Dzień dobry pani! I nieborak pocą – łowal ją w rękę tłustą, czerwoną, spierzchłą i – mamże prawdę powiedzieć –? – bru – dną.
Ciotka temczasem powiedziawszy że idzie przygotować lekarstwo, umknęła.
Kochankowie jak dwa wojska gotowe do boju, stali na przeciw siebie. Lukrecja przebierała koronki, Józio Maciek darł kieszeń u fraka –
O biedny Józio! z zimnem sercem z obrzydzeniem, musiał udawać miłość dla pieniędzy, jak nędzarz który błogosławi przechodnia ustami a klnie w duszy, jak kobieta która za złoto –
Biedny Józio, panna Funcke była taka brzydka! nie wiedział co jej powiedzieć, nie wiedział jak udawać miłość, żeby się nie pokazała żartem i szyderstwem. Ale kobiety tak wierzą w siebie ze najbrzydsza z nich nie zdziwiłaby się, gdyby ją ktoś przypadkiem nazwał Wenerą.
Po ucałowaniu ręki klassycznem, przyszło do technicznych wyrazów o tęskności, o pogodzie, o chorobie, o miłości i sercu.
Panna Funcke rzucała z roztargnienia koronki na ziemię patrząc na kochanka, on ze złością w sercu, prawił jej najsłodsze grzeczności.
– Pozwól pani, rzekł po chwili, abym cię mógł prosić o przyśpieszenie –
– O ! niemam jeszcze ślubnej sukni –
– Lecz cóż to znaczy.
– Wszystko – ja muszę ją kazać zrobić najpiękniejszą i najdroższą –
– Dla mnie to wszystko jedno.
– Muszę się pokazać, zawołała panna Funcke, nazywają mnie starą –
– Pani!
– Słuchaj – zobaczysz jak się wydam u ślubu! – nazywają mnie skąpą! moja suknia będzie kosztować trzy tysiące złotych – i 5o dukatów, tak! tak! ty powinieneś ubrać się także jak najbogaciej! . Niech się dziwi Warszawa – pojedziem w odkrytej karecie! Żeby tylko była pogoda! kupiłeś konie!
– Jeszcze.
– Dotąd? dotąd? zawołała panna Funcke.
– Zabrakło mi –
– Weź u mnie, mój drogi –
Józio pocałował ją i panna Funcke pobiegła zgubiwszy w zapale trzewik przydeptany, ogromny na środku pokoju, do stolika, wyjęła woreczek, Józio pocałował ją jeszcze.
– To zamało! krzyknęła i pobiegła dołożyć pieniędzy.
Każdy pocałunek pędził jej krew do głowy i za każdym twarz jej czerwieniała, a znaczki od ospy zawsze białe, bladsze jescze i jak gwiazdki śniegu rozsypane wydawały się.
Józio schował pieniądze.
Lecz kiedy ukradkiem spójrzał w tej chwili, na twarz muchomorzą swojej narzeczonej, ręka jego bezsilna upuściła w kieszeń pieniądze , które go piekły jak zadatek, zaprzedanej djabłu duszy.
Lukrecja była brzydka i zakochana miała więc dwie wady, które zebrane razem czynią kobietę tak śmieszną jak ostrogi u trzewików balowych, widząc to Józio, już prawie chciał rzucić na stół pieniądze i cofnąć się, uciec wyrzec wszystkiego, ale wprędce wstyd go opanował, wstyd który każdy młody, uczuł by nawet trzymając pistolet odwiedziony w ustach i chcący żyć jeszcze. Ten wstyd nazywa się punktem honoru, pochodzi wprost z miłości własnej, która nie dozwala cofać się i pokazać cofnięciem, że to cośmy robili było złem i dla tego to powiedziano że ludzką rzeczą jest omylić się, a wyższą nad siłę człowieka poprawić się w błędzie.
Lukrecja tak słodko, tak okropnie patrzyła na swego narzeczonego – jej rozmowa tak była przesadzenie miłosna, tak ekzaltowana, ze chyba interessowany jak Józio człowiek, mógł ją wytrzymać bez śmiechu bez wyraźnego obrzydzenia.
Ale interesa pieniędzy, który jest interessem szczęścia tylu ludzi, tak jest mocny! Jego serce wzdrygało się na widok poczwary centkowanej biało na rózowem, tłustej, nieforemnej, ograniczonej, a wymawiającej, profanującej słowa tajemnicze, rajskie, miłości, uczuć, ofiar, poświęceń, roskoszy! – Cóżbyście powiedzieli o krokodylu płaczącym, o wężu zakochanym, o ropusze któraby chciała śpiewać jak słowik. Profanacja, krzyczelibyście – a jednak, panna Lukrecja z tak dobrą wiarą prawiła o miłości, ze zamknąwszy oczy można ją było brać za anioła piękności, za Wenus, za huryssę raju Mahometa!
I po cóż proszę miłość i namiętne żądze potrzebujące podziału, mieszczą się w takich poczwarach?
Czy na wyśmianie uczuć naszych? –
Na parodją? – na zamrożenie najmocniejszych płomieni, widokiem werterizmu ospowatego?
Poco te nadzieje, marzenia, chęci – tam, gdzie samo przyrodzenie nie pozwoliło dochodzić żadnym przyjaznym uczuciom, przez maskę nieforemną, każącą się nieforemnej domyślać duszy?
Na co to? – jest to zapewne jedna z tajemnic której i Monllosier nic odgadnie, tajemnica o której najlepiej wiedzą zwierzęta, bo u nich nie ma piękności i duszy, tylko ciało i ciało i zawsze ciało tylko.IV. KSIĘŻYC I KOT.
Księżycu! świeć nam zawsze!
W cichej nocy majowej, kiedy słowik śpiewa u łoza swojej narzeczonej, słowik szary, mały, ubogi, słowik poeta, kochanek, muzyk, kiedy roże otwierają się i z rosą roznoszą w koło swój zapach, lak klassyczny, erotyczny, roskoszny, tak Persją przypominający i jej miłostki roż i słowików – Świeć nam Księżycu!
Kiedy nas dwoje, ich dwoje, wyjdzie ukradkiem, nocą, wieczorem, w chłodne szpalery, w ciemny gaj, przepędzić jedną chwilę szczęścia dla której żyli, z której wspomnieniem umrą, dla której daliby życie i tysiąc śmierci ponieśli.
Srebrny Księżyczu, kochanku kochanków, gwiazdo poetów, ojcze marzeń nieśmiertelnych, świeć nam w ówczas z za obłoku, świeć nam w ówczas i zawsze.
Swieć nam Księżycu w smutku, świeć nam na łzach naszych, swieć wszędzie i zawsze.
Niech słońce oslepia dumnych, niech ciemna noc okrywa bydlęta i spiochów, ty dla nas swieć zawsze Księżycu. O! swieć dla poetów, dla kochanków, dla marzących i myślących, których duszę niesiesz do nieba na swojem promieniu.
I kiedy śmierć przyjdzie, niech twój blask pożegna zamknięte cudzą wolą i cudzą ręką oczy i kiedy piasek będzie się sypał na nas, który nas i pamięć naszą przywali, ty świeć nad mogiłą – o Księżycu, swieć zawsze!
A jeśli kto przyjdzie nad grób, ty oswiecaj mu drogę i na swoich promieniach zanieś Bogu jego modlitwy, a duszy jego westchnienia – Księżycu srebrny swieć zawsze.