- W empik go
Wewnętrzne dziecko w związku - ebook
Wewnętrzne dziecko w związku - ebook
To już trzecia książka, w której zajmuję się wewnętrznym dzieckiem, czyli naszą sferą emocjonalną. A to dlatego, że gdy mówimy o partnerze, myślimy o relacji, której podstawą (najczęściej) są uczucia. Tam, gdzie decyduje tylko rozum, nie ma problemu, cele są jasne i jedynie wybór drogi może być nieco kłopotliwy. W książce tej chcę pokazać, jak można myśleć i radzić sobie z trudnościami życia, także tymi, które dotyczą znalezienia partnera/partnerki. Wierzę, że czytelnicy twórczo podejdą do tematu i opierając się na podanych tu przykładach, pokazujących, jak można wyjść z sytuacji, które wydawały się bez wyjścia, znajdzie swoją własną drogę.
Moje propozycje dotyczą ludzi otwartych na wprowadzenie nowych i odważnych zachowań, bo w drodze, którą proponuję, trzeba rozpoznać i nazwać po imieniu naszą przeszłość, a dokładniej dzieciństwo, uczucia, które sprawiały ból i zobaczyć rodziców takimi, jakimi naprawdę byli. Nie są to nowe pomysły, wszystko już zostało wielokrotnie powiedziane i napisane, ale równie często się o tym zapomina. Każda epoka łudzi się, że jest nowa, i odrzuca dawne pomysły na życie jako nieaktualne, a przecież w każdej epoce chcemy mieć udane życie, być kochanymi, odnosić sukcesy, żyć z partnerem, który ciągle nas zadziwia, wspiera, dodaje sił, ma pomysły i budzi naszą ciekawość życia. Chcemy też wyzwolić się z kajdan i konsekwencji naszej przeszłości i stać się twórczymi w naszym dorosłym życiu.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64437-66-3 |
Rozmiar pliku: | 595 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiedziałem, że poza wielkimi planetami, jak Ziemia, Jowisz, Mars, Wenus, które obdarzono imionami, istnieją setki innych, czasami tak maleńkich, że trudno je dostrzec przez teleskop. Kiedy astronom odkrywa taką planetę, zamiast imienia daje jej jedynie numer. Nazywa ją na przykład: „asteroid 3251”. Mam pewne powody, aby podejrzewać, że planeta, z której pochodzi Mały Książę, to asteroid B612. Pewnemu tureckiemu astronomowi udało się zaledwie raz dostrzec asteroid w 1909 roku.
Podczas pewnego Międzynarodowego Kongresu Astronomicznego dokonał on wielkiej prezentacji swego odkrycia. Jednakże nikt mu nie uwierzył, a stało się to za sprawą jego stroju.
Dorosłe osoby mają to do siebie. Reputację asteroidu B612 uratował, na szczęście, pewien dyktator, który zmusił swój naród, pod groźbą kary śmierci, do ubierania się na modłę europejską. Astronom ponowił swą prezentację w 1920 roku, występując w bardzo eleganckim stroju. Więc tym razem zdołał wszystkich przekonać. Opowiedziałem te szczegóły o asteroidzie B612, powierzając wam jej numer, ze względu na dorosłych. Dorośli lubią liczby. Kiedy się im opowiada o nowym przyjacielu, nigdy nie pytają o rzeczy najważniejsze. Nigdy nie zastanawiają się: „jaki jest tembr” jego głosu? Jakie są jego ulubione zabawy? Czy zbiera motyle? Pytają za to: „Ile ma lat? Ilu braci? Ile waży? Ile zarabia jego ojciec? ”. I dopiero wtedy mogą uznać, że wiedzą o nim wszystko. Jeśli powiesz dorosłym: Widziałem piękny dom z różowej cegły, z pelargoniami w oknie i gołębiami na dachu…” – nie są nawet w stanie go sobie wyobrazić. Trzeba im to określić: „Widziałem dom za sto tysięcy franków”. Wtedy dopiero wykrzykną: „Jaki śliczny dom!”.
Podobnie, jeśli powiecie dorosłym: „Dowodem istnienia Małego Księcia jest to, że jest zachwycający, śmieje się i życzy sobie baranka. Kiedy ktoś pragnie baranka, stanowi to dowód, że istnieje naprawdę” – wzruszą tylko ramionami i powiedzą ci, żeś dzieciuch! Ale jeżeli powiesz dorosłym: „Planeta, z której pochodzi, to asteroid B612”, to nabiorą zaufania i dadzą Ci spokój, wycofując się z pytań. Tacy już są. I nie można im mieć tego za złe. Dzieci powinny być bardziej wyrozumiałe dla dorosłych. Ale oczywiście ci, którzy jak my znają życie, śmieją się z liczb!
Antoine de Saint-Exupéry, Mały Książę
(Wydawnictwo Algo, 2010,
przeł. Ewa Łozińska-Małkiewicz)WPROWADZENIE
Wszystko zostało już napisane,
na szczęście nie wszystko jeszcze pomyślane
Stanisław J. Lec,
Oficyna Literacka Noir sur Blanc, 2010
To już trzecia książka, w której zajmuję się wewnętrznym dzieckiem, czyli naszą sferą emocjonalną. A to dlatego, że gdy mówimy o partnerze, myślimy o relacji, której podstawą (najczęściej) są uczucia. Tam gdzie decyduje tylko rozum, nie ma problemu, cele są jasne i jedynie wybór drogi może być nieco kłopotliwy. W książce tej chcę pokazać, jak można myśleć i radzić sobie z trudnościami życia, także tymi, które dotyczą znalezienia partnera/partnerki. Wierzę w twórcze podejście czytelnika do tematu, który opierając się na podanych tu przykładach, pokazujących, jak można wyjść z sytuacji, które wydawały się bez wyjścia, znajdzie swoją własną drogę.
Moje propozycje dotyczą ludzi otwartych na wprowadzenie nowych zachowań i odważnych, bo w drodze, którą proponuję, trzeba rozpoznać i nazwać po imieniu naszą przeszłość, a dokładniej dzieciństwo, uczucia, które sprawiały ból, i zobaczyć rodziców takich, jakimi naprawdę byli. Nie są to nowe pomysły, wszystko już zostało wielokrotnie powiedziane, napisane, ale równie często się o tym zapomina. Każda epoka łudzi się, że jest nowa, i odrzuca dawne pomysły na życie jako nieaktualne, a przecież w każdej epoce chcemy mieć udane życie, być kochanym, mieć sukcesy, żyć z partnerem, który ciągle nas zadziwia, wspiera, dodaje sił, ma pomysły i budzi naszą ciekawość życia. Chcemy też wyzwolić się z kajdan i konsekwencji naszej przeszłości i stać się twórczymi w naszym dorosłym życiu.
Na marginesie dodam, że z radością przeczytałam u Bernesa¹, że pisze on swoje książki, starając się, by język był łatwy do zrozumienia, choć ma świadomość, że w ten sposób naraża się na krytykę kolegów po fachu, którzy potrzebują uniwersyteckiego języka, często bardzo hermetycznego. Ponieważ z tego samego powodu długo trwało, zanim moja pierwsza książka została wydana – znana terapeutka w recenzji dla renomowanego wydawnictwa napisała: „nie wydawać” i zarzucała mi zbyt prosty język – podejście Bernesa jest mi bliskie, z tą różnicą że język uniwersytecki pozostaje mi całkowicie obcy, a ja nie jestem terapeutą, ale pedagogiem.
Odwagę, aby kontynuować pisanie (m.in. na temat wewnętrznego dziecka) dają mi listy od czytelników, którym często moje książki wystarczyły, by sami mogli sobie pomóc, w każdym zaś razie wskazały im właściwą drogę w pracy ze sobą, a czasem pomogły w znalezieniu właściwego terapeuty. Jest wiele książek, które dany temat i ludzkie problemy ludzkie omawiają bardzo mądrze, ale tak naprawdę zawierają tylko informację, że czytelnik ma się zgłosić do autora, by zrozumieć, co mu jest. Znana jest opinia, że często samo zrozumienie nurtującego nas problemu uważa się za skuteczną terapię. Nie zgadzam się z tym. Wiedza to jedno, a praktyczne rozwiązania problemów to drugie i uważam, że terapeuta powinien dawać propozycje zachowań, rozwiązania problemów, czyli być również pedagogiem, inaczej mówiąc, ma „otwierać okno w pokoju bez tlenu”.
Na szczęście publikuje coraz więcej autorów, których podejście jest mi bliskie (czyli hojnie dzielą się wiedzą, udzielają porad, z nadzieją że książka wystarczy czytelnikowi, by zmienił coś w swoim życiu), a z którymi w hierarchii autorytetów nie mogę się mierzyć. Są to na przykład: Jon-Kabat Zinn, Zindel Segal, John-Teasdale, Mark-Williams, autorzy pozycji Świadomą drogą przez depresję, Tal Ben Shahar – W stronę szczęścia, czy psychoanalityk Moussa Nabati².
Piszę o tym, co wielokrotnie się sprawdziło w mojej pracy, nie znaczy to jednak, że dysponuję jakąś uniwersalną receptą na życie. Każdy operuje własnym językiem i swoistym sposobem rozumienia tego, co czyta, inną wrażliwością. Tak więc, podając jakieś pomysły, mam nadzieję, że otworzą one czytelnikowi drogę do odkrywania własnych sposobów na ułożenie sobie życia.GENEZA PROBLEMÓW W DOBORZE WŁAŚCIWEGO PARTNERA
Wszelkie poważne problemy, które mamy w tym obszarze, dotyczą naszej sfery uczuciowej. Ze wszystkimi innymi problemami prędzej czy później poradzimy sobie, używając logiki, wiedzy, sprytu, rozumu. Ponieważ emocje nie mają inteligencji, problem przedstawia się inaczej, gdyż właśnie w organizowaniu sobie życia intymnego główną rolę grają emocje. Przypomnijmy sobie, że uczucia kształtują się i zapisują w nas w dzieciństwie. Jeżeli dzieciństwo jest nieudane, jeżeli dziecko nie ma dobrego przykładu relacji kobieta-mężczy-zna do naśladowania, to – choć w dorosłości będzie chciało żyć inaczej niż rodzice – w podstawowych zarysach powtórzy znienawidzony, niechciany model. Trzeba więc uczyć się nowych zachowań. Moją propozycją jest podzielenie osoby na dziecko i dorosłego: gdzie dziecko jest uosobieniem spontaniczności, uczuciowości, intuicji i wrażliwości, a dorosły - logiki i poczucia odpowiedzialności. Inaczej mówiąc, praca, którą proponuję, polega na uczeniu się dorosłych zachowań wobec dziecka, opieki nad tą wrażliwą, delikatną częścią siebie, a także dystansu do niego, spojrzenia na problemy „z góry”, z zewnątrz. Daje to możliwość znajdowania rozwiązań dla wszelkich trudnych emocjonalnie sytuacji. Trzeba pamiętać, że w tej pracy nad sobą dorosły jest młodszy od dziecka – albo dosadniej: że to wewnętrzne dziecko zawsze będzie starsze od dorosłego. Wynika to z faktu, że najpierw odbieramy otaczający nas świat poprzez emocje i okres, który obejmuje całe dzieciństwo i w dużym stopniu dorastanie, jest bazą, na której budujemy poczucie własnej wartości lub jej brak. Czujemy, czy jesteśmy bezpieczni, kochani, czy naszemu życiu grozi niebezpieczeństwo, czy jesteśmy ważni dla opiekunów/rodziców czy nie – i czego możemy od bliskich oczekiwać.
Dorosłość natomiast rozwija się najczęściej poza domem, w przedszkolu, ale głównie w szkole, gdzie uczymy się racjonalnego myślenia, rozwiązywania trudnych sytuacji, i choć wtedy też bazą są emocje – czy klasa, nauczyciele mnie akceptują – to wykazane zdolności adaptacji, wyróżnianie się w jakimś przedmiocie, jakąś cechą, którą cenią inni uczniowie, obudzenie się pasji do jakiegoś przedmiotu szkolnego otwierają nam nowe drzwi na świat zewnętrzny, na zaistnienie w społeczności szkolnej. Oczywiście najlepiej, gdy dom spełnia te wszystkie warunki i dziecko rozwija się harmonijnie, czyli jego rozwój emocjonalny idzie w parze z intelektualnym. Bywa, że tak zwane genialne dzieci są pozbawione dzieciństwa, gdyż rodzice motywują zdolne dziecko do coraz szybszego rozwoju intelektualnego, nie bacząc na to, że brak typowej dziecięcej zabawy powoduje zakłócenie równowagi w jego rozwoju i przynosi dramatyczne konsekwencje w dorosłym życiu.
Będę wielokrotnie przypominać, że uczucia nie mają logiki i inteligencji, a dziecko postrzega otoczenie w kontekście swojego wzrostu, a więc patrząc na świat dużych, tzw. dorosłych osób, z dołu. Z tej perspektywy świat wygląda inaczej – pamiętajmy o tym, bo to pozwoli nam zrozumieć, dlaczego dziecko nie może zrozumieć spraw „wielkiego świata”, takich jak śmierć kogoś bardzo bliskiego czy choroba lub wściekłe awantury (które dla dziecka są zagrożeniem życia, a dla dorosłych czasem jedynym sposobem sprawdzania, że istnieją dla partnera, że są ważni, bo znają – ze swojego dzieciństwa – konflikt jako normalną relację).
Próbujmy jak najczęściej postawić się w sytuacji dziecka i spojrzeć na świat z jego poziomu, z perspektywy, z jakiej ogląda ono świat dorosłych – to ułatwi nam zrozumienie go. W konsekwencji, pracując z dzieckiem, łatwiej odczytamy nasze odruchy, strachy, które nas często w życiu paraliżują. Ta zależność malucha od wszechmogących dorosłych powoduje, że dla dziecka niemal wszystko jest ostateczne! Gdy proponuję rozprawić się z dzieciństwem, to dlatego właśnie, że dziecko jest bezbronne, jego życie znajduje się w rękach dorosłych. Dziecko nie może mieć dystansu do wydarzeń, nie umie zobaczyć siebie w perspektywie czasu, jego świat się kręci wokół niego i niemal za wszystko, co złe, poczuwa się do winy: za to, że rodzice się rozwiedli, że mama płacze, że tata umarł, że oddano je babci, cioci, do internatu itp.
Gdy to zrozumiemy, będzie nam łatwiej pojąć, że gdy w dorosłym życiu mamy problemy uczuciowe, z którymi sobie nie radzimy, to dlatego, że w tej konkretnej sytuacji nie jesteśmy dorosłymi, tylko reagujemy jak dzieci!
Szukamy pomocy u terapeuty – dobrze, ale trzeba pamiętać, że na terapię, być może, przychodzi dorosły, który chce zmienić swoje życie, ale bierze w niej udział dziecko. Właśnie to często powoduje uzależnienie, niemożność uwolnienia się od terapeuty, brak odwagi, by wyrazić niezgodę na jego, czasami nieeleganckie, zachowania czy wręcz manipulacje. W takich sytuacjach widzimy po raz kolejny, że inteligencja, rozum nie mają tu nic do rzeczy. Boimy się odrzucenia!
Z uczuć, czyli z dzieciństwa, nie można się wyleczyć, natomiast należy je poznać i pozwalać dziecku je wyrażać. Polubienie siebie zaczyna się od polubienia czy zaakceptowania naszych tzw. złych cech i uczuć. Musimy uwolnić dziecko od oskarżania siebie za te cechy czy uczucia. Nienawiść stanowi normalny odruch dziecka na bezsilność wobec dorosłych/rodziców. Również zazdrość, czyli poczucie niższej wartości, to dla dziecka bardzo trudne uczucie, za które nie wolno go karać ani ośmieszać. Jedynie pogodzenie się z tymi uczuciami, dialog z nimi/dzieckiem pozwoli coś nowego, twórczego zaproponować. Pamiętajmy, że rodzice są bezkarni, mogą z dzieckiem zrobić niemal wszystko, nic więc dziwnego, że wywołuje to w nim pełne agresji, nienawiści uczucie bezsilności, które chyba wszyscy znamy aż za dobrze. Gdy dziecko zda sobie sprawę, że nienawidzi rodzica za jakąś niesprawiedliwą karę, szybko zaczyna się samo za to uczucie winić i w końcu przyznaje rodzicom rację. Gdy reakcja dorosłego na jakieś wykroczenie dziecka jest przesadzona, niewspółmierna do wydarzenia – czyli gdy powtórzyło ono zachowanie swoich rodziców (której adresatem powinien być raczej ich rodzic) – ma on dziecko przeprosić, mówiąc na przykład: „Nie podoba mi się twoje zachowanie, ale nie powinienem tak ostro zareagować i za to przepraszam”.
Mamy prawo do wszelkich uczuć! Zapamiętajmy: Emocje nie mają inteligencji ani rozumu!!!
To pozwala łatwiej zrozumieć, że w związki małżeńskie/ partnerskie wchodzą nasze wewnętrzne dzieci, z całym swoim bagażem. Jeżeli dziecku nie było dane przeżyć należycie okresu narcyzmu, odbije się to dramatycznie na jego dorosłym życiu. Jeżeli dziecko było urodzone nie dla siebie samego, ale w celu wzmocnienia rozpadającego się związku – albo znów długo wyczekiwane i potem „podduszone” miłością (czyli miało leczyć lęki, skaleczenia rodziców) – na pewno w przyszłości nie pozwoli sobie na szczęśliwy związek.
Trzeba nauczyć się rozpoznawać zachowania wewnętrznego dziecka w naszym codziennym życiu, bo tylko wtedy, używając rozumu, możemy zmienić bieg spraw, stworzyć coś nowego i uniknąć katastrofy.
Podkreślam, że opieka nad dzieckiem daje dużo siły i realne możliwości zmian.
Dodam też, że aby praca ta dała oczekiwane rezultaty, trzeba mówić do dziecka na głos. Z Biblii wynika, że słowa powiedziane na głos stworzyły świat, tak też dzieje się w świecie budowania relacji z dzieckiem. Będę to wielokrotnie powtarzać, bo jest to warunkiem sukcesu.
Kiedy dzielimy z drugim człowiekiem życie codzienne, proste sprawy, takie jak budzenie się, przygotowanie śniadania, zmywanie, robienie zakupów, odbieranie dziecka ze szkoły, gotowanie, wyjazdy, urlopy i temu podobne, automatycznie przywołujemy z pamięci reakcje naszych rodziców na te sytuacje. To właśnie wtedy będzie odzywał się odruch = dziecko. Wtedy pojawia się ryzyko, że u partnera i we własnych zachowaniach pojawią się komentarze czy reakcje podobne lub takie same jak te, które obserwowaliśmy w naszym domu. Trzeba być uważnym i ostrożnym w interpretacji zachowań drugiej osoby. Nawet jeżeli partner/partnerka użyje tych samych słów, które w dzieciństwie nas bolały, to przecież intencje nie muszą być te same. Trzeba dać sobie czas na opanowanie reakcji dziecka i przypomnieć mu, że partner/ka to nie nasza matka czy ojciec i nie jesteśmy już małym bezbronnym dzieckiem, bo nasza dorosła część czuwa i mądrze je obroni. Jeżeli więc nawet zareagujemy agresywnie (dziecko), możemy chwilę po tym wyjaśnić powody tak gwałtownej reakcji i wytłumaczyć partnerowi/ce, że to reakcja z dzieciństwa, poprosić o znalezienie innej metody zwracania nam uwagi. Dziecku zaś tłumaczymy, przypominamy, że teraz tworzymy nowy – inny od naszego rodzinnego – dom. Jedynie rozmowa z partnerem, wyjaśnianie sobie nawzajem własnych skaleczeń pozwolą znaleźć nowe formy komunikowania.
Często kobieta bierze na siebie za dużo obowiązków i czeka – reakcja dziecka! – z nadzieją, że partner zauważy jej poświęcenie i zaproponuje pomoc. Tymczasem mężczyzna prawie nigdy nie domyśli się, o co chodzi, i nie zrozumie, skąd wzięła się awantura, pretensje, obrażona mina. Mężczyźnie trzeba wyraźnie powiedzieć, czego się od niego oczekuje, i wtedy wszystko będzie dobrze. Domyślać się mieli rodzice, to do nich należało obserwowanie dzieci, rozumienie, czego oczekują, i nauczenie ich informowania o swoich potrzebach!!! Partner nie ma też obowiązku „kochać nas takimi, jakimi jesteśmy”, bo i to też należało wyłącznie do rodziców³.
Dlaczego warto zaglądać do swojej przeszłości?
Przeszłość jest niezwykle ważna, bo to właśnie tam znajdują się klucze do nas samych. Tam tworzył się świat naszych uczuć i wykształciły zachowania wobec samych siebie. Wymienię najczęściej występujące negatywne uczucia, które stanowią problem w życiu intymnym: przesadny krytycyzm, brak wiary w siebie, przekonanie, że jest się wykorzystywanym, uczucie niesprawiedliwości, ośmieszenia, brak zaufania…
Gdy poznasz swoje uczucia, poznasz siebie, a wtedy droga do nowego życia jest otwarta.
Ponieważ już o tym pisałam, zacytuję fragment z książki Wewnętrzne dziecko⁴:
Powtórzę, że w pracy „nad” i „ze” sobą trzeba być twórczym, a rola terapeuty-nauczyciela sprowadza się jedynie do:
• proponowania nowych – dorosłych – rozwiązań problemów,
• wskazania uczniowi nowych horyzontów, by potem mógł samodzielnie „podróżować po swoim życiu” o własnych siłach,
• zmobilizowania do obserwacji dziecka – to jest główne zadanie na całe życie!!! To dzięki tej obserwacji, czyli nabraniu umiejętności rozpoznawania odruchów, uczymy się uświadamiać sobie mechanizmy (wyuczone w dzieciństwie), które są źródłem naszych porażek. Rozpoznawać je łatwo, bo się często powtarzają i zawsze na nie reagujemy jak na oczywistość („wiedzieliśmy, że tak będzie”!),
• wielokrotnego zadawania pytania dziecku: co teraz czuje?
To pozwala lepiej zrozumieć, co się z nami dzieje w danym momencie, czyli co się dzieje z dzieckiem: czy się nudzi, czy boi i nie wie, co zrobić, czy znosi „tortury” i nie umie zareagować itd. To jest to często spotykane „tu i teraz”, czy to w religii buddyjskiej, czy w terapii Gestalt.
Pełne poczucia troski i odpowiedzialności rejestrowanie odczuć dziecka i częstotliwości występowania niektórych zachowań pozwala znajdować nowe rozwiązania dla starych sytuacji. Na początku pracy z dzieckiem trzeba będzie częściej wracać do przyczyn tych zachowań – odczuć, ale wraz z upływem czasu będzie to spontaniczne i łatwiejsze. Trudność początkowa dotyczy podważenia wrytych w serce i mózg pojęć o nas samych i o naszych najbliższych. Inaczej mówiąc, w pracy tej obowiązkowe jest poważne poddanie weryfikacji naszych wyobrażeń o naszym dzieciństwie.
Każdy z nas jest instynktownie przekonany – pisze Moussa Nabati – że jego złe samopoczucie można wytłumaczyć brakiem, rzeczywistą trudnością, ciężkim doświadczeniem przychodzącym z zewnątrz.
Wierzymy więc głęboko, że jeśli zneutralizujemy źródło tego cierpienia, to znajdziemy lub odnajdziemy utracony spokój i upragnione szczęście. A jednak całokształtu cierpienia dorosłej osoby, szczególnie wtedy gdy przekracza pewien stopień intensywności i częstotliwości, nie można przypisać warunkom jego egzystencji, które odbywają się Tu i Teraz. W Przedtem i Gdzie Indziej należy go szukać. To wcale nie dorosłemu brakuje wiary w siebie, to nie on siebie nie kocha i lęka się, że nie stanie na wysokości zadania. To nie on marnotrawi swoją życiową energię, by się podobać i błyszczeć. To nie on błaga wciąż o wybaczenie, zazdrości innym i żebrze o ich uznanie, jednocześnie w głębi siebie nie wierząc, że na nie zasługuje. To w dalszym ciągu nie on bez końca lawiruje tak, by być odrzuconym, ponieść kolejną klęskę, poszukując masochistycznie razów chłostającego bata, by w ten sposób odbyć pokutę zaswoją wyimaginowaną winę. To wewnętrzne dziecko, dziewczynka lub chłopiec, w całej swojej niewinności, torturuje się za to, że dawno temu, z jego winy, było niekochane. Błędem jest więc sądzić, że zmieniając pracę, partnera czy miejsce zamieszkania, dorosły odnajdzie oazę spokoju i rozwoju osobistego. Oto dlaczego pierwszym krokiem jest odnalezienie swego nieszczęśliwego i zagubionego wewnętrznego dziecka, bo w końcu to przecież ono płacze oczami dorosłego. Oczywiście zdaje sobie w pełni sprawę, że nie jest łatwe, ani ewidentne czy spontaniczne, powiedzenie sobie: „To nie ty cierpisz, to nie ty zmagasz się z trudnościami, ale chłopiec czy dziewczynka w tobie”. Przez to, że żyjemy coraz bardziej na zewnątrz, straciliśmy zwyczaj rozmowy z sobą samym i w rezultacie odcięliśmy się od swojego wnętrza.
A jednak ta metoda, czy raczej sztuka, podzielenia siebie na dwie istoty, które choć złączone ze sobą, są odrębne i do siebie nawzajem niepodobne, daje zbawienne rezultaty. Nie tylko bowiem pomaga odnaleźć porzucony utracony dialog z sobą samym i z własnym wnętrzem, ale przede wszystkim daje możliwość odnalezienia głęboko schowanych emocji, prawdziwych radości i lęków z przeszłości, niby zapomnianych, a tak naprawdę schowanych pod grubą warstwą pyłu minionych lat.
(Comme um vide en moi, Habiter son présent,
Fayard, 2012, przeł. Natasza Kozłowska)
Schemat naszego funkcjonowania
W książce Wewnętrzne dziecko⁵ napisałam:
Dom rodzinny, czyli wszechmocni dorośli ludzie – nasi rodzice, opiekunowie – nauczyli nas, kim jesteśmy i jaki jest nasz świat. Pamiętajmy, że wiedzę tę nabywamy w wieku, kiedy patrzymy na świat z dołu, z wysokości małego dziecka, i jesteśmy absolutnie bezkrytyczni.
Pamięć naszych przeżyć jest zapisana w mózgu. I choć wraz z wiekiem doroślejemy i poznajemy inne zachowania – często całkiem odmienne niż te wzięte z domu – nie zmienia to podstawowych wyobrażeń, jakie mamy o nas samych! A to dlatego, że zmiana taka jest ściśle związana z innym, nowym spojrzeniem na rodziców, a to nie jest taka prosta sprawa.
Gdy słyszę od różnych osób, że „najłatwiej jest wszystko zwalić na rodziców”, proponuję im spróbować i… wtedy przyznają, że wcale nie jest to najłatwiejsze zadanie.
Łatwo jest zezłościć się na rodziców za jakąś błahostkę, ale wystarczy, że bratnia nam dusza, będąca świadkiem tej sceny, powie zbyt ostre słowa na temat naszych rodziców, żebyśmy zaczęli ich bronić albo byśmy poczuli, że nagle zrobiło się nam nieprzyjemnie.
Tak więc, choć możemy zbudować lepszy obraz samych siebie poza domem (bo tam określają nas inni ludzie), to jednak w każdej sytuacji, w której będziemy mieli do czynienia z uczuciami, zachowamy się tak, jak jest zapisane w tej „rubryce” mózgowej, w której zanotowane są nasze doświadczenia i reakcje z dzieciństwa. Chwila zapomnienia i już stary program działa, tak jak w każdej innej dziedzinie życia, nie tylko tej, w której królują uczucia. Jako przykład weźmy przemeblowanie mieszkania, które przez jakiś, czasem długi, czas wymaga ciągłego pamiętania, że rzeczy, meble nie są w tym samym co kiedyś miejscu. W każdym momencie, gdy o tym zapominamy, idziemy odruchowo tam, gdzie to coś się dawniej znajdowało.
Dokładnie taki sam proces występuje w sprawach odruchów związanych z uczuciami i emocjami. Dlatego też uczenie – tej naszej wrażliwej, uczuciowej części nas samych, którą nazywam dzieckiem – jest procesem tak samo wymagającym czasu, zaangażowania i dyscypliny – ze strony naszej logiki i poczucia odpowiedzialności, którą nazywam dorosłym – jak działania w innych domenach naszego życia, gdy chcemy coś osiągnąć.
Od głowy do serca droga bywa bardzo długa.
Uczucia nie zależą do tego, co się dzieje na zewnątrz nas, natomiast zewnętrzne wydarzenia poruszają pamięć dziecka, powodują, że odwołuje się do znanych sobie przeżyć i stąd często reakcja jest nieadekwatna do wydarzenia. Przesadzona.
Inaczej mówiąc, wydarzenie, które nas porusza poprzez podobieństwo do jakiejś dawnej sytuacji (niemal zawsze z dzieciństwa), przypomina i uzewnętrznia nasze dawne przeżycia.
Każda reakcja emocjonalna ma swoje przyczyny i niesie w sobie wyjaśnienia – trzeba tylko chcieć dotrzeć do nich – do dziecka, dać mu się wypowiedzieć, po raz pierwszy do końca, w tej sprawie.
Emocja-dziecko zwraca tą reakcją uwagę na siebie i woła „zajmij się mną, pomóż mi”…
Zajmowanie się dzieckiem-emocją, dzieckiem-uczuciem zmienia całkowicie percepcję otaczającego nas świata i pozwala lepiej zrozumieć drugiego człowieka.
W relacjach z drugim człowiekiem często występuje strach przed odrzuceniem. Tu też źródłem są przeżycia często z bardzo wczesnego dzieciństwa (dalej umieszczam świadectwo Jenny, które o tym właśnie mówi). Oto, co napisał Tomasz Jastrun w „Zwierciadle” (nr 12/2013):
Gdy matka zostawia na dłużej kilkumiesięczne dziecko, ono myśli, że na zawsze. Dramat odtrącenia narusza nasze poczucie własnej wartości. A to fundament psychiki. Odtrąconym wszechświat mówił: „Jesteś nikim, zginiesz”
Ten wszechświat dla dziecka to przede wszystkim rodzice, jego najbliższe otoczenie. Dlatego też dialog z tym niszczącym uczuciem (dzieckiem) jest, wydaje mi się, najlepszą drogą do reedukacji tego dziecka.
Wszystko zaczyna się w dzieciństwie
To nie znaczy, że potrzeba chorej toksycznej rodziny, by „uszkodzić” dziecko, wystarczy, że dziecko jest niezwykle wrażliwym (nadwrażliwym) stworzeniem. Co najważniejsze – choć w pamięci emocjonalnej te przeżycia zostają, można sobie z nimi poradzić i nie paść ich ofiarą.
Oto fragmenty książki Oliviera Ameisena Spowiedź z butelki, której oryginalny tytuł to Kres mojego uzależnienia⁶.
zasadniczo chodzi o to, by skorygować „deformacje kognitywne” zapisane w twojej psychice jeszcze w dzieciństwie. Gdy doświadczasz niechcianych emocji lub zachowujesz się w niechciany sposób, schemat wygląda następująco:
W twoim życiu zaistniało pewne wydarzenie, będące pierwotnym zapalnikiem tych emocji bądź zachowań. Posiadasz negatywny system przekonań dotyczących tego wydarzenia i siebie samego.
Wydarzenie plus negatywny system przekonań dają w konsekwencji niechciane emocje bądź zachowania.
Dalej mamy bardzo ciekawy fragment o poczuciu winy niewinnej osoby:
Kiedy dorastałem, zawsze bardzo mi zależało, żeby rodzice byli ze mnie zadowoleni. Przecież tyle już w życiu wycierpieli; zasługują na to, by być szczęśliwi. Oni musieli być szczęśliwi! Nie mogłem znieść myśli, że mógłbym ich zranić. Gdy spotykałem na ulicy kolegów ze szkoły, czasem wręcz czułem się winny, że cieszę się na ich widok – jakby ta moja radość i podekscytowanie były w jakiś sposób zdradą rodziców, a szczególnie mamy.
Z wiekiem to poczucie tylko się we mnie pogłębiło. Mama ciągle mi powtarzała, żebym się ożenił i miał dzieci, ale założenie rodziny też wydawało mi się jakimś rodzajem zdrady. Parafrazując pisarza Romaina Gary’ego, wszystkie kobiety, które w życiu spotkałem, w porównaniu z mamą były zaledwie jak buffet froid, „zimny bufet”. To wobec nich nie jest w porządku, wiem – każda z moich przyjaciółek była wspaniałą osobą, mądrą i serdeczną. Myślę jednak, że niejeden syn charyzmatycznej matki mógłby podpisać się pod moimi słowami.
Jeśli chodzi o ojca, mojego przystojnego, doskonałego ojca, to choćbym nie wiem, jak się starał i na jakie szczyty się wspiął, wiedziałem, że i tak nigdy mu nie dorównam. Tata był cenionym muzykiem i wytrawnym intelektualistą, co zaś do jego sukcesów w świecie, udowodnił swoją siłę charakteru zarówno na wojnie, z wyróżnieniem służąc we francuskiej armii, jak i później, w latach powojennych.
Zamknięty w uścisku nieustępliwego niepokoju, zaburzającego postrzeganie otaczającej mnie rzeczywistości i siebie samego, z całych sił starałem się nie przysparzać mamie kolejnych cierpień. Niestety, bez powodzenia. Bo kiedy zaczynałem pić, popadałem w paranoję i byłem przekonany o swojej słuszności. Awanturowałem się i krzyczałem – na mamę, brata, siostrę, i na moich drogich przyjaciół też. Kiedy mama po raz setny prosiła, żebym nie pił, rzucałem jej w twarz: „Jesteś nietolerancyjna! Zachowujesz się jak nazista!”.
Nieraz mówi się, że alkoholizm przechodzi z ojca na syna. W moim przypadku tak nie było. W przeciwieństwie do większości francuskich rodzin u nas nigdy nie piło się wina do posiłku, a rodzice prawie nigdy nie sięgali po żadne trunki, czy to w domu, czy na wakacjach.
Z czasem jednak doszedłem do przekonania, że to nie uzależnienie jest tym, co przechodzi z pokolenia na pokolenie, ale raczej tzw. dysforia (przeciwieństwo euforii), czyli chroniczne, głębokie cierpienie, które w różnym stopniu predysponuje ludzi do ulegania różnym kompulsywnym zachowaniom. Ojciec nigdy nie ulegał smutkowi. Choć w jego głosie czasem pobrzmiewała niepokojąca nuta, to wszystkie trudne wydarzenia z lat wojennych – wyczerpujące, nocne marsze w deszczu i błocie, loterię życia i śmierci na polu walki oraz koszmarną rzeczywistość jenieckiego obozu pracy – wspominał dość lekko, jakby to były epizody jakiejś powieści przygodowej. Uwielbialiśmy słuchać jego barwnych opowiadań o tym, jak dzięki umiejętności gry na akordeonie zdołał „wymigać się” od obierania ziemniaków, bo zarówno innym więźniom, jak i samym strażnikom tak bardzo podobała się jego muzyka. Jeśli chodzi o mamę, wśród osób spoza najbliższego otoczenia uchodziła za kobietę pogodną i stonowaną. W latach 90. wzięła udział w projekcie Stevena Spielberga „Survivors of the Shoah Visual History Foundation”, zainicjowanym tuż po nakręceniu filmu Lista Schindlera. Dopiero w tym nagranym na wideo wywiadzie mówi o swoich wojennych przeżyciach nieco więcej niż jedynie zdawkowe: „Niemcy nie byli zbyt kulturalni. Mogli postępować z nami nieco uprzejmiej…” Gdy jednak moje rodzeństwo i ja byliśmy jeszcze mali, dość często słyszeliśmy, jak mama wyrzuca z siebie tamte tragiczne wspomnienia – i bynajmniej nie była wtedy powściągliwa. Ze łzami gniewu i głębokiej boleści opowiadała o koszmarze, na który jej rodzina patrzyła i który sama przeżyła. Serce mnie bolało, gdy bez końca powtarzała: „Niemcy zamordowali mojego ojca”, albo gdy żaliła się, że w oświęcimskim obozie nieraz śniła o jedzeniu pomarańczy, po czym budziła się i od razu sobie przypominała, gdzie jest. Naukowcy z Mount Sinai School of Medicine potwierdzili, że powyższe przypuszczenia nie są bezpodstawne – zgodnie z zebranymi przez nich danymi „potomkowie osób ocalałych z Holokaustu znacznie częściej niż inni cierpią na długotrwałe nerwice pourazowe i zaburzenia nastroju, a także, aczkolwiek w mniejszym stopniu, na uzależnienia od środków odurzających”. Dowiedziono również, że choć „nerwice pourazowe i traumatyczne doświadczenia rodziców stanowią podłoże dla rozwoju depresji i zaburzeń lękowych u dzieci”, to stres matki ma na dziecko znacznie większy, negatywny wpływ niż stres ojca . Zauważono też, że dzieci kobiet, które przetrwały nazistowską zagładę, mają chronicznie obniżony poziom kortyzolu, co czyni je mniej odpornymi psychicznie, a fakt, iż „nerwica pourazowa matki ma większy wpływ na rozwój podobnego zaburzenia u dziecka niż nerwica pourazowa ojca stanowi podstawę do przypuszczeń, że w grę mogą tu wchodzić czynniki epigenetyczne”.
To biologiczne „przekazanie” zaburzenia może nastąpić w wyniku zmiany w ekspresji genów (tzw. wdrukowanie genomicz-ne), gdy genetyczna „spuścizna” jednego z rodziców przeważa nad „spuścizną” drugiego.
Czy moje doświadczenia wczesnego dzieciństwa tłumaczą, dlaczego zacząłem cierpieć na chroniczne stany lękowe? Albo dlaczego zostałem alkoholikiem? Debata „pierwotna natura kontra wychowanie” pozostaje nierozstrzygnięta. Niemniej jednak, opierając się na obserwacjach mojej własnej rodziny i innych ludzi, muszę zaznaczyć, że pierwotna natura dziecka nie pozostaje bez znaczenia, jeśli chodzi o jego predyspozycje do „przejmowania” zaburzeń psychicznych rodziców. Osobiście znam wiele osób, których rodzice przetrwali Holokaust, a które emanują ogromnym optymizmem (albo które same ocalały z koszmaru wojny, zachowując niezmąconą radość życia, jak choćby mój kuzyn Steve).
Należy też podkreślić, że z ewolucyjnego punktu widzenia lęk wcale nie musi być cechą niepożądaną. Lęk o przetrwanie pomaga unikać niebezpieczeństw i motywuje do poszukiwania twórczych rozwiązań, sprzyjając odkryciom, wynalazkom i rozwojowi technologii. Spójrzmy choćby na Żydów i ich obserwowane na przestrzeni wieków znaczne osiągnięcia w dziedzinie biznesu czy innych zawodów. Tajemnicą ich sukcesu prawdopodobnie nie jest wyższy niż przeciętnie poziom inteligencji, lecz permanentnie podwyższony poziom lęku o przetrwanie, uzasadniony wciąż powtarzającymi się epizodami nasilonego antysemityzmu.
Każda ludzka cecha występuje w różnym stopniu nasilenia, od stanu łagodnego po ekstremalne. Umiarkowane reakcje lękowe mogą być nieraz bardzo korzystne, pomagając uwrażliwić daną osobę na grożące jej niebezpieczeństwo i zmotywować do odpowiedniego działania. Myślę, że tak też było w przypadku mojej mamy podczas jej młodzieńczych lat – choć poziom doświadczanego przez nią lęku w pewnym stopniu przekraczał stan umiarkowany, popychając ją ku uzależnieniu od nikotyny. Z drugiej strony, lęk nasilony w stopniu ekstremalnym traci całą swoją wartość, skutkując albo złudnym poczuciem zbytniej pewności siebie, albo paraliżującą paniką, gdzie ani jedno, ani drugie nie sprzyja podejmowaniu właściwych decyzji i rozsądnemu działaniu.
Już kiedy byliśmy dziećmi, istniała widoczna różnica między mną a moim starszym bratem. Bardzo dobrze pamiętam pewien dzień, gdy Jean-Claude miał sześć lat, a ja cztery i pół. Wybieraliśmy się całą rodziną na narty w Alpy, tak jak zwykle już od kilku lat. Mieliśmy jechać pociągiem i właśnie staliśmy na dworcu, czekając na ojca, który poszedł zająć się bagażami. W którymś momencie brat zapytał:
– Mamo, mogę potrzymać mój bilet?
– I ja! Ja też chcę potrzymać! – natychmiast mu zawtórowałem.
Mama na chwilę się zawahała, patrząc bardziej na mnie niż na Jean-Claude’a. W końcu wyjęła dwa małe, prostokątne kartoniki i wręczyła nam po jednym.
– Tylko nie zgub – zwróciła się do mnie z powagą.
Starszy brat z ogromnym zadowoleniem przyjrzał się otrzymanemu biletowi, po czym włożył go do kieszeni płaszczyka. Ale ja jakoś nie potrafiłem zrobić tego samego. Obracałem kartonik między palcami i przekładałem go z ręki do ręki, czując narastający niepokój. Jeśli włożę go do kieszeni, może wypaść. Nie mogę oddać go mamie, skoro Jean-Claude wciąż ma swój… I dlaczego on jest taki spokojny?
Mama nerwowo stukała obcasem, trzymając na rękach dwuletnią Ewę.
– Gdzież ten twój tatuś się podziewa, co? – spojrzała na córkę zniecierpliwiona. – Zaraz ucieknie nam pociąg.
W końcu postawiła Ewę i otworzyła torebkę, szukając papierosa. W tej samej chwili nadszedł ojciec; był zupełnie spokojny i jak zwykle uśmiechnął się na nasz widok. Mama od razu się rozluźniła, chowając papierosy z powrotem do torebki. Poszliśmy na peron i wsiedliśmy do pociągu, mając jeszcze parę minut do odjazdu. Ja też się uspokoiłem, gdy ojciec do nas dołączył, jednak wciąż nie wypuszczałem biletu z ręki, ściskając go mocno aż do chwili, gdy przyszedł konduktor, zebrał wszystkie bilety, przedziurkował i oddał je mamie. Dopiero wtedy naprawdę się uspokoiłem i oddałem czystej przyjemności wakacyjnego podróżowania.
Niewinne „tylko nie zgub” mamy wystarczyło, by nasz bohater pojął, że nie można mieć do niego zaufania!!!