Weterynarz na dyżurze. Szczery do bólu dziennik lekarza zwierząt - ebook
Weterynarz na dyżurze. Szczery do bólu dziennik lekarza zwierząt - ebook
Idealna lektura dla czytelników Będzie bolało oraz Pamiętnika początkującego psychiatry
Jak wielkie czuje się wzruszenie, gdy podczas porodu z komplikacjami tchnie się życie w płuca nowo narodzonego cielaka?
Jak to jest patrzeć na kota, który mimo że nie miał szans na przeżycie, budzi się w ramionach swojego właściciela?
Jak smakuje zwycięstwo, gdy po kilku godzinach odchodzi się od stołu operacyjnego, a pacjent zaczyna merdać ogonem?
CZY WIESZ, W CZYJE RĘCE ODDAJESZ ŻYCIE SWOJEGO PUPILA?
Gdy zabierasz do domu swojego czworonożnego przyjaciela, drzwi gabinetu zamykają się za tobą z łoskotem. Wybawca twojego zwierzaka ma wreszcie chwilę, by odpocząć po dniu wypełnionym emocjami. To czas, w którym musi ochłonąć po tym, jak informował pogrążonych w bólu właścicieli, że ich psi przyjaciel musi zostać uśpiony. Czy myśli o chwilach, gdy mierzył się z narowistym koniem? Czy wspomina, jak przeprowadzał precyzyjną operację na małej myszce? Czy bywa sfrustrowany, zagubiony? I jaką cenę płaci za swoją pasję?
Pełna brytyjskiego humoru opowieść o desperackich działaniach, które podejmujemy z miłości do zwierząt.
Gareth Steel od prawie dwudziestu lat jest weterynarzem. Pracował w wielu miejscach w Wielkiej Brytanii. Pomagał zwierzakom zarówno domowym, jak i gospodarskim w dużych miastach i na małych wsiach. Podczas swojej praktyki widział wszystko – od morderczych łabędzi, przez urojone ciąże myszy, do koni z krwotokami wewnętrznymi. Ta książka to efekt jego doświadczeń.
Jeśli chodzi o pieniądze, nasze zwierzęta są warte tyle, ile znaczą dla nas. Ich wartość jest niematerialna. Chodzi o radość, jaką mamy z ich towarzystwa; miłość, jaką okazują nam i naszym dzieciom; pocieszenie, które dają, gdy nikt inny nas nie rozumie; nadzieję, którą otrzymujemy, gdy przebrną przez niemożliwe, przetrwają nieprawdopodobne lub zniosą to, co pozornie jest nie do zniesienia – Gareth Steel (fragment książki)
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9422-6 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po pierwsze, słowo ostrzeżenia. Jestem wykwalifikowanym weterynarzem od prawie dwudziestu lat. Sprawia mi to ogromną przyjemność. Jednak mój zawód stanowi również wyzwanie i jest lekcją pokory. Zauważyłem, że społeczeństwo nie rozumie weterynarzy, i pragnę w tej kwestii przywrócić trochę równowagi. Staram się być jak najbardziej szczery, a wiele spraw wymaga krytycznego podejścia. Niektóre fragmenty tej książki mogą was zaskoczyć. Nie jest ona także odpowiednia dla najmłodszych czytelników. W założeniu ma stanowić źródło informacji i prowokować do myślenia. Niestety, oznacza to zmaganie się z trudnymi, niewygodnymi, a nawet przygnębiającymi kwestiami. Znajdziecie tu trochę wzlotów i upadków, ukazujących realia pracy weterynarzy, pielęgniarek i personelu wspierającego, którzy zajmują się naszymi zwierzętami.
Po drugie, małe wyjaśnienie. Niniejsza książka jest zainspirowana komunikacją, czy też może jej brakiem. Telewizja obfituje w seriale o weterynarzach oraz filmy dokumentalne, w których nie brak sytuacji ekstremalnych, rozrywki oraz przekraczania różnorakich granic. Mamy również do dyspozycji rewelacyjną i zabawną książkę _Wszystkie stworzenia duże i małe_. Na jej podstawie powstał serial, który zainspirował wiele osób do podjęcia pracy w weterynarii. Istnieją filmy dokumentalne o rekinach, seriale o weterynarzach pracujących z dzikimi zwierzętami, a nawet program _Penguin A&E_ . Nie bardzo wiem, jak miałoby wyglądać takie pingwinie pogotowie, ale brzmi to jak niepewna propozycja na biznes. Tak czy inaczej, rzadko kiedy w takich produkcjach bohaterom wręcza się rachunek. I właśnie dlatego, w moim odczuciu, często brakuje im realizmu. Nie chciałbym zbytnio krytykować tych programów, gdyż ich twórcy niejednokrotnie stawiają sobie godne podziwu cele. Niemniej jednak ich głównym założeniem jest dostarczanie rozrywki w ramach telewizyjnych ograniczeń. Bardzo trudno za pomocą tego medium adekwatnie przekazać czyjeś myśli i uczucia. Zwłaszcza gdy są złożone bądź niejednoznaczne.
W ostatnim czasie w prasie weterynaryjnej zauważono, że chyba nie ma żadnego innego zawodu, którego przyszli adepci mieliby tak romantyczną wizję przyszłego zatrudnienia. Celem tej książki jest wypełnienie istniejącej luki informacyjnej. Jednocześnie chciałbym zabrać was na szaloną przejażdżkę i opowiedzieć o przygodach, porażkach i osiągnięciach lekarzy weterynarii oraz, miejmy nadzieję, dobrze się przy tym bawić.
Niniejsza pozycja skierowana jest do wszystkich zaciekawionych tematem, choć przede wszystkim do osób marzących o zawodzie weterynarza, właścicieli zwierząt, którzy pragną się dowiedzieć, co tak naprawdę siedzi w głowie ich lekarzowi, osób interesujących się nauką oraz moich kolegów weterynarzy, w imieniu których może trochę nieudolnie staram się tutaj wypowiadać. Jeśli ktoś sądzi, że rozpoznaje w tekście siebie bądź swoją lecznicę, to jakaś pomyłka. To nie o mnie, nie o tobie, mnie tam nigdy nie było, nie dzwońcie, nie pytajcie.
Po trzecie, drobna obserwacja. Gdybyśmy w szkole weterynaryjnej zrobili głosowanie na osobę najmniej skłonną do napisania książki o weterynarii, czuję, że wygrałbym w przedbiegach. Nie jestem najlepszym weterynarzem świata, a czasem nawet nie jestem najlepszym weterynarzem w gabinecie. Nie jestem także lekarzem specjalistą, choć zdarzyło mi się pracować w specjalistycznych klinikach interwencyjnych. Pracowałem na całym terytorium Wielkiej Brytanii, w wielu lecznicach i z większością udomowionych gatunków. Pracowałem z istotami, które niezbyt nadawały się na zwierzątka domowe. Nie jest to analiza kliniczna ani podręcznik. Opisałem błędy medyczne, które popełniłem, oraz przestarzałe sposoby leczenia. Celowo unikam odwoływania się do artykułów naukowych. Medycyna weterynaryjna, jak i nauka w ogóle, stale ewoluują i to, co w pewnym momencie było „poprawne”, może w przyszłości nie być za takie uznawane. Zmieniam swoje zdanie, jeśli pojawiają się ku temu powody (i dowody). Osobom zainteresowanym tematem proponuję zaś przeprowadzenie własnych badań.
Nie chcę osładzać realiów naszego zawodu. Chciałbym raczej, by ludzie poznali jak najuczciwszy jego obraz. Weterynarze cieszą się godnym pozazdroszczenia poziomem zaufania społecznego. I sądzę, że może ono jedynie wzrosnąć, gdy ujawnione zostaną związane z nim wyzwania.
Biorąc powyższe pod uwagę, podjąłem kroki mające na celu przedstawienie w sposób anonimowy wszystkich wspomnianych w książce „dwunożnych” (i nie tylko) bohaterów, z wyjątkiem siebie. Lokalizacje celowo są podawane w przybliżeniu, nazwy lecznic – pomijane, zaś dane o pacjentach – chronione. Właścicielom, opiekunom, jeźdźcom, rolnikom i innym zainteresowanym chciałbym dać trochę wglądu w życie i przemyślenia weterynarzy. Może zwiększy to wasz poziom empatii, a może sprawi, że zmienicie weterynarza. Jeśli zainteresujecie się tematem, ucieszę się, że mogłem być pomocny.
Jeśli ktoś z Królewskiego Kolegium Chirurgów Weterynaryjnych uzna, że za jakieś konkretne ustępy powinienem zostać skreślony z listy, niech pamięta, że mam skłonność do przesady i jestem notorycznym kłamcą, więc rzeczony fragment prawdopodobnie nie jest prawdziwy. Chociaż wszystko rzeczywiście się wydarzyło.BYCZY UPÓR
Po pięciu latach nauki doszedłem do wniosku, że byłem dość nędznym studentem weterynarii. Winić mogłem wyłącznie siebie. Mimo wszystko udało mi się zdobyć pierwszą fuchę w sześcioosobowej lecznicy dla małych i dużych zwierząt w Irlandii Północnej. Dzięki szczodrości rodziny stałem się właścicielem lekko wiekowego samochodu typu kombi i mogłem przemieszczać się po pięknej okolicy. Wyekwipowany w entuzjazm i wiedzę świeżo upieczonego absolwenta, byłem zdeterminowany, aby uchronić od zagłady zarówno siebie, jak i moich pacjentów. Jak wielu ludzi rozpoczynających ścieżkę zawodową byłem pełen wiary we własne siły, a jednocześnie wątpiłem w swoje umiejętności. Proporcje zmieniały się dosłownie z minuty na minutę. W ten sposób znalazłem się w pewnym zakątku Wielkiej Brytanii z misją zastrzelenia byka. Moglibyście pomyśleć, że to nie najbardziej oczywista misja dla kogoś, kto miał przecież ratować króliczki i inne puchate istotki. Lecz weterynaria ma także ciemne rejony, w które z własnej i nieprzymuszonej woli nie wkroczyłby nawet Batman. Mój szef był typem faceta otwarcie nietolerującego jojczenia, a słowo „mentoring” nie przeszłoby mu przez gardło. W jego obronie mogę powiedzieć tylko to, że ja sam niezbyt dobrze umiałem prosić o pomoc, a poza tym byliśmy tak zarobieni, że na naukę i doszkalanie brakowało czasu.
Problem polegał na tym, że krowa płci męskiej, którą my, specjaliści, nazywamy buhajem, złamała nogę. Ze względu na wielkość i wagę zwierzęcia, jak również ograniczenia techniczne i budżetowe, leczenie nie wchodziło w rachubę. Byk wciąż miał szansę stać się częścią łańcucha pokarmowego i skończyć swój żywot jako hamburger, ale zgodnie z zasadami dobrostanu zwierząt nie mógł zostać przetransportowany do rzeźni ze złamaną nogą. To w gruncie rzeczy pozostawiało jedną możliwość. Mieliśmy go ustrzelić, upuścić z niego krew, a następnie farmer miał go przewieźć do zakładów mięsnych.
Czas dodać do tej wizji faceta z bronią. Uwaga, w tamtym momencie kariery moja wiedza na temat broni palnej pochodziła z filmów wojennych oraz minitreningu strzelania z karabinu do niedźwiedzi polarnych. Tymczasem dysponowałem tylko jednostrzałowym rewolwerem kalibru osiem milimetrów i dość kiepską motywacją. Powinienem również wspomnieć o kilku komplikujących sprawę czynnikach. Byk okazywał mordercze zapędy, biegał po polu z pianą na pysku, ze zwisającą złamaną kończyną, co prawdopodobnie jeszcze wzmagało jego agresję. Farmer panicznie bał się byka, a ja na dodatek przywiozłem ze sobą dziewczynę, którą poznałem na studiach weterynaryjnych. Nie tak dawno poszliśmy na drinka i zaproponowała, że przyjedzie zobaczyć mnie w akcji. Był między nami rok różnicy i muszę wyznać, że nie do końca skrycie się w niej podkochiwałem.
Samo zbliżanie się do „pacjenta” przypominało manewry wojenne. Bez wątpienia wymagało swoistej gotowości do działania. Plan był taki, by wjechać na pole zapewniającą bezpieczeństwo koparkoładowarką i zbliżyć się do byka na odległość strzału. To w sumie mogło się udać. Potem miałem wysiąść z maszyny i załatwić byka z maksymalną dozą męskości, a wytworzone podczas walki feromony, którym studentki weterynarii nie mogą się oprzeć, dosłownie miały po mnie spływać.
Na nieszczęście byk miał inne plany. Po wyjściu z pojazdu zauważyłem, że po prostu obserwuje, jak się do niego zbliżam, nie było zatem tak źle. Kiedy jednak ocenił, że jestem wystarczająco daleko od mojego żółtego „schronu”, ruszył ku mnie. Wyrwałem sprintem w kaloszach w kierunku mojej niedoszłej dziewczyny, wykrzykując: „Cholera jasna, jasna cholera!”.
Spróbowałem tej naiwnej metody jeszcze kilka razy. Bezskutecznie. Potem w mojej głowie pojawił się plan. A może zwabię go na jakiś krowi przysmaczek, zaczekam, aż zacznie przeżuwać, i wtedy wpakuję mu kulkę w łeb? Spróbowaliśmy i tego. Byk zbliżył się ostrożnie, pochylił głowę pod idealnym kątem, by nabój przeszył ją w odpowiednim miejscu, i zaczął wcinać. Stałem w pewnej odległości i pomyślałem, że powinienem zbliżyć się na pięć metrów, żeby mieć szansę na czysty strzał. Podchodziłem ostrożnie, a byk cały czas miał mnie na oku. Ustawiłem się w sposób, który miłośnikom amerykańskich filmów o policjantach wydałby się znajomy, w oczekiwaniu aż mój celownik znajdzie się w odpowiednim miejscu.
– Bang! – Strzeliłem.
– Muuuu?
Byk podniósł wzrok, próbując zlokalizować źródło tego dziwnego dźwięku. Najpierw pomyślałem, że nie trafiłem, ale potem dostrzegłem, że trochę krwawią mu nozdrza. Kiedy dziwne odczucie minęło, przeżuwał dalej, zupełnie niewzruszony.
– Bang!
– Muuuu?
– Bang!
– Muuuu?
– Bang!
– Muuuu!?
Jak na razie próba zaimponowania dziewczynie w koparkoładowarce wyszła dość żałośnie, a sam rolnik był jeszcze bardziej przerażony. Już sam nie wiedział, co mogłoby się okazać bardziej niebezpieczne po opuszczeniu maszyny: byk czy moja amatorszczyzna.
Byk całkiem mocno krwawił z nozdrzy, ale na pewno nie wybierał się na tamten świat. Prawda jest taka, że powinienem przystawić pistolet do jego czaszki i dopiero wtedy oddać strzał. Moja broń nie nadawała się do realizacji scenariusza, który pierwotnie sobie obmyśliłem. Przyszła pora na plan C. Nie było innej opcji, musiałem podejść bliżej. Z pewną dozą niepokoju, a jednocześnie z resztką nadziei na zdobycie buziaka (od dziewczyny), zbliżyłem się do byka. Przyglądał mi się, namiętnie przeżuwając, aż stwierdził, że jestem wystarczająco zmotywowany. Uderzył kopytem w ziemię i ruszył w pościg. Zrobiłem zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i rzuciłem się pędem w kierunku maszyny. Dobiegłem do niej bez uszczerbku, ale byk deptał mi po piętach. Nie miałem szans na to, by wystarczająco szybko dostać się do środka i uniknąć obrażeń, musiałem więc obiec koparkoładowarkę, a byk podążył za mną. Choć on był szybszy, ja byłem lepszy na zakrętach. Zaczęliśmy komediowy pościg wokół oszołomionego farmera i przerażonej studentki, którzy z zaaferowaniem nas obserwowali.
Byłem lekko otumaniony, ale nawet w takim stanie było dla mnie oczywiste, że pościg nie może trwać wiecznie: prędzej czy później jednego z nas, prawdopodobnie mnie, dopadnie zmęczenie. Zostanę zmiażdżony lub zadeptany na śmierć i nie odbiorę swojego skromnego czeku z wypłatą. Tak więc wykrzesałem z siebie resztkę sił, okrążyłem tylne koło, dotarłem do przedniego i przystopowałem. Byk szybko okrążył tylne koło, a wówczas ja instynktownie strzeliłem. Padł od razu, niemalże u moich stóp.
– Muuuu?!!!
Był godnym przeciwnikiem i z pewnym smutkiem przymocowałem jego racice łańcuchem do łyżki koparki, poprosiłem farmera o uniesienie go do góry i przebiłem mu tętnicę szyjną skalpelem, dzięki czemu jego bezwiedne i bezwładne, nieprzytomne cielsko użyźniło glebę swoją krwią. Moja misja została wypełniona i mogłem odjechać.
Atmosfera przy samochodzie była dość gęsta. Choć moja towarzyszka należała do osób raczej odpornych emocjonalnie, nie ulegało wątpliwości, że nie zdołałem zapewnić jej wspierającego środowiska do nauki, na którym tak bardzo zależy uczelniom wyższym.
Lekcję z tamtego dnia można zaś było w sumie streścić słowami: „Czasami jest naprawdę przesrane”.
Posprzątaliśmy, spakowaliśmy samochód i ruszyliśmy na kolejną wizytę, na którą byliśmy już bardzo spóźnieni. Podczas jazdy autostradą zdałem sobie sprawę, że nie wiem, co zrobiłem z bronią. Zjechałem na pobocze pod pretekstem „sprawdzenia czegoś”. Szybko przeszukałem bagażnik, zajrzałem do małej plastikowej skrzynki pod siedzeniem, gdzie trzymałem rewolwer między jednym morderstwem a drugim, i wyeliminowałem tylne siedzenie jako potencjalny schowek. Chciałbym powiedzieć, że to wszystko wyglądało nonszalancko i swobodnie, ale chyba jednak tak nie było. Spojrzałem na przód samochodu, potem na zdziwioną pasażerkę, i wreszcie dostrzegłem pistolet, położony niedbale po zewnętrznej stronie przedniej szyby przy wycieraczce. Cóż, przejechałem autostradą dwadzieścia mil z bronią na masce samochodu – to przecież nic dziwnego.
Umieściłem pistolet w bezpiecznej, rozchwierutanej plastikowej skrzynce, skrzętnie ukrytej przed typami spod ciemnej gwiazdy pod siedzeniem pasażera, i ruszyliśmy do kolejnego zlecenia.
Takie właśnie było życie weterynarza pracującego w klinice dla małych i dużych zwierząt.
Trzeba jednak dodać, że czasami sam utrudniałem sobie życie bardziej, niż to było konieczne. W klinice pracowała czwórka młodych weterynarzy i do pewnego stopnia wszyscy mieliśmy ten sam problem. Za każdym razem, gdy jechałem wykonać zlecenie, czułem presję, by poradzić sobie ze stojącym przede mną wyzwaniem. Wciąż brakowało mi doświadczenia i pewności siebie, aby wiedzieć, kiedy należy przyznać się do porażki bądź poprosić o pomoc.
Prawda jest taka: powinienem zatelefonować na policję, opisać sytuację i zgłosić zagrożenie, jakie stwarzało zwierzę. Musieliby wysłać strzelca z odpowiednim karabinem. Trochę by to trwało, ale bez wątpienia była to bezpieczniejsza opcja. Ale mnie nawet nie przyszła do głowy. Po prostu przystąpiłem do działania, z byczym uporem i zaciętością – jak sam byk. Na uniwersytecie zdobyłem sporo wiedzy, ale trochę mniej mądrości.
Trzeba przyznać, że zostałem na to przygotowany. Na początku wiosennego sezonu wycieleń i wykotów szef wygłosił pogadankę motywacyjną: „Będzie ciężko, czasem trzeba będzie pracować dniami i nocami. Możecie się czuć wyczerpani, zachowywać się nierozważnie; nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś kogoś tu przeleciał albo dał komuś w mordę”.
Pod wieloma względami miał rację. Pracowaliśmy po dwie zmiany na pięć. To oznaczało, że w każdym tygodniu każdy z nas miał jedną nockę jako lekarz „pierwszy na wezwanie”. A zatem telefony do kliniki były przekierowywane na naszą komórkę i każda sytuacja awaryjna trafiała do nas. Dodatkowo mieliśmy jeszcze jedną nockę jako „drudzy na wezwanie”. Wówczas, jeśli pierwszy weterynarz na dyżurze był zbyt zajęty albo znajdował się zbyt daleko od miejsca zgłoszenia, my mogliśmy zostać wezwani do pracy. Ten sam system obowiązywał podczas weekendów. Co pięć weekendów było się „pierwszym na wezwanie”, co pięć – „drugim”.
Dostawaliśmy także pół dnia wolnego w tygodniu. Na papierze.
Jeśli umiecie liczyć, to wiecie już, że nie pracowaliśmy zgodnie z dobrotliwą dyrektywą unijną dotyczącą czasu pracy. Rezygnacja z niej była w istocie rzeczy sposobem na zdobycie roboty. Sama sugestia, że mogłaby ona w ogóle mieć zastosowanie, spotkałaby się z szyderczym śmiechem. Po prostu nie można było zostać wiejskim weterynarzem i pracować czterdzieści kilka godzin w tygodniu. Właściwie nie było niczym niezwykłym wyrobienie tej liczby do środy wieczór, a następnie praca przez kolejne sześćdziesiąt godzin. Raz przysiadłem, żeby to przeanalizować. W przeliczeniu na godzinę otrzymywałem pensję nieco powyżej płacy minimalnej.
A na dodatek od rozpoczęcia pracy nikogo nie przeleciałem ani nie dałem nikomu w mordę.
Ale to było powołanie! Zaangażowałem się w swoją życiową pasję!
Ech, cóż, nie była to do końca prawda. Opiszę teraz swój typowy dzień. Zazwyczaj stawiałem się na miejscu spóźniony, bo wychodziłem z mojego mieszkania nad kliniką kilka minut po czasie. Jak najbardziej można było wstać piętnaście minut przed pracą i zdążyć. Ale po prostu musiałem wypić sobie drugą filiżankę herbaty. Następnie brałem teczkę TB na dany dzień. TB to tuberkuloza, czyli gruźlica, wielka plaga wśród krów w Wielkiej Brytanii. Wywołuje ją mikroorganizm, który do dnia dzisiejszego jest raczej trudny do ostatecznego wykrycia w niezagrażający zwierzęciu sposób i może przetrwać w swoich ofiarach przez długie lata, zanim wywoła widoczne objawy. Może także dotykać ludzi, stąd to całe testowanie. W mojej gruźliczej teczce znajdowała się lista gospodarstw, które miałem odwiedzić w celu wyeliminowania choroby. Plan był prosty. Całe bydło testujemy corocznie. Jeśli wynik jest negatywny – „Juhu!”. Jeśli nie, to niedobrze. No i w sumie bardzo źle, jeśli było się krową, której dotyczyła sprawa.
Sformułowanie „testy na tuberkulozę” brzmi naukowo i „sterylnie”. Nic bardziej mylnego. Pomysł polegał na przetestowaniu każdej krowy wedle następującej procedury:
1. Przycięcie na krowiej szyi dwóch kępek sierści wielkości od jednego do dwóch cali średnicy, jedna nad drugą, w odległości około sześciu cali.
2. Zmierzenie i zanotowanie grubości krowiej skóry w obydwu miejscach za pomocą małych i wyglądających na trochę przedpotopowe mosiężnych suwmiarek (można sobie wyobrazić, że takim narzędziem modelki mierzą sobie tkankę tłuszczową).
3. Wstrzyknięcie tuberkuliny ptasiej śródskórnie w górnym polu.
4. Wstrzyknięcie tuberkuliny bydlęcej śródskórnie w dolnym polu.
5. Powrót w dniu czwartym (pierwsza wizyta to dzień pierwszy) i pomiar grubości skóry krowy w obydwu miejscach, a następnie przeanalizowanie różnicy od dnia pierwszego.
6. Jeśli grubość skóry zwiększyła się bardziej na dole (tuberkulina bydlęca) niż na górze, to „Muuuuu?!”.
Nie należy zapominać, że trzeba to wszystko zrobić po kolei na każdym zwierzęciu. Niektóre wolałyby w ogóle nie być testowane. Lub przynajmniej kopnąć stojącą najbliżej osobę w klejnoty. W każdym gospodarstwie zwykle jest od czterech do czterystu zwierząt do przetestowania i od jednej czwartej do trzech osób do pomocy. Jest sporo gospodarstw małych i w stanie ruiny. Nierzadko zwierzęta trzeba było po prostu gonić, zamknąć za bramą, a następnie testować. Niczym niezwykłym nie było okazanie lekarzowi zwierzęcia zamkniętego na niewielkim wybiegu, wierzgającego jak opętane, i oczekiwanie, że w jakiś magiczny i jednoznaczny sposób medyk ustali jego status chorobowy.
Z pewnością niczym niezwykłym nie było też „zarażenie kogoś” gruźlicą.
– Eeee?
– Zaraziłeś mnie gruźlicą!
– Eeee?
– Przychodzisz tu, do cholery, ze swoją pieprzoną suwmiarką, no i nagle dostałem gruźlicy!
– Eeee, słuchaj…
– Spieprzaj, niczego nie będę słuchać!
– Eeee?
Zauważyłem kiedyś za rogiem krowę w odległości stu metrów, która miała na szyi guz wielkości melona. Zmierzyłem go na pokaz, jednakże biorąc pod uwagę fakt, iż zwiększenie grubości skóry o pięć milimetrów oznaczało śmierć, najbardziej innowacyjna suwmiarka świata nie mogła tu wykluczyć gruźlicy. Jeśli dolny guzek skóry jest choć trochę większy, krowa zostaje zaklasyfikowana jako „dodatnia”.
Starłem się w tej kwestii z farmerem. Tak szczerze, sądziłem, że mu przyłożę, zanim on przyłoży mnie. Nie był zadowolony z wyniku testu. Można śmiało powiedzieć, że należał do bardzo nieprzyjemnych osób. Gdyby mnie walnął, rzucił na ziemię i przygwoździł, byłbym zdany na jego łaskę, a ratunek nie pojawiłby się zbyt szybko. Nie miałem pojęcia, do czego może się posunąć, jeśli będzie miał przewagę. Nie tak dawno pewien rolnik stanął przed sądem za powalenie lekarki weterynarii na ziemię i próbę utopienia jej w kałuży. Na szczęście w tym przypadku – mimo zaciśniętych pięści, wściekłego wyrazu twarzy i wyzwisk w moją stronę zakrapianych pluciem – wycofał się.
Rozumiałem, o co chodzi, a przynajmniej myślałem, że rozumiem. Stada, w których zostaje stwierdzona gruźlica, mogą zostać wybite co do sztuki. A w niektórych przypadkach stworzenie takiego stada było pracą całych pokoleń. Niektórzy dorośli mężczyźni wpadali w rozpacz, że ich ulubioną krowę, przy której narodzinach pomagali w środku nocy jako nastolatki, skazywano na śmierć.
Ale nie o samą rzeź tu chodziło. Czekałyby ich miesiące ograniczeń, podczas których nie mogliby sprzedawać ani kupować bydła. Badanie kontrolne po drugim badaniu zdarzało się nawet w tych gospodarstwach, w których zwierzęta zostały oznaczone jako osobniki o wyniku niejednoznacznym. Przez cały czas źródło utrzymania hodowców było zagrożone. Niektórzy po prostu decydowali się zakończyć swoje życie.
Jednocześnie prawie zupełnie zapominano o dzikich zwierzętach. A przecież zwierzęta nieprodukcyjne, takie jak jelenie, a przede wszystkim borsuki, mogły przenosić i rozprzestrzeniać chorobę. Nikt jednak nie kłuł ich w szyję. Ponadto istniał powszechny sprzeciw wobec ubijania borsuków. Rzecz jasna, nikt nie dąży do bezsensownego zabijania zwierząt. Zwłaszcza przeciętny weterynarz czy rolnik. Ale, uczciwie mówiąc, jeśli narodowa strategia zapobiegania chorobom jest bardziej dziurawa niż Titanic, to mamy problem. Nauka nie powinna zależeć od polityki. Odpowiedzi na skomplikowane problemy rzadko kiedy są proste i równie rzadko popularne.
Choć Carl von Clausewitz nie był weterynarzem, lecz pruskim generałem i teoretykiem wojskowości, to właśnie on najlepiej ujął istotę sprawy: „Niezbędne są dwie cechy: po pierwsze, intelekt, dzięki któremu nawet w najczarniejszej godzinie można dostrzec przebłyski wewnętrznego światełka, prowadzącego do prawdy; po drugie, odwaga, by podążać za tym słabym światłem, gdziekolwiek może nas ono doprowadzić”.
Na szczęście słyszałem, że wkrótce ma być testowana szczepionka. Ufam, że ocali ona przyszłych weterynarzy od pracy z suwmiarką, a rolników – od konfrontacji z borsukami. Tak czy inaczej, rano zwykle trzeba było jeździć od gospodarstwa do gospodarstwa i wkłuwać się – dwukrotnie – niechętnym osobnikom w szyję. Zaakceptujmy to dziwne oskarżenie, że jesteśmy w zmowie z rządem albo diabłem, co wielu rolników uważa za jedno i to samo. Kilka kopniaków w piszczel, porcja gówienka w twarz, dzięki uprzejmości niesfornego, pokrytego ekskrementami ogona. W sumie taki sposób na lunch.
A lunch w zasadzie nie istniałby (może trochę wody ze szlaucha do opłukiwania kaloszy?), gdyby nie sklepy z kanapkami, pochłanianymi potem w drodze na kolejną lekcję życia.
Popołudnie składało się z odpowiadania na „zgłoszenia” – lawirowania wokół różnych przypadków chorobowych, o których rano poinformowano recepcję. Nagły wypadek mógł odwrócić uwagę od arcyważnej strategii zwalczania gruźlicy bądź wywołać zmianę planu dnia. Ale najczęściej było to logiczne przemieszczanie się z jednego miejsca do drugiego. Ponieważ nie byłem lokalsem, jazda z punktu A do punktu B polegała na kierowaniu samochodem jedną ręką i jednoczesnym zerkaniu na mapę bądź trzymaniu telefonu przy uchu i słuchaniu wskazówek dotyczących dojazdu. Nawigacja satelitarna była wówczas śpiewem przyszłości. Oprócz czasu dla krów, owiec, koni i innych „dużych zwierząt”, którymi się zajmowaliśmy, znajdowaliśmy także w naszej klinice godzinkę lub dwie na wizyty „małych zwierząt”, tak zwanych zwierzątek domowych, rano i wieczorem. Odbieranie zgłoszeń i praca w klinice dobiegały końca około osiemnastej. Później przychodził czas na filiżankę herbaty i robotę papierkową, a potem już fajrant. Chyba że miało się dyżur telefoniczny. Wówczas trzeba było reagować na wezwania, czasem przez całą noc. A potem wschodziło słońce i wszystko zaczynało się od początku. Nieważne, dziś noc bez pracy. O dziewiętnastej możesz być już w łóżku i śnić o życiu wolnym od kup.
No, chyba że… jesteś „drugi na wezwanie”.