- W empik go
Wernyhora, wieszcz ukraiński. Tom 1-2 - ebook
Wernyhora, wieszcz ukraiński. Tom 1-2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 550 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(Mont. Athos.).
Lat trzydzieści zgórą upłynęło od czasu, jak opuściłem dom rodzinny i ziemię rodzinną. W puściźnie po matce, po dziadku moim po kądzieli – odziedziczyłem myśl o kozaczyźnie:
Rycerską hulaszczością kozaków postawić na nogi Polskę.
Braterskością Polaków spolszczyć kozaków.
Myśl ta marzeń dziecinnych z wiekiem rosła na święte przykazanie kozacze do wykonania.
– Kiedy w 1831 roku kozacy moi, Balczyńca, Siomak i Agutowski, wołali: „My, nasze dzieci, z tobą, panie, pójdziemy walczyć z wrogami Polski, bić się za Polskę.”
– Kiedy ksiądz Paweł Niemiotowski, pop blahoczestywy Balczyńca, wyszedł z krzyżem w ręce, z cerkiewnemi cechami, nas błogosławić – i błogosławił.
– Kiedym dosiadł dziarskiego konia i ujrzał się na czele dzielnego hufcu moich kozaków.
– Kiedym się złączył w korowinieckich lasach z Karolem Różyckim, Stanisławem Duninem, Michałem Grudzińskim, Tadeuszem Przyborowskim, Janem Omiecińskim, Antonim Szaszkiewiczem, z Sewerynem i Adolfem
Pilichowskimi, z Michałem i Wincentym Budzyńskimi, z Antonim Trypolskim, z Florjanem Kulikowskim, z Ksawerym i Franciszkiem Morgulcami, z bracią Ostaszewskimi, z Antonim i Stanisławem Wyhowskimi, z Antonim Tapczewskim, Raczyńskim, Wilkowskim, Baranowskim i inną szlachtą z okolic Berdyczowa na czele ich kozaków.
Wyliczenie za długie, zwłaszcza, że to nic byli rycerze do Iljady Homera, ale hulaszcza berdyczowska szlachta do rapsodu kozackiego Karola Różyckiego; ale tak miło wspominać swoich towarzyszy wojennych, że chciałbym wypisać wszystkich: Saków, Makarów, Hryćków, żeby napoić serce rozkoszą dawnego wspomnienia. Imiona wszystkich a wszystkich tego świętego hufca stoją mi w pamięci, jakgdybym ich w tej chwili widział, i ich twarze, i ich postawy, i ich konie.
Myślałem wówczas: dumka mego dziada, Michała Głębockiego, marszałka owruckiego, modlitwa mojej matki, sprawdzone!
Karol Różycki to był mój Konaszewicz Sahajdaczny; w towarzyszach widziałem nowych Mazepów, Wyhowskich, Brzuchowieckich, Neczajów, Mohyłów i całą dawną starszyznę sławnej kozaczyzny.
Hulaliśmy rycersko po tej ziemi, po której oni hulali. Biliśmy wroga Polski, jak oni niegdyś bili wroga kozaczyzny. Wpław przepływaliśmy rzeki, w skokach koni przesuwaliśmy góry. – Cudnów, Mołoczki, Tyszyca, Uchanie, będą długie lata brzmiały pieśnią w uszach ludu Ukrainy, bo one rozbudziły uśpioną pamięć o Konotopach, o Stawiszczach, o Białocerkwi. Lud ujrzał znowu swoich mołodców. Konie zbierały kopytami, bieliły się od piany. Rycerze kozaccy zmartwychwstali w swoich wnukach; zaklinali się znowu dawnem zaklęciem: „Wróg nie miecze, dogonimy, pobijemy, na łój, na masło – po dawnemu, po naszemu!”
Ale nie zmartwychwstał król, któryby zaklęcie w czynie wykonane przyjął, osłonił koroną Piastów i Jagiellonów i dla Polski zawłaszczył. Darmo wypatrywaliśmy Bolesławów, Stefana Batorego; nie dopatrzyliśmy nawet Jeremiego Wiszniowieckiego, Konstantego Ostrogskiego i Romana Sanguszki.
Z wieszczem Padurą wołaliśmy pieśnią: Książe Romanie, przybywaj, przybywaj do nas! Spisą i szablą policzymy wraże pułki, jak niegdyś twój prapradziad Uczył pułki tatarskie. Policzymy czyto przy świetle księżyca, czy przy jasnem słońcu. – Przybywaj! – Wołaliśmy, ciągnąc z Uchań do Zamościa z mnogim jasyrem, ze zdobyczą i ze sławą, jak przystało na pułk kozaczy, a tam nas przyjął kwaśną prozą jenerał Chrzanowski – Bóg świeć nad jego duszą – mąż w wojskowości wyuczony, ale ni z pierza, ni z mięsa, ni z serca, ni z postawy – na wodza dla szlachty polskiej, dla butnych mołodców Ukrainy.
Nasz Rewucha pod Mogiłą, nasz Roman w jasyrze; – łza żalu zakręciła się nam w oczach, smutek padł na serca i na nowo niepokój zawitał w dusze. Szliśmy – biliśmy się – biliśmy, ale już więcej dla imienia naszego sławy, jak dla polskiej sprawy. I nadzieję i wiarę w nas wyziębiono; zostały tylko: hulaszczość kozacka i strój kozaczy. Pod Pawłowską-Wolą, pod Iłżą, pod Chodczą, pod Lipskiem drżały pułki rosyjskie przed Bielcami, ale nie drżała Moskwa przed kozaczyzną, bo nie było króla. Orzeł biały i Jeździec litewskiej Pogoni latały z pobojowiska na pobojowisko; darmo szukali cienia korony. Poszliśmy w cudze kraje, a Moskal i Niemiec zostali w Polsce i panowali, jak dotąd panują.
Nudno mi, tęskno było na czużynie. Włożyłem do pochwy szablę praojców, a zacząłem znowu marzyć o mojej dumce – kozaczyźnie; zacząłem pisać Powieści kozackie i Wernyhorę.
Pisarze kozaczyzny, wieszcze Słowa i Myśli, przemienili się, jak kameleony, jakgdyby wstydzili się swoich wielkich a dawnych utworów. Stroili kozaczyznę w katolicyzm, w demokrację, w systemata konserwacyjne, a dla popularności chcieliby się zaprzeć przeszłości; o teraźniejszości kozaczyzny wstydzili się wspomnieć, żeby się nie narazić na pokuty jezuity-spowiednika – albo na śmiech tuzinkowego krytyka. Grzechem śmiertelnym dla tych pofrancuzionych, poniemczonych pisarzy, – polityczną zbrodnią było myśleć o przyszłości kozaczej.
Taki stan rzeczy był dla mnie najsilniejszym bodźcem do wzięcia za pióro. Zacząłem pisać. – Naśmiewali się: J. B. Ostrowski i Rupelewski, ale drukowali i wydawali: ks. Aleksander Jełowicki i Eustachy Januszkiewicz, – i moje marzenie przeobrażało się w teorję, w system, którego ja byłem pisarzem i ja musiałem być wykonawcą; bo nikt się nie znalazł, ktoby się chciał podjąć tej pracy dla kozaczyzny – dla Polski.
Rzuciłem w świat polski: Powieści kozackie, Wernyhorę, Ukrainki, Hetmana Ukrainy i inne pisma tegoż samego ducha, dążące do tego samego celu; i po tym moim programacie udałem się na Wschód.
Kiedy wychodziło drugie wydanie Wernyhory, byłem już w Turcji, pod opieką monarchy, którego przodkowie, którego rząd nie podpisał żadnej umowy, uświęcającej rozbiór Polski. Byłem między kozakami Ukrainy, Zaporoża i Donu, których przodkowie, albo oni sami przed wiekiem, przed mnogiemi laty, schronili się pod opiekę przemożnych sułtanów, cesarzów Ottomańskiego państwa – uczciwie, jak przystało na kozaków, z bronią w ręku, jako wojsko do służby swojego nowego opiekuna i pana. – Po raz drugi marzenie przybierało postać rzeczywistości, po raz drugi teorja przeobrażała się w czyn. Zostałem muzułmaninem i poddanym wielkiego sułtana.
Dziś, kiedy ma wychodzić trzecie wydanie Wernyhory, jestem na czele dwóch pułków kozaczych, dziarskich i regularnych i sotni nieregularnych kubańskich i starowierców kozaków. Na Dobruczy przeszło dziesięć tysięcy kozackiego ludu kipi do boju na rozkaz sułtana. Na statku parochodzie rosyjskim dowiedziałem się, że między kozakami Czarnomorcami, wiedącymi swój ród ze starych a sławnych Zaporożców i między kozakami linjowymi, tem zebraniem przestępców religijnych, politycznych i zwyczajnych, których służba kozacza wybawiła od Nerczyńska, Sybiru, a przynajmniej ciężkiego więzienia, – już wybuchła opozycja przeciwko rządowi. Wysłano deputację do Petersburga, i zbrojno a gotowo czekają czyto na układy, czy na rozbrat. Między dońskimi kozakami wielkie niezadowolnienie, a chłopi całej Ukrainy odmawiają dawać rekrutów do rosyjskiego carskiego wojska. – Taką nam wieść dano.
Jeśli tak jest, potężne to wstrząśnienie ośmiomiljonowej kozaczyzny, mającej mnogie i dzielne wojsko, sprężystą organizację!
Miałażby to być wskazówka dążenia do państwa, marzonego przez Bohdana Chmielnickiego? Czyli do przepowiedni Wielkiego Napoleona, że Europa za wiek jeden będzie albo republikańską z anarchją, nieładem, niesprawiedliwością i intrygą prawie wszystkich republik świata – albo kozacką ze swobodą i hulaszczością kozaczą, z rządem i porządkiem sprawiedliwym i sprzężystym, takim, jakiego mamy przykład na małą skałę na Donce, – albo, że tak nazwę, kozaczyzną mego dziadka, wybawiająca i sławiącą napowrót między wielkimi Polaków, – między państwami pierwszego rzędu Polskę – i polszczącą się wszystkiem tem, co jest dobrem w Polakach, oprócz anarchji i jezuityzmu? To ostatnie najpodobniejsze do prawdy, bo Małorusini, czyli Ukraińce, którzy mi to opowiadali, dodawali: – „Ale te wszystkie cząstki kozaczyzny nie mają porozumienia się między sobą, nie mają kierunku. Pisma wasze, Szewczenka, pieśni Maksymowicza i Padury, rozbudziły myśl wielką, wlały w serca chęć wielką. – Trzeba kierunku Polski, od Polaków.” – I obyczajem wszystkich Słowian już widziano dążenie do tego kierunku w udaniu się kilkunastu obywateli z Kijowskiego, Wołyńskiego i Podolskiego na Ukrainę zadnieprzańską, do wydzierżawienia od rządu dóbr ze skasowanego posielenja wojskowego na tej Ukrainie kozaczej. Mówili: „Przez to zetkną się Polacy z kozakami i z kozaczyzną.” Ale obok tej myśli bardzo logicznej stanęły zaraz komiczne. Jeden z tych panów zapytał:
„Prawda też, co mówią, że j… w. hrabia Ksawery Branicki namyśla się lat kilka, czy ma, czy nie ma służyć sprawie polskiej i kozackiej i że jakiś tam doktor mu wzbrania brać udziału, żeby zdrowiu swemu nie uszkodził?” –
Odpowiedziałem: „Ależ on służy sprawie polskiej, tak, jak i wielu innych emigrantów.”
„Ależ to taka służba: jeść, bawić się, spać, tracić pieniądze Bóg wie… na co – to djabła warta! Ja mówię o służbie czynnej, nie o biernej. Do tej ostatniej nie zbywa na posługaczach. Trzeba działać, a nie przypatrywać się – choćby z uszczerbkiem zdrowia. Niech to nie obraża pana doktora, niańczącego zdrowie j… w. hrabiego, kiedy Polak.”
Nie odpowiedziałem. On dalej mówił:
„Dobrzeby zrobił, żeby nareszcie swojego doktora nie posłuchał i przystąpił do czynnego działania. Wszak rządu rosyjskiego nie przebłaga; i to na nicby mu się nie zdało, bo, gdyby nawet i wrócić do służby rosyjskiej, powiedzianoby, że on ciągle jej i na emigracji służył, udawał tylko Polaka – i byłoby nieładnie. W patrjotyzmie amfibje uczuć nie uchodzą, mimo cały fakultet medyczny. Mówią, że j… w. hrabia jest zacny człowiek – niechże będzie sobie – to i imieniowi swojemu pomoże i sprawie: bo i zamożny, i żołnierz, i u chłopów i u drobnej szlachty w dobrem wzięciu.”
Żeby skończyć tę gadaninę, powiedziałem: „Mam nadzieję, że i do tego przyjdzie; porozumie się ze spadkobiercą po księciu Adamie Czartoryskim, z naczelnikami demokracji, katolicyzmu i towianizmu, i zaczną działać.” – To bardzo ucieszyło Małorusinów.
Drugi z tych panów wyjął z pugilaresu dwa spore poszyty w języku polskim. Rękopisma nosiły następne tytuły:
„Nowy systemat wojenny i polityczny: działanie masami bez kompromitowania indywiduów.”
„Najskuteczniejsze zyskiwanie opinji publicznej, tej wszechwładnej pani świata, przez obiady internacjonalne, na które kraj przysyłać powinien składki, a będzie zbawiony.”
Znalazłem, że to pomysł bardzo zręczny, bo nieomylnie pociągnie całą młodzież, nie sposobiącą się, nie chcącą się sposobić do wojskowości, a chcącą i mogącą bohaterować w masach – bo to imaginacyjne. – Pociągnie takoż obywatcli, obawiających się rozpraw czynu, rozpraw naprawdę, a chcących uchodzić za patrjotów. Indywidua wywożą na Sybir, więżą w Kujsztejnie i po kazamatach lennika Brandeburga; śmiercią nawet karzą. – Masy te tylko gromią, które się pokazują na ulicach.
Drugi sposób jeszcze sprytniejszy do uzbierania i mienia pieniędzy; bo, stosując się do prawidła – Montekukulego, a które jeden z marszałków wielkiego Napoleona przybrał za swoje, i zapytany przez wielkiego wodza i człowieka, ile i czego potrzebuje do prowadzenia wojny na iberyjskim półwyspie, – powiedział: „Pieniędzy, pieniędzy i pieniędzy.” – Trzeba tylko taczek do wiezienia tych pieniędzy, a za nie się znajdą żołnierze, amunicja, broń, rozum nawet, jednem słowem, wszystko a wszystko: cnota, poświęcenie się, waleczność, patrjotyzm nawet, jak przyjdą oko liczności, jak przyjdzie czas. Słyszałem już nawet o wynalazku taczek, zapewne do tego użytku.
Przyznaję z całą pokorą, że te teorje dążą do bogatych plonów, przy których bardzo maleje moja kozaczyzna, bo uboga, jak rycerstwo Ziem Ruskich, które Jan Sobieski prowadził na obronę Wiednia. Bogdajby go był nigdy nie prowadził! Obdarte, bez grosza w kieszeni, miało wzbogacić się po zwycięstwach. Jak Francuzi mówią, i to dobry sposób, jak i wiele innych; ja powiadam: lepszy od innych, bo pozwala mieć pieniądze w teraźniejszym bezpieniężnym czasie. Jeszcze jedna dogodność: składka na obiady internacjonalne nie kompromituje nikogo. Trzy dwory z chwalebną, dziwną tolerancją patrzą na nie, jak równie na składki na organizację mas, – tego przedrzeźniania Don-kiszotowych wiatraków: składka na jedną spisę kozacką zaprowadziłaby wprost do nerczyńskich kopalni.
Rządy, nie chcąc Polski wypuszczać z ojcowskiej opieki, raczej ojczymowskiej, czy macoszej, są łaskawemi, poblażającemi, słodkiemi, jak cukier z miodem, dla gastronomów, przejadających i przepijających zdrowie Polski. – Dla doktorów, wprowadzających diagnostykę, że bogaci ludzie nie powinni czynnie służyć Ojczyźnie, boby nadwerężyli swoje bardzo drogie zdrowia. Ale nie takiemi są rządy trójcy ziemskiej dla nas hulaszczych a hołyszów kozaków. Nie z powodu, nie w celu rozpaczy to mówię, ale ot tak sobie, aby się mówiło, zwyczajnie na statku, żeby odegnać ckliwą chorobę nudów i nie dać myśli chwiać się i zataczać w takt chwianiu i zataczaniu parochodu. Zresztą rozpaczać czego nie mamy, bo mamy Boga, sułtana i nas samych z sobą: mamy dobre imię, kozaczą sławę i polską sprawę. Już nie potrzebujemy marzyć tylko i pisać o kozakach; gramy w kozaków na jawie, i zbrojno, i konno; duch stal się ciałem, świat kozaczy przed nami, wyciąga ręce do nas. Niechże to trzecie wydanie Wernyhory niesie się w ten nasz świat! Bo, jak będzie wola sułtana, naszego pana, konie nasze zagrają w kopyta, a glosy nasze wykrzykną: „Długie lata sułtanowi, naszemu panu. – Sława Bohu!” Z tą myślą wysiadłem z rosyjskiego parochodu „Chersonez”, – z taką żegnałem Małorusinów. – Oni mówili: „Car Aleksander, pan dobry, chce dać swobodę ludowi i uczcić każdego narodowość, tak jak to robi wasz monarcha. Ale bojarowie i Niemcy stają na przeszkodzie, tak jak stali janczarowie i fanarjoci na przeszkodzie sułtanowi Mahmudowi.” Odrzekłem: – „To niech z nimi zrobi, jak zrobił sułtan Mahmud – między swoimi znajdzie Agę Paszę – a będzie błogosławiony, bo inaczej to nie trafi do duszy kozaczej.” – Z taką mysią, z tokiem przekonaniem wyprawiani w świat trzecie wydanie Wernyhory.II.
Wzmaga się coraz powstająca burza,
Skażone serca nienawiść osiada .
Ignacy Krasicki.
W niedzielę po świętym Makoweju, w Korsuniu był jarmark. Rynek pokrył się tłumem ludu, taborem wozów, trzodą rozmaitego bydła i stadem domowego ptastwa. Wirem się kręci ruchomy obraz przed okiem ciekawego widza: tu mołodyce siedzą na wozach, a wkoło nich rój żydówek; jedna mierzy krupy, druga jaja odlicza, ta wianki cybuli rozkłada; tamta powiązane kurczęta dostaje z rzeszota; plugastwo żydowskie szarpie i krzyczy, i kolei nie czeka, mołodyce garną piątaki i szamocą się, i w głowę się drapią, a z rachunkiem ładu sobie dać nie mogą. Dalej dziewice w bogatych i jaskrawych strojach, pstrokolorowe, jak pawie; jak pawie pyszne, parami przechadzają się między wozami. Tam dwóch poważnych gospodarzy na przybicie targu przez świtę w dłonie się biją i suną do najbliższego szynku na zapicie mohoryczu. Tu czyńszowy szlachcic wierzchem jedzie, pas poprawia, czapkę nabakier przekręca, nahajem pod brzuch śmiga szkapę, a szkapa wierzga zadem, ogonem wierci na wsze strony, jak pijany djak kropidłem. Kawalerzysta narodowy w granatowej kurcie, amarantem obłożonej, podbitej lisami, w konfederatce na uchu, z cybuchem w ustach, stoi na przedsieniu karczmy i woła:
– Hej, tu na gniadym!
Podle niego o kilka kroków szwab spekulant z harbajtlem na plecach, ufryzowany, gdyby pudel, w szwabskim stroju, zaziera w zęby siwej kobyle.
– Mospan szlachcic! Okrajki nie ma, kiel wylazi, niedobry jest.
– Panie Szwabie, na szlachectwo się zaklinam, że to ząb źrebięci! Samem ją w domu wychował; dalibóg, że to mego chowu.
W alkierzu szynkowni pop z pałamarem przy kwarcie miodu coś zcicha radzą, pogłaskują brody, a w gościnnej izbie ekonom i leśniczy do popadji tną koperczaki; jak indyki się bundiuczą, policzki kwitną trunkiem, do ziemi przysiadują i tak się gęsto zalecają do jejmości, że aż poły kubraków zamiatają pył po drodze. Panowie dziedzice i dzierżawce, w litych pasach, z karabelami przy boku, zarzucają na wyloty rękawy kontuszów, atłas żupanów pogłaskują i rozprawiają to o polityce, to o myślistwie. Kobiety w szerokich robronach, w czepcach na głowie, z okien wyzierają, chychoczą i trzepią językami, jak sroczki; a młodzieży szlacheckiej ani śladu: wszystka wysunęła na konfederację.
Przed oknami cygan z ogorzałą twarzą, targa łańcuchem niedźwiedzia.
– Potańcuj, maruszka, jaśnie wielmożnym paniom, potańcuj!
Niedźwiedź, wzniósłszy się na łapy ryczy i skacze, a cygan mu przegrywa kijem po grzbiecie; wokoło napół nagie cyganki i cygańczuki w bębenki brzęczą, na drumlach skwirczą, gwiżdżą i jakieś dzikiego brzmienia piosnki nucą. Żydzi pomiędzy tłumem, jak lisy, sznurkują i lisiem okiem śledzą, kogo można okraść, kogo oszukać. Burłaki z rozchrestaną koszulą, z rozrzuconą świtką, wziąwszy się w pachy, tłustemi słowy zawodzą i roztrącają nogami ciżbę, a kozacy dworscy pobierają daniny jarmarkowe, i, jak młocki kule zboża cepami, tak oni kańczugiem okładają plecy posłusznych i nieposłusznych bez różnicy żadnej.
Po wszystkich drogach, wiodących do miasta, wznoszą się szerokie ściany kurzu; po wszystkich drogach turkoczą wozy, tętnią konie, klaszczą w batogi; kabany kwiczą, barany beczą, ryczą krowy i woły. Na ziemi zgiełk i ruch, jak w rozkopanem mrowisku; w powietrzu szmer i wrzawa, jak gadania, swary wiatrów i śpiewy wody przed burzą morską.
O sto sążni od miasta pod samą górą, na drodze ze Steblowa była karczma, Wygodą zwana; tam każdy jarmarkowy musiał łyknąć czarkę, a przynajmniej fajkę zapalić; była to powinność tak konieczna, iż bez jej dopełnienia nie mógłby wjechać do miasteczka z otuchą radości, z spokojnem sumieniem. I teraz gromada ludzi napełniała szynkową izbę. Każdy krzyczy: „Wódki!” albo „Miodu!” a żyd, żydówka i najmyczka ledwie nastarczyć mogą, odnosząc próżne, a przynosząc napełnione kwarty. W kącie izby, koło okna, siedziało kilku starców; ci leniwo pili, ale pracowicie gadali.
– No, Wasylu, coś my czekamy naszego praźnika, jak żydzi Mesjasza?
– Nie turbuj się, Matwieju, do czasu dzban wodę… nosi, do czasu Laszki pałamarują; dziś dobrodziej po służbie Bożej śpiewał akafest na uproszenie łaski dla carycy Katarzyny, a wszystkim gadał, zosobna, i ludziom, i niewiastom, że nadszedł czas porachunku z Lachami i żydami.
– Moskale pozawczoraj – dodał inny – ustąpili z Bohusławszczyzny aż za Białą Cerkiew, a panowie starszyna, żegnając gromady, mówili: „Dla was zostawiamy mości-
panów i aj wej. Pobawcie się z nimi!" – – Ale oto Stiahajło. On nam coś powie.
Tu wszedł starzec olbrzymiego wzrostu: rude włosy i ruda broda, gdzieniegdzie podbielałe, jak szerść wiewiórki pod zimę; oczy buro siwe, zacienione długiemi rzęsami, a twarz chropowata od zmarszczków i piegów, jak skóra wyprawna na groszek; na plecach miał ogromne dwie torby, w ręku kij, a za pasem na rzemyku długi nóż w nowych skórzanych pochwach.
– Zdrowi, dobrzy ludzie!
A obejrzawszy się na wszystkie strony:
– Niemasz tu Lacha? Pozdrawiam was praźnikiem. Wszyscy powstali z miejsca.
– Co tam słychać, ojcze Stiahajło?
– Dobrze słychać; ale duszkiem, chłopcy, powiążcie żydów, i niechaj żywa dusza z karczmy nie wyjdzie, a ja wam powiem coś nowego.
Nie tak szparko chart skacze w oczy wilka, kiedy szczwacz krzyknie: „huż! huż!”, jak skoczyli chłopcy do roboty. Polotem błyskawicy jedni wpadli na żydostwo, a drudzy na dwór wyskoczyli i dokoła karczmy się przechadzali. Już żyd, żydówka i bachury powiązani w kij, tak, iż głowa, ręce i nogi łączą się z sobą; boleśnie jęczą, i zachłystują się od łez. Wtenczas Stiahajło rzucił torby na podłogę tak silnie, iż zawiązki się porwały, brzęknęły chrapawo i przeraźliwie, a długie noże posypały się po izbie. Zrozumieli chłopi, co to ma znaczyć; już to nie od dziś popi i wysłannicy carycy kładli im w ucho o rzezi Lachów, ale na widok zabójczych narzędzi żaden nie śmiał ich tknąć zrazu. W sercu każdego człowieka jest siła dobrego; choć go długie namowy podwiodą do zbrodni, jednak kiedy się jej obraz nago i niespodzianie przedstawi, wzdrygną się ludzie i odwrócą oczy, bo prawo natury silniejsze, jak dzieło sztuki i podejścia: nieszczęściem ta chwila walki dobrego ze złem trwa za krótko; pierwszy krok kosztuje, reszta pójdzie, jak po maśle, – tak mówi stare przysłowie, i prawdę mówi. Stiahajło zawoła:
– To wam na podarek caryca przysyła; to wam w podarku cerkiew przeze mnie daje; na moje oczy widziałem, jak je Protopop przysłany od carycy z błahoczynnym Bazylim święcili w monasterze Świętej Motry. Bierzcie, bracia, za noże! Bóg, cerkiew i caryca nam każą rżnąć Lachów i żydów.
Nie trzeba było więcej słów. Już ręce pieszczą żelaza, a gardła krzyczą: „Rżnąć Lachów i żydów! Czas nie stoi! Taj chodźmy!” – Skoczyli do alkierza, i żydzi wrzasnęli boleśnie, a noże, pchane ręką oszołomionych zabójców, grzęzły w ciała.
Nieszczęsne ofiary walczą ze skonem, aż sznury porozrywały, i prężyły się ciała drganiami, a krew gęsto broczyła ziemię, i każdy chłop długo maczał w nią swój nóż na zaprawę, – a potem, wzniósłszy wgórę ręce i noże, zawołali głośno: „Chodźmy do miasta”!
– Wtenczas Stiahajło stanął we drzwiach, a roztworzywszy żylaste ręce, zaledwie mógł zaprzeć cisnący się tłum.
– Do nocy zaczekajmy! Nie trzeba płoszyć przed czasem. Żaden Lach ani żyd nie ujdzie. Już po wszystkich drogach czekają nasi na nich; zje diabła, jeżeli nam wyskoczy z sideł. My tu pilnujmy! A tymczasem wy Matwieju, Wasylu i Jakowie, ruszajcie z nożami; taj rozdawajcie naszym potajkiem, ale ostrożnie, żeby nie przyszło do bitwy przed czasem. Oto macie noże na tvm wozie. Znieście je tutaj!
Natychmiast znieśli kilka worów, ukrytych pod zbożem, i wysypali święcone noże. Wtem parobcy, stojący na warcie, przyprowadzili kozaka, jadącego drogą do Koisunia. Jak wszedł, zaraz powiedział:
– Wyście tu zaspali, panowie bracia, a tam już nasi hulają w Łysiance i w Medwedówce; już obrobili i Laszków i żydów. Ja sam zarżnął ze trzydziestu.
– A czyj ty kozak?
– Pana Chiczewskiego, gubernatora z Łysianki.
– A gdzież gubernator? Czy djabli go wzięli pod twoim nożem?
– Miał ja na psią wiarę chrap, bo tu aż sino od bizunów – (i tu wziął się za uda) – ale szelma Laszek drapnął do lasu z paniczem i jejmość z panienkami wybrała się z Łysianki przed pohulanką. Oj, kiedyb ja ich złapał, toby się trochę pohołubił, a potem puścił na mandrówkę na tamten świat. – Krzyczałyby panienki: „Dubyna, ratuj!” – a jabym ich poratował o, tym – (i pokazał nóż, na którym, jak rdza, przyschły ślady krwi).
– A dokądże ty jechał, Dubyna? – zapytał Stiahajło.
– Za Chjczewskim tropił, taj dotropił do samego Steblowa, a stamtąd, jakby w wodę przepadł, gdzieś gracko zaskoczył.
– Nie frasuj się, bracie! Jednegoś Lacha stracił, natomiast stu znajdziesz. Tylko nie żałuj ręki! A teraz posil się i spocznij przed pracą.
– Już to tam posiłku mi niebardzo potrzeba; nie minął ja żadnej karczmy, ale co spocząć, to się zda i mnie i koniowi. Dowidzenia, panowie bracia! Jak będzie czas roboty, to mnie obudzicie.
– Obudzimy! Obudzimy! – odzywali się tłumnie wszyscy, a Dubyna wprowadził konia do stajni, zarzucił siana za drabinę, a sam pod żłobem przeciągnął się i chrapnął twardym snem.
Utrudzenie i wódka zastąpiły miejsce czystego sumienia. – Zbrodniarz po mordach, cnotliwy człowiek po dobrym uczynku, zaledwie padną do ziemi, zaraz zasypiają. Oko badacza nie potrafiłoby znaleźć różnicy w tym pierwszym hołdzie oddanym cielesnej potrzebie; dopiero w ciągu snu, po wyrazie twarzy, po ruchach ciała poznać można, czy cnota, czy zbrodnia zagrała i gra w duszę spoczywającego człowieka.
W tym czasie parokonny wóz ku karczmie się toczył: szkapy pyrchają i sadzą szparkim kłusem, koła turkoczą, a kurzawa kłębiasta chwilę wirem zakręci w powietrzu, a potem posunie z wiatrem i rozwiedzie się burą chmurą ponad górą. Na drabiniastym wozie siedzi mołodyca, koło niej dwie dziewki, a sędziwy starzec konie biczem zacina. Parobcy, stojący przed karczmą, pozdejmowali czapki i żaden nie śmiał zatrzymać koni; już dobrze ubiegł wóz od karczmy, kiedy Stiahajło zawołał.
– Wraże syny, tak to spełniacie przykaz? A oni mu odpowiedzieli tłumnie:
– To Wernyhora pojechał, a prędzejby my djabła odważyli się wstrzymać, jak tego, co im wszystkim wataży.
– A kto siedział na wozie? Jeden z parobków pokręcił głową:
– Trzy niewiasty, jedna stara, a dwie takie ładne, jakich ja nie widział nigdy z rodu.
Drugi dodał: – Nie można było przypatrzyć się, bo stary bis tak groźnie spojrzał, jakby chciał zjeść.
Stiahajło tymczasem gonił wzrokiem za wozem, a ujrzawszy, że zwrócił w prawo poza miasto, pokręcił głową i pomruknął pod nosem: To nie bez kozery! – A potem dodał głośniej: –. Który z was chwat, dotrze do futoru Wernyhory i dowie się, co to za niewiasty, ten dostanie konia % kulbaką, albo pół kopy karbowańców moskiewskich. – Głuche było milczenie, a wszystkich oczy mówiły „nie”, choć języki ani raz się nie poruszyły.
– No, Dmytro, ty pójdziesz! Ty chwat, jakich niema ani w naszem miasteczku, ani w okolicach.
Dmytro splunął: – Za żadne pieniądze, ani za królestwo niebieskie nie pójdę do Wernyhory. – A reszta parobków odezwała się: Nie pójdziemy.
Byłaby dłużej trwała gadanina o Wernyhorze, gdyby jej nie przerwało nadejście dwóch ludzi. Jeden był mężczyzna półwiekiem obarczony, ale jeszcze jędrnej twarzy i kruczego włosa, drugi dziewięcioletni chłopczyk, siwooki, rumianych policzków. Obadwa nieśli na plecach piętrzący się oberemek sit.
– A skąd wy, ludzie?
– Sitarze z Czarnobyla – rzekł stary, kłaniając się; – Niechaj będzie pochwalony Jezus Chrystus, niechaj będzie cześć przeczystej wierze, a wam zdrowie, panowie bracia!
– Teraz skąd wy mandrujecie, sitarze?
– Z jarmarku z Medwedówki. Tam nasi hulali dwa dni i dwie nocy, a teraz oko nie ujrzy ani Lacha, ani żyda w miasteczku, ani kościoła, ani karczmy, tylko trupy i gruzy.
Tu mały chłopczyk porwał za poły starego i rzekł z płaczem: – Tam hajdamaki naszych pomordowali.
Stiahajło natychmiast przyskoczył: – „Naszych pomordowali hajdamaki” – to to ty Laszek?
Mały drżał tak, iż sita na ziemię zaczęły padać, lecz stary niezmięszany podniósł sita.
– Naszych pomordowali, dobrze mówi mój chłopczyk; Lachy, przeklęte hajdamaki, nie mogąc po koniu, to po hołoblach ucięli. Kiedy się zaczęła pohulanka w Medwedówce to oni zarąbali ośmiu bezbronnych sitarzy, wszystkich rodem z Czarnobyla; myśmy z synem zaledwie zdołali uciec z rąk Lachów, ale dał ja im za swoich.
– Przekonamy się o prawdzie. Prowadźcie ich do stajni, mamy i my tam kogoś, co był w Medwedówce.
Zaledwie stajnię otworzono i ujrzano konia, mały wrzasnął:
– Tatku, to nasz polowik Myszka.
Stary kiwnął głową: – Tak, tak, to nasz polowy towarzysz; z nimeśmy razem przyszli z Łysianki do Steblowa.
Stiahajło budził śpiącego kozaka, ale ten roztwierał oczy i znowu zamrażał, a choć coś mówił, nikt nie rozumiał. Stiahajło, myśląc, że go dosłyszy, wołał głośno: – Bracie, znasz ty sitarzy, idących z Łysianki?
Kozak, przecierając oczy, bełkotał: – Znam sitarzy… W Łysiance pomordowali… – i znów zasnął. A mały chłopczyk chwycił się za oczy:
– Tatku, to Dubyna.
Stiahajło pomyślał: – To prawda, że jego imię Dubyna; zostawmy go, niechaj spoczywa: a wy, dobrzy ludzie, idźcie w swoją drogę, boście prawdę powiedzieli.
– Czy myślicie zanocować w Korsuniu, czy się puścicie w dalszą podróż?
– Mybyśmy chcieli, panie watażko, jeszcze przed wieczorem ruszyć ku Białej Cerkwi.
– No, to macie znak na przepustkę na was dwóch. – Wyjął i dał dwie kopiejki z popiersiem Katarzyny II, bite roku 1768.
– Niech Bóg szczęśliwie prowadzi, może się gdzie jeszcze zobaczymy. My dobrym ludziom złego robić nie chcemy, tylko wybić się z niewoli lackiej i oczyścić kraj z żydostwa. Sitarze pokłonili się. – Dzięki wam, watażko, za waszą łaskę. Bogdajby nadszedł czas, w którymbyśmy mogli ci zawdzięczyć. – I poszli ku miastu. Radość siły i szybkości ich krokom dodała, radość na ich oczach obsiadła, mały tulił się do boku ojca, jak młoda sarneczka tuli się do matki, umknąwszy rozjuszonych paszcz ogarów.
W Korsuniu trwa jarmark. Na rynku ruch, ciżba i pył; po szynkowniach pijatyka, swary i krzyki. W ratuszu, u Berka Makiedońskiego, w gościnnej izbie zebrało się wysokie państwo, szlachta herbowa od pradziadów. Pani skarbnikowa Złotnicka, najstarsza wiekiem, najzaszczytniejsza godnością, zasiadła na pierwszem miejscu, na środku szerokiej ławy, opartej wysoką poręczą o ścianę; obok niej po prawej i po lewej stronie siedzą: pani podstolina Wyszpolska, pani komornikowa Drożewska, pani gubernatorowa Suchodolska, a w samym końcu napół przysiadła na ławie przez wielki respekt dla tak możnych pań, pani ekonomowa Madejska. Koło okien na stołkach rozgościły się panienki. Pan skarbnik Złotnicki muskał zawiesisty wąs i coś rozprawiał z panem komornikiem Drożewskim; pan gubernator Suchodolski zwrotnym językiem wychwalał stada polskie przed szwabem Szpilerem, który go nie rozumiał, ale słuchał z roztwartą gębą. Pan ekonom Madejski nakładał fajkę dla pana podstolego, a pan Zgierski, porucznik kawalerji narodowej i młody towarzysz dragonji regimentu Królowej Jadwigi, do panienek cholewki smalili. Pani skarbnikowa, chcąc zrobić rozmowę ogólną, a przytem zwyczajem staropolskim uczcić cudzoziemca, zapytała:
– Jakże się powiodło kupno panu Szpilerowi? Szwab się zbliżył: – Jaśnie wielmożna pani, kupił cztyry kobyłki. Śliczny jest jeden koń ogier, dwoje silnych wolochów.
Panienki dławiły się od śmiechu, ale wzrok skarbnikowej powstrzymał wybuch wesołości, a porucznik Zgierski przystąpił i zapytał.
– Kupiłeś pan siwą kobyłę od szlachcica w konfederatce?
– Pan porucznik, ja konfederacki nie lubi jest, bo to gubi wasz kraj i do ludzi w oczy skaka.
Pani podstolina podchwyciła: – Pan Szpiler, widzę, poeta?
– Ja Szpiler pani dobrodziki, ale wolałby bić poeta, jak konfederacka.
Tu zbliżył się komornik Drożewski, ośmdziesięcioletni starzec; włos biały, jakby mlekiem się pokrył, czoło, choć zmarszczone, ale pogodne, bo cnota nieskalanej duszy na niem się malowała.
– Tnę potnę, mospanie Szpilerze, nie bluźń waszeć przeciw konfederacjom; tnę potnę, to jedyny ratunek naszego kraju w nieszczęściu. O, gdyby mnie sił stało, tnę potnę, natychmiastbym pojechał na Podole przystąpić do konfederacji barskiej; tnę potnę, tam zbawienie Ojczyzny, a nie w innych szachrajstwach! Tnę potnę… Szpiller się zapalił:
– Pan komornik i ja ni szachraj, ja wam nic nie zaczepiać; a wasz konfederacki nic do rzeczy; on krzyczy: „Wolność!”, a nie chce kajzera słuchać.
Przyskoczył porucznik: – Szwabie plucho, stul usta, wara bluźnić konfederacji, bo ci łeb zetnę.
– I ja mam szabli, poprobujem się, pan Polak.
– Hola! Hola! Mościpanowie, – odezwał się Skarbnik, stając między nimi – a respekt dla płci pięknej?… Nie tu miejsce swarom.
Porucznik pokręcił wąsa: – Przepraszam panie dobrodziejki za uniesienie się. Ale obraza rzeczy ojczystych, obraza zacnego obywatela poruszy i rękę i język polskiego żołnierza. Panie Szpilerze, jeśli wola, pomachamy sobie trochę pałaszami krzyżową sztuką.
– Ja gotów na pałasz, a na krzyż to ni.
– Do jutra sprawa, – zawołał Suchodolski – i jutro uczciwie podług zwyczajnych obrzędów się rozprawić, jak przystoi na ludzi zacnych.
Wszedł goniec, sługa Szpilera, a szykując się przy drzwiach, jak lalka wertepowa, albo jak pies kuglarza, wyuczony stawać na warcie, zaszwargotał językiem i oddał list, a tylko można było zrozumieć słowa… Kozak, Branicki. Prędko przeczytał Szwab, ale pilnie, a na twarzy jakieś pomieszanie. Odszwargotał gońcowi, mocno dodając gleich. Goniec wyszedł, a Szpiler obrócił się do Suchodolskiego.
– To mały interes jest. Ja potrzebował pięciu podwód i to w tego moment dla ludzi. Ja zapłacę jest, ja musi wyjść stąd co prędzej. Taki ordonans mego przyjaciel, pan jenerał Kreczetników, mnie przysłał przez kozak pan jenerał Branicki. Pan gubernator, ja prosi podwód, ja zapłaci.
– Dobrze, panie Szpilerze, będziesz pan je miał. Panie Madejski, pójdź waćpan i nakaż, aby asawuła zajął pięć podwód konnych i przyprowadził do pana. Madejski wyszedł spełnić rozkaz, a porucznik, zbliżywszy się do Szpilera rzekł zcicha: – A nasza sprawa? Możemy w sieni na gorąco zaraz wszystko skończyć.
– Pan porucznik, ja dziś nie ma czasu, mego obowiązki naprzód. Jutro ja przybiegnie na moment i machniem pałaszem – i uśmiechnął się zdradliwie.
– Słowo, że przybędziesz, panie Szpiler.
– Słowo, że się wybijemy jutro, chiba jeden z nas dziś żyć nie będzie.
– Jeśli tylko ten warunek, to mam nadzieję, że się sprobujemy.
W tej chwili cisnęła się do drzwi Cyganka obszarpana; ludzie dworscy za barki ją odpychali, a ona wrzeszczała: – Jaśnie wielmożni panowie! Jaśnie wielmożne panie! Pozwólcie mi powróżyć sobie. – Panienki zaczęły prosić pani skarbnikowej, a na jej słowo wpuszczono Cygankę. Stanęła we środku, czarne oczy świecą, jak zarzewie węgła, śniada twarz połyskuje, jak roztopiona żywica; wodzi wzrok dokoła i czepia po każdego twarzy, potem wykrzywiała usta, łzą się zalała, poczęła dziwacznie skakać po izbie i płaczliwym głosem wołać: – „Śmierć – krew – mordy – pożar! – Biedni wy ludzie!” – Rozczochrane włosy latały ponad jej głową, jak złowróżbe ptaki ponad trupem wisielca. Przestrach pociągnął się po licach i zajrzał w serca niewiast. Uczucie odrazy ogarnęło mężów. Suchodolski, chcąc położyć koniec piekielnemu tańcowi, wziął za ramię Cygankę.
– To warjatka! Idź precz, moja kochana!
Zaledwie dotknął jej ręką, ona padła na ziemię i zaczęła trząść i rzucać się, jakby w chorobie świętego Walentego. Nikt nie śmiał jej tknąć; ale po chwili wstała, poprawiła swoje łachmany: – Ja warjatka – ja warjatka – ja wam prawdę mówię! Uciekajcie, bo będzie licho. – A potem, obracając się do Szpilera: – No, to zacznę tobie, panku, wróżyć. Pokaż dłoń! – Szpiler wyciągnął rękę: – Masz. Głupi jest.
Cyganka przypatrzyła się dłoni" – Lis zdradza tych, co go gonią, a ty tych, co ci gościnność dali. Przeklęty twój język, przeklęte twoje serce, żyć będziesz na utrapienie świata. – Szpiler odezwał się: – Ty kłamiesz, ja człowiek honoru.
Cyganka, obracając się do towarzysza dragonji, wzięła go za rękę: –Ty żyć będziesz długie lata, ty jesteś ptak zwyczajny, ale z ciebie zrodzi się orzeł; on pomści ucisk twej ojczyzny, wzleci wysoko sławą i czcią aż tam, tam w niebiosa! – I wzniosła rękę wgórę, a potem, spojrzawszy na rękę porucznika, znowu wpadła w obłąkany taniec i krzyczała: Śmierć – krew – mordy – pożar! Biedni wy ludzie! – Jak bąk, skakała po izbie, a wpadłszy we drzwi, wybiegła do sieni. Suchodolski kazał ludziom zaprowadzić ją do dworu, ale Cygani porwali pomiędzy siebie. Madejski wszedł, dając znać, że podwody gotowe, i Szpiler żegnał się:
– Cyganki warjat jest, pleci koszalki opałki, nie trzeba jemu wierzyć jest. Upada do nóg pani dobrodzik.
Porucznik mu zastąpił: – Panie Szpilerze, nie zapominaj, coś przyrzekł.
– Szpiler nigdy rejteryren nie. Co przyrzekł, dotrzyma. Upada do nóg pan dobrodziejów.
I wyszedł.
Jakby jakiem zaklęciem, Cyganka rzuciła swojem wróżeniem niepokój na całe zgromadzenie. Oczy wszystkich czegoś szukały, a same nie wiedziały czego, a nadomiar trwożliwego przeczucia, pan Madejski coś zcicha gadał do gubernatora, i na obudwóch twarzach malował się niezwyczajny wyraz. Pani skarbnikowa zapytała: