Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wernyhora, wieszcz ukraiński. Tom 1-2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wernyhora, wieszcz ukraiński. Tom 1-2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 550 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DNIA 10 SIERP­NIA 1861 ROKU: NA STAT­KU RO­SYJ­SKIM „CHER­SO­NEZ” NA­PRZE­CIW ŚWIĘ­TEJ GÓRY.

(Mont. Athos.).

Lat trzy­dzie­ści zgó­rą upły­nę­ło od cza­su, jak opu­ści­łem dom ro­dzin­ny i zie­mię ro­dzin­ną. W pu­ściź­nie po mat­ce, po dziad­ku moim po ką­dzie­li – odzie­dzi­czy­łem myśl o ko­za­czyź­nie:

Ry­cer­ską hu­lasz­czo­ścią ko­za­ków po­sta­wić na nogi Pol­skę.

Bra­ter­sko­ścią Po­la­ków spo­lsz­czyć ko­za­ków.

Myśl ta ma­rzeń dzie­cin­nych z wie­kiem ro­sła na świę­te przy­ka­za­nie ko­za­cze do wy­ko­na­nia.

– Kie­dy w 1831 roku ko­za­cy moi, Bal­czyń­ca, Sio­mak i Agu­tow­ski, wo­ła­li: „My, na­sze dzie­ci, z tobą, pa­nie, pój­dzie­my wal­czyć z wro­ga­mi Pol­ski, bić się za Pol­skę.”

– Kie­dy ksiądz Pa­weł Nie­mio­tow­ski, pop bla­ho­cze­sty­wy Bal­czyń­ca, wy­szedł z krzy­żem w ręce, z cer­kiew­ne­mi ce­cha­mi, nas bło­go­sła­wić – i bło­go­sła­wił.

– Kie­dym do­siadł dziar­skie­go ko­nia i uj­rzał się na cze­le dziel­ne­go huf­cu mo­ich ko­za­ków.

– Kie­dym się złą­czył w ko­ro­wi­niec­kich la­sach z Ka­ro­lem Ró­życ­kim, Sta­ni­sła­wem Du­ni­nem, Mi­cha­łem Gru­dziń­skim, Ta­de­uszem Przy­bo­row­skim, Ja­nem Omie­ciń­skim, An­to­nim Szasz­kie­wi­czem, z Se­we­ry­nem i Adol­fem

Pi­li­chow­ski­mi, z Mi­cha­łem i Win­cen­tym Bu­dzyń­ski­mi, z An­to­nim Try­pol­skim, z Flor­ja­nem Ku­li­kow­skim, z Ksa­we­rym i Fran­cisz­kiem Mor­gul­ca­mi, z bra­cią Osta­szew­ski­mi, z An­to­nim i Sta­ni­sła­wem Wy­how­ski­mi, z An­to­nim Tap­czew­skim, Ra­czyń­skim, Wil­kow­skim, Ba­ra­now­skim i inną szlach­tą z oko­lic Ber­dy­czo­wa na cze­le ich ko­za­ków.

Wy­li­cze­nie za dłu­gie, zwłasz­cza, że to nic byli ry­ce­rze do Il­ja­dy Ho­me­ra, ale hu­lasz­cza ber­dy­czow­ska szlach­ta do rap­so­du ko­zac­kie­go Ka­ro­la Ró­życ­kie­go; ale tak miło wspo­mi­nać swo­ich to­wa­rzy­szy wo­jen­nych, że chciał­bym wy­pi­sać wszyst­kich: Sa­ków, Ma­ka­rów, Hryć­ków, żeby na­po­ić ser­ce roz­ko­szą daw­ne­go wspo­mnie­nia. Imio­na wszyst­kich a wszyst­kich tego świę­te­go huf­ca sto­ją mi w pa­mię­ci, jakg­dy­bym ich w tej chwi­li wi­dział, i ich twa­rze, i ich po­sta­wy, i ich ko­nie.

My­śla­łem wów­czas: dum­ka mego dzia­da, Mi­cha­ła Głę­boc­kie­go, mar­szał­ka owruc­kie­go, mo­dli­twa mo­jej mat­ki, spraw­dzo­ne!

Ka­rol Ró­życ­ki to był mój Ko­na­sze­wicz Sa­haj­dacz­ny; w to­wa­rzy­szach wi­dzia­łem no­wych Ma­ze­pów, Wy­how­skich, Brzu­cho­wiec­kich, Ne­cza­jów, Mo­hy­łów i całą daw­ną star­szy­znę sław­nej ko­za­czy­zny.

Hu­la­li­śmy ry­cer­sko po tej zie­mi, po któ­rej oni hu­la­li. Bi­li­śmy wro­ga Pol­ski, jak oni nie­gdyś bili wro­ga ko­za­czy­zny. Wpław prze­pły­wa­li­śmy rze­ki, w sko­kach koni prze­su­wa­li­śmy góry. – Cud­nów, Mo­łocz­ki, Ty­szy­ca, Ucha­nie, będą dłu­gie lata brzmia­ły pie­śnią w uszach ludu Ukra­iny, bo one roz­bu­dzi­ły uśpio­ną pa­mięć o Ko­no­to­pach, o Sta­wisz­czach, o Bia­ło­cer­kwi. Lud uj­rzał zno­wu swo­ich mo­łod­ców. Ko­nie zbie­ra­ły ko­py­ta­mi, bie­li­ły się od pia­ny. Ry­ce­rze ko­zac­cy zmar­twych­wsta­li w swo­ich wnu­kach; za­kli­na­li się zno­wu daw­nem za­klę­ciem: „Wróg nie mie­cze, do­go­ni­my, po­bi­je­my, na łój, na ma­sło – po daw­ne­mu, po na­sze­mu!”

Ale nie zmar­twych­wstał król, któ­ry­by za­klę­cie w czy­nie wy­ko­na­ne przy­jął, osło­nił ko­ro­ną Pia­stów i Ja­giel­lo­nów i dla Pol­ski za­własz­czył. Dar­mo wy­pa­try­wa­li­śmy Bo­le­sła­wów, Ste­fa­na Ba­to­re­go; nie do­pa­trzy­li­śmy na­wet Je­re­mie­go Wisz­nio­wiec­kie­go, Kon­stan­te­go Ostrog­skie­go i Ro­ma­na San­gusz­ki.

Z wiesz­czem Pa­du­rą wo­ła­li­śmy pie­śnią: Ksią­że Ro­ma­nie, przy­by­waj, przy­by­waj do nas! Spi­są i sza­blą po­li­czy­my wra­że puł­ki, jak nie­gdyś twój pra­pra­dziad Uczył puł­ki ta­tar­skie. Po­li­czy­my czy­to przy świe­tle księ­ży­ca, czy przy ja­snem słoń­cu. – Przy­by­waj! – Wo­ła­li­śmy, cią­gnąc z Uchań do Za­mo­ścia z mno­gim ja­sy­rem, ze zdo­by­czą i ze sła­wą, jak przy­sta­ło na pułk ko­za­czy, a tam nas przy­jął kwa­śną pro­zą je­ne­rał Chrza­now­ski – Bóg świeć nad jego du­szą – mąż w woj­sko­wo­ści wy­uczo­ny, ale ni z pie­rza, ni z mię­sa, ni z ser­ca, ni z po­sta­wy – na wo­dza dla szlach­ty pol­skiej, dla but­nych mo­łod­ców Ukra­iny.

Nasz Re­wu­cha pod Mo­gi­łą, nasz Ro­man w ja­sy­rze; – łza żalu za­krę­ci­ła się nam w oczach, smu­tek padł na ser­ca i na nowo nie­po­kój za­wi­tał w du­sze. Szli­śmy – bi­li­śmy się – bi­li­śmy, ale już wię­cej dla imie­nia na­sze­go sła­wy, jak dla pol­skiej spra­wy. I na­dzie­ję i wia­rę w nas wy­zię­bio­no; zo­sta­ły tyl­ko: hu­lasz­czość ko­zac­ka i strój ko­za­czy. Pod Paw­łow­ską-Wolą, pod Iłżą, pod Chod­czą, pod Lip­skiem drża­ły puł­ki ro­syj­skie przed Biel­ca­mi, ale nie drża­ła Mo­skwa przed ko­za­czy­zną, bo nie było kró­la. Orzeł bia­ły i Jeź­dziec li­tew­skiej Po­go­ni la­ta­ły z po­bo­jo­wi­ska na po­bo­jo­wi­sko; dar­mo szu­ka­li cie­nia ko­ro­ny. Po­szli­śmy w cu­dze kra­je, a Mo­skal i Nie­miec zo­sta­li w Pol­sce i pa­no­wa­li, jak do­tąd pa­nu­ją.

Nud­no mi, tę­sk­no było na czu­ży­nie. Wło­ży­łem do po­chwy sza­blę pra­oj­ców, a za­czą­łem zno­wu ma­rzyć o mo­jej dum­ce – ko­za­czyź­nie; za­czą­łem pi­sać Po­wie­ści ko­zac­kie i Wer­ny­ho­rę.

Pi­sa­rze ko­za­czy­zny, wiesz­cze Sło­wa i My­śli, prze­mie­ni­li się, jak ka­me­le­ony, jakg­dy­by wsty­dzi­li się swo­ich wiel­kich a daw­nych utwo­rów. Stro­ili ko­za­czy­znę w ka­to­li­cyzm, w de­mo­kra­cję, w sys­te­ma­ta kon­ser­wa­cyj­ne, a dla po­pu­lar­no­ści chcie­li­by się za­przeć prze­szło­ści; o te­raź­niej­szo­ści ko­za­czy­zny wsty­dzi­li się wspo­mnieć, żeby się nie na­ra­zić na po­ku­ty je­zu­ity-spo­wied­ni­ka – albo na śmiech tu­zin­ko­we­go kry­ty­ka. Grze­chem śmier­tel­nym dla tych po­fran­cu­zio­nych, po­niem­czo­nych pi­sa­rzy, – po­li­tycz­ną zbrod­nią było my­śleć o przy­szło­ści ko­za­czej.

Taki stan rze­czy był dla mnie naj­sil­niej­szym bodź­cem do wzię­cia za pió­ro. Za­czą­łem pi­sać. – Na­śmie­wa­li się: J. B. Ostrow­ski i Ru­pe­lew­ski, ale dru­ko­wa­li i wy­da­wa­li: ks. Alek­san­der Je­ło­wic­ki i Eu­sta­chy Ja­nusz­kie­wicz, – i moje ma­rze­nie prze­obra­ża­ło się w teo­r­ję, w sys­tem, któ­re­go ja by­łem pi­sa­rzem i ja mu­sia­łem być wy­ko­naw­cą; bo nikt się nie zna­lazł, kto­by się chciał pod­jąć tej pra­cy dla ko­za­czy­zny – dla Pol­ski.

Rzu­ci­łem w świat pol­ski: Po­wie­ści ko­zac­kie, Wer­ny­ho­rę, Ukra­in­ki, Het­ma­na Ukra­iny i inne pi­sma te­goż sa­me­go du­cha, dą­żą­ce do tego sa­me­go celu; i po tym moim pro­gra­ma­cie uda­łem się na Wschód.

Kie­dy wy­cho­dzi­ło dru­gie wy­da­nie Wer­ny­ho­ry, by­łem już w Tur­cji, pod opie­ką mo­nar­chy, któ­re­go przod­ko­wie, któ­re­go rząd nie pod­pi­sał żad­nej umo­wy, uświę­ca­ją­cej roz­biór Pol­ski. By­łem mię­dzy ko­za­ka­mi Ukra­iny, Za­po­ro­ża i Donu, któ­rych przod­ko­wie, albo oni sami przed wie­kiem, przed mno­gie­mi laty, schro­ni­li się pod opie­kę prze­moż­nych suł­ta­nów, ce­sa­rzów Ot­to­mań­skie­go pań­stwa – uczci­wie, jak przy­sta­ło na ko­za­ków, z bro­nią w ręku, jako woj­sko do służ­by swo­je­go no­we­go opie­ku­na i pana. – Po raz dru­gi ma­rze­nie przy­bie­ra­ło po­stać rze­czy­wi­sto­ści, po raz dru­gi teo­r­ja prze­obra­ża­ła się w czyn. Zo­sta­łem mu­zuł­ma­ni­nem i pod­da­nym wiel­kie­go suł­ta­na.

Dziś, kie­dy ma wy­cho­dzić trze­cie wy­da­nie Wer­ny­ho­ry, je­stem na cze­le dwóch puł­ków ko­za­czych, dziar­skich i re­gu­lar­nych i sot­ni nie­re­gu­lar­nych ku­bań­skich i sta­ro­wier­ców ko­za­ków. Na Do­bru­czy prze­szło dzie­sięć ty­się­cy ko­zac­kie­go ludu kipi do boju na roz­kaz suł­ta­na. Na stat­ku pa­ro­cho­dzie ro­syj­skim do­wie­dzia­łem się, że mię­dzy ko­za­ka­mi Czar­no­mor­ca­mi, wie­dą­cy­mi swój ród ze sta­rych a sław­nych Za­po­roż­ców i mię­dzy ko­za­ka­mi lin­jo­wy­mi, tem ze­bra­niem prze­stęp­ców re­li­gij­nych, po­li­tycz­nych i zwy­czaj­nych, któ­rych służ­ba ko­za­cza wy­ba­wi­ła od Ner­czyń­ska, Sy­bi­ru, a przy­najm­niej cięż­kie­go wię­zie­nia, – już wy­bu­chła opo­zy­cja prze­ciw­ko rzą­do­wi. Wy­sła­no de­pu­ta­cję do Pe­ters­bur­ga, i zbroj­no a go­to­wo cze­ka­ją czy­to na ukła­dy, czy na roz­brat. Mię­dzy doń­ski­mi ko­za­ka­mi wiel­kie nie­za­do­wol­nie­nie, a chło­pi ca­łej Ukra­iny od­ma­wia­ją da­wać re­kru­tów do ro­syj­skie­go car­skie­go woj­ska. – Taką nam wieść dano.

Je­śli tak jest, po­tęż­ne to wstrzą­śnie­nie ośmio­mil­jo­no­wej ko­za­czy­zny, ma­ją­cej mno­gie i dziel­ne woj­sko, sprę­ży­stą or­ga­ni­za­cję!

Mia­łaż­by to być wska­zów­ka dą­że­nia do pań­stwa, ma­rzo­ne­go przez Boh­da­na Chmiel­nic­kie­go? Czy­li do prze­po­wied­ni Wiel­kie­go Na­po­le­ona, że Eu­ro­pa za wiek je­den bę­dzie albo re­pu­bli­kań­ską z anar­chją, nie­ła­dem, nie­spra­wie­dli­wo­ścią i in­try­gą pra­wie wszyst­kich re­pu­blik świa­ta – albo ko­zac­ką ze swo­bo­dą i hu­lasz­czo­ścią ko­za­czą, z rzą­dem i po­rząd­kiem spra­wie­dli­wym i sprzę­ży­stym, ta­kim, ja­kie­go mamy przy­kład na małą ska­łę na Don­ce, – albo, że tak na­zwę, ko­za­czy­zną mego dziad­ka, wy­ba­wia­ją­ca i sła­wią­cą na­po­wrót mię­dzy wiel­ki­mi Po­la­ków, – mię­dzy pań­stwa­mi pierw­sze­go rzę­du Pol­skę – i pol­sz­czą­cą się wszyst­kiem tem, co jest do­brem w Po­la­kach, oprócz anar­chji i je­zu­ity­zmu? To ostat­nie naj­po­dob­niej­sze do praw­dy, bo Ma­ło­ru­si­ni, czy­li Ukra­iń­ce, któ­rzy mi to opo­wia­da­li, do­da­wa­li: – „Ale te wszyst­kie cząst­ki ko­za­czy­zny nie mają po­ro­zu­mie­nia się mię­dzy sobą, nie mają kie­run­ku. Pi­sma wa­sze, Szew­czen­ka, pie­śni Mak­sy­mo­wi­cza i Pa­du­ry, roz­bu­dzi­ły myśl wiel­ką, wla­ły w ser­ca chęć wiel­ką. – Trze­ba kie­run­ku Pol­ski, od Po­la­ków.” – I oby­cza­jem wszyst­kich Sło­wian już wi­dzia­no dą­że­nie do tego kie­run­ku w uda­niu się kil­ku­na­stu oby­wa­te­li z Ki­jow­skie­go, Wo­łyń­skie­go i Po­dol­skie­go na Ukra­inę za­dnie­przań­ską, do wy­dzier­ża­wie­nia od rzą­du dóbr ze ska­so­wa­ne­go po­sie­len­ja woj­sko­we­go na tej Ukra­inie ko­za­czej. Mó­wi­li: „Przez to ze­tkną się Po­la­cy z ko­za­ka­mi i z ko­za­czy­zną.” Ale obok tej my­śli bar­dzo lo­gicz­nej sta­nę­ły za­raz ko­micz­ne. Je­den z tych pa­nów za­py­tał:

„Praw­da też, co mó­wią, że j… w. hra­bia Ksa­we­ry Bra­nic­ki na­my­śla się lat kil­ka, czy ma, czy nie ma słu­żyć spra­wie pol­skiej i ko­zac­kiej i że ja­kiś tam dok­tor mu wzbra­nia brać udzia­łu, żeby zdro­wiu swe­mu nie uszko­dził?” –

Od­po­wie­dzia­łem: „Ależ on słu­ży spra­wie pol­skiej, tak, jak i wie­lu in­nych emi­gran­tów.”

„Ależ to taka służ­ba: jeść, ba­wić się, spać, tra­cić pie­nią­dze Bóg wie… na co – to dja­bła war­ta! Ja mó­wię o służ­bie czyn­nej, nie o bier­nej. Do tej ostat­niej nie zby­wa na po­słu­ga­czach. Trze­ba dzia­łać, a nie przy­pa­try­wać się – choć­by z uszczerb­kiem zdro­wia. Niech to nie ob­ra­ża pana dok­to­ra, niań­czą­ce­go zdro­wie j… w. hra­bie­go, kie­dy Po­lak.”

Nie od­po­wie­dzia­łem. On da­lej mó­wił:

„Do­brze­by zro­bił, żeby na­resz­cie swo­je­go dok­to­ra nie po­słu­chał i przy­stą­pił do czyn­ne­go dzia­ła­nia. Wszak rzą­du ro­syj­skie­go nie prze­bła­ga; i to na nic­by mu się nie zda­ło, bo, gdy­by na­wet i wró­cić do służ­by ro­syj­skiej, po­wie­dzia­no­by, że on cią­gle jej i na emi­gra­cji słu­żył, uda­wał tyl­ko Po­la­ka – i by­ło­by nie­ład­nie. W pa­tr­jo­ty­zmie am­fi­bje uczuć nie ucho­dzą, mimo cały fa­kul­tet me­dycz­ny. Mó­wią, że j… w. hra­bia jest za­cny czło­wiek – nie­chże bę­dzie so­bie – to i imie­nio­wi swo­je­mu po­mo­że i spra­wie: bo i za­moż­ny, i żoł­nierz, i u chło­pów i u drob­nej szlach­ty w do­brem wzię­ciu.”

Żeby skoń­czyć tę ga­da­ni­nę, po­wie­dzia­łem: „Mam na­dzie­ję, że i do tego przyj­dzie; po­ro­zu­mie się ze spad­ko­bier­cą po księ­ciu Ada­mie Czar­to­ry­skim, z na­czel­ni­ka­mi de­mo­kra­cji, ka­to­li­cy­zmu i to­wia­ni­zmu, i za­czną dzia­łać.” – To bar­dzo ucie­szy­ło Ma­ło­ru­si­nów.

Dru­gi z tych pa­nów wy­jął z pu­gi­la­re­su dwa spo­re po­szy­ty w ję­zy­ku pol­skim. Rę­ko­pi­sma no­si­ły na­stęp­ne ty­tu­ły:

„Nowy sys­te­mat wo­jen­ny i po­li­tycz­ny: dzia­ła­nie ma­sa­mi bez kom­pro­mi­to­wa­nia in­dy­wi­du­ów.”

„Naj­sku­tecz­niej­sze zy­ski­wa­nie opin­ji pu­blicz­nej, tej wszech­wład­nej pani świa­ta, przez obia­dy in­ter­na­cjo­nal­ne, na któ­re kraj przy­sy­łać po­wi­nien skład­ki, a bę­dzie zba­wio­ny.”

Zna­la­złem, że to po­mysł bar­dzo zręcz­ny, bo nie­omyl­nie po­cią­gnie całą mło­dzież, nie spo­so­bią­cą się, nie chcą­cą się spo­so­bić do woj­sko­wo­ści, a chcą­cą i mo­gą­cą bo­ha­te­ro­wać w ma­sach – bo to ima­gi­na­cyj­ne. – Po­cią­gnie ta­koż oby­watc­li, oba­wia­ją­cych się roz­praw czy­nu, roz­praw na­praw­dę, a chcą­cych ucho­dzić za pa­tr­jo­tów. In­dy­wi­dua wy­wo­żą na Sy­bir, wię­żą w Kujsz­tej­nie i po ka­za­ma­tach len­ni­ka Bran­de­bur­ga; śmier­cią na­wet ka­rzą. – Masy te tyl­ko gro­mią, któ­re się po­ka­zu­ją na uli­cach.

Dru­gi spo­sób jesz­cze spryt­niej­szy do uzbie­ra­nia i mie­nia pie­nię­dzy; bo, sto­su­jąc się do pra­wi­dła – Mon­te­ku­ku­le­go, a któ­re je­den z mar­szał­ków wiel­kie­go Na­po­le­ona przy­brał za swo­je, i za­py­ta­ny przez wiel­kie­go wo­dza i czło­wie­ka, ile i cze­go po­trze­bu­je do pro­wa­dze­nia woj­ny na ibe­ryj­skim pół­wy­spie, – po­wie­dział: „Pie­nię­dzy, pie­nię­dzy i pie­nię­dzy.” – Trze­ba tyl­ko ta­czek do wie­zie­nia tych pie­nię­dzy, a za nie się znaj­dą żoł­nie­rze, amu­ni­cja, broń, ro­zum na­wet, jed­nem sło­wem, wszyst­ko a wszyst­ko: cno­ta, po­świę­ce­nie się, wa­lecz­ność, pa­tr­jo­tyzm na­wet, jak przyj­dą oko licz­no­ści, jak przyj­dzie czas. Sły­sza­łem już na­wet o wy­na­laz­ku ta­czek, za­pew­ne do tego użyt­ku.

Przy­zna­ję z całą po­ko­rą, że te teo­r­je dążą do bo­ga­tych plo­nów, przy któ­rych bar­dzo ma­le­je moja ko­za­czy­zna, bo ubo­ga, jak ry­cer­stwo Ziem Ru­skich, któ­re Jan So­bie­ski pro­wa­dził na obro­nę Wied­nia. Bog­daj­by go był nig­dy nie pro­wa­dził! Ob­dar­te, bez gro­sza w kie­sze­ni, mia­ło wzbo­ga­cić się po zwy­cię­stwach. Jak Fran­cu­zi mó­wią, i to do­bry spo­sób, jak i wie­le in­nych; ja po­wia­dam: lep­szy od in­nych, bo po­zwa­la mieć pie­nią­dze w te­raź­niej­szym bez­pie­nięż­nym cza­sie. Jesz­cze jed­na do­god­ność: skład­ka na obia­dy in­ter­na­cjo­nal­ne nie kom­pro­mi­tu­je ni­ko­go. Trzy dwo­ry z chwa­leb­ną, dziw­ną to­le­ran­cją pa­trzą na nie, jak rów­nie na skład­ki na or­ga­ni­za­cję mas, – tego prze­drzeź­nia­nia Don-ki­szo­to­wych wia­tra­ków: skład­ka na jed­ną spi­sę ko­zac­ką za­pro­wa­dzi­ła­by wprost do ner­czyń­skich ko­pal­ni.

Rzą­dy, nie chcąc Pol­ski wy­pusz­czać z oj­cow­skiej opie­ki, ra­czej oj­czy­mow­skiej, czy ma­co­szej, są ła­ska­we­mi, po­bla­ża­ją­ce­mi, słod­kie­mi, jak cu­kier z mio­dem, dla ga­stro­no­mów, prze­ja­da­ją­cych i prze­pi­ja­ją­cych zdro­wie Pol­ski. – Dla dok­to­rów, wpro­wa­dza­ją­cych dia­gno­sty­kę, że bo­ga­ci lu­dzie nie po­win­ni czyn­nie słu­żyć Oj­czyź­nie, boby nad­we­rę­ży­li swo­je bar­dzo dro­gie zdro­wia. Ale nie ta­kie­mi są rzą­dy trój­cy ziem­skiej dla nas hu­lasz­czych a ho­ły­szów ko­za­ków. Nie z po­wo­du, nie w celu roz­pa­czy to mó­wię, ale ot tak so­bie, aby się mó­wi­ło, zwy­czaj­nie na stat­ku, żeby ode­gnać ckli­wą cho­ro­bę nu­dów i nie dać my­śli chwiać się i za­ta­czać w takt chwia­niu i za­ta­cza­niu pa­ro­cho­du. Zresz­tą roz­pa­czać cze­go nie mamy, bo mamy Boga, suł­ta­na i nas sa­mych z sobą: mamy do­bre imię, ko­za­czą sła­wę i pol­ską spra­wę. Już nie po­trze­bu­je­my ma­rzyć tyl­ko i pi­sać o ko­za­kach; gra­my w ko­za­ków na ja­wie, i zbroj­no, i kon­no; duch stal się cia­łem, świat ko­za­czy przed nami, wy­cią­ga ręce do nas. Nie­chże to trze­cie wy­da­nie Wer­ny­ho­ry nie­sie się w ten nasz świat! Bo, jak bę­dzie wola suł­ta­na, na­sze­go pana, ko­nie na­sze za­gra­ją w ko­py­ta, a glo­sy na­sze wy­krzyk­ną: „Dłu­gie lata suł­ta­no­wi, na­sze­mu panu. – Sła­wa Bohu!” Z tą my­ślą wy­sia­dłem z ro­syj­skie­go pa­ro­cho­du „Cher­so­nez”, – z taką że­gna­łem Ma­ło­ru­si­nów. – Oni mó­wi­li: „Car Alek­san­der, pan do­bry, chce dać swo­bo­dę lu­do­wi i uczcić każ­de­go na­ro­do­wość, tak jak to robi wasz mo­nar­cha. Ale bo­ja­ro­wie i Niem­cy sta­ją na prze­szko­dzie, tak jak sta­li jan­cza­ro­wie i fa­nar­jo­ci na prze­szko­dzie suł­ta­no­wi Mah­mu­do­wi.” Od­rze­kłem: – „To niech z nimi zro­bi, jak zro­bił suł­tan Mah­mud – mię­dzy swo­imi znaj­dzie Agę Pa­szę – a bę­dzie bło­go­sła­wio­ny, bo in­a­czej to nie tra­fi do du­szy ko­za­czej.” – Z taką my­sią, z to­kiem prze­ko­na­niem wy­pra­wia­ni w świat trze­cie wy­da­nie Wer­ny­ho­ry.II.

Wzma­ga się co­raz po­wsta­ją­ca bu­rza,

Ska­żo­ne ser­ca nie­na­wiść osia­da .

Igna­cy Kra­sic­ki.

W nie­dzie­lę po świę­tym Ma­ko­we­ju, w Kor­su­niu był jar­mark. Ry­nek po­krył się tłu­mem ludu, ta­bo­rem wo­zów, trzo­dą roz­ma­ite­go by­dła i sta­dem do­mo­we­go pta­stwa. Wi­rem się krę­ci ru­cho­my ob­raz przed okiem cie­ka­we­go wi­dza: tu mo­ło­dy­ce sie­dzą na wo­zach, a wko­ło nich rój ży­dó­wek; jed­na mie­rzy kru­py, dru­ga jaja od­li­cza, ta wian­ki cy­bu­li roz­kła­da; tam­ta po­wią­za­ne kur­czę­ta do­sta­je z rze­szo­ta; plu­ga­stwo ży­dow­skie szar­pie i krzy­czy, i ko­lei nie cze­ka, mo­ło­dy­ce gar­ną pią­ta­ki i sza­mo­cą się, i w gło­wę się dra­pią, a z ra­chun­kiem ładu so­bie dać nie mogą. Da­lej dzie­wi­ce w bo­ga­tych i ja­skra­wych stro­jach, pstro­ko­lo­ro­we, jak pa­wie; jak pa­wie pysz­ne, pa­ra­mi prze­cha­dza­ją się mię­dzy wo­za­mi. Tam dwóch po­waż­nych go­spo­da­rzy na przy­bi­cie tar­gu przez świ­tę w dło­nie się biją i suną do naj­bliż­sze­go szyn­ku na za­pi­cie mo­ho­ry­czu. Tu czyń­szo­wy szlach­cic wierz­chem je­dzie, pas po­pra­wia, czap­kę na­ba­kier prze­krę­ca, na­ha­jem pod brzuch śmi­ga szka­pę, a szka­pa wierz­ga za­dem, ogo­nem wier­ci na wsze stro­ny, jak pi­ja­ny djak kro­pi­dłem. Ka­wa­le­rzy­sta na­ro­do­wy w gra­na­to­wej kur­cie, ama­ran­tem ob­ło­żo­nej, pod­bi­tej li­sa­mi, w kon­fe­de­rat­ce na uchu, z cy­bu­chem w ustach, stoi na przed­sie­niu karcz­my i woła:

– Hej, tu na gnia­dym!

Pod­le nie­go o kil­ka kro­ków szwab spe­ku­lant z har­baj­tlem na ple­cach, ufry­zo­wa­ny, gdy­by pu­del, w szwab­skim stro­ju, za­zie­ra w zęby si­wej ko­by­le.

– Mo­span szlach­cic! Okraj­ki nie ma, kiel wy­la­zi, nie­do­bry jest.

– Pa­nie Szwa­bie, na szla­chec­two się za­kli­nam, że to ząb źre­bię­ci! Sa­mem ją w domu wy­cho­wał; da­li­bóg, że to mego cho­wu.

W al­kie­rzu szyn­kow­ni pop z pa­ła­ma­rem przy kwar­cie mio­du coś zci­cha ra­dzą, po­gła­sku­ją bro­dy, a w go­ścin­nej izbie eko­nom i le­śni­czy do po­pa­dji tną ko­per­cza­ki; jak in­dy­ki się bun­diu­czą, po­licz­ki kwit­ną trun­kiem, do zie­mi przy­sia­du­ją i tak się gę­sto za­le­ca­ją do jej­mo­ści, że aż poły ku­bra­ków za­mia­ta­ją pył po dro­dze. Pa­no­wie dzie­dzi­ce i dzier­żaw­ce, w li­tych pa­sach, z ka­ra­be­la­mi przy boku, za­rzu­ca­ją na wy­lo­ty rę­ka­wy kon­tu­szów, atłas żu­pa­nów po­gła­sku­ją i roz­pra­wia­ją to o po­li­ty­ce, to o my­śli­stwie. Ko­bie­ty w sze­ro­kich ro­bro­nach, w czep­cach na gło­wie, z okien wy­zie­ra­ją, chy­cho­czą i trze­pią ję­zy­ka­mi, jak srocz­ki; a mło­dzie­ży szla­chec­kiej ani śla­du: wszyst­ka wy­su­nę­ła na kon­fe­de­ra­cję.

Przed okna­mi cy­gan z ogo­rza­łą twa­rzą, tar­ga łań­cu­chem niedź­wie­dzia.

– Po­tań­cuj, ma­rusz­ka, ja­śnie wiel­moż­nym pa­niom, po­tań­cuj!

Niedź­wiedź, wznió­sł­szy się na łapy ry­czy i ska­cze, a cy­gan mu prze­gry­wa ki­jem po grzbie­cie; wo­ko­ło na­pół na­gie cy­gan­ki i cy­gań­czu­ki w bę­ben­ki brzę­czą, na drum­lach skwir­czą, gwiż­dżą i ja­kieś dzi­kie­go brzmie­nia piosn­ki nucą. Ży­dzi po­mię­dzy tłu­mem, jak lisy, sznur­ku­ją i li­siem okiem śle­dzą, kogo moż­na okraść, kogo oszu­kać. Bur­ła­ki z roz­chre­sta­ną ko­szu­lą, z roz­rzu­co­ną świt­ką, wziąw­szy się w pa­chy, tłu­ste­mi sło­wy za­wo­dzą i roz­trą­ca­ją no­ga­mi ciż­bę, a ko­za­cy dwor­scy po­bie­ra­ją da­ni­ny jar­mar­ko­we, i, jak młoc­ki kule zbo­ża ce­pa­mi, tak oni kań­czu­giem okła­da­ją ple­cy po­słusz­nych i nie­po­słusz­nych bez róż­ni­cy żad­nej.

Po wszyst­kich dro­gach, wio­dą­cych do mia­sta, wzno­szą się sze­ro­kie ścia­ny ku­rzu; po wszyst­kich dro­gach tur­ko­czą wozy, tęt­nią ko­nie, klasz­czą w ba­to­gi; ka­ba­ny kwi­czą, ba­ra­ny be­czą, ry­czą kro­wy i woły. Na zie­mi zgiełk i ruch, jak w roz­ko­pa­nem mro­wi­sku; w po­wie­trzu szmer i wrza­wa, jak ga­da­nia, swa­ry wia­trów i śpie­wy wody przed bu­rzą mor­ską.

O sto sąż­ni od mia­sta pod samą górą, na dro­dze ze Ste­blo­wa była karcz­ma, Wy­go­dą zwa­na; tam każ­dy jar­mar­ko­wy mu­siał łyk­nąć czar­kę, a przy­najm­niej faj­kę za­pa­lić; była to po­win­ność tak ko­niecz­na, iż bez jej do­peł­nie­nia nie mógł­by wje­chać do mia­stecz­ka z otu­chą ra­do­ści, z spo­koj­nem su­mie­niem. I te­raz gro­ma­da lu­dzi na­peł­nia­ła szyn­ko­wą izbę. Każ­dy krzy­czy: „Wód­ki!” albo „Mio­du!” a żyd, ży­dów­ka i naj­mycz­ka le­d­wie na­star­czyć mogą, od­no­sząc próż­ne, a przy­no­sząc na­peł­nio­ne kwar­ty. W ką­cie izby, koło okna, sie­dzia­ło kil­ku star­ców; ci le­ni­wo pili, ale pra­co­wi­cie ga­da­li.

– No, Wa­sy­lu, coś my cze­ka­my na­sze­go praź­ni­ka, jak ży­dzi Me­sja­sza?

– Nie tur­buj się, Ma­twie­ju, do cza­su dzban wodę… nosi, do cza­su Lasz­ki pa­ła­ma­ru­ją; dziś do­bro­dziej po służ­bie Bo­żej śpie­wał aka­fest na upro­sze­nie ła­ski dla ca­ry­cy Ka­ta­rzy­ny, a wszyst­kim ga­dał, zo­sob­na, i lu­dziom, i nie­wia­stom, że nad­szedł czas po­ra­chun­ku z La­cha­mi i ży­da­mi.

– Mo­ska­le po­zaw­czo­raj – do­dał inny – ustą­pi­li z Bo­hu­sławsz­czy­zny aż za Bia­łą Cer­kiew, a pa­no­wie star­szy­na, że­gna­jąc gro­ma­dy, mó­wi­li: „Dla was zo­sta­wia­my mo­ści-

pa­nów i aj wej. Po­baw­cie się z nimi!" – – Ale oto Stia­haj­ło. On nam coś po­wie.

Tu wszedł sta­rzec ol­brzy­mie­go wzro­stu: rude wło­sy i ruda bro­da, gdzie­nieg­dzie pod­bie­la­łe, jak szerść wie­wiór­ki pod zimę; oczy buro siwe, za­cie­nio­ne dłu­gie­mi rzę­sa­mi, a twarz chro­po­wa­ta od zmarszcz­ków i pie­gów, jak skó­ra wy­praw­na na gro­szek; na ple­cach miał ogrom­ne dwie tor­by, w ręku kij, a za pa­sem na rze­my­ku dłu­gi nóż w no­wych skó­rza­nych po­chwach.

– Zdro­wi, do­brzy lu­dzie!

A obej­rzaw­szy się na wszyst­kie stro­ny:

– Nie­masz tu La­cha? Po­zdra­wiam was praź­ni­kiem. Wszy­scy po­wsta­li z miej­sca.

– Co tam sły­chać, oj­cze Stia­haj­ło?

– Do­brze sły­chać; ale dusz­kiem, chłop­cy, po­wiąż­cie ży­dów, i nie­chaj żywa du­sza z karcz­my nie wyj­dzie, a ja wam po­wiem coś no­we­go.

Nie tak szpar­ko chart ska­cze w oczy wil­ka, kie­dy szczwacz krzyk­nie: „huż! huż!”, jak sko­czy­li chłop­cy do ro­bo­ty. Po­lo­tem bły­ska­wi­cy jed­ni wpa­dli na ży­do­stwo, a dru­dzy na dwór wy­sko­czy­li i do­ko­ła karcz­my się prze­cha­dza­li. Już żyd, ży­dów­ka i ba­chu­ry po­wią­za­ni w kij, tak, iż gło­wa, ręce i nogi łą­czą się z sobą; bo­le­śnie ję­czą, i za­chły­stu­ją się od łez. Wten­czas Stia­haj­ło rzu­cił tor­by na pod­ło­gę tak sil­nie, iż za­wiąz­ki się po­rwa­ły, brzęk­nę­ły chra­pa­wo i prze­raź­li­wie, a dłu­gie noże po­sy­pa­ły się po izbie. Zro­zu­mie­li chło­pi, co to ma zna­czyć; już to nie od dziś popi i wy­słan­ni­cy ca­ry­cy kła­dli im w ucho o rze­zi La­chów, ale na wi­dok za­bój­czych na­rzę­dzi ża­den nie śmiał ich tknąć zra­zu. W ser­cu każ­de­go czło­wie­ka jest siła do­bre­go; choć go dłu­gie na­mo­wy pod­wio­dą do zbrod­ni, jed­nak kie­dy się jej ob­raz nago i nie­spo­dzia­nie przed­sta­wi, wzdry­gną się lu­dzie i od­wró­cą oczy, bo pra­wo na­tu­ry sil­niej­sze, jak dzie­ło sztu­ki i po­dej­ścia: nie­szczę­ściem ta chwi­la wal­ki do­bre­go ze złem trwa za krót­ko; pierw­szy krok kosz­tu­je, resz­ta pój­dzie, jak po ma­śle, – tak mówi sta­re przy­sło­wie, i praw­dę mówi. Stia­haj­ło za­wo­ła:

– To wam na po­da­rek ca­ry­ca przy­sy­ła; to wam w po­dar­ku cer­kiew prze­ze mnie daje; na moje oczy wi­dzia­łem, jak je Pro­to­pop przy­sła­ny od ca­ry­cy z bła­ho­czyn­nym Ba­zy­lim świę­ci­li w mo­na­ste­rze Świę­tej Mo­try. Bierz­cie, bra­cia, za noże! Bóg, cer­kiew i ca­ry­ca nam każą rżnąć La­chów i ży­dów.

Nie trze­ba było wię­cej słów. Już ręce piesz­czą że­la­za, a gar­dła krzy­czą: „Rżnąć La­chów i ży­dów! Czas nie stoi! Taj chodź­my!” – Sko­czy­li do al­kie­rza, i ży­dzi wrza­snę­li bo­le­śnie, a noże, pcha­ne ręką oszo­ło­mio­nych za­bój­ców, grzę­zły w cia­ła.

Nie­szczę­sne ofia­ry wal­czą ze sko­nem, aż sznu­ry po­roz­ry­wa­ły, i prę­ży­ły się cia­ła drga­nia­mi, a krew gę­sto bro­czy­ła zie­mię, i każ­dy chłop dłu­go ma­czał w nią swój nóż na za­pra­wę, – a po­tem, wznió­sł­szy wgó­rę ręce i noże, za­wo­ła­li gło­śno: „Chodź­my do mia­sta”!

– Wten­czas Stia­haj­ło sta­nął we drzwiach, a roz­two­rzyw­szy ży­la­ste ręce, za­le­d­wie mógł za­przeć ci­sną­cy się tłum.

– Do nocy za­cze­kaj­my! Nie trze­ba pło­szyć przed cza­sem. Ża­den Lach ani żyd nie uj­dzie. Już po wszyst­kich dro­gach cze­ka­ją nasi na nich; zje dia­bła, je­że­li nam wy­sko­czy z si­deł. My tu pil­nuj­my! A tym­cza­sem wy Ma­twie­ju, Wa­sy­lu i Ja­ko­wie, ru­szaj­cie z no­ża­mi; taj roz­da­waj­cie na­szym po­taj­kiem, ale ostroż­nie, żeby nie przy­szło do bi­twy przed cza­sem. Oto ma­cie noże na tvm wo­zie. Znie­ście je tu­taj!

Na­tych­miast znie­śli kil­ka wo­rów, ukry­tych pod zbo­żem, i wy­sy­pa­li świę­co­ne noże. Wtem pa­rob­cy, sto­ją­cy na war­cie, przy­pro­wa­dzi­li ko­za­ka, ja­dą­ce­go dro­gą do Ko­isu­nia. Jak wszedł, za­raz po­wie­dział:

– Wy­ście tu za­spa­li, pa­no­wie bra­cia, a tam już nasi hu­la­ją w Ły­sian­ce i w Me­dwe­dów­ce; już ob­ro­bi­li i Lasz­ków i ży­dów. Ja sam za­rżnął ze trzy­dzie­stu.

– A czyj ty ko­zak?

– Pana Chi­czew­skie­go, gu­ber­na­to­ra z Ły­sian­ki.

– A gdzież gu­ber­na­tor? Czy dja­bli go wzię­li pod two­im no­żem?

– Miał ja na psią wia­rę chrap, bo tu aż sino od bi­zu­nów – (i tu wziął się za uda) – ale szel­ma La­szek drap­nął do lasu z pa­ni­czem i jej­mość z pa­nien­ka­mi wy­bra­ła się z Ły­sian­ki przed po­hu­lan­ką. Oj, kie­dyb ja ich zła­pał, toby się tro­chę po­ho­łu­bił, a po­tem pu­ścił na man­drów­kę na tam­ten świat. – Krzy­cza­ły­by pa­nien­ki: „Du­by­na, ra­tuj!” – a ja­bym ich po­ra­to­wał o, tym – (i po­ka­zał nóż, na któ­rym, jak rdza, przy­schły śla­dy krwi).

– A do­ką­dże ty je­chał, Du­by­na? – za­py­tał Stia­haj­ło.

– Za Chj­czew­skim tro­pił, taj do­tro­pił do sa­me­go Ste­blo­wa, a stam­tąd, jak­by w wodę prze­padł, gdzieś grac­ko za­sko­czył.

– Nie fra­suj się, bra­cie! Jed­ne­goś La­cha stra­cił, na­to­miast stu znaj­dziesz. Tyl­ko nie ża­łuj ręki! A te­raz po­sil się i spo­cznij przed pra­cą.

– Już to tam po­sił­ku mi nie­bar­dzo po­trze­ba; nie mi­nął ja żad­nej karcz­my, ale co spo­cząć, to się zda i mnie i ko­nio­wi. Do­wi­dze­nia, pa­no­wie bra­cia! Jak bę­dzie czas ro­bo­ty, to mnie obu­dzi­cie.

– Obu­dzi­my! Obu­dzi­my! – od­zy­wa­li się tłum­nie wszy­scy, a Du­by­na wpro­wa­dził ko­nia do staj­ni, za­rzu­cił sia­na za dra­bi­nę, a sam pod żło­bem prze­cią­gnął się i chrap­nął twar­dym snem.

Utru­dze­nie i wód­ka za­stą­pi­ły miej­sce czy­ste­go su­mie­nia. – Zbrod­niarz po mor­dach, cno­tli­wy czło­wiek po do­brym uczyn­ku, za­le­d­wie pad­ną do zie­mi, za­raz za­sy­pia­ją. Oko ba­da­cza nie po­tra­fi­ło­by zna­leźć róż­ni­cy w tym pierw­szym hoł­dzie od­da­nym cie­le­snej po­trze­bie; do­pie­ro w cią­gu snu, po wy­ra­zie twa­rzy, po ru­chach cia­ła po­znać moż­na, czy cno­ta, czy zbrod­nia za­gra­ła i gra w du­szę spo­czy­wa­ją­ce­go czło­wie­ka.

W tym cza­sie pa­ro­kon­ny wóz ku karcz­mie się to­czył: szka­py pyr­cha­ją i sa­dzą szpar­kim kłu­sem, koła tur­ko­czą, a ku­rza­wa kłę­bia­sta chwi­lę wi­rem za­krę­ci w po­wie­trzu, a po­tem po­su­nie z wia­trem i roz­wie­dzie się burą chmu­rą po­nad górą. Na dra­bi­nia­stym wo­zie sie­dzi mo­ło­dy­ca, koło niej dwie dziew­ki, a sę­dzi­wy sta­rzec ko­nie bi­czem za­ci­na. Pa­rob­cy, sto­ją­cy przed karcz­mą, po­zdej­mo­wa­li czap­ki i ża­den nie śmiał za­trzy­mać koni; już do­brze ubiegł wóz od karcz­my, kie­dy Stia­haj­ło za­wo­łał.

– Wra­że syny, tak to speł­nia­cie przy­kaz? A oni mu od­po­wie­dzie­li tłum­nie:

– To Wer­ny­ho­ra po­je­chał, a prę­dzej­by my dja­bła od­wa­ży­li się wstrzy­mać, jak tego, co im wszyst­kim wa­ta­ży.

– A kto sie­dział na wo­zie? Je­den z pa­rob­ków po­krę­cił gło­wą:

– Trzy nie­wia­sty, jed­na sta­ra, a dwie ta­kie ład­ne, ja­kich ja nie wi­dział nig­dy z rodu.

Dru­gi do­dał: – Nie moż­na było przy­pa­trzyć się, bo sta­ry bis tak groź­nie spoj­rzał, jak­by chciał zjeść.

Stia­haj­ło tym­cza­sem go­nił wzro­kiem za wo­zem, a uj­rzaw­szy, że zwró­cił w pra­wo poza mia­sto, po­krę­cił gło­wą i po­mruk­nął pod no­sem: To nie bez ko­ze­ry! – A po­tem do­dał gło­śniej: –. Któ­ry z was chwat, do­trze do fu­to­ru Wer­ny­ho­ry i do­wie się, co to za nie­wia­sty, ten do­sta­nie ko­nia % kul­ba­ką, albo pół kopy kar­bo­wań­ców mo­skiew­skich. – Głu­che było mil­cze­nie, a wszyst­kich oczy mó­wi­ły „nie”, choć ję­zy­ki ani raz się nie po­ru­szy­ły.

– No, Dmy­tro, ty pój­dziesz! Ty chwat, ja­kich nie­ma ani w na­szem mia­stecz­ku, ani w oko­li­cach.

Dmy­tro splu­nął: – Za żad­ne pie­nią­dze, ani za kró­le­stwo nie­bie­skie nie pój­dę do Wer­ny­ho­ry. – A resz­ta pa­rob­ków ode­zwa­ła się: Nie pój­dzie­my.

By­ła­by dłu­żej trwa­ła ga­da­ni­na o Wer­ny­ho­rze, gdy­by jej nie prze­rwa­ło na­dej­ście dwóch lu­dzi. Je­den był męż­czy­zna pół­wie­kiem obar­czo­ny, ale jesz­cze jędr­nej twa­rzy i kru­cze­go wło­sa, dru­gi dzie­wię­cio­let­ni chłop­czyk, si­wo­oki, ru­mia­nych po­licz­ków. Oba­dwa nie­śli na ple­cach pię­trzą­cy się obe­re­mek sit.

– A skąd wy, lu­dzie?

– Si­ta­rze z Czar­no­by­la – rzekł sta­ry, kła­nia­jąc się; – Nie­chaj bę­dzie po­chwa­lo­ny Je­zus Chry­stus, nie­chaj bę­dzie cześć prze­czy­stej wie­rze, a wam zdro­wie, pa­no­wie bra­cia!

– Te­raz skąd wy man­dru­je­cie, si­ta­rze?

– Z jar­mar­ku z Me­dwe­dów­ki. Tam nasi hu­la­li dwa dni i dwie nocy, a te­raz oko nie uj­rzy ani La­cha, ani żyda w mia­stecz­ku, ani ko­ścio­ła, ani karcz­my, tyl­ko tru­py i gru­zy.

Tu mały chłop­czyk po­rwał za poły sta­re­go i rzekł z pła­czem: – Tam haj­da­ma­ki na­szych po­mor­do­wa­li.

Stia­haj­ło na­tych­miast przy­sko­czył: – „Na­szych po­mor­do­wa­li haj­da­ma­ki” – to to ty La­szek?

Mały drżał tak, iż sita na zie­mię za­czę­ły pa­dać, lecz sta­ry nie­zmię­sza­ny pod­niósł sita.

– Na­szych po­mor­do­wa­li, do­brze mówi mój chłop­czyk; La­chy, prze­klę­te haj­da­ma­ki, nie mo­gąc po ko­niu, to po ho­ło­blach ucię­li. Kie­dy się za­czę­ła po­hu­lan­ka w Me­dwe­dów­ce to oni za­rą­ba­li ośmiu bez­bron­nych si­ta­rzy, wszyst­kich ro­dem z Czar­no­by­la; my­śmy z sy­nem za­le­d­wie zdo­ła­li uciec z rąk La­chów, ale dał ja im za swo­ich.

– Prze­ko­na­my się o praw­dzie. Pro­wadź­cie ich do staj­ni, mamy i my tam ko­goś, co był w Me­dwe­dów­ce.

Za­le­d­wie staj­nię otwo­rzo­no i uj­rza­no ko­nia, mały wrza­snął:

– Tat­ku, to nasz po­lo­wik Mysz­ka.

Sta­ry kiw­nął gło­wą: – Tak, tak, to nasz po­lo­wy to­wa­rzysz; z ni­me­śmy ra­zem przy­szli z Ły­sian­ki do Ste­blo­wa.

Stia­haj­ło bu­dził śpią­ce­go ko­za­ka, ale ten roz­twie­rał oczy i zno­wu za­mra­żał, a choć coś mó­wił, nikt nie ro­zu­miał. Stia­haj­ło, my­śląc, że go do­sły­szy, wo­łał gło­śno: – Bra­cie, znasz ty si­ta­rzy, idą­cych z Ły­sian­ki?

Ko­zak, prze­cie­ra­jąc oczy, beł­ko­tał: – Znam si­ta­rzy… W Ły­sian­ce po­mor­do­wa­li… – i znów za­snął. A mały chłop­czyk chwy­cił się za oczy:

– Tat­ku, to Du­by­na.

Stia­haj­ło po­my­ślał: – To praw­da, że jego imię Du­by­na; zo­staw­my go, nie­chaj spo­czy­wa: a wy, do­brzy lu­dzie, idź­cie w swo­ją dro­gę, bo­ście praw­dę po­wie­dzie­li.

– Czy my­śli­cie za­no­co­wać w Kor­su­niu, czy się pu­ści­cie w dal­szą po­dróż?

– My­by­śmy chcie­li, pa­nie wa­taż­ko, jesz­cze przed wie­czo­rem ru­szyć ku Bia­łej Cer­kwi.

– No, to ma­cie znak na prze­pust­kę na was dwóch. – Wy­jął i dał dwie ko­piej­ki z po­pier­siem Ka­ta­rzy­ny II, bite roku 1768.

– Niech Bóg szczę­śli­wie pro­wa­dzi, może się gdzie jesz­cze zo­ba­czy­my. My do­brym lu­dziom złe­go ro­bić nie chce­my, tyl­ko wy­bić się z nie­wo­li lac­kiej i oczy­ścić kraj z ży­do­stwa. Si­ta­rze po­kło­ni­li się. – Dzię­ki wam, wa­taż­ko, za wa­szą ła­skę. Bog­daj­by nad­szedł czas, w któ­rym­by­śmy mo­gli ci za­wdzię­czyć. – I po­szli ku mia­stu. Ra­dość siły i szyb­ko­ści ich kro­kom do­da­ła, ra­dość na ich oczach ob­sia­dła, mały tu­lił się do boku ojca, jak mło­da sar­necz­ka tuli się do mat­ki, umknąw­szy roz­ju­szo­nych paszcz oga­rów.

W Kor­su­niu trwa jar­mark. Na ryn­ku ruch, ciż­ba i pył; po szyn­kow­niach pi­ja­ty­ka, swa­ry i krzy­ki. W ra­tu­szu, u Ber­ka Ma­kie­doń­skie­go, w go­ścin­nej izbie ze­bra­ło się wy­so­kie pań­stwo, szlach­ta her­bo­wa od pra­dzia­dów. Pani skarb­ni­ko­wa Złot­nic­ka, naj­star­sza wie­kiem, naj­zasz­czyt­niej­sza god­no­ścią, za­sia­dła na pierw­szem miej­scu, na środ­ku sze­ro­kiej ławy, opar­tej wy­so­ką po­rę­czą o ścia­nę; obok niej po pra­wej i po le­wej stro­nie sie­dzą: pani pod­sto­li­na Wy­szpol­ska, pani ko­mor­ni­ko­wa Dro­żew­ska, pani gu­ber­na­to­ro­wa Su­cho­dol­ska, a w sa­mym koń­cu na­pół przy­sia­dła na ła­wie przez wiel­ki re­spekt dla tak moż­nych pań, pani eko­no­mo­wa Ma­dej­ska. Koło okien na stoł­kach roz­go­ści­ły się pa­nien­ki. Pan skarb­nik Złot­nic­ki mu­skał za­wie­si­sty wąs i coś roz­pra­wiał z pa­nem ko­mor­ni­kiem Dro­żew­skim; pan gu­ber­na­tor Su­cho­dol­ski zwrot­nym ję­zy­kiem wy­chwa­lał sta­da pol­skie przed szwa­bem Szpi­le­rem, któ­ry go nie ro­zu­miał, ale słu­chał z roz­twar­tą gębą. Pan eko­nom Ma­dej­ski na­kła­dał faj­kę dla pana pod­sto­le­go, a pan Zgier­ski, po­rucz­nik ka­wa­ler­ji na­ro­do­wej i mło­dy to­wa­rzysz dra­gon­ji re­gi­men­tu Kró­lo­wej Ja­dwi­gi, do pa­nie­nek cho­lew­ki sma­li­li. Pani skarb­ni­ko­wa, chcąc zro­bić roz­mo­wę ogól­ną, a przy­tem zwy­cza­jem sta­ro­pol­skim uczcić cu­dzo­ziem­ca, za­py­ta­ła:

– Jak­że się po­wio­dło kup­no panu Szpi­le­ro­wi? Szwab się zbli­żył: – Ja­śnie wiel­moż­na pani, ku­pił czty­ry ko­był­ki. Ślicz­ny jest je­den koń ogier, dwo­je sil­nych wo­lo­chów.

Pa­nien­ki dła­wi­ły się od śmie­chu, ale wzrok skarb­ni­ko­wej po­wstrzy­mał wy­buch we­so­ło­ści, a po­rucz­nik Zgier­ski przy­stą­pił i za­py­tał.

– Ku­pi­łeś pan siwą ko­by­łę od szlach­ci­ca w kon­fe­de­rat­ce?

– Pan po­rucz­nik, ja kon­fe­de­rac­ki nie lubi jest, bo to gubi wasz kraj i do lu­dzi w oczy ska­ka.

Pani pod­sto­li­na pod­chwy­ci­ła: – Pan Szpi­ler, wi­dzę, po­eta?

– Ja Szpi­ler pani do­bro­dzi­ki, ale wo­lał­by bić po­eta, jak kon­fe­de­rac­ka.

Tu zbli­żył się ko­mor­nik Dro­żew­ski, ośm­dzie­się­cio­let­ni sta­rzec; włos bia­ły, jak­by mle­kiem się po­krył, czo­ło, choć zmarsz­czo­ne, ale po­god­ne, bo cno­ta nie­ska­la­nej du­szy na niem się ma­lo­wa­ła.

– Tnę po­tnę, mo­spa­nie Szpi­le­rze, nie bluźń wa­szeć prze­ciw kon­fe­de­ra­cjom; tnę po­tnę, to je­dy­ny ra­tu­nek na­sze­go kra­ju w nie­szczę­ściu. O, gdy­by mnie sił sta­ło, tnę po­tnę, na­tych­mia­st­bym po­je­chał na Po­do­le przy­stą­pić do kon­fe­de­ra­cji bar­skiej; tnę po­tnę, tam zba­wie­nie Oj­czy­zny, a nie w in­nych sza­chraj­stwach! Tnę po­tnę… Szpil­ler się za­pa­lił:

– Pan ko­mor­nik i ja ni sza­chraj, ja wam nic nie za­cze­piać; a wasz kon­fe­de­rac­ki nic do rze­czy; on krzy­czy: „Wol­ność!”, a nie chce kaj­ze­ra słu­chać.

Przy­sko­czył po­rucz­nik: – Szwa­bie plu­cho, stul usta, wara bluź­nić kon­fe­de­ra­cji, bo ci łeb ze­tnę.

– I ja mam sza­bli, po­pro­bu­jem się, pan Po­lak.

– Hola! Hola! Mo­ści­pa­no­wie, – ode­zwał się Skarb­nik, sta­jąc mię­dzy nimi – a re­spekt dla płci pięk­nej?… Nie tu miej­sce swa­rom.

Po­rucz­nik po­krę­cił wąsa: – Prze­pra­szam pa­nie do­bro­dziej­ki za unie­sie­nie się. Ale ob­ra­za rze­czy oj­czy­stych, ob­ra­za za­cne­go oby­wa­te­la po­ru­szy i rękę i ję­zyk pol­skie­go żoł­nie­rza. Pa­nie Szpi­le­rze, je­śli wola, po­ma­cha­my so­bie tro­chę pa­ła­sza­mi krzy­żo­wą sztu­ką.

– Ja go­tów na pa­łasz, a na krzyż to ni.

– Do ju­tra spra­wa, – za­wo­łał Su­cho­dol­ski – i ju­tro uczci­wie po­dług zwy­czaj­nych ob­rzę­dów się roz­pra­wić, jak przy­stoi na lu­dzi za­cnych.

Wszedł go­niec, słu­ga Szpi­le­ra, a szy­ku­jąc się przy drzwiach, jak lal­ka wer­te­po­wa, albo jak pies ku­gla­rza, wy­uczo­ny sta­wać na war­cie, za­szwar­go­tał ję­zy­kiem i od­dał list, a tyl­ko moż­na było zro­zu­mieć sło­wa… Ko­zak, Bra­nic­ki. Pręd­ko prze­czy­tał Szwab, ale pil­nie, a na twa­rzy ja­kieś po­mie­sza­nie. Od­szwar­go­tał goń­co­wi, moc­no do­da­jąc gle­ich. Go­niec wy­szedł, a Szpi­ler ob­ró­cił się do Su­cho­dol­skie­go.

– To mały in­te­res jest. Ja po­trze­bo­wał pię­ciu pod­wód i to w tego mo­ment dla lu­dzi. Ja za­pła­cę jest, ja musi wyjść stąd co prę­dzej. Taki or­do­nans mego przy­ja­ciel, pan je­ne­rał Kre­czet­ni­ków, mnie przy­słał przez ko­zak pan je­ne­rał Bra­nic­ki. Pan gu­ber­na­tor, ja pro­si pod­wód, ja za­pła­ci.

– Do­brze, pa­nie Szpi­le­rze, bę­dziesz pan je miał. Pa­nie Ma­dej­ski, pójdź wać­pan i na­każ, aby asa­wu­ła za­jął pięć pod­wód kon­nych i przy­pro­wa­dził do pana. Ma­dej­ski wy­szedł speł­nić roz­kaz, a po­rucz­nik, zbli­żyw­szy się do Szpi­le­ra rzekł zci­cha: – A na­sza spra­wa? Mo­że­my w sie­ni na go­rą­co za­raz wszyst­ko skoń­czyć.

– Pan po­rucz­nik, ja dziś nie ma cza­su, mego obo­wiąz­ki na­przód. Ju­tro ja przy­bie­gnie na mo­ment i mach­niem pa­ła­szem – i uśmiech­nął się zdra­dli­wie.

– Sło­wo, że przy­bę­dziesz, pa­nie Szpi­ler.

– Sło­wo, że się wy­bi­je­my ju­tro, chi­ba je­den z nas dziś żyć nie bę­dzie.

– Je­śli tyl­ko ten wa­ru­nek, to mam na­dzie­ję, że się spro­bu­je­my.

W tej chwi­li ci­snę­ła się do drzwi Cy­gan­ka ob­szar­pa­na; lu­dzie dwor­scy za bar­ki ją od­py­cha­li, a ona wrzesz­cza­ła: – Ja­śnie wiel­moż­ni pa­no­wie! Ja­śnie wiel­moż­ne pa­nie! Po­zwól­cie mi po­wró­żyć so­bie. – Pa­nien­ki za­czę­ły pro­sić pani skarb­ni­ko­wej, a na jej sło­wo wpusz­czo­no Cy­gan­kę. Sta­nę­ła we środ­ku, czar­ne oczy świe­cą, jak za­rze­wie wę­gła, śnia­da twarz po­ły­sku­je, jak roz­to­pio­na ży­wi­ca; wo­dzi wzrok do­ko­ła i cze­pia po każ­de­go twa­rzy, po­tem wy­krzy­wia­ła usta, łzą się za­la­ła, po­czę­ła dzi­wacz­nie ska­kać po izbie i płacz­li­wym gło­sem wo­łać: – „Śmierć – krew – mor­dy – po­żar! – Bied­ni wy lu­dzie!” – Roz­czo­chra­ne wło­sy la­ta­ły po­nad jej gło­wą, jak zło­wróż­be pta­ki po­nad tru­pem wi­siel­ca. Prze­strach po­cią­gnął się po li­cach i zaj­rzał w ser­ca nie­wiast. Uczu­cie od­ra­zy ogar­nę­ło mę­żów. Su­cho­dol­ski, chcąc po­ło­żyć ko­niec pie­kiel­ne­mu tań­co­wi, wziął za ra­mię Cy­gan­kę.

– To war­jat­ka! Idź precz, moja ko­cha­na!

Za­le­d­wie do­tknął jej ręką, ona pa­dła na zie­mię i za­czę­ła trząść i rzu­cać się, jak­by w cho­ro­bie świę­te­go Wa­len­te­go. Nikt nie śmiał jej tknąć; ale po chwi­li wsta­ła, po­pra­wi­ła swo­je łach­ma­ny: – Ja war­jat­ka – ja war­jat­ka – ja wam praw­dę mó­wię! Ucie­kaj­cie, bo bę­dzie li­cho. – A po­tem, ob­ra­ca­jąc się do Szpi­le­ra: – No, to za­cznę to­bie, pan­ku, wró­żyć. Po­każ dłoń! – Szpi­ler wy­cią­gnął rękę: – Masz. Głu­pi jest.

Cy­gan­ka przy­pa­trzy­ła się dło­ni" – Lis zdra­dza tych, co go go­nią, a ty tych, co ci go­ścin­ność dali. Prze­klę­ty twój ję­zyk, prze­klę­te two­je ser­ce, żyć bę­dziesz na utra­pie­nie świa­ta. – Szpi­ler ode­zwał się: – Ty kła­miesz, ja czło­wiek ho­no­ru.

Cy­gan­ka, ob­ra­ca­jąc się do to­wa­rzy­sza dra­gon­ji, wzię­ła go za rękę: –Ty żyć bę­dziesz dłu­gie lata, ty je­steś ptak zwy­czaj­ny, ale z cie­bie zro­dzi się orzeł; on po­mści ucisk twej oj­czy­zny, wzle­ci wy­so­ko sła­wą i czcią aż tam, tam w nie­bio­sa! – I wznio­sła rękę wgó­rę, a po­tem, spoj­rzaw­szy na rękę po­rucz­ni­ka, zno­wu wpa­dła w obłą­ka­ny ta­niec i krzy­cza­ła: Śmierć – krew – mor­dy – po­żar! Bied­ni wy lu­dzie! – Jak bąk, ska­ka­ła po izbie, a wpadł­szy we drzwi, wy­bie­gła do sie­ni. Su­cho­dol­ski ka­zał lu­dziom za­pro­wa­dzić ją do dwo­ru, ale Cy­ga­ni po­rwa­li po­mię­dzy sie­bie. Ma­dej­ski wszedł, da­jąc znać, że pod­wo­dy go­to­we, i Szpi­ler że­gnał się:

– Cy­gan­ki war­jat jest, ple­ci ko­szal­ki opał­ki, nie trze­ba jemu wie­rzyć jest. Upa­da do nóg pani do­bro­dzik.

Po­rucz­nik mu za­stą­pił: – Pa­nie Szpi­le­rze, nie za­po­mi­naj, coś przy­rzekł.

– Szpi­ler nig­dy rej­te­ry­ren nie. Co przy­rzekł, do­trzy­ma. Upa­da do nóg pan do­bro­dzie­jów.

I wy­szedł.

Jak­by ja­kiem za­klę­ciem, Cy­gan­ka rzu­ci­ła swo­jem wró­że­niem nie­po­kój na całe zgro­ma­dze­nie. Oczy wszyst­kich cze­goś szu­ka­ły, a same nie wie­dzia­ły cze­go, a na­do­miar trwoż­li­we­go prze­czu­cia, pan Ma­dej­ski coś zci­cha ga­dał do gu­ber­na­to­ra, i na obu­dwóch twa­rzach ma­lo­wał się nie­zwy­czaj­ny wy­raz. Pani skarb­ni­ko­wa za­py­ta­ła:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: