- W empik go
Wesołego Alleluja Polsko Ludowa, czyli o pogmatwanych dziejach chłopskiej kultury plastycznej na ziemiach polskich - ebook
Wesołego Alleluja Polsko Ludowa, czyli o pogmatwanych dziejach chłopskiej kultury plastycznej na ziemiach polskich - ebook
Dzieje polskiej sztuki ludowej opowiedziane przez wybitnego etnografa, znawcę i zbieracza twórczości artystów chłopskich, wnikliwego obserwatora ewolucji polskich gustów artystycznych, tłumacza i pisarza.
Barwnie przedstawione sylwetki twórców, mecenasów ich działań, kolekcjonerów i pasjonatów twórczości artystów ludowych pozwalają zrozumieć fenomen, jakim było powszechne zainteresowanie, kupowanie i promowanie prac malarzy, rzeźbiarzy i rzemieślników chłopskich.
Pełna humoru, ale i goryczy z powodu gwałtownej zmiany artystycznych upodobań, relacja dla jednych będzie dokumentem historycznym, wielu czytelnikom przypomni także ich żywe zainteresowanie sztuką chłopską, a z pewnością będzie ciekawą lekturą o czasach niedawnych, bezpowrotnie minionych.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0392-9 |
Rozmiar pliku: | 14 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szczególną wdzięczność chciałbym jednak wyrazić Zbigniewowi Wolaninowi z Muzeum Okręgowego w Nowym Sączu, opiekunowi zbiorów sztuki ludowej i naiwnej, mojemu następcy. Pracował kilkakrotnie dłużej ode mnie, w nieporównanie trudniejszych warunkach. Za moich czasów, czyli w latach siedemdziesiątych, sztuka neoludowa cieszyła się życzliwym zainteresowaniem władz, a zarazem kulturalnych elit, potem to się rozpłynęło, wyschła rzeka pieniędzy i dostojnych gości, zostawiając pustkę.
Zbyszku, przyjmij, proszę, wyrazy szacunku.
Dziękuję za pomoc pracownikom Muzeum Etnograficznego w Krakowie, Muzeum Okręgowego w Nowym Sączu, Muzeum Okręgowego w Rzeszowie, Muzeum Regionalnego w Jaśle, Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku oraz Sądeckiej Biblioteki Publicznej w Nowym Sączu.Zjawisko znane historykom kultury: gigantyczny trud pokoleń naukowców i praktyków, wychodzący z przesłanek częściowo lub całkowicie błędnych, niespójnych, a więc skazany na nieuchronną klęskę – wydaje obfity plon. Lecz nie ten spodziewany, ale zgoła inny. Rolnikom się nie zdarza, by posadzili ziemniaki, a wzeszły pomidory czy arbuzy. Inteligentom i owszem.
Konstruktorzy perpetuum mobile, budując prototypy samoczynnych machin mających wykonywać pracę bez pobierania energii albo w całości zamieniać na pracę ciepło z otoczenia, nie zdołali oszukać praw fizyki, ale mimochodem stworzyli wiele rozwiązań technicznych, z których korzystamy do dziś. Alchemicy całe stulecia poszukiwali kamienia filozoficznego (miał on obracać powszechnie występujące metale w złoto), a także eliksiru życia, zapewniającego ludziom wieczną młodość. Tym płonnym eksperymentom zawdzięczamy podstawy nowoczesnej chemii (również farmakologii, przedłużającej życie milionom ludzi), odkrycie wielu pierwiastków i związków chemicznych, produkcję pierwszej w Europie porcelany. Zadaniem astrologii, ongiś szacownej, potężnej, rozbudowanej dziedziny wiedzy łączącej elementy astronomii i filozofii, było przepowiadanie ziemskich wydarzeń na podstawie układu planet i gwiazd. Badania astrologiczne były sowicie opłacane przez możnowładców, lecz bardzo niebezpieczne z racji swego upolitycznienia – w przypadku nietrafnej diagnozy jej autor, bywało, kończył w lochu albo na torturach. Astrologowie pisali więc swoje horoskopy stylem zawiłym, rozwlekłym, wtykając co się zmieści specjalistyczną terminologię – ale tak, by nie powiedzieć niczego konkretnego. Nawiązuje do niej, zapewne nieświadomie, szczególna maniera językowa, udoskonalona i niebywale rozwinięta przez cywilizację naszych czasów, dzisiaj zwana nowomową (słowo to wprowadzone w 1949 roku przez Georga Orwella niosło zgoła inną treść), a przez młodzież mojej generacji „smutną mową”, „mową trawą”, „drętwą gadką”, „chińską mową do polskiego ludu” (ew. „przez zamknięty lufcik”), „mową do składu desek”, „dzyndzoleniem”, „młóceniem słomy”, „ociosywaniem mgły”, „biciem piany”, „przepychaniem powietrza”, „...kotka przy pomocy młotka”^() – określenia nieobyczajne z żalem pomijam. Astrologia zrodziła astronomię, bez niej nie byłoby lotów w kosmos ani wielu innych rzeczy. Zaś horoskopy dostosowały się do cywilizacji współczesnej – okraszają czasopisma i strony internetowe. Ich twórcy, wolni od strachu i wszelakiej odpowiedzialności, mogą się odegrać za stulecia traumy i bezkarnie wypisywać największe dyrdymały, w które zresztą wierzy niemało czytelników, a Kościół uznał za słuszne je potępić. Zdaniem wielu z nas, ludzi przełomu XX i XXI wieku, znaki zodiaku określają ludzkie charaktery. Lew jest taki, Wodnik siaki, Panna owaka. Niektórzy, dobierając się w pary, sięgają do tej wiedzy. Sposób jak każdy inny; najwyżej trafi się, jak to ujmowała moja babcia, „typ spod ciemnej gwiazdy”.
Średniowieczne dysputy na palące, aktualne tematy, na przykład ile aniołów może tańczyć na końcu szpilki albo dlaczego anioły wchodzą i schodzą po Jakubowej drabinie, a nie posługują się skrzydłami, także się przydały – wzbogaciły folklor.
^(*) ^(*) ^(*)
Zainteresowanie sztuką ludową w XIX i XX wieku, próby jej adaptacji na potrzeby odbiorców miejskich, podnoszenie ludowego do godności narodowego, opieka nad chłopskimi artystami – przyniosły przebogaty plon, choć ideologia była pokrętna i wewnętrznie sprzeczna, a postulaty – głoszone ze świętym ogniem w sercu – niespójne, a niekiedy groteskowe, gdy spojrzeć na nie z dystansu. Skomentujmy je pokrótce, ani przez chwilę nie zapominając o błogosławionych owocach owej ciężkiej, ofiarnej pracy pokoleń.
Sztuka ludowa jest odwieczna, wywodzi się z pradziejów.
Rozkwit strojów regionalnych był skutkiem poprawy losu chłopów, co nastąpiło po ich uwłaszczeniu, w drugiej połowie XIX wieku. Zależność między paradnymi strojami a poziomem materialnym ludności wiejskiej wydaje się oczywista. Można to było obserwować jeszcze niedawno; kolorowe gorsety, obszyte cekinami, dziś uważane za typowo góralskie, pojawiły się w Bukowinie Tatrzańskiej na początku lat trzydziestych XX wieku, razem z pierwszymi pensjonatami dla gości; miejscowe dziewczyny zaczęły tam gotować i sprzątać i miały za co się stroić.
Jak w średniowieczu wyglądało odzienie, wnętrze izby chłopskiej, przedmioty codziennego użytku, czy można mówić o ówczesnej sztuce ludowej – wiemy niewiele, jako że wówczas nikt tego nie dokumentował, a przypadkiem zachowane świadectwa to okruchy, niepozwalające na w miarę pełną rekonstrukcję.
Sztuka ludowa jest rodzima, wolna od zapożyczeń. To emanacja ducha narodu, krynica polskości, odbicie naszego charakteru narodowego.
Twierdzili tak zgodnym chórem najwybitniejsi znawcy przedmiotu od końca XIX wieku aż po schyłek PRL. To był pewnik, powtarzany z najgłębszą wiarą, również wtedy, gdy na znacznych obszarach Rzeczypospolitej przeważali Ukraińcy, Białorusini i Litwini. Wynikała z niego oczywista konsekwencja: skoro sztuka ludowa, bez względu na region czy dyscyplinę, jest wcieleniem polskości, a zarazem artystycznej doskonałości – jedno z drugim stanowi przecież całość – obowiązkiem człowieka kulturalnego jest zachwycać się nią, propagować, manifestować. Między innymi strojem. „Bardzo wiele pań przebiera się po chłopsku” – czytamy w Na przełęczy Witkiewicza. W portkach góralskich chodził Bronisław Dembowski (badacz kultury ludowej Podhala), Jan Gwalbert Pawlikowski (działacz ochrony przyrody, orędownik utworzenia Tatrzańskiego Parku Narodowego, właściciel „Domu pod Jedlami”), wielu innych wybitnych przybyszów. Podhalańskie serdaki były noszone przez elity, widać to na starych fotografiach (Stanisław Witkiewicz, Stefan Żeromski, Władysław Ślewiński, Jan Kasprowicz).
Ów święty zapał, ze sporą domieszką farsy i blagi, opisał Marian Rosco Bogdanowicz. Oto w 1885 roku we Lwowie, z okazji wielkiego balu, utworzono:
(...) zawsze cieszącą się powodzeniem, choć już trochę banalną grupę krakowską, do której należały prawie wszystkie młode panie i panny z towarzystwa.
Cieszyły się wówczas wielkim powodzeniem we Lwowie dwie księżniczki Hohenlohe, Maria i Nora (...). Księżniczki Hohenlohe zapragnęły koniecznie wziąć udział w naszej grupie krakowskiej! Obie były bardzo lubiane i zżyte z towarzystwem lwowskim, toteż ich życzenie chętnie spełnione zostało. Ponieważ nie umiejąc po polsku nie byłyby mogły brać udziału w śpiewkach, poddano ten dziki projekt, by kilka krakowiaków przetłumaczyć na francuski! Powierzono ten „wyczyn” poetycki Leonowi Skorupce. Gdy dziś sobie przypomnę ten szczyt groteski, odczuwam jakiś rodzaj retrospektywnego wstydu! Ale wówczas, gdy po uroczystym polonezie i ognistym mazurze, odtańczonych przez Sienkiewiczowskie postacie, doskonale ukostiumowane i poprawnie oddane przez grupy mieszczaństwa lwowskiego, wpadliśmy na salę w kilkadziesiąt par krakowskich, prowadzonych przez Stanisława Niezabitowskiego i panią Cesię Badeniową, i odtańczywszy z werwą wyuczone figury, stanęliśmy przed panią Alfredową siedzącą w majestacie przed wszystkimi innymi patronesami i huknęliśmy ten niezapomniany, a w Wodzireju Zapolskiej uwieczniony krakowiak:
Nous sommes comme-ça, comme-ci
Comme-ça, comme-ci,
Garçons de Cracovie!
Garçons de Cracovie etc.
nie zdawaliśmy sobie chyba sprawy z tej bezdennej śmieszności, a publiczność uznała to za bardzo „eleganckie”.
Miało to być, jak się każdy łatwo domyśli, tłumaczenie najpopularniejszego krakowiaka: „Alboż my to jacy tacy, jacy tacy, chłopcy krakowiacy”.
W każdym razie nasza grupa miała ogromne powodzenie^().
Przebierano się także w Bronowicach:
ŻYD
(...) pan dzisiaj w kolorach się mieni;
pan to przecie jutro zruci
PAN MŁODY
Narodowy chłopski strój
ŻYD
no, pan się narodowo bałamuci,
panu wolno, – a to ładny krój, –
to już było.
PAN MŁODY
no, to jeszcze wróci^().
Damskie kreacje ze zgrzebnego płótna z ludowymi haftami były w latach trzydziestych szalenie en vogue. Janina Orynżyna, jedna z największych postaci w dziejach polskiej sztuki ludowej, od 1920 roku kierująca tymi sprawami w Ministerstwie Przemysłu i Handlu, po wojnie współtwórczyni Cepelii, wspominała:
Ogłaszano konkursy na najpiękniejszą suknię z płótna lnianego. Sensacją opisywaną w gazetach było pojawienie się pani Beckowej, żony ministra spraw zagranicznych, w kostiumie z płótna ludowego na wystawie lniarskiej w Warszawie. Przedtem jeszcze miał miejsce zorganizowany przez panią ministrową i połączony z cocktailem pokaz haftów ludowych w dużej hali bazarowej na Tamce . Damy z dyplomacji pojawiły się wyłącznie w sukniach z płótna ludowego, ozdobionych haftem regionalnym. Modele były uszyte i skomponowane przez najwykwintniejszy wówczas dom mody.
Od dłuższego czasu, mając wciąż do czynienia z tkaninami ludowymi i haftem, wypróbowywałam je na własnych sukniach i kostiumach. (...) To wkładałam koszulę z czarnym haftem podolskim jako bluzkę, to znów naszywałam na suknię gotowe szlaczki haftowane na płótnie. Każda taka kreacja była albo sukcesem, albo pomyłką w stosowaniu sztuki ludowej do mody. (...) Szczególne kłopoty miałam z pierwszym samodziałem z wełny poleskiej. Nieodtłuszczony, miał przykry zapach, kłuł i rozciągał się tak, że przybywało materiału więcej niż na jedną referentkę przemysłu ludowego. Ale jego szyk i powodzenie kazały zapomnieć o tym, że męczył jak włosiennica. (...) Dzięki pochwałom prasy po słynnym cocktailu na Tamce moja kurpiowska suknia stała się przyczyną mego wycofania się z Zarządu Towarzystwa Popierania Przemysłu Ludowego. Ta suknia rozpętała intrygi zazdrosnych działaczek, które przekonywały ministrowe, pragnące popierać sztukę ludową, że jestem największą szkodniczką w tej dziedzinie. Porzuciłam wtedy pracę społeczną (...).
Krój ludowy i piękno haftu kurpiowskiej sukienki sprawiły, że mogłam ją nosić jeszcze pięć lat, nie oglądając się na zmiany mody. W czasie oblężenia Warszawy jej haft skusił jakąś złodziejkę, ale udało mi się suknię odzyskać i sprzedać haftowane rękawy za dolary w czasie okupacyjnej biedy^().
W latach sześćdziesiątych artystyczna młodzież odkryła dla siebie baranie kożuchy pokryte brezentem, atrybut tramwajarzy i cieciów. Chodziły w nich największe elegantki, wyglądały prześlicznie... Kreacja ta była zwana potocznie „sztuczny proletariusz”. W kożuszki z Zakopiańskich Warsztatów Wzorcowych ubrano polskich reprezentantów na zimową olimpiadę w Grenoble (1968). Odnieśli duży sukces (w tej dziedzinie). Również w latach sześćdziesiątych ZWW wypuściły serię damskich kreacji inspirowanych folklorem, według projektów Grażyny Hase. Wiele osób się nimi zachwycało.
Nieskażona polskość strojów ludowych... Niektóre legendy mówią co innego. Męski strój Lachów Sądeckich narodził się jakoby w czasach potopu. Na zamku sądeckim, obsadzonym szwedzką załogą, był skład mundurów. Miejscowi odbili zamek, najeźdźców wycięli w pień, splądrowali magazyn i przebrali się w zdobyczne uniformy na znak triumfu, zaś następne stroje, szyte na miejscu, kopiowały te pierwsze, stopniowo się modyfikując. Zresztą etnografowie twierdzą, że to nieprawda. Natomiast prawdą jest, że ta legenda żyje.
Początki stroju księżackiego: biskupowi łowickiemu, bywającemu w Watykanie, spodobały się mundury tamtejszej gwardii. Pozazdrościł, sprowadził je do swego pałacu, przebrał służbę. Z biegiem lat rozpełzły się po okolicy. Stąd pomarańczowy kolor w pasiakach i bufiaste portki. A więc jeden z najbardziej wyróżniających się polskich strojów ludowych byłby – przynajmniej po części – dziełem mistrzów włoskiego renesansu? Gdy już o tym wiemy, nasuwa się dalekie podobieństwo strojów łowickich do mundurów watykańskich, choć bezpośrednich dowodów, jak to bywa z legendami, nie ma, a niektórzy badacze zdecydowanie temu zaprzeczają. No, bo jakże?
Mebel w inteligenckim domu. Warszawa, lata 70.
Kultura ludowa Podhala jako matecznik polskości... Wystarczył parodniowy wypad na południową stronę Tatr, by w to zwątpić, widząc oczywiste pobratymstwo Podhalan i Słowaków w stroju, budownictwie, wyposażeniu wnętrz, zdobnictwie, innych dziedzinach. Importem ze Słowacji jest dziewiętnastowieczne podhalańskie malarstwo na szkle, także szeroki skórzany opasek. Parzenica, dziś powszechnie uważana za rdzennie podhalańską, przyszła z Orawy w połowie XIX wieku – pisze o tym Helena Roj Kozłowska, powołując się na tradycję rodzinną. Częścią stroju podhalańskiego jest austro-węgierska bluza mundurowa, noszona z upodobaniem jeszcze dzisiaj, choć od upadku monarchii minęło stulecie. Przez kilkadziesiąt lat nieodłącznym elementem ubioru Podhalana był wełniany sweter w norweskie wzory, wełniana czapka zwana marusarką lub marusarzówką, później bucówą, albo kapelusik kojarzony z Tyrolem, koniecznie o dwa numery za mały, taka była moda.
Strój podhalański jako prapolski – ten mit pozostawił trwały ślad. Został już dawno obalony, ale żyje. Rzeczowe argumenty sobie, vox populi sobie, jak w wielu innych sprawach.
Niewątpliwy, choć wciąż słabo rozpoznany jak na skalę zjawiska, jest wkład Żydów w polską kulturę ludową. Domeną starozakonnych były misterne wycinanki w białym papierze. Zdobiono nimi okna podczas niektórych świąt. Zwyczaj ten zanikł w ostatnich latach XIX wieku. Adam Fischer, Jan Stanisław Bystroń, inni etnografowie sugerują, że sztuka wycinania w papierze przeszła na polską wieś od Żydów. Stefan Czarnowski napisał:
A przecież zarówno tę technikę, jak też podstawową zasadę kompozycji dekoracyjnej – składanie wycinanego nożycami papieru, dzięki czemu ozdoba musi powtarzać się dwukrotnie lub czterokrotnie, a najczęściej układa się promieniście – chłopi polscy zapożyczyli od miejskich Żydów (...)^().
Socrealistyczna wycinanka kurpiowska. „Polska Sztuka Ludowa” 1959, nr 4
Motywy z wycinanek łowickich, kurpiowskich, opoczyńskich, rawskich wykorzystywane były masowo w PRL jako rdzenny, ludowy, powszechnie zrozumiały symbol polskości. Również dlatego, że dawał się łatwo reprodukować, zmniejszać, powiększać i dostosowywać do nowych potrzeb (wycinanka kurpiowska z sierpem i młotem na rocznicę rewolucji październikowej, chłop w stroju łowickim orze traktorem, nad nim gołąbki pokoju).
Symbioza chłopów i małomiasteczkowych rzemieślników żydowskich, zwłaszcza krawców i domokrążnych handlarzy, roznosicieli folkloru, wydaje się oczywista, choć niewiele o niej wiemy – i już się nie dowiemy. Na Kurpiach wyróżniało się dwie odmiany kobiecego stroju – ostrołęcką i myszyniecką. Według legendy, dwaj bracia, żydowscy mistrzowie igły, podzielili między siebie strefy wpływów.
Koronka klockowa z Bobowej
Dziewiętnastowieczna pani dziedziczka wyuczyła mieszkanki Bobowej (w powiecie gorlickim) plecenia koronek klockowych. Pod koniec XIX wieku powstała tam szkoła koronkarska. Interes prosperował dzięki miejscowym żydowskim nakładcom, którzy dostarczali kobietom nici i skupowali od nich serwetki, podobno sprzedając je w Wiedniu jako brabanckie. Tak ludzie opowiadali, ale jakże to dzisiaj sprawdzić? Na tej tradycji wyrosła cepeliowska spółdzielnia Koronka w Bobowej, specjalizująca się również w kilimach, przed wojną w tej okolicy nieznanych. Zaś koronkowe serwetki były – zależnie od kontekstu – albo sztuką ludową, dumą miasteczka („Oj, żeby nie ta koronka klockowa, oj, nikt by nie wiedział, gdzie nasza Bobowa” – śpiewał miejscowy zespół), albo bezguściem, obcą naleciałością, gdy cieszyły wzrok, porozkładane na meblach w salonach chłopskich chałup.
Katolicy i starozakonni żyli obok siebie na polskiej prowincji przez wiele stuleci, katolicy pokończyli szkoły i przenieśli się do miast, tworząc trzon nowej inteligencji, lecz ignorancja w najbardziej oczywistych sprawach, dotyczących kultury żydowskiej, poraża. Pod koniec PRL w każdej gminie czy miasteczku organizowano festiwal albo przegląd folklorystyczny. Wójt R. nie chciał być gorszy, umyślił sprosić na Boże Narodzenie zespoły kolędnicze różnych narodów z przedstawieniami jasełek. Zadzwonił do gminy żydowskiej; tam uznali to za niestosowny żart i zareagowali niezbyt przyjaźnie. Zdziwił się wielce i narzekał, że ze wszystkimi idzie się dogadać, tylko nie z Żydami, obrażają się nie wiadomo o co.
Kilka lat temu w warszawskim sklepie oferowano „szynkę wieprzową po żydowsku”. Michał Głowiński skwitował to cierpkim felietonem.
Roman Reinfuss, po 1945 roku wielki animator polskiej kultury ludowej i neoludowej, zwłaszcza regionów południowych, opowiadał, jak na przeglądzie kolędniczym przewodniczył sądowi konkursowemu. Jeden zespół, drugi, dziesiąty i wciąż ten sam tradycyjny scenariusz, z nieznacznymi modyfikacjami. Na scenę wchodzi turoń, prowadzony przez Żyda. Żyd sepleni, nie radzi sobie, turoń wierzga, bodzie, Żyd się przewraca, publiczność szaleje z zachwytu. Turoń zdycha, Żyd rozpacza, próbuje go wskrzesić, wlewa mu wódki do pyska, dmucha pod ogon, turoń ożywa, pierdzi swemu właścicielowi w gębę, widzowie w siódmym niebie.
Inny spektakl – żywa szopka. Król Herod dowiaduje się o narodzinach Boga, wzywa rabina, koniecznie garbatego i niechlujnego. Ten się opiera, żołnierze go wloką.
– Żydzie, gdzie się narodził Bóg?
– But? Urodził się u szewca na kopycie, dy sami widzicie.
– Żydzie, gdzie się narodził Bóg?
– Bób? Urodził się na zagonie, przysły dziadki, z miskami, z pyskami, zjadły bób, ni ma bób.
– Żydzie, gdzie się narodził Bóg?
– Buk? Rosnął na Modyni, przysły chłopy i go ścini, wzieni go na troc, zrobili ś niego sroc. Ścieli buk, ni mo buk.
Herod wścieka się na te wykręty, wrzeszczy, żąda wyjaśnień, grozi Żydowi śmiercią, Żyd rozwija Torę, otrzepuje, wznoszą się tumany pyłu, rozpościera ją na podłodze, prasuje zwój, pocierając tyłkiem. Wreszcie wydusza z siebie prawdę, straszliwą dla Heroda. Scena na ogół kończy się pobiciem Żyda, ze stosowną przyśpiewką. Jurorzy przeglądów kolędniczych usunęli obrzydliwą scenę z Torą. Pozostałych nie.