Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość

Wędrowny handlarz - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 grudnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
9,99

Wędrowny handlarz - ebook

Powieść przygodowa Wiesława Wernica Wędrowny handlarz należy do kanonu polskiej literatury młodzieżowej o Dzikim Zachodzie. Charyzmatyczny bohater powieści, doktor Jan, wyrusza do Nowego Meksyku złożyć wizytę przyjacielowi don Gonzalesowi. Jedno nieoczekiwane spotkanie z handlarzem Edem Nortonem sprawia, że kurtuazyjna w zamierzeniu wyprawa przemienia się w serię emocjonujących przygód. A kiedy zaczyna się dziać, na drodze doktora Jana stają następne zaskakujące postacie, jak barwny Lewis Stone, zwany Złotym Lewisem, rodzina Deenów, zamożnych i rozkapryszonych poszukiwaczy wrażeń, groźni przestępcy podszywający się pod niewinnych traperów czy wódz indiańskiego plamienia, Pehnulte. Zbieg niefortunnych zdarzeń stawia pod znakiem zapytania nie tylko dotarcie Jana do celu podróży, ale wystawia go na próbę przetrwania.

Wędrowny handlarz należy do cyklu powieści o Dzikim Zachodzie, obfitujących w pełne niebezpieczeństw przygody, niespodziewane zwroty akcji i zaskakujące odkrycia. Autor cyklu, Wiesław Wernic, jest cenionym mistrzem gatunku. Świat przygody łączy się zawsze w jego książkach z piękną narracją, charakterystycznym dla westernu przesłaniem moralnym, fascynującymi postaciami i wartościowym odzwierciedleniem realiów Ameryki w czasach westmanów i groźnych rewolwerowców.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788382792959
Rozmiar pliku: 3,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ci­sza

Słońce za­cho­dzi, uci­cha wiatr,

Sa­motne ogni­sko pło­nie.

Pod ręką strzelba – tra­pera brat,

Po nie­bie ob­łoki go­nią.

Chciał­bym z ob­ło­kiem po­pły­nąć w dal,

Do miejsc, gdzie nikt mnie nie czeka,

Gdzie pre­ria śpi, a plu­skiem fal

Po­dzwa­nia nie­znana rzeka.

I do­trzeć tam, gdzie ro­śnie bór

W za­du­mie swej mrocz­nej ci­szy

I w grzmo­cie pian, gdzie spada z gór

Po­tok ze skal­nej ni­szy.

A kiedy wresz­cie zró­żowi świat

Zo­rza, gdy wsta­nie na wscho­dzie,

Chcę pa­trzeć, jak bóbr – nasz młod­szy brat,

Opusz­cza swój dom na wo­dzie.

Po­chwy­cić chmurę, okieł­znać ją

Ni­czym dzi­kiego ko­nia,

Wsko­czyć na grzbiet i przez mil sto

Pre­rii prze­mie­rzać bło­nia!

– Ładne. Sam pan uło­żył?

– Gdzie tam! Na­uczył mnie zna­jo­mek pod­czas pie­kiel­nie dłu­giej i mroź­nej nocy na Ala­sce. By­łem wów­czas che­echako.

– Przy­by­szem?

–Tak, w ję­zyku czer­wo­no­skó­rych, ale wśród bia­łych słowo to ozna­czało coś nie bar­dzo dla mnie przy­jem­nego: fra­jer albo... na­iw­niak. Wę­dro­wa­li­śmy da­leko. Kiedy do­tar­łem do Fort Yukon by­łem już pra­wie „kwa­śnym chłop­cem”, a w Nome skwa­śnia­łem do reszty.

– Nic a nic nie wiem o kwa­śnych chłop­cach – za­uwa­ży­łem, po­py­cha­jąc ob­ca­sem w głąb ogni­ska dłu­gie po­lano, któ­rego ko­niec zdą­żył się zwę­glić.

Drzewa mie­li­śmy pod do­stat­kiem, a w miarę jak za­cho­dziło słońce, wie­czorny chłód co­raz sil­niej da­wał znać o so­bie.

– Ba, pan nie był na Ala­sce.

– Nie by­łem. Któż to są „kwa­śni chłopcy”?

– Ci, któ­rzy nie znają tych wy­myśl­nych prosz­ków, ja­kie do­dane do mąki czy­nią pie­czywo pulch­nym.

– Można jeść pod­pło­myki. Ja sam... – tu ugry­złem się w ję­zyk i urwa­łem w po­ło­wie zda­nia.

Chcia­łem prze­cież po­wie­dzieć, że setki razy wśród pre­rii i la­sów spo­ży­wa­łem wła­śnie pod­pło­myki – twarde placki z mąki i wody, za­stę­pu­jące mi chleb przez dłu­gie mie­siące wę­dró­wek. Jed­nak tego nie po­wie­dzia­łem, nie chcąc po­zba­wiać się przy­jem­no­ści za­bawy. Ja­kiej za­bawy? Póź­niej to wy­ja­śnię.

– Och – od­parł mój to­wa­rzysz – kwa­śni chłopcy są wy­bredni. Je­śli tylko mają oka­zję, ro­bią za­czyn z mąki, która kwa­śnieje i służy jako droż­dże. Kiedy przy­by­li­śmy do Sitki, by­łem miękki jak bułka z ta­kiego cia­sta, ale nim do­szli­śmy do Yukonu, stward­nia­łem na su­char. Wie­dzia­łem już bar­dzo wiele o Ala­sce, to na przy­kład, że gdy plu­nąć, a ślina za­ma­rza w po­wie­trzu, wia­domo: mi­nus sześć­dzie­siąt stopni mu­ro­wane, i jesz­cze sporo o in­nych spra­wach. Dla­tego wró­ci­łem cały i zdrowy, a mój brat stra­cił tylko je­den pa­lec i tylko u le­wej ręki, co nie jest, my­ślę, wiel­kim nie­szczę­ściem.

– Od­mro­że­nie – zga­dłem bez trudu.

– Oczy­wi­ście, ale ope­ra­cja od­była się w wa­run­kach, które pan uznałby za ka­ry­godne.

– To zna­czy?

– Na przy­droż­nym ka­mie­niu, je­śli można mó­wić o ja­kiej­kol­wiek dro­dze, i przy po­mocy sie­kiery. Ope­ro­wany wcale nie czuł bólu, a ope­ru­jący mu­siał się spie­szyć, żeby so­bie nie od­mro­zić dłoni.

– Nie było in­nego spo­sobu?

– Ba, każda zwłoka kosz­to­wa­łaby mego brata kilka dal­szych pal­ców. Dla­tego nie szu­ka­li­śmy ani stołu ope­ra­cyj­nego, ani szpi­tala. Gdzież ich tam zresztą szu­kać?

– Hal! – za­wo­ła­łem. – Do­rzuć drewna!

Przed wy­ru­sze­niem w drogę Nor­ton przed­sta­wił mi swego po­moc­nika: „To jest Hal Burns. Chło­pak po­czciwy z ko­śćmi”.

– Ry­zy­kowna de­cy­zja – wró­ci­łem do prze­rwa­nej roz­mowy. – Brudna sie­kiera i brudny ka­mień, w su­mie: otwarta furtka dla gan­greny.

– Nie taka bar­dzo ry­zy­kowna, dok­to­rze. W kli­ma­cie tam­tej­szej zimy wszyst­kie za­razki mar­zną na kość, na ka­mień, na śmierć. Pan nie ma po­ję­cia, co to jest ala­skań­ska zima. A wio­sna wcale nie lep­sza. Wszystko top­nieje w oczach, wo­do­spady grzmią pod byle skałką, śnieg gi­nie i po­wstaje jedno gi­gan­tyczne błoto, z któ­rym dają so­bie radę tylko ło­sie. Brr! Ni­gdy wię­cej do Ala­ski, dok­to­rze, ta­kie moje ha­sło! Cho­ciaż na tej Ala­sce można zro­bić nie­zły in­te­res.

– Od­krył pan złoto?

– Nie. Komu wspo­mnę o Ala­sce, za­raz na­po­myka o zło­cie. Wpraw­dzie przy­wieź­li­śmy nieco złota, ale in­te­res to skórki.

– Tra­per­stwo?

– Coś w tym ro­dzaju. Nikt tu nie uwie­rzy, że sy­pia­łem na po­sła­niu ze srebr­nych li­sów. Ale z ja­kim tru­dem zdo­by­tych! Obecna wy­prawa to po pro­stu let­nia woda. Wy­cieczka, świą­teczny pik­nik, cho­ciaż wy­da­wać się może uciąż­liwa. Zwy­kle tak się dzieje za pierw­szym ra­zem, ale jak pan po­wróci do Mil­wau­kee, kto wie? Może na­wet za­tę­skni za na­stępną prze­jażdżką?

– Zu­peł­nie co in­nego opo­wia­dał mi pan wła­śnie w Mil­wau­kee.

– Święta prawda! Chcia­łem pana od­wieść od za­miaru. Lę­ka­łem się kło­po­tów. Nie na­daję się do roli mamki, a prze­wi­dy­wa­łem mnó­stwo nie­przy­jem­nych hi­sto­rii. Nie spraw­dziły się. Z pana, dok­to­rze, uro­dzony west­man! Co prawda to do­piero po­czą­tek drogi, ale po­czątki zwy­kle są naj­trud­niej­sze. Hal, daj nam kawy!

Burns bez słowa przy­niósł dwa pełne kubki.

– Kawa nie­raz ra­to­wała mi ży­cie pod­czas tam­tych wście­kłych mro­zów. Nie nu­dzę pana, dok­to­rze?

– Słu­cham z cie­ka­wo­ścią.

– Otóż, Ala­ska to nie tylko mrozy. Jesz­cze In­dia­nie.

– Chyba spo­kojni.

– Dia­bła tam! To tu są spo­kojni na tym niby-Dzi­kim Za­cho­dzie. Cho­ciaż naj­więk­szy krzyk pod­no­szono wła­śnie tu­taj, a nie tam, gdzie wszy­scy czer­wo­no­skó­rzy po­sia­dają strzelby, cho­ciaż broni nie wolno im sprze­da­wać. A poza tym... je­dzą psy! Fu!

Ro­ze­śmia­łem się.

– Sły­sza­łem, że biali w tam­tych stro­nach, gdy im głód do­ku­czy, rów­nież nie gar­dzą psami.

– Prawda – od­parł nie­chęt­nie. – Mnie się to nie zda­rzyło. Na szczę­ście.

– Je­śli czer­woni po­lują na psy, nie jest to jesz­cze naj­gor­sze.

– Żeby tylko na psy! Na lu­dzi rów­nież...

– Nie prze­sa­dza pan? Opo­wia­dano mi wiele o wal­kach czer­wo­no­skó­rych w Da­ko­cie, Mon­ta­nie, No­wym Mek­syku i Ari­zo­nie, ale nic a nic o Ala­sce.

– Bo lu­dzi tam mało, prze­strze­nie ogromne, a wia­do­mo­ści nie do­cie­rają do miast.

W tym twier­dze­niu było sporo prawdy, ale chyba Nor­ton miał dość po­wierz­chowne in­for­ma­cje o lu­dach za­miesz­ku­ją­cych Ala­skę. Ten kraj na­le­żał do Sta­nów do­piero od dwu­dzie­stu lat, a mi­nie jesz­cze ze sto, za­nim go bę­dzie można do­kład­niej spe­ne­tro­wać. Po­wie­dzia­łem więc tylko:

– Han­dluje pan z In­dia­nami, ale ja­koś nie cie­szą się pana sym­pa­tią, czyżby ten han­del był mało po­płatny?

Spoj­rzał na mnie groź­nie, tak że ocze­ki­wa­łem wy­bu­chu obu­rze­nia. Ale po­my­li­łem się.

– Pan mnie krzyw­dzi, dok­to­rze, ta­kim po­dej­rze­niem. Sym­pa­tia nie ma nic wspól­nego z han­dlo­wym in­te­re­sem. Żeby po­wie­dzieć prawdę, to ja ich lu­bię i my­ślę, że z wza­jem­no­ścią. Dla­czego? Dla­tego, że nie je­stem oszu­stem, nie wy­mie­niam dziu­ra­wych ko­ców na srebrne ozdoby na­wah­skie i nie wy­łu­dzam zło­tego pia­sku za ba­ryłki ogni­stej wody. Cho­ciaż tak czy­niło przede mną bar­dzo wielu wę­drow­nych han­dla­rzy. Ja lu­bię czer­wo­no­skó­rych, ale to wcale nie zna­czy, iż ich nie roz­róż­niam. Są tacy, są owacy. Po­dob­nie jak i u nas. Przy­znam, że nie­je­den raz do­brze za­leźli mi za skórę, ale pa­mię­tam, że ze strony bia­łych jakże czę­sto sto­so­wano oszu­stwo, mord i wy­zysk. Nie je­stem tra­pe­rem ani west­ma­nem, nie mam na su­mie­niu ani jed­nego czer­wo­nego wo­jow­nika, ale też wiem, że nie każdy z nich ma aniel­skie skrzy­dła u ra­mion.

– Oczy­wi­ście. Jed­nak warto chyba pa­mię­tać, że ich zbrojne wy­prawy uspra­wie­dli­wiała na­sza za­chłan­ność. Szczu­li­śmy jedne ple­miona prze­ciwko dru­gim. Czy nie tak?

– Ho, ho! – ro­ze­śmiał się. – Wi­dzę, że jest pan kan­dy­da­tem na „brata” czer­wo­nych twa­rzy. Jaka szkoda, że nie może pan do końca od­być tej wę­drówki w moim to­wa­rzy­stwie. Uła­twił­bym panu lep­sze po­zna­nie daw­nych wład­ców tej ziemi.

– Nie­stety – od­par­łem, z tru­dem za­cho­wu­jąc po­wagę – je­stem umó­wiony z przy­ja­cie­lem w El Paso.

– Wiem, wiem. I przy­znam szcze­rze, że na­dal lę­kam się o tamtą część pań­skiej drogi. Sa­mot­ność, dok­to­rze, to nie­zbyt przy­jemne to­wa­rzy­stwo. Zwłasz­cza dla ko­goś, kto pierw­szy raz wy­biera się tak da­leko.

– Ja­koś dam so­bie radę.

– Bar­dzo pan nie­fra­so­bliwy jak na le­ka­rza.

– Moi pa­cjenci są in­nego zda­nia. Kie­dyś... zresztą, mniej­sza z tym – prze­rwa­łem.

O mało się nie zdra­dzi­łem, że pra­co­wa­łem jako chi­rurg w szpi­talu w Mil­wau­kee. Co prawda, wielu le­ka­rzy było za­trud­nio­nych w tam­tym szpi­talu, ale ża­den z nich nie od­szedł z ta­kim hu­kiem, jak ja. Je­den z miej­sco­wych dzien­ni­ków za­rzu­cił mi prze­cież wów­czas (w 1880 roku), iż sto­suję zna­chor­skie me­tody le­cze­nia! Po­in­for­mo­wał czy­tel­ni­ków, że wpu­ści­łem na te­ren szpi­tala dwóch czer­wo­no­skó­rych i że zgo­dzi­łem się na za­sto­so­wa­nie ich me­tod w sto­sunku do pa­cjenta ciężko cho­rego. Tym pa­cjen­tem był znany tra­per i przy­ja­ciel In­dian – Ka­rol Gor­don, a nie­spo­dzie­wani go­ście – wo­dzami ple­mie­nia Czar­nych Stóp. Gor­do­nowi gro­ziła wów­czas am­pu­ta­cja nogi, czego prze­cież nie mo­głem do­ko­nać wo­bec ostrego sprze­ciwu pa­cjenta.

I to nie był błąd, że do­pu­ści­łem In­dian do Gor­dona, bo­wiem wła­śnie ich ku­ra­cja po­skut­ko­wała w spo­sób zdu­mie­wa­jący. Ope­ra­cja stała się zbędna, ale ja z trza­skiem wy­le­cia­łem z po­sady. A Ka­rol Gor­don stał się póź­niej moim na­uczy­cie­lem, dzięki któ­remu za­po­zna­łem się z uro­kami pre­rii, la­sów i gór oraz ze zwy­cza­jami czer­wo­nych na­ro­dów.

Sprawa wów­czas była gło­śna i Nor­ton na pewno o niej sły­szał. Gdy­bym wy­znał, że pra­co­wa­łem w szpi­talu, mu­siałby szybko sko­ja­rzyć moją ochotę do wę­dró­wek po Dzi­kim Za­cho­dzie z tam­tym wy­pad­kiem, a na tym wcale mi nie za­le­żało.

– Nie będę się spie­rał, dok­to­rze, prze­cież panu za­wdzię­czam zdro­wie, ale że mi pan szpet­nie przy­mó­wił o nie­po­płat­nym han­dlu, po­wiem, że tra­fił pan bli­sko celu. Na tych wę­drów­kach nie za­ra­biam ani mi­lio­nów, ani ty­sięcy, ale też nie do­kła­dam. Tro­chę trak­tuję to, jak let­nią wy­cieczkę. Pew­nie to pana dziwi?

– Nic a nic – od­par­łem szcze­rze, po­nie­waż co­roczne wy­prawy na Za­chód od lat stały się moim zwy­cza­jem. Cią­gnęła mnie, mo­gła cią­gnąć i Nor­tona tę­sk­nota za roz­le­głą pre­rią i za spo­ko­jem da­le­kich prze­strzeni.

Urwa­li­śmy roz­mowę wpa­trzeni w łuny za­chodu pło­nące nad ho­ry­zon­tem. Obo­zo­wa­li­śmy w na­tu­ral­nym wklę­śnię­ciu pła­skiej jak taca łąki, po­ro­śnię­tej rzadką trawą. Ko­li­ste wznie­sie­nie chro­niło nas od wia­tru i tylko na wy­pa­dek desz­czu nie było od­po­wied­nim obo­zo­wi­skiem: woda szybko wy­peł­nia­łaby za­głę­bie­nie. Ale nic nie zwia­sto­wało zmiany po­gody.

Niebo było bez­chmurne, szu­miał bór, czarną ścianą za­zna­cza­jący się na nie­da­le­kiej gra­nicy pre­rii, gdzie pły­nął nie­wielki stru­myk. Tam wła­śnie nad tym stru­my­kiem po­ru­szały się łby na­szych spę­ta­nych wierz­chow­ców. Jak na moje do­świad­cze­nie – po­zo­sta­wio­nych zbyt bli­sko le­śnych za­ro­śli, w któ­rych mo­gły się kryć naj­róż­niej­sze pusz­czań­skie dra­pież­niki. Zwró­ci­łem Nor­to­nowi uwagę, sta­ra­jąc się, aby nie za­brzmiała zbyt fa­chowo.

– Nie ma stra­chu, dok­to­rze. Znam tę oko­licę jak wła­sną kie­szeń. Ten las nie kryje żad­nego nie­bez­pie­czeń­stwa dla na­szych koni.

Taka pew­ność nie tra­fiła mi do prze­ko­na­nia. Wpraw­dzie na Dzi­kim Za­cho­dzie w miarę upływu lat czwo­ro­no­dzy miesz­kańcy czuli się co­raz mniej pew­nie – co­raz wię­cej my­śli­wych uga­niało się za cen­nymi skó­rami. Nie zna­czyło to jed­nak, by zie­mie te upodob­niły się do parku, w któ­rym po drze­wach śmi­gają tylko wie­wiórki.

Sta­now­czo, mój to­wa­rzysz był zbyt pewny sie­bie. Ale czy mo­głem go prze­ko­nać, nie zdra­dza­jąc, że znam te te­reny znacz­nie le­piej, niż on o tym są­dził? Po­sta­no­wi­łem więc za­ostrzyć wła­sną czuj­ność, na­sta­wić uszy na od­głosy le­śne i mieć stale broń w za­sięgu ręki.

Noc po­woli nad­cią­gała. Bla­dły pur­pu­rowe bla­ski za­chodu i wkrótce sza­rość po­kryła niebo. Czer­wony pas, wi­szący jesz­cze nad li­nią ho­ry­zontu, na­brał od­cie­nia zie­lon­ka­wego. Przy­ga­sał. Wiatr prze­stał dąć i na­gle za­pa­dła zu­pełna ci­sza, jakby ktoś przy­krył pre­rię szkla­nym klo­szem. Trzask pęk­nię­tego pa­tyczka za­brzmiał jak wy­strzał ka­ra­binu. Ale nie wy­wo­łał echa, wsiąkł na­tych­miast ni­czym woda w watę.

– Co u li­cha? – zdzi­wi­łem się i w tym mo­men­cie nie­mal ogłu­szył mnie mój wła­sny głos, który na­tych­miast uto­nął w ci­szy. – Czy spo­tkał się pan z czymś po­dob­nym? – szep­ną­łem.

– Tak. Pod­czas wę­dró­wek po Ala­sce. Ale to działo się w zi­mie, gdy na­wet słowa za­ma­rzają. Hm, wcale nie czuję wia­tru, na­wet ogień przy­gasł, zu­peł­nie jak w oku cy­klonu.

– Mam na­dzieję, że pan się myli – od­par­łem.

Prze­ży­łem już kie­dyś trąbę po­wietrzną na po­łu­dnio­wych rów­ni­nach Ka­nady i mia­łem tego dość na całe ży­cie.

Sie­dzie­li­śmy w mil­cze­niu. Sły­chać było gło­śny chrzęst trawy wy­ry­wa­nej koń­skimi zę­bami, a prze­cież na­sze wierz­chowce pa­sły się o do­brych kil­ka­dzie­siąt kro­ków od nas. Po­czu­łem się ja­koś nie­przy­jem­nie. Prze­czu­cie nie­szczę­ścia?

Przy­po­mnia­łem so­bie, jak Ka­rol Gor­don opo­wia­dał, że wielu do­świad­czo­nych tra­pe­rów, tych naj­lep­szych z naj­lep­szych, od­czuwa ja­kiś nie­wy­tłu­ma­czony lęk, gdy zbliża się nie­do­strze­galne jesz­cze nie­bez­pie­czeń­stwo. Czyż­bym wy­ro­bił w so­bie tra­per­ski in­stynkt?

Przy­cią­gną­łem ku so­bie strzelbę. Za­szu­rała po tra­wie, jakby wa­żyła kilka ton. Nor­ton do­strzegł mój ruch, a ra­czej usły­szał, i ro­zej­rzał się do­koła.

– Za­uwa­żył pan coś, dok­to­rze? – za­py­tał szep­tem.

– Nie – od­par­łem – jed­nak... nie po­tra­fię tego wy­tłu­ma­czyć... czuję się tak, jak­bym sie­dział na­prze­ciw lufy re­wol­weru. Ale to pew­nie skutki gwał­tow­nej zmiany ci­śnie­nia po­wie­trza – wy­tłu­ma­czy­łem fa­chowo.

Przy­tak­nął.

– Nerwy, nerwy, dok­to­rze. Zda­rza się tak, zwłasz­cza gdy ktoś po raz pierw­szy prze­żywa ta­kie zja­wi­sko.

Nie mo­głem dłu­żej usie­dzieć w miej­scu. Wsta­łem i po­czą­łem krą­żyć do­koła obo­zo­wi­ska, a moje stąp­nię­cia wy­wo­ły­wały trzask su­chych traw, jakby po nich je­chał ciężki wóz.

Sza­rzało co­raz bar­dziej, zo­rze za­pa­dły już w zie­mię, mrok gęst­niał i pierw­sza gwiazda za­bły­sła na czer­nie­ją­cym nie­bie. Ale na­dal nie działo się nic, co warte by­łoby na­szej uwagi. Ko­nie były spo­kojne. Dwa z nich uło­żyły się już do snu, po­zo­stałe szczy­pały trawę. Wró­ci­łem.

– I cóż, dok­to­rze?

– Nic. Wierz­chowce nie zdra­dzają nie­po­koju. Chyba to...

Urwa­łem, bo w tej se­kun­dzie do­biegł mo­ich uszu tę­tent ko­pyt, jak gdyby szybko bie­gną­cego kłu­saka.

– Sły­szy pan?

Nor­ton po­de­rwał się z ziemi.

– W cień! – roz­ka­zał. – Za do­brze nas tu wi­dać.

Ktoś gnał w na­szą stronę z nie­wi­docz­nej dali. Nie­znany przy­bysz pod­czas nocy – trzeba być przy­go­to­wa­nym na każdą nie­spo­dziankę.

Sko­czy­li­śmy poza krąg bla­sku rzu­ca­nego przez do­pa­la­jące się po­lana.

Dud­nie­nie ko­pyt zbli­żało się, aż z czerni nocy wy­padł czar­niej­szy jesz­cze stwór. Za­chra­pał i za­trzy­mał się rap­tow­nie w mi­go­tli­wym świe­tle ogni­ska. Koń!

Wy­glą­dał jak po­twór ze złej bajki. W drżą­cym świe­tle pło­mieni to nikł, to uka­zy­wał się na­szym oczom. Może wła­śnie z tego po­wodu wy­da­wał się zdu­mie­wa­jąco wielki, a może dla­tego, że sta­nął na sa­mym szczy­cie na­tu­ral­nego na­sypu oka­la­ją­cego nasz obóz, a my le­że­li­śmy ni­żej?

Ża­den z nas się nie pod­niósł. Cze­ka­li­śmy, tłu­miąc od­de­chy, czy za spło­szo­nym zwie­rzę­ciem nie wy­chy­nie z mroku łeb ja­kie­goś dra­pież­nika albo nie za­tętni po­goń zbroj­nych jeźdź­ców. Ale nic, ci­sza.

Ogni­sko przy­ga­sało i już tylko ja­sna smuga ró­żo­wiła nie­ru­chome ko­pyta, po­tem i ona zni­kła. Ciem­ność za­kryła zwie­rzę niby czar­nym płasz­czem. Pod­nio­słem dłoń za­ci­śniętą na zamku sztu­cera.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: