- nowość
Wędrowny handlarz - ebook
Wędrowny handlarz - ebook
Powieść przygodowa Wiesława Wernica Wędrowny handlarz należy do kanonu polskiej literatury młodzieżowej o Dzikim Zachodzie. Charyzmatyczny bohater powieści, doktor Jan, wyrusza do Nowego Meksyku złożyć wizytę przyjacielowi don Gonzalesowi. Jedno nieoczekiwane spotkanie z handlarzem Edem Nortonem sprawia, że kurtuazyjna w zamierzeniu wyprawa przemienia się w serię emocjonujących przygód. A kiedy zaczyna się dziać, na drodze doktora Jana stają następne zaskakujące postacie, jak barwny Lewis Stone, zwany Złotym Lewisem, rodzina Deenów, zamożnych i rozkapryszonych poszukiwaczy wrażeń, groźni przestępcy podszywający się pod niewinnych traperów czy wódz indiańskiego plamienia, Pehnulte. Zbieg niefortunnych zdarzeń stawia pod znakiem zapytania nie tylko dotarcie Jana do celu podróży, ale wystawia go na próbę przetrwania.
Wędrowny handlarz należy do cyklu powieści o Dzikim Zachodzie, obfitujących w pełne niebezpieczeństw przygody, niespodziewane zwroty akcji i zaskakujące odkrycia. Autor cyklu, Wiesław Wernic, jest cenionym mistrzem gatunku. Świat przygody łączy się zawsze w jego książkach z piękną narracją, charakterystycznym dla westernu przesłaniem moralnym, fascynującymi postaciami i wartościowym odzwierciedleniem realiów Ameryki w czasach westmanów i groźnych rewolwerowców.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788382792959 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słońce zachodzi, ucicha wiatr,
Samotne ognisko płonie.
Pod ręką strzelba – trapera brat,
Po niebie obłoki gonią.
Chciałbym z obłokiem popłynąć w dal,
Do miejsc, gdzie nikt mnie nie czeka,
Gdzie preria śpi, a pluskiem fal
Podzwania nieznana rzeka.
I dotrzeć tam, gdzie rośnie bór
W zadumie swej mrocznej ciszy
I w grzmocie pian, gdzie spada z gór
Potok ze skalnej niszy.
A kiedy wreszcie zróżowi świat
Zorza, gdy wstanie na wschodzie,
Chcę patrzeć, jak bóbr – nasz młodszy brat,
Opuszcza swój dom na wodzie.
Pochwycić chmurę, okiełznać ją
Niczym dzikiego konia,
Wskoczyć na grzbiet i przez mil sto
Prerii przemierzać błonia!
– Ładne. Sam pan ułożył?
– Gdzie tam! Nauczył mnie znajomek podczas piekielnie długiej i mroźnej nocy na Alasce. Byłem wówczas cheechako.
– Przybyszem?
–Tak, w języku czerwonoskórych, ale wśród białych słowo to oznaczało coś nie bardzo dla mnie przyjemnego: frajer albo... naiwniak. Wędrowaliśmy daleko. Kiedy dotarłem do Fort Yukon byłem już prawie „kwaśnym chłopcem”, a w Nome skwaśniałem do reszty.
– Nic a nic nie wiem o kwaśnych chłopcach – zauważyłem, popychając obcasem w głąb ogniska długie polano, którego koniec zdążył się zwęglić.
Drzewa mieliśmy pod dostatkiem, a w miarę jak zachodziło słońce, wieczorny chłód coraz silniej dawał znać o sobie.
– Ba, pan nie był na Alasce.
– Nie byłem. Któż to są „kwaśni chłopcy”?
– Ci, którzy nie znają tych wymyślnych proszków, jakie dodane do mąki czynią pieczywo pulchnym.
– Można jeść podpłomyki. Ja sam... – tu ugryzłem się w język i urwałem w połowie zdania.
Chciałem przecież powiedzieć, że setki razy wśród prerii i lasów spożywałem właśnie podpłomyki – twarde placki z mąki i wody, zastępujące mi chleb przez długie miesiące wędrówek. Jednak tego nie powiedziałem, nie chcąc pozbawiać się przyjemności zabawy. Jakiej zabawy? Później to wyjaśnię.
– Och – odparł mój towarzysz – kwaśni chłopcy są wybredni. Jeśli tylko mają okazję, robią zaczyn z mąki, która kwaśnieje i służy jako drożdże. Kiedy przybyliśmy do Sitki, byłem miękki jak bułka z takiego ciasta, ale nim doszliśmy do Yukonu, stwardniałem na suchar. Wiedziałem już bardzo wiele o Alasce, to na przykład, że gdy plunąć, a ślina zamarza w powietrzu, wiadomo: minus sześćdziesiąt stopni murowane, i jeszcze sporo o innych sprawach. Dlatego wróciłem cały i zdrowy, a mój brat stracił tylko jeden palec i tylko u lewej ręki, co nie jest, myślę, wielkim nieszczęściem.
– Odmrożenie – zgadłem bez trudu.
– Oczywiście, ale operacja odbyła się w warunkach, które pan uznałby za karygodne.
– To znaczy?
– Na przydrożnym kamieniu, jeśli można mówić o jakiejkolwiek drodze, i przy pomocy siekiery. Operowany wcale nie czuł bólu, a operujący musiał się spieszyć, żeby sobie nie odmrozić dłoni.
– Nie było innego sposobu?
– Ba, każda zwłoka kosztowałaby mego brata kilka dalszych palców. Dlatego nie szukaliśmy ani stołu operacyjnego, ani szpitala. Gdzież ich tam zresztą szukać?
– Hal! – zawołałem. – Dorzuć drewna!
Przed wyruszeniem w drogę Norton przedstawił mi swego pomocnika: „To jest Hal Burns. Chłopak poczciwy z kośćmi”.
– Ryzykowna decyzja – wróciłem do przerwanej rozmowy. – Brudna siekiera i brudny kamień, w sumie: otwarta furtka dla gangreny.
– Nie taka bardzo ryzykowna, doktorze. W klimacie tamtejszej zimy wszystkie zarazki marzną na kość, na kamień, na śmierć. Pan nie ma pojęcia, co to jest alaskańska zima. A wiosna wcale nie lepsza. Wszystko topnieje w oczach, wodospady grzmią pod byle skałką, śnieg ginie i powstaje jedno gigantyczne błoto, z którym dają sobie radę tylko łosie. Brr! Nigdy więcej do Alaski, doktorze, takie moje hasło! Chociaż na tej Alasce można zrobić niezły interes.
– Odkrył pan złoto?
– Nie. Komu wspomnę o Alasce, zaraz napomyka o złocie. Wprawdzie przywieźliśmy nieco złota, ale interes to skórki.
– Traperstwo?
– Coś w tym rodzaju. Nikt tu nie uwierzy, że sypiałem na posłaniu ze srebrnych lisów. Ale z jakim trudem zdobytych! Obecna wyprawa to po prostu letnia woda. Wycieczka, świąteczny piknik, chociaż wydawać się może uciążliwa. Zwykle tak się dzieje za pierwszym razem, ale jak pan powróci do Milwaukee, kto wie? Może nawet zatęskni za następną przejażdżką?
– Zupełnie co innego opowiadał mi pan właśnie w Milwaukee.
– Święta prawda! Chciałem pana odwieść od zamiaru. Lękałem się kłopotów. Nie nadaję się do roli mamki, a przewidywałem mnóstwo nieprzyjemnych historii. Nie sprawdziły się. Z pana, doktorze, urodzony westman! Co prawda to dopiero początek drogi, ale początki zwykle są najtrudniejsze. Hal, daj nam kawy!
Burns bez słowa przyniósł dwa pełne kubki.
– Kawa nieraz ratowała mi życie podczas tamtych wściekłych mrozów. Nie nudzę pana, doktorze?
– Słucham z ciekawością.
– Otóż, Alaska to nie tylko mrozy. Jeszcze Indianie.
– Chyba spokojni.
– Diabła tam! To tu są spokojni na tym niby-Dzikim Zachodzie. Chociaż największy krzyk podnoszono właśnie tutaj, a nie tam, gdzie wszyscy czerwonoskórzy posiadają strzelby, chociaż broni nie wolno im sprzedawać. A poza tym... jedzą psy! Fu!
Roześmiałem się.
– Słyszałem, że biali w tamtych stronach, gdy im głód dokuczy, również nie gardzą psami.
– Prawda – odparł niechętnie. – Mnie się to nie zdarzyło. Na szczęście.
– Jeśli czerwoni polują na psy, nie jest to jeszcze najgorsze.
– Żeby tylko na psy! Na ludzi również...
– Nie przesadza pan? Opowiadano mi wiele o walkach czerwonoskórych w Dakocie, Montanie, Nowym Meksyku i Arizonie, ale nic a nic o Alasce.
– Bo ludzi tam mało, przestrzenie ogromne, a wiadomości nie docierają do miast.
W tym twierdzeniu było sporo prawdy, ale chyba Norton miał dość powierzchowne informacje o ludach zamieszkujących Alaskę. Ten kraj należał do Stanów dopiero od dwudziestu lat, a minie jeszcze ze sto, zanim go będzie można dokładniej spenetrować. Powiedziałem więc tylko:
– Handluje pan z Indianami, ale jakoś nie cieszą się pana sympatią, czyżby ten handel był mało popłatny?
Spojrzał na mnie groźnie, tak że oczekiwałem wybuchu oburzenia. Ale pomyliłem się.
– Pan mnie krzywdzi, doktorze, takim podejrzeniem. Sympatia nie ma nic wspólnego z handlowym interesem. Żeby powiedzieć prawdę, to ja ich lubię i myślę, że z wzajemnością. Dlaczego? Dlatego, że nie jestem oszustem, nie wymieniam dziurawych koców na srebrne ozdoby nawahskie i nie wyłudzam złotego piasku za baryłki ognistej wody. Chociaż tak czyniło przede mną bardzo wielu wędrownych handlarzy. Ja lubię czerwonoskórych, ale to wcale nie znaczy, iż ich nie rozróżniam. Są tacy, są owacy. Podobnie jak i u nas. Przyznam, że niejeden raz dobrze zaleźli mi za skórę, ale pamiętam, że ze strony białych jakże często stosowano oszustwo, mord i wyzysk. Nie jestem traperem ani westmanem, nie mam na sumieniu ani jednego czerwonego wojownika, ale też wiem, że nie każdy z nich ma anielskie skrzydła u ramion.
– Oczywiście. Jednak warto chyba pamiętać, że ich zbrojne wyprawy usprawiedliwiała nasza zachłanność. Szczuliśmy jedne plemiona przeciwko drugim. Czy nie tak?
– Ho, ho! – roześmiał się. – Widzę, że jest pan kandydatem na „brata” czerwonych twarzy. Jaka szkoda, że nie może pan do końca odbyć tej wędrówki w moim towarzystwie. Ułatwiłbym panu lepsze poznanie dawnych władców tej ziemi.
– Niestety – odparłem, z trudem zachowując powagę – jestem umówiony z przyjacielem w El Paso.
– Wiem, wiem. I przyznam szczerze, że nadal lękam się o tamtą część pańskiej drogi. Samotność, doktorze, to niezbyt przyjemne towarzystwo. Zwłaszcza dla kogoś, kto pierwszy raz wybiera się tak daleko.
– Jakoś dam sobie radę.
– Bardzo pan niefrasobliwy jak na lekarza.
– Moi pacjenci są innego zdania. Kiedyś... zresztą, mniejsza z tym – przerwałem.
O mało się nie zdradziłem, że pracowałem jako chirurg w szpitalu w Milwaukee. Co prawda, wielu lekarzy było zatrudnionych w tamtym szpitalu, ale żaden z nich nie odszedł z takim hukiem, jak ja. Jeden z miejscowych dzienników zarzucił mi przecież wówczas (w 1880 roku), iż stosuję znachorskie metody leczenia! Poinformował czytelników, że wpuściłem na teren szpitala dwóch czerwonoskórych i że zgodziłem się na zastosowanie ich metod w stosunku do pacjenta ciężko chorego. Tym pacjentem był znany traper i przyjaciel Indian – Karol Gordon, a niespodziewani goście – wodzami plemienia Czarnych Stóp. Gordonowi groziła wówczas amputacja nogi, czego przecież nie mogłem dokonać wobec ostrego sprzeciwu pacjenta.
I to nie był błąd, że dopuściłem Indian do Gordona, bowiem właśnie ich kuracja poskutkowała w sposób zdumiewający. Operacja stała się zbędna, ale ja z trzaskiem wyleciałem z posady. A Karol Gordon stał się później moim nauczycielem, dzięki któremu zapoznałem się z urokami prerii, lasów i gór oraz ze zwyczajami czerwonych narodów.
Sprawa wówczas była głośna i Norton na pewno o niej słyszał. Gdybym wyznał, że pracowałem w szpitalu, musiałby szybko skojarzyć moją ochotę do wędrówek po Dzikim Zachodzie z tamtym wypadkiem, a na tym wcale mi nie zależało.
– Nie będę się spierał, doktorze, przecież panu zawdzięczam zdrowie, ale że mi pan szpetnie przymówił o niepopłatnym handlu, powiem, że trafił pan blisko celu. Na tych wędrówkach nie zarabiam ani milionów, ani tysięcy, ale też nie dokładam. Trochę traktuję to, jak letnią wycieczkę. Pewnie to pana dziwi?
– Nic a nic – odparłem szczerze, ponieważ coroczne wyprawy na Zachód od lat stały się moim zwyczajem. Ciągnęła mnie, mogła ciągnąć i Nortona tęsknota za rozległą prerią i za spokojem dalekich przestrzeni.
Urwaliśmy rozmowę wpatrzeni w łuny zachodu płonące nad horyzontem. Obozowaliśmy w naturalnym wklęśnięciu płaskiej jak taca łąki, porośniętej rzadką trawą. Koliste wzniesienie chroniło nas od wiatru i tylko na wypadek deszczu nie było odpowiednim obozowiskiem: woda szybko wypełniałaby zagłębienie. Ale nic nie zwiastowało zmiany pogody.
Niebo było bezchmurne, szumiał bór, czarną ścianą zaznaczający się na niedalekiej granicy prerii, gdzie płynął niewielki strumyk. Tam właśnie nad tym strumykiem poruszały się łby naszych spętanych wierzchowców. Jak na moje doświadczenie – pozostawionych zbyt blisko leśnych zarośli, w których mogły się kryć najróżniejsze puszczańskie drapieżniki. Zwróciłem Nortonowi uwagę, starając się, aby nie zabrzmiała zbyt fachowo.
– Nie ma strachu, doktorze. Znam tę okolicę jak własną kieszeń. Ten las nie kryje żadnego niebezpieczeństwa dla naszych koni.
Taka pewność nie trafiła mi do przekonania. Wprawdzie na Dzikim Zachodzie w miarę upływu lat czworonodzy mieszkańcy czuli się coraz mniej pewnie – coraz więcej myśliwych uganiało się za cennymi skórami. Nie znaczyło to jednak, by ziemie te upodobniły się do parku, w którym po drzewach śmigają tylko wiewiórki.
Stanowczo, mój towarzysz był zbyt pewny siebie. Ale czy mogłem go przekonać, nie zdradzając, że znam te tereny znacznie lepiej, niż on o tym sądził? Postanowiłem więc zaostrzyć własną czujność, nastawić uszy na odgłosy leśne i mieć stale broń w zasięgu ręki.
Noc powoli nadciągała. Bladły purpurowe blaski zachodu i wkrótce szarość pokryła niebo. Czerwony pas, wiszący jeszcze nad linią horyzontu, nabrał odcienia zielonkawego. Przygasał. Wiatr przestał dąć i nagle zapadła zupełna cisza, jakby ktoś przykrył prerię szklanym kloszem. Trzask pękniętego patyczka zabrzmiał jak wystrzał karabinu. Ale nie wywołał echa, wsiąkł natychmiast niczym woda w watę.
– Co u licha? – zdziwiłem się i w tym momencie niemal ogłuszył mnie mój własny głos, który natychmiast utonął w ciszy. – Czy spotkał się pan z czymś podobnym? – szepnąłem.
– Tak. Podczas wędrówek po Alasce. Ale to działo się w zimie, gdy nawet słowa zamarzają. Hm, wcale nie czuję wiatru, nawet ogień przygasł, zupełnie jak w oku cyklonu.
– Mam nadzieję, że pan się myli – odparłem.
Przeżyłem już kiedyś trąbę powietrzną na południowych równinach Kanady i miałem tego dość na całe życie.
Siedzieliśmy w milczeniu. Słychać było głośny chrzęst trawy wyrywanej końskimi zębami, a przecież nasze wierzchowce pasły się o dobrych kilkadziesiąt kroków od nas. Poczułem się jakoś nieprzyjemnie. Przeczucie nieszczęścia?
Przypomniałem sobie, jak Karol Gordon opowiadał, że wielu doświadczonych traperów, tych najlepszych z najlepszych, odczuwa jakiś niewytłumaczony lęk, gdy zbliża się niedostrzegalne jeszcze niebezpieczeństwo. Czyżbym wyrobił w sobie traperski instynkt?
Przyciągnąłem ku sobie strzelbę. Zaszurała po trawie, jakby ważyła kilka ton. Norton dostrzegł mój ruch, a raczej usłyszał, i rozejrzał się dokoła.
– Zauważył pan coś, doktorze? – zapytał szeptem.
– Nie – odparłem – jednak... nie potrafię tego wytłumaczyć... czuję się tak, jakbym siedział naprzeciw lufy rewolweru. Ale to pewnie skutki gwałtownej zmiany ciśnienia powietrza – wytłumaczyłem fachowo.
Przytaknął.
– Nerwy, nerwy, doktorze. Zdarza się tak, zwłaszcza gdy ktoś po raz pierwszy przeżywa takie zjawisko.
Nie mogłem dłużej usiedzieć w miejscu. Wstałem i począłem krążyć dokoła obozowiska, a moje stąpnięcia wywoływały trzask suchych traw, jakby po nich jechał ciężki wóz.
Szarzało coraz bardziej, zorze zapadły już w ziemię, mrok gęstniał i pierwsza gwiazda zabłysła na czerniejącym niebie. Ale nadal nie działo się nic, co warte byłoby naszej uwagi. Konie były spokojne. Dwa z nich ułożyły się już do snu, pozostałe szczypały trawę. Wróciłem.
– I cóż, doktorze?
– Nic. Wierzchowce nie zdradzają niepokoju. Chyba to...
Urwałem, bo w tej sekundzie dobiegł moich uszu tętent kopyt, jak gdyby szybko biegnącego kłusaka.
– Słyszy pan?
Norton poderwał się z ziemi.
– W cień! – rozkazał. – Za dobrze nas tu widać.
Ktoś gnał w naszą stronę z niewidocznej dali. Nieznany przybysz podczas nocy – trzeba być przygotowanym na każdą niespodziankę.
Skoczyliśmy poza krąg blasku rzucanego przez dopalające się polana.
Dudnienie kopyt zbliżało się, aż z czerni nocy wypadł czarniejszy jeszcze stwór. Zachrapał i zatrzymał się raptownie w migotliwym świetle ogniska. Koń!
Wyglądał jak potwór ze złej bajki. W drżącym świetle płomieni to nikł, to ukazywał się naszym oczom. Może właśnie z tego powodu wydawał się zdumiewająco wielki, a może dlatego, że stanął na samym szczycie naturalnego nasypu okalającego nasz obóz, a my leżeliśmy niżej?
Żaden z nas się nie podniósł. Czekaliśmy, tłumiąc oddechy, czy za spłoszonym zwierzęciem nie wychynie z mroku łeb jakiegoś drapieżnika albo nie zatętni pogoń zbrojnych jeźdźców. Ale nic, cisza.
Ognisko przygasało i już tylko jasna smuga różowiła nieruchome kopyta, potem i ona znikła. Ciemność zakryła zwierzę niby czarnym płaszczem. Podniosłem dłoń zaciśniętą na zamku sztucera.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------