- W empik go
Węgierski magnat - ebook
Węgierski magnat - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 686 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Monsieur Griffard należał w owym czasie do najbogatszych wśród paryskiej finansjery.
W roku tysiąc siedemset osiemdziesiątym miał jeszcze na jednym z przedmieść paszteciarnię, a swą umiejętność obracania pieniędzmi wyostrzał wyłącznie na żakach z kolegium Piquepuce: bezustannie miał w głowie ów aureus calculus, który mu podpowiadał rozwiązanie, jak ściągnąć od żaków płacących za pierożki należność za tych, którzy płacić zapominali.
Szaleństwo Missisipi jego też wciągnęło w swój nurt. W Paryżu wszyscy stawali się wtedy milionerami; na gościńcach i drogach, na targach i placach, wszędzie oferowano, sprzedawano i kupowano akcje Missisipi. M. Griffard pozbył się paszteciarni, wyruszył na poszukiwanie milionów i znalazł je; aż pewnego dnia cała heca z Missisipi pękła jak bańka mydlana i M. Griffard znalazł się z dziewięcioma sous w kieszeni. Jeśli człowiek nigdy nie był milionerem i w kieszeni pozostało mu dziewięć sous, nie ma powodu do irytacji; jeśli jednak wdrapał się już na wyżynę, z której widać własny ekwipaż, służbę w liberii, pięknie urządzone komnaty, bogato zastawiony stół, śliczne kochanki i inne równie miłe perspektywy, to runięcie z tej wysokości jest raczej nieprzyjemne.
Ogarnięty smutkiem pan Griffard udał się do sklepu nożownika i za sześć sous kupił duży nóż, który mu za dwa sous wyostrzono; akurat zebrała się tam gromada rozebranych i podkasanych według,najnowszej mody citoyens w czapkach frygijskich, którzy głośno krzyczeli: „Precz z arystokracją!” Na słup przed sklepem z nożami przybili miast flagi wieczorne wydanie gazety Marata, a M. Griffard spostrzegłszy, że wielu z obecnych nie zna jej treści, jako najmniej ochrypnięty odczytał ją głośno; tym sposobem dowiedział się, że dobrze wyostrzony nóż może posłużyć do czegoś bardziej pożytecznego niż poderżnięcie własnego gardła. Wetknął więc nóż za pas, przyłączył się do gromady i wraz ze wszystkimi krzyczał: „A bas les aristocrates!”
Gdzie i jakimi drogami potoczyło się jego burzliwe życie w następnych latach? Może sam dokładnie tego nie wiedział. Ze sławą i chwałą nie miał wiele kłopotu, pozostawiał je innym, kiedy jednak po kilku latach spotykamy go znowu w czasach dyrektoriatu, musimy mu się kłaniać z szacunkiem jako komisarzowi aprowizacyjnemu wojska, raz nad Renem, raz w Italii – zależnie od tego, czy ten, czy tamten generał zamierzał go rozstrzelać.
Są bowiem dwa rodzaje komisarzy aprowizacyjnych: tacy, którzy stają się żebrakami, i tacy, których ta funkcja czyni milionerami; ci pierwsi sami sobie strzelają w łeb, ci drudzy stają przed plutonem egzekucyjnym. Ale ten ostatni wypadek znacznie rzadziej się przytrafia.
M. Griffard na swoje szczęście należał do tych, którzy zostają milionerami, a nikt im w łeb nie strzela. Wszedł w posiadanie kilku pięknych posiadłości, które emigrujący arystokraci pozostawili państwu, a gdy powrócili za czasów restauracji, M. Griffard był jednym z renomowanych habitués, którzy z balkonów swych pałaców przyglądali się wspaniałej defiladzie sprzymierzonych wojsk ulicami Paryża; niejeden emigrant, który z gromadą innych kroczył za zwycięskimi wojskami, ze zdumieniem podziwiał wspaniały pięciopiętrowy pałac na Boulevard des Italiens, gdyż nie było go wówczas, kiedy ostatnio widział Paryż; jeśli zapytał o właściciela, usłyszał nazwisko nikomu przedtem nie znane.
Niedługo jednak było nieznane. Kto posiada miliony, ten bez wielkiej fatygi zostaje przyjęty do najlepszego towarzystwa.
W krótkim czasie nazwisko pana Griffarda nabrało cech mile dźwięczącego hasła. Bez niego nie mogło się obyć żadne eleganckie przyjęcie, żaden niezwykły poranek koncertowy, wyścigi konne, orgia ani głośne porwanie. Nie opuszczał niczego, bo wszystkie tego rodzaju okazje wprost się prosiły, by zręczny i bystry człowiek interesu korzystał z nich dla dokładnej obserwacji namiętności, dziwactw i stanu majątkowego innych, i by na tej wiedzy budował mocno ugruntowane kalkulacje.
Pan Griffard podejmował najryzykowniejsze interesy. Miał odwagę pożyczać wielkie sumy lekkoduchom tak zrujnowanym, że nawet służba skarżyła ich o zaległe płace i zawsze taką lub inną drogą dochodził swoich pieniędzy. Kiedy mówię „swoich pieniędzy”, znaczy to zawsze dwa razy tyle, ile komuś pożyczył. Zajmował się właśnie dlatego najbardziej ryzykownymi przedsięwzięciami, żeby się nie fatygować obliczaniem dokładnych procentów.
Potrafił zresztą zobowiązywać nie tylko pojedyncze osoby, nie tylko ludzi najwyżej stojących. Troszczył się także o szeroki ogół. Najlepiej prowadzone tontyny, czyli firmy przyjmujące ubezpieczenie na życie, i solidne domy gry działały pod jego patronatem, aby zaś władze nie czyniły mu zarzutu, że nie zajmuje się sprawami publicznymi, zawsze jego informacje giełdowe były najbardziej godne wiary, i choćby nie wiem co pisał urzędowy „Moniteur”, kiedy M. Griffard nagle rzucał na sprzedaż dużo papierów wartościowych, cała giełda drżała z przerażenia, a kursy spadały na łeb na szyję; kiedy zaś zaczynał kupować, twarze pięknie się wygładzały i papiery szły w górę, jak trawa pod promieniami słońca.
Nieraz on jeden przetrzymywał taką katastrofę giełdową i wtedy zarabiał olbrzymie sumy. Sam nie wiedział, jaką wartość przedstawia jego majątek. Biedaka wiele trudu kosztuje dochrapanie się stu forintów, ale dla milionera zdobycie następnego miliona to drobiazg. No cóż, pieniądz też lubi towarzystwo.
Powtarzamy więc, że ten wielki mąż obdarzony był niezwykłą i godną uznania odwagą, dzięki której śmiało podejmował najbardziej beznadziejnie wyglądające przedsięwzięcia, jak pożyczanie pieniędzy ludziom zrujnowanym – a uważamy za wskazane jeszcze raz to podkreślić, aby zapobiec jakiemukolwiek zaskoczeniu, gdy niemal bezpośrednio, a raczej wkrótce po zdarzeniu w karczmie, spotkamy się w Paryżu z jednym z bohaterów naszego opowiadania – o ile tym tytułem nie dotkniemy młodego wrażliwego kawalera.
Miejscem spotkania jest co prawda nie Paryż, lecz jedna z najczarowniejszych wysepek na Sekwanie, Ile de Jérusalem, uprzywilejowane miejsce najwyższej paryskiej finansjery, gdzie nie każdy nędzny milionerzyna może sobie pozwolić na postawienie letniej rezydencji, na założenie ogrodu lub parku, albowiem każdy sążeń kwadratowy ziemi wart jest tysiąc albo nawet tysiąc dwieście franków; tak więc dziesięciomorgowy angielski ogród jest tu wart tyle, co na Węgrzech średniej wielkości latyfundium.
Pośród willi, pawilonów i dworków pobudowanych na maleńkiej wysepce, niewątpliwie najpiękniejszym, najcudowniejszym i najkosztowniejszym był pałacyk – rozkoszne gniazdko pana Griffarda.
Na pagórku wzniesionym ludzkim trudem, fasadą ustawiony ku
Sekwanie, zbudowany został według gustu najprzeróżniejszych narodów i epok ku wiecznej chwale ówczesnej sztuki architektonicznej, która odrzucając z pogardą wszelki pedantyczny styl klasycystyczny wraz z najrozmaitszymi odmianami rokoko, usiłowała na ich miejsce wymyślić coś zawiłego, dziwnego i niepraktycznego.
Nie dość, że park znajdował się na wyspie: otoczono go sztucznym strumieniem, nad którym przerzucono różne mosty, począwszy od amerykańskiego mostu łańcuchowego aż do skleconego z bierwion i kory, obrosłego bluszczem mostku bretońskiego, a przy każdym z nich strażowali odpowiedni halabardziści we właściwych strażnicach, które naśladowały to chatkę pustelnika, to latarnię morską, a że każdy strażnik miał inną trąbkę, od razu było wiadomo, przez który most, a więc jaką drogą zbliża się do pałacu gość.
Z mostu prowadziły przez angielski park kręte ścieżki, które w owym czasie całkiem wyparły dawne upodobanie do prostych alei wysadzanych drzewami strzyżonymi jak dekoracje. Idący błąkał się między chylącymi się ku sobie gałęziami, wśród gęsto rosnących drzew i krzewów, i mógł się przez nie przedzierać godzinami nie dochodząc tam, dokąd zmierzał; ścieżki i dróżki były z obu stron obsadzone kwitnącymi roślinami, na zakrętach kusiły obsadzone jaśminem altany z romantycznymi ławeczkami, gdzieniegdzie na starożytne marmurowe posągi pięły się ozdobne pnącza, co było bardzo szczęśliwym pomysłem, dalej znów piętrzyły się całe piramidy najmodniejszych w tym czasie kwiatów; były też sztuczne ruiny, wśród których rosły straszydła w rodzaju agaw i kaktusów; w egipskim grobowcu spoczywały autentyczne mumie, przy których płonęły wieczne lampki z codziennie dolewanym olejem; na rzymskim ołtarzu stały rzeźbione w kamieniu naczynia, wazy korynckie i placki oraz ciasteczka z kolorowych kamieni, naśladujące starorzymskie przysmaki z czasów nimfy Egerii, smakujące ówczesnym bogom; kiedyś nieznany żartowniś napisał tam taką bêtise: „Tu można nabyć stare pasztety”, co wcale nie zirytowało dawnego właściciela paszteciarni, i nawet nie kazał wymazać napisu. Miejscami, na bardziej otwartych przestrzeniach, strzelały ku niebu potężne wodotryski i szumiały wodospady, spływając do marmurowych sadzawek, w których złote rybki zabawiały się błyszczącymi kulami, wysoko wyrzucanymi przez wodę. Woda sączyła się do rozległych stawów porosłych wybujałą azjatycką trzciną, piękne białe łabędzie sunęły po gładkim zwierciadle wód, ale nie śpiewały tak pięknie, jak to poeci usiłowali wmawiać ludziom, natomiast zjadały ogromne ilości kukurydzy… która wówczas była znacznie droższa od czystej pszenicy.
Gdy człowiek przebiegł ten cały labirynt i nadziwił się napotkanym cudom, w końcu wreszcie w jakiś sposób trafiał ha aleję wiodącą do tusculanum i docierał do stopni, na których z obu stron stały drzewka pomarańczowe, jedne dopiero w kwieciu, inne obciążone dojrzałymi owocami.
Obok tych drzewek dostrzegamy teraz młodego dżentelmena, z którym mieliśmy już przyjemność zawrzeć znajomość. Od tego czasu minął jednak cały rok, moda ogromnie się zmieniła; musimy go więc ponownie przedstawić.
Skończył się sezon calicot; teraz młody dandys ma na sobie długą, sięgającą kolan kapotę zapiętą nad bufiastymi spodniami, wsuniętymi w dopasowane, błyszczące buty o niesłychanie wysokich cholewach; po wąsach nie ma już ani śladu, miast nich od uszu w kierunku nosa biegną bokobrody à la młody rogacz, co nadaje twarzy całkiem inny wyraz, włosy zaś rozczesane na dwie strony przykryte są czymś straszliwym, noszącym nazwę chapeau à la Bolivar i stanowiącym bardzo celowe urządzenie, gdyż dzięki szerokiemu rondu deszcz nie dosięga właściciela, a sama główka rozszerza się w górę.
Jest to Abellino Kárpáthy.
Na schodach i w antyszambrach bankiera roiło się od lokajów – darmozjadów pyszniących się srebrzystymi liberiami, którzy podawali sobie z rąk do rąk przybywających gości, biorąc od nich w zastaw okrycia, laski, kapelusze i rękawiczki, które odchodząc trzeba było wykupić za dobry napiwek.
Zasłużeni wyjadacze doskonale znali Abellina, gdyż węgierscy magnaci dobrze wiedzieli, iż za granicą należy wysoko obnosić honor narodowy, a już najwyżej wobec służby, i że na to jest tylko jeden sposób: szastać pieniędzmi, za każdą szklankę wody i upuszczoną chusteczkę rozdawać złoto. Należy wiedzieć, że wytworny kawaler nie nosi przy sobie innych monet jak złote, i to bite w ostatnim roku, poza tym obficie spryskane eau de Cologne i innymi pachnidłami, aby nie zalatywały zapachem obcych rąk.
Abellino w jednej chwili pozbył się kapelusza, laski i rękawiczek, lokaje dzwonkami przywoływali jeden drugiego, któryś pobiegł do dalszej komnaty,' i ledwie kawaler dotarł do ostatnich drzwi, ów pierwszy, który wyskoczył naprzód, już powrócił oznajmiając, że monsieur Griffard gotów jest na jego przyjęcie, przy czym szeroko rozwarł oba skrzydła wysokich mahoniowych drzwi prowadzących do prywatnego gabinetu pana domu.
Pan Griffard siedział obłożony masą gazet i należy tu napomknąć,że tylko węgierscy arystokraci wyobrażają sobie, iż Stwórca stworzył lato w tym celu, by nikt nie czytał w tym czasie prasy. Tak więc pan Griffard zagłębił się właśnie w artykuł o najnowszych triumfach Greków, dzięki którym otrząsnął się z niemiłego wrażenia, jakie na nim zrobiło pewne angielskie pismo zajmujące się krytyką, w którym niejaki pan Watts gęsto cytując usiłował dowieść, iż bezbożny pyszałek, nadęty lord Byron kradł swoje poematy to stąd, to z owąd, a wszystko, cokolwiek napisał, już było dawniej napisane. Ta polemika uczyniła pana Wattsa sławnym na kilka lat.
Przed bankierem na małym porcelanowym stoliczku chińskim stała srebrna zastawa do herbaty, a z płytkiej, do połowy napełnionej filiżaneczki co pewien czas spijał po łyczku jakiś płyn, prawdopodobnie herbatę pomieszaną z żółtkiem i osłodzoną cukrem wykrystalizowanym z mleka, co naówczas stanowiło najnowszy wynalazek,i, jak powiadano, było doskonałym lekiem na bóle w piersiach, tyle że niesłychanie, kosztownym, toteż wielu bogaczy uznało za modne cierpieć na bóle piersiowe, aby tego leku używać.
Pokój bankiera w niczym nie przypomina owej paszteciarni sprzed lat; kiedy odkupywał od emigrujących arystokratów rezydencje, wybrał sobie także kilku lokai, a wiadomo, że zręczny lokaj jest najlepszym wychowawcą i potrafi przekazać owe niuanse wytworności tak podziwiane, lecz niemożliwe do przyswojenia sobie przez ludzi z tiers état – trzeciego stanu – filistrów, łacinników i gapiów. Większość mebli, jak fotele, otomany, sekretery i szafki biblioteczne, są z hebanu inkrustowanego srebrem obicia zaś z białego kaszmiru przybranego kwiecistymi bordiurami; nic nie stoi pod ścianami ani w kątach, lecz częściowo pośrodku komnaty, częściowo skośnie ku rogom, taka bowiem teraz moda, a między masywnymi sprzętami, których ciężkie kształty mają wyobrażać aktualną europejską nudę i przyziemność, jako skrajne, konieczne przeciwieństwo ustawiono pięknie cyzelowane wazy korynckie, bezcenne antyczne rzeźby niedawno wydobyte z wykopalisk właśnie odkrytej Pompei, a także barwne, lśniące, złocone i srebrzone chińskie porcelanowe stoliki. Dywaniki pod stopami są wszystkie ręcznie tkane, na wielu z nich widoczne jest wyhaftowane słowo: souvenir, co jednak nie usuwa podejrzenia, że bankier je za drogie pieniądze kupił;
ściany obite makatami przetykanymi srebrem, podzielone na części od podłogi do plafonu tybetańskimi kwiecistymi pasami ściągniętymi pośrodku wężami ze srebra, a każda część ozdobiona pięknym sztychem – ponieważ w wytwornym gabinecie do pracy nie wiesza się olejnych obrazów, których miejsce jest w salonie; te sztychy to podobizny modnych poetów i sławnych rumaków, znanych bankierowi osobiście, gdyż jemu poświęcają swe wiersze lub noszą go na grzbiecie.
Wszystko to stanowi dostateczny dowód, że bankier ma sprytnego lokaja, dobrze obeznanego z gustem swej epoki.
Sam bankier to godna szacunku postać; mniej więcej siedemdziesięcioletni, siwowłosy o miłej twarzy pełnej życzliwości, jednym słowem od pierwszego wejrzenia wzbudza sympatię; nie tylko strojem, ale całym sposobem bycia żywo przywodzi na myśl Talleyranda, którego jest jednym z największych wielbicieli. Włosy lśnią piękną bielą, twarz jest rumiana i gładko wygolona, co jej dodaje żywości, zęby zdrowe i błyszczące; a dłonie wyjątkowo delikatne, jak zwykle u ludzi, którzy długo się zajmowali wyrabianiem słodkich ciast.
Na widok Kárpáthyego, który stanął w otwartych drzwiach, Bankier odłożył czytaną bez okularów gazetę i poszedł mu naprzeciw, witając jak najżyczliwiej.
Zgodnie z wytwornymi formami owa maksymalna życzliwość polegała na tym, że człowiek unosił się nagle na czubki palców, zwracając jednocześnie obie dłonie palcami ku własnym ustom, przy czym zginał tułów możliwie nisko jednocześnie kiwając wdzięcznie głową, następnie zaś dłonie wyciągał ku przybywającemu, który ze swej strony odpowiadał podobnymi gestami.
– Monseigneur! – wykrzyknął młody merveilleux („cudowny”, tak nazywano wytwornych młodzieńców) – jam twój od czubka głowy do samych trzewików.
– Monseigneur! – odparł Monsieur Griffard z taką samą galanterią–jestem do pańskich usług po dno mojej piwnicy. – Cha, cha, cha! Cha, cha, cha! To świetnie powiedziane, dobrześ mi pan zaripostował – roześmiał się młody dandys. Za godzinę dowcip bankiera powtarzany będzie we wszystkich salonach – Co nowego w Paryżu, drogi królu finansów? Złego nie chcę słyszeć, wyłóż pan tylko dobre nowiny.
– Najlepsza nowina – odrzekł bankier – to pański powrót do Paryża. A jeszcze lepsza, że go widzę u siebie.
– Och, monsieur Griffard,jesteś jak zawsze uprzejmy – odpowiedział młody incroyable („strojniś” – to także modne określenie) rozpierając się w fotelu; co prawda nie było to w modzie w ówczesnym Paryżu, należało raczej siąść na odwróconym krześle jak na koniu, z łokciami złożonymi na oparciu; tego jednak Abellino jeszcze nie wiedział..
– Otóż, monsieur Griffard – podjął młody człowiek, przejrzawszy się wprzód dokładnie w kieszonkowym lusterku, czy aby gładko zaczesane włosy mu się nie zmierzwiły – jeśli pan możesz mi tylko taką oznajmić dobrą wieść, to ja opowiem dziwniejszą, ale złą.
– Na przykład?
– Na przykład taką. Jak pan wiesz, udałem się do Hungarii, aby przejąć pewien spadek, majorat, przynoszący półtora miliona.
– Wiem – odparł bankier z chłodnym uśmiechem, bawiąc się trzymanym w ręku piórem.
– Może i o tym pan wiesz, że w owym azjatyckim kraju, w którym leży mój majorat, nic nie jest w tak złym stanie, jak sądownictwo, no, może jednak gościńce. Ale nie, sądownictwo jest gorsze. Drogi bowiem podczas suszy mogą być znośne, sądownictwo zaś zawsze, czy w deszcz, czy w słoneczną pogodę, jest złe.
Tu młody merveilleux przerwał, jakby chciał bankierowi pozostawić czas na gratulacje z powodu, dowcipnego porównania. Ten jednak tylko milcząco się uśmiechał.
– Wyobraź pan sobie – ciągnął Abellino wypiąwszy pierś, z prawym ramieniem odrzuconym za oparcie fotela – że mają tam pewną ogromną księgę; najjaśniej ją określę, porównując do zapisków należności u sklepikarza; znajdują się w niej wszystkie prawa, jakie kiedykolwiek ustanowili ci barbarzyńcy, nawet takie, że zdradzony mąż, cocu, (dzięki Bogu nie ma na to węgierskiego określenia) ma prawo zamordować niewierną żonę i jej kochanka, przyłapanych na gorącyrn uczynku. Przy tym kraj pełen jest kauzyperdów, całe chłopstwo składa się z dwóch warstw, wieśniaków i kauzyperdów, przy czym niektórych chłopów uważa się za szlachtę, sam nie wiem z jakiego powodu; kauzyperdy nie robią nic innego, tylko wynajdują okazje do procesów, nawet tam, gdzie powodu nie ma, a na takie morze kauzyperdów i procesów w każdym département jest jeden sędzia, który latem także sieje rzepę i pędzi gorzałkę; ale i tego nie dosyć: kiedy wreszcie człowiek uzyska sprawiedliwy wyrok, to ten, który przegrał sprawę, może kijem wypędzić sędziego, opierać się widłami i jeszcze apelować do trzech wyższych instancji, z których najwyższą zwą trybunałem septemtrionalnym.
– Ogromnie zabawne rzeczy mi pan opowiada – roześmiał się monsieur Griffard, który nie rozumiał, po co ma tych szczegółów wysłuchiwać.
– Och, musi pan wszystkiego wysłuchać, żeby zrozumieć to, co dalej powiem. W języku węgierskim istnieje też pewne podłe określenie: „intra dominium et extra dominium”, co się tłumaczy słowami: „w obrębie posiadłości i poza posiadłością”. Otóż mając jak najbardziej słuszne prawo do jakichś włości, człowiek jest bezradny, jeśli jest poza ich obrębem. Ten, kto nimi włada, choć uzurpator, może się spokojnie uśmiechać, bo sprawa może się ciągnąć w nieskończoność. Tak jest ze mną. Wyobraź pan sobie. Cały spadek, ów ogromny majorat przynoszący półtora miliona dochodu, znajduje się niemal w moich rękach, spieszę, by go przejąć, ale się okazuje, że przede mną już się tam ktoś rozsiadł.
– Rozumiem – odpowiedział bankier z dziwnym uśmieszkiem – to znaczy, że w pańskim dziedzictwie, monseigneur Kárpáthy, niejako intra dominium siedzi uzurpator o złych zamiarach, który nie chce ci słusznie należnej schedy przekazać i upiera się przy owej idiotycznej grubej księdze, w. której, pośród wielu paragrafów, zapisano także, iż „nie można dziedziczyć po żyjącym”. Młody dandys wytrzeszczył szeroko oczy.
– Co pan wiesz?
– Wiem, że owym podłym uzurpatorem, nadużywającym twojej schedy, jest nikt inny jak sam pański stryjaszek, który okazał się na tyle źle wychowany, iż po uderzeniu krwi do mózgu został dzięki szybkiemu upuszczeniu krwi tak dalece przywrócony życiu, że ponownie zajął pańskie włości i tym samym postawił cię w takim położeniu, iż w owej grubej, bogatej w treść księdze nie znajdzie się ani jeden artykulik, na podstawie którego miałbyś prawo zaskarżyć stryja do sądu za to, że jeszcze nie umarł.
– O, to podłość! – wykrzyknął Kárpáthy zrywając się z półleżącej pozycji. – Ja już zapowiedziałem, że będę się procesował! – Bądź pan spokojny – uspokoił go bankier. – Wszyscy uwierzą w to, co im powiesz. Ja jeden muszę znać całą prawdę, ponieważ jestem bankierem. A ja mam zwyczaj milczeć. Stosunki rodzinne księcia Nepalu we Wschodnich Indiach są mi równie dobrze znane, jak tryb życia najpierwszego z hiszpańskich grandów. Embarras de richesse, a więc kłopoty wynikające z bogactwa jednego przynoszą mi taki sam pożytek jak ubóstwo drugiego, maskowane pompą. Jestem w stanie opowiedzieć o sytuacji każdego cudzoziemca przybyłego do Paryża, niezależnie od tego, jaką drogą i z jakim hałasem się zjawił. W ostatnich dniach przybyli tu dwaj węgierscy hrabiowie, którzy na piechotę obeszli całą Europę, inny zaś powrócił z Ameryki na trzecim pokładzie statku, mimo to wiem, że owi panowie posiadają w swoim kraju tak dobrze zagospodarowane posiadłości, że mógłbym od nich otrzymać pożyczkę; natomiast o pewnym księciu z północy, który nosi wspaniale brzmiące nazwisko i w tych dniach wjechał do Paryża przez Porte St. Denis w złoconej karocy, z konnymi sługami w pióropuszach, wiem, że posiada tylko to, co z sobą przywiózł, gdyż z powodu jakichś politycznych komplikacji cały jego majątek został zasekwestrowany.
Zniecierpliwiony Kárpáthy przerwał bankierowi.
– No dobrze, monsieur, ale po co mam tego wszystkiego słuchać?
– Chcę ci udowodnić, że zawsze były i będą w głębi serc i sakiewek sekrety, oraz że ludzie kierujący światem finansów, jeśli coś wiedzą, utrzymują to w tajemnicy, a wreszcie fakt, że znam pańską delikatną sytuację, pozwoli ci całkiem inaczej przedstawić ją światu i nikt nie będzie w twe słowa wątpił.
– Enfin, jaki będę miał z tego pożytek?
– Ach tak! – wykrzyknął bankier uderzając się w czoło – wolałbyś pan, by cały świat wiedział to, co ja wiem, byle bym ja tego nie wiedział. Oczywiście, przyszedłeś pan do mnie z zamiarem opowiedzenia o symptomach całkiem innej choroby niż ta, na którą cierpisz, a ja powinienem ciebie wyleczyć; jestem jednak doświadczonym lekarzem i dostrzegam powody choroby po bladości twarzy. Kto wie, może zdołałbym cię wyleczyć?
Gorzki żart spodobał się Abellinowi.
– Hm, pomacaj mój puls – odparł także żartobliwie – ale nie sięgaj po moją rękę, lecz raczej do kieszeni.
– To zbyteczne. Zastanówmy się najpierw nad objawami choroby. Jak widzę, cierpisz pan na mały rozstrój żołądka, coś około trzystu tysięcy franków, z powodu nie przetrawionych długów.
– Pan to lepiej wiesz. Daj pan coś moim wierzycielom, by się przestali upominać.
– Och, szkoda byłoby tych poczciwych ludzi; któż zabija swego tapicera, kołodzieja czy dostawcę koni tylko po to, żeby mu nie płacić? Znacznie prościej byłoby ich spłacić.
– Z czego? – wykrzyknął gniewnie Abellino. – Chyba że jak Don Juan de Castro poślę połowę swych wąsów do Toledo, aby pod ich zastaw dostać pieniądze. Nawet to mi nie pozostało, gdyż wąsy zgoliłem.
– Cóż więc uczynisz, jak się do ciebie zwrócą?
– To proste. Strzelę sobie w łeb.
– O nie, tego pan nie uczynisz. Cóż by świat powiedział, gdyby wytworny węgierski szlachcic zastrzelił się z powodu marnych paruset tysięcy franków?
– A co powie, jeśli z powodu paruset tysięcy franków tego szlachcica zamkną w więzieniu za długi?
Bankier z uśmiechem położył mu rękę na ramieniu i uspokajającym głosem rzekł:
– Zobaczymy, jak można panu pomóc.
Ten uśmiech i protekcjonalne klepnięcie po ramieniu dobrze charakteryzowały parweniusza.
Kárpáthyemu nawet nie przyszło do głowy, że były paszteciarz z ulicy Rambuteau udziela swej pomocy i opieki potomkowi jednego z najstarszych węgierskich rodów.
Bankier usiadł obok niego na szerokiej kanapie, zmuszając go tym samym do wyprostowanej pozycji.
– Potrzebujesz pan trzystu tysięcy franków – zaczął monsieur Griffard łagodnym, dobrotliwym tonem – i nie przeraziłaby cię myśl, że po wejściu w posiadanie majoratu zwrócisz miast tej sumy sześćset tysięcy franków.
– Fi donc – żachnął się pogardliwie Kárpáthy, w którym na minutę obudziła się szlachecka duma i wysunął rękę spod ręki bankiera.– Jesteś pan jednak lichwiarzem.
Bankier z uśmiechem schował obrazę do kieszeni i starał się ją zatuszować żartem.
– Łacińskie porzekadło powiada: Bis dat, qui cito dat. Dwa razy daje, kto szybko daje. Czemu więc nie miałbym żądać zwrotu podwójnie? Poza tym, mój panie, pieniądz jest towarem, jeśli więc wolno po zasianym ziarnie spodziewać się dziesięciu ziaren, czemu nie po zasianym pieniądzu? Musisz pan także mieć na uwadze, że jest to najbardziej ryzykowne przedsięwzięcie na świecie: możesz pan umrzeć wcześniej niż krewniak, po którym masz dziedziczyć; na przykład spaść z konia podczas gonitwy lub polowania na lisy i skręcić kark, możesz pan zginąć w pojedynku, dostać gorączki, przeziębić się, mnie zaś pozostanie założyć żałobną wstążkę na kapelusz z żalu za przepadłymi trzystu tysiącami franków. Patrzmy jednak dalej. Panu nie wystarczy, byś spłacił swe długi, później także będzie ci trzeba rocznie co najmniej dwa razy tyle. Dobrze. I to gotów jestem wyłożyć.
Po tych słowach Kárpáthy z zainteresowaniem spojrzał na bankiera.
– Czy pan żartujesz?
– Wcale nie. Ryzykuję milion, by zdobyć dwa, ryzykuję dwa, by uzyskać cztery, i tak dalej. Mówię otwarcie. Dużo daję i dużo biorę.
W tej chwili pańskie położenie w niczym nie jest lepsze od Juana de Castro, który pod zastaw wąsów dostał pożyczkę od toledańskich Saracenów. W porządku! Wąs węgierskiego szlachcica niech nie będzie gorszy od hiszpańskiego, dam na niego, ile zechcesz, i śmiało mogę zapytać, czy poza mną i toledańskimi Maurami ktokolwiek tak postąpił i czy ktoś to jeszcze uczyni?
– Więc dobrze. Zawrzyjmy porozumienie – rzekł Kárpáthy,. całkiem poważnie traktując sprawę – pan dasz mi jeden milion, ja zaś wystawię skrypt dłużny na dwa miliony,- które zostaną spłacone po śmierci mego stryja.
– A jeśli Parki utrzymają nić życia stryjaszka dłużej, niż w pańskich rękach utrzyma się milion?
– Wówczas doda mi pan drugi milion, i tak dalej. Pieniądze ulokujesz pan w dobrym miejscu, jako że węgierski szlachcic jest niewolnikiem swoich włości i nie może ich przekazać nikomu poza prawnym spadkobiercą.
– Czyś aby całkiem pewny, że jesteś jedynym legalnym spadkobiercą?
– Nie ma innego. Po śmierci János a Kárpáthyego nie pozostanie nikt noszący to nazwisko.
– O tym wiem. Ale János Kárpáthy może się jeszcze ożenić. Abellino zachichotał.
– Czyżbyś pan sobie mego stryja przedstawiał jako godnego afektu kawalera?
– Raczej nie. Dobrze wiem, że zbliża się już do przystani śmierci, a jego cielesne organy tak są sfatygowane, że jeśli natychmiast nie zmieni trybu życia, jeśli nie zaprzestanie hulanek – a co do tego mam bardzo nikłe nadzieje, choć mi go bardzo żal – nie przypuszczam, by żył dłużej niż rok. Zechciej mi pan wybaczyć, że bez owijania w bawełnę wypowiadam się o zejściu ze świata twego drogiego krewniaka.
– Ależ proszę, mów pan śmiało.
– Dla nas, którzy prowadzimy zakłady ubezpieczenia na życie, powszednią sprawą jest szacowanie ludzkiego żywota, zechciej więc traktować moje słowa tak, jakbyś właśnie swego stryja zamierzał ubezpieczyć na życie.
– To zbędne skrupuły; dla swego stryja nie odczuwam najmniejszego nawet sentymentu.
Bankier uśmiechnął się. Wiedział to lepiej niż sam Abellino.
– Zatem, jak poprzednio rzekłem, pański stryj może się ożenić. Takie sprawy nie należą do wyjątkowych. Często się zdarza, że dżentelmen w podeszłym wieku, który do osiemdziesiątego roku życia wzbraniał się przed związkiem małżeńskim, w chwili wzruszenia prowadzi do ołtarza pierwszą napotkaną młodą damę, choćby była służką kuchenną. Albo też w grę wchodzi jakaś dawna miłość, która po latach odżywa niczym owad wkleszczony w węgiel kamienny; bywa tak, że ukochana, której w wieku lat szesnastu nie mógł pojąć za żonę, może dlatego, że była z kim innym związana, teraz około siedemdziesiątki jest wolna, więc się pobierają.
– Mój stryj nie ma żadnych dawnych ideałów. Nie zna nawet tego określenia. Poza tym mogę waści zapewnić, że taki związek nie doprowadziłby do zwykłych następstw.