Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

When We Were Them - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 kwietnia 2023
Ebook
44,99 zł
Audiobook
44,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

When We Were Them - ebook

When We Were Them, Laura Taylor Namey

Young adult.

Willa, Luz i Britton były najbliższymi przyjaciółkami od dzieciństwa. Wydawało się, że nic nie może zniszczyć tej przyjaźni. A jednak wszystko zmieniła wielka miłość. I jeszcze większa tragedia.

W tym tygodniu zakończą swoją przygodę ze szkołą średnią. Razem łatwiej byłoby pokonać obawę przed jutrem, odpowiedzieć sobie na pytania o przyszłość. Ale jedna samolubna decyzja sprawia, że Willa zostaje z pudełkiem wspomnień, wypełnionym symbolami ich siostrzeństwa. I myślą, że nic już nie będzie jak dawniej, bo nie da się naprawić złamanego serca, zapomnieć o naruszonej intymności i wybaczyć podłego kłamstwa. Dorośli wszystko tylko komplikują, nikt już nie może na nikogo liczyć.

A gdy brzydka prawda wychodzi na jaw, Willa musi dzielnie zmierzyć się z przeszłością.

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67502-93-1
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OSTATNI TYDZIEŃ SZKOŁY. SOBOTA

Ostatni tydzień szkoły
Sobota

Kiedy były­śmy młode, śmierć wyda­wała się tak odle­gła, że trak­to­wa­ły­śmy ją jako motyw zabawy. Wymy­śla­ły­śmy spo­soby, w jakie mogły­by­śmy się nawza­jem nawie­dzać jako duchy. Stało się to grą. Pusz­cza­ły­śmy wodze wyobraźni przy wiel­gach­nych kub­kach gorą­cej cze­ko­lady, cie­ście bisz­kop­to­wym albo przed lustrami. Usta­li­ły­śmy, że jeśli pierw­sza umar­łaby Brit­ton, poja­wi­łaby się w naszych gło­wach jako pio­senka. Zaśpie­wa­łaby arię ope­rową, żeby przy­po­mnieć nam, że kie­dyś była w tym dobra. Upiór Luz objąłby swoją drobną dło­nią nasze nad­garstki, przy­kła­da­jąc dwa palce do tęt­nicy tam lub do pul­su­ją­cego punktu na naszych szy­jach.

Nie wie­dzia­łam, jaki kształt przy­bie­rze nawie­dza­nie w wyko­na­niu mojej duszy, ale Britt i Luz nie miały wąt­pli­wo­ści. Przy­się­gały, że będę wid­mową zrzędą, z rodzaju tych, które zapi­sują wszystko w zeszy­cie na wyci­nanki. Sosnowa skrzy­nia i tro­chę brud­nej ziemi, zrzu­co­nej łopatą na wieko nad moją głową, nie powstrzy­mają „sen­ty­men­tal­nego genu Willi J. David­son”. A moim przy­ja­cio­łom, wciąż peł­nym krwi i kofe­iny, szepnę:

_Czy zacho­wu­je­cie każdą kartkę z życze­niami i tablicę kor­kową z przy­pię­tymi zdję­ciami wszyst­kich cudow­nych rze­czy, które robi­cie beze mnie?_

Tak?

Kiedy Nico towa­rzy­szył nam pod­czas tych roz­mów, mówił, że ni­gdy by nas nie stra­szył. Nie odwa­żyłby się i zosta­wiłby nas w spo­koju. Ale ja mu nie wie­rzy­łam.

Nasza gra ule­gła zmia­nie, gdy skoń­czy­ły­śmy trzy­na­ście lat, a moja rodzina już ni­gdy nie przy­po­mi­nała tej daw­nej. Nasze żarty wypo­wia­da­ły­śmy ukrad­kiem, ści­szo­nym gło­sem, jak wszystko inne w moim domu. Zacho­wy­wa­ły­śmy się w ten spo­sób pra­wie do naszych osiem­na­stych uro­dzin. To wła­śnie wtedy poże­gna­ły­śmy się ze wszyst­kimi for­mami gry w duchy. Zamknę­ły­śmy ją, jak­by­śmy wynio­sły z przy­droż­nego jar­marku karu­zelę, która już ni­gdy nie będzie oglą­dać lata.

Na czter­na­ście dni przed ofi­cjal­nym nadej­ściem tego lata zrzu­cam klapki i sia­dam bez­po­śred­nio na pia­sku, na plaży mojego dzie­ciń­stwa. Sie­dem minut do startu – infor­muje mnie mój zega­rek nur­kowy. Zaraz wejdę do wody, by sta­wić czoła moim przy­ja­cio­łom. Zmie­rzyć się z tym, co odkryli trzy dni temu.

Jestem przed cza­sem celowo, przy­cho­dzę w chwili, gdy poranni sur­fe­rzy idą stąd, a więk­szość ama­to­rów desek boogie i budow­ni­czych zam­ków z pia­sku jesz­cze się nie poja­wiła. Niebo jest szare i kre­dowo białe, jak zwy­kle o tej porze dnia latem w San Diego. Dwóch ratow­ni­ków, któ­rych widzę co sezon, sie­dzi na wieży 13, czer­wone pamelki, czyli boje ratow­ni­cze, zwi­sają z boku. Ratow­nicy są czujni, gotowi. Z przy­zwy­cza­je­nia wybie­ram jed­nego pły­waka i sku­piam się na nim. Nauczono mnie prze­wi­dy­wać, kto ewen­tu­al­nie może być nara­żony na wypadki i urazy. Nauczono mnie uwa­żać na tego, który może nie w pełni doce­nić ude­rze­nie fali lub sza­le­jący prąd w dniu, gdy o zagro­że­niu ostrzega żółta flaga.

W sezo­nie tury­stycz­nym zawsze poja­wiają się osoby mające pierw­szy raz stycz­ność z oce­anem. Ich doświad­cze­nie pły­wac­kie to naj­wy­żej plu­ska­nie w base­nie, jezio­rze, sta­wie i może w stru­myku. Ocean, gdy wywie­szona jest żółta flaga, szy­dzi z tego. Mimo mojego uwiel­bie­nia dla Pacy­fiku jestem wyszko­lona, by zetrzeć ten wspa­niały, zado­wo­lony gry­mas z jego twa­rzy.

Pięć minut – zega­rek drwi ze mnie. Mój żołą­dek się skręca, ale wciąż widzę tego pły­waka. Nazwę go Nebra­ska. Zazwy­czaj na kryp­to­nim dla nie­do­świad­czo­nych pły­wa­ków wybie­ram stan Ame­ryki pozba­wiony dostępu do morza. Nebra­ska to biały męż­czy­zna, w wieku mię­dzy pięć­dzie­siątką a sześć­dzie­siątką. Zaraz zamo­czy i pew­nie znisz­czy swoją bejs­bo­lówkę, jeśli będzie wcho­dził dalej do wody.

Kiedy Nebra­ska posuwa się do przodu, mój umysł cofa się o sie­dem­dzie­siąt dwie godziny. Do Brit­ton, trzy­ma­ją­cej kopertę, któ­rej – jak myśla­łam – pozby­łam się osiem mie­sięcy temu. Wra­cam do spo­sobu, w jaki się w nią wpa­try­wała. Bez wyrazu. Jak­bym roz­pły­nęła się w jej her­ba­cie, a ona nie mogła mnie już zna­leźć.

Odna­le­ziona koperta, z imie­niem Luz na przo­dzie i moimi zdra­dziec­kimi sło­wami w środku, mówiła wię­cej niż któ­re­kol­wiek z nas mogłoby wtedy powie­dzieć. Że zawio­dłam moich przy­ja­ciół spek­ta­ku­lar­nie i pró­bo­wa­łam to ukryć. I że mi się nie udało.

Ści­ga­jąc ten punkt w moim umy­śle i doga­nia­jąc go, jed­no­cze­śnie widzę, jak gigan­tyczna fala wznosi się w oddali. Pod­no­szę się na kolana, ponie­waż Nebra­ska obró­cił się, spo­glą­da­jąc w stronę kolejki gór­skiej Wielki Wóz przy dep­taku, a ten rodzaj fali pozo­sta­wia cię bez­rad­nym, jeśli nie przyj­miesz jej wła­ści­wie. Uwa­żaj, na miłość boską! Zbyt wiele takich fal mnie potur­bo­wało, gdy Nico uczył mnie sur­fo­wać. Byli­śmy tylko dziećmi, ale przy­się­gam, że moje gar­dło ni­gdy nie będzie w pełni wolne od tej soli. Woda w oce­anie się pod­nosi, Nebra­ska!

Już stoję, gdy Pacy­fik kotłuje mojego chło­paka. Kiedy fala ude­rza pro­sto w niego, kątem oka widzę ruch z pra­wej strony. Marianna z wieży 13 zesko­czyła na dół i bie­gnie. Ale nie w kie­runku Nebra­ski. To nie on jest jej celem. Wypluwa tylko wodę z płuc i otrze­puje się jak labra­dor. I ma się dobrze, kiwa­jąc się pio­nowo, szu­ka­jąc czer­wo­nej czapki, mimo że została porwana przez żywioł.

Bie­gnę do brzegu. Młoda dziew­czyna, która zgu­biła swoją deskę do pły­wa­nia, nie może wstać i nie może utrzy­mać się na wodzie. To naj­pew­niej jej mama krzy­czy: Emma! Pró­buje dojść do córki, ale cofa­jąca się fala odciąga ją z powro­tem. Nie dostrze­głam Emmy, ale Marianna już do niej dobie­gła i ją zabez­pie­cza. Nie dostrze­głam Emmy, ponie­waż… – chwi­leczkę, wszystko w porządku – to nie ja mam dzi­siaj dyżur. (_Możesz być teraz czło­wie­kiem_ – powta­rzam).

Wyba­czam sobie, ale tylko ten jeden błąd. Nie kopertę ani cały paź­dzier­nik, który roz­padł się na małe kawa­łeczki, tak że już go nie roz­po­znaję. Nie to, że Luz wykrzy­czała do mnie, trzy dni temu: _Nie cho­dzi o to, że to zro­bi­łaś, a potem się ze wszyst­kiego wyco­fa­łaś. Cho­dzi o to, że wyko­rzy­sta­łaś… Nico, wła­śnie jego. Nikogo innego, tylko jego. Fuck._

Kiedy Luz – dziew­czyna, która chce pew­nego dnia przy­wra­cać zdro­wie ludziom i napra­wiać ich ciała – powie­działa do mnie te słowa, wywró­ciła moją skórę na lewą stronę, nie pozo­sta­wia­jąc niczego. Nawet kawałka, żebym mogła nawie­dzać.

Mój zega­rek wska­zuje trzy­dzie­ści sekund. Wlokę się przez roz­grze­wa­jący pia­sek i przez dep­tak; moi przy­ja­ciele sie­dzą już przy stole pik­ni­ko­wym. Jeden oddech. Kolejny. Powie­trze gęst­nieje, roz­ma­zu­jąc widok, aż docie­ram do dziew­czyn, a wszech­świat zasysa się i nie ma już South Mis­sion Beach, nie ma San Diego, nie ma życia oprócz nich.

– Ja… Hej – to wszystko, co mogę z sie­bie wykrztu­sić.

– Cóż, wyglą­dasz okrop­nie – mówi Luz. Szczę­śli­wie w ten sam spo­sób nabija się z mojej szyb­kiej jazdy samo­cho­dem, wyszcze­rza­jąc zęby w uśmie­chu, gdy prze­jeż­dżamy na żół­tym świe­tle na wjazd na auto­stradę.

Pamię­ta­jąc o tym, wybu­cham wod­ni­stym śmie­chem za te wszyst­kie czasy. Za tamtą mnie i tamtą ją. Zmie­niam pozy­cję, roz­glą­da­jąc się po plaży, która nas wycho­wała. Odno­wiona drew­niana kolejka, sku­pi­sko ele­ganc­kich apar­ta­men­tow­ców, znów kolejka, mrów­czy szlak dzieci przy­cho­dzą­cych z deskami i wia­drami.

– Willa, usiądź. Dobrze? – Brit­ton pokle­puje stół wypie­lę­gno­waną dło­nią z paznok­ciami w kolo­rze bale­ri­nek. – Twój nie­zwy­kły tyłek zasła­nia widok.

Prze­su­wam mój – czę­sto komen­to­wany przez Brit­ton, cza­sem nawet po fran­cu­sku – „nie­zwy­kły tyłek” na ławkę. Przez klatkę pier­siową prze­pływa mi strużka nadziei. Jeste­śmy sil­niejsi niż jeden błąd, ta ogromna suma nas, nas i ich. Może potrze­bu­jemy tylko czasu.

– Nie zro­bi­łam tego – mówię, co brzmiało o wiele lepiej w mojej gło­wie.

Luz, nie mogąc oprzeć się o ścianę, przy­kuca, wychy­la­jąc się do przodu i składa się w ori­gami Luz. Pozy­cja prze­gra­nego.

– Dobrze. Ale czy kie­dy­kol­wiek zamie­rza­łeś powie­dzieć Luz? Gdy­bym się nie dowie­działa? – Brit­ton pyta, prze­ska­ku­jąc pro­sto do trud­nej czę­ści, jakby zaczy­nała nową arię.

Zbyt wiele bić serca mija, zanim potrzą­sam głową. Wyobra­żam sobie kul­towe stare filmy, które oglą­da­ły­śmy w salo­nie Brit­ton pod kocami z mono­gra­mem. Nie­które z tych fabuł doty­czyły powtó­rek sytu­acji albo całych dni prze­szłych, które zaczy­nały się od nowa, po to, by boha­te­rowi udało się postą­pić wła­ści­wie.

Te słowa roz­sy­pują się w pył wraz z moją słab­nącą nadzieją.

– Tak bar­dzo, bar­dzo mi przy­kro. I nie pro­szę cię o to, żebyś zapo­mniała.

Luz pro­stuje się. Naj­mniej­sza z naszej trójki zaj­muje nie­wiele miej­sca przy stole. Po raz pierw­szy prze­ra­żają mnie słowa przy­ja­ciółki, która przez lata ści­śle strze­gła moich tajem­nic. Dzi­siaj jest bar­dziej spa­da­jącą gwiazdą niż dziew­czyną. Jest zie­lo­nym roz­bły­skiem, który obser­wu­jemy pod­czas zachodu słońca, a także pło­mie­niem z ogni­ska na pia­sku i setką innych jasnych, ulot­nych rze­czy – w ich naj­więk­szym bla­sku, sekundy przed tym, jak zni­kają.

– Myśla­łam, że tego wła­śnie ocze­ku­jesz, skoro tu przy­szły­śmy. Że zapo­mnę – Luz wska­zuje w kie­runku Brit­ton. – Ze względu na wszyst­kie lata, kiedy były­śmy przy­ja­ciół­kami.

– Wiem, że to nie jest spra­wie­dliwe. Nie cho­dzi o to, żeby zapo­mnieć. Ale… czy możesz wyba­czyć?

Trzy słowa. Przez dzie­sięć lat ist­niały nie­zli­czone inne słowa, które natu­ral­nie gru­po­wa­ły­śmy w trójki: „Kocham cię”. „Mamy tort”. „Jesteś nie­sa­mo­wita”. „Przy­nio­słam tacos”. „Wspie­ram cię”. „Wspie­ram cię”. „Wspie­ram Cię”.

_Możesz wyba­czyć_?

Luz znowu milk­nie, ale to raczej jej bez­ruch mnie mar­twi. Nie robi żad­nej ze swo­ich nor­mal­nych rze­czy. Nie opi­sała szcze­gó­łowo składu che­micz­nego naszego nie­szczę­ścia. Nie pró­bo­wała…

– Tutaj – pod­no­szę rękaw mojej pasia­stej koszulki, odsła­nia­jąc blady nad­gar­stek.

Luz, jako przy­szły kar­dio­log, zawsze spraw­dzała mi puls, aby odczy­tać poziom stresu.

– Sprawdź mój puls. Poczuj to, co ja czuję – pro­szę. Nic. Film na pau­zie. Zabie­ram więc rękę.

– Pro­szę, powiedz coś. Albo… albo krzycz! Nie możesz po pro­stu wyrzu­cić z sie­bie wszyst­kiego, żeby­śmy mogły pójść dalej?

Cokol­wiek to jest.

Brit­ton osuwa się do przodu, ciemne włosy zasła­niają jej twarz i odgra­dzają jak kur­tyna od tego całego bała­ganu, który naro­bi­łam. Luz nawet na mnie nie spoj­rzy. Nie wiem, co jesz­cze mogę zro­bić.

– Czy to koniec?

Trzy słowa.

Luz wzru­sza ramio­nami i lekko roz­chyla usta.

– Wiesz, to cud, że nie obcię­łaś sobie awa­ryj­nie grzywki z tego powodu. Myśla­łam, że to zro­bisz.

Te dziew­czyny były świad­kami moich naj­bar­dziej pier­wot­nych prych­nięć i gwiz­dów, ale ten, który wydaję z sie­bie teraz, pocho­dzi chyba od nowego zwie­rzę­cia. Moja ręka zaci­ska moje ciemne blond loki – poszar­pane jak skar­peta na wie­trze. Od cze­pia­nia się mojej skóry głowy, kiedy pró­buję oswoić to, co jest pod nią. Od patrze­nia, jak Nebra­ska nie tonie.

– Grzywka? – prych­nię­cie Brit­ton prze­cho­dzi w chi­chot. – O rany – siada wypro­sto­wana, krzy­żu­jąc ramiona na stole wysma­ga­nym wia­trem.

– Jak­bym kie­dy­kol­wiek naru­szyła kodeks. W grzywce ni­gdy tak naprawdę nie cho­dzi o grzywkę – mówię, gdy Luz i Brit­ton powta­rzają: – Ni­gdy tak naprawdę nie cho­dzi o grzywkę.

Motto życiowe Brit­ton odbija się echem w naszych gło­wach i każe nam zaci­snąć mocno powieki. Zdaję sobie sprawę, że zbli­ży­ły­śmy się do sie­bie. Chyba nasze mózgi nie powie­działy jesz­cze naszym cia­łom, że znisz­czy­łam świat. Nasze buty two­rzą kształt wie­lo­kąta. Nasze mię­śnie kie­rują ruchem naszych ramion do wewnątrz, bli­sko, jak zawsze, a powie­trze mię­dzy nami faluje. Mogła­bym tu odpo­cząć. Wła­śnie tutaj, z nimi łagod­nie wypo­wia­da­ją­cymi słowa, gdy widzą mnie ponow­nie. (Jaka koperta? Jaki paź­dzier­nik?)

To naj­lep­sza wer­sja nas samych. Gdy nie mamy przed sobą żad­nych tajem­nic. Cały eko­sys­tem skur­czony do roz­miaru muszelki.

– Powiedz mi jedną rzecz – prosi Luz, ale nie z gnie­wem, na który zasłu­guję, gdyż ją zra­ni­łam. Teraz mówi jak osoba sta­wia­jąca dia­gnozę. _Przede wszyst­kim – nie szko­dzić_ – ważna część przy­sięgi, którą pew­nego dnia złoży.

– Wszystko, co chcesz.

– Muszę wie­dzieć: dla­czego? Zasłu­guję na to, zanim w ogóle pomy­ślę o…

_Wyba­cze­niu. Pój­ściu na przód i zaufa­niu mi ponow­nie._ Dopo­wia­dam sobie jej słowa, jakby były moimi wła­snymi.

– Ze względu na nas – mówię na głos. – Spa­ni­ko­wa­łam, bo nie mogłam stra­cić też cie­bie.

Rzu­cam świa­dome spoj­rze­nie na Brit­ton, któ­rej bilet lot­ni­czy krzy­czy Paryż, a data odlotu zbliża się wiel­kimi kro­kami.

– Nie, to nie cała prawda. To nie wszystko – mówi Luz. – Ta koperta doty­czy cze­goś wię­cej niż tego, co sta­nie się po zakoń­cze­niu szkoły.

– Co?

– Wyko­rzy­sta­łaś Nico. To coś wię­cej niż atak paniki, Willa.

Jej słowa celują pro­sto w moje gar­dło, natych­miast prze­no­sząc mnie z powro­tem do mgli­stych dni. Sta­ram się nie upaść i chwy­tam się ławki.

– Nie mogłam znieść wię­cej strat.

Wszystko, co pamię­tam z paź­dzier­nika ubie­głego roku, to że zbli­żał się ostatni rok i koniec szkoły. Moje dopiero co roz­sy­pane życie miało się sze­roko otwo­rzyć na tyle kolej­nych nie­wia­do­mych, a ja nie mogłam tego powstrzy­mać. Pomy­śla­łam, że spró­buję, co dopro­wa­dziło do naj­gor­szej decy­zji w moim życiu. Dopro­wa­dziło nas tutaj.

– Przy­się­gam, że gdyby cho­dziło o coś wię­cej, powie­dzia­ła­bym ci.

Luz zwraca oczy ku niebu.

– Cza­sami zda­rza się, że jakaś osoba będzie miała raka, ale wcze­sne bada­nia go nie wyka­zują. A on ukrywa się i dalej zakłóca pracę orga­ni­zmu, dopóki leka­rze nie zaj­rzą głę­biej. Myślę, że to samo doty­czy cie­bie.

Mój orga­nizm reaguje dresz­czami na jej pro­ro­cze słowa; prawda cicho przy­cza­iła się za moją wątrobą i płu­cami.

– Przez pra­wie cały ostatni rok szkoły uda­wa­łaś moją naj­lep­szą przy­ja­ciółkę po tym, jak pró­bo­wa­łaś mnie zdra­dzić – mówi Luz. – Ale ja, jako twoja przy­ja­ciółka, mar­twię się o powody i mar­twię się o cie­bie. Jeśli nie widzisz praw­dzi­wej przy­czyny tutaj teraz, to będziesz musiała poszu­kać jej gdzie indziej. W prze­szło­ści.

– Posta­ram się – mówię.

Luz potrząsa głową.

– Zła­ma­łaś mi serce. Zanim będę mogła nawet pomy­śleć o wyba­cze­niu ci, muszę poznać całą prawdę. Mówię poważ­nie, Willa. Musisz to zro­bić sama. W tym tygo­dniu. Albo to koniec. Albo z nami koniec.

Och. Przyj­muję cios, nie­mal prze­ko­nu­jąc sie­bie, że inna Luz zamie­niła się miej­scami z tą, która sie­dzi przede mną. Moja Luz nie mówi w ten spo­sób. To nie są słowa, które wypo­wia­damy. Ale czego się spo­dzie­wa­łam? To ja wszystko zmie­ni­łam. Przez osiem mie­sięcy pró­bo­wa­łam odciąć się od tego jed­nego czynu, wyma­zu­jąc go z pamięci, aż poczu­łam się, jak­bym go nie popeł­niła. Pozo­stał nie­wy­po­wie­dziany. Zre­du­ko­wa­łam to, co nie­wy­obra­żalne, do kodu. To. Ta rzecz. Moja zdrada. Zabra­kło mi słów, aby nazwać rzecz po imie­niu. Ale sześć dni przed cere­mo­nią wrę­cze­nia dyplo­mów ukoń­cze­nia liceum Mis­sion Point ura­to­wa­nie naj­waż­niej­szej przy­jaźni w moim życiu ozna­cza cof­nię­cie się do miej­sca i czasu, o któ­rych pró­bo­wa­łam zapo­mnieć.

– Dobrze – mówię i prze­ko­nuję się, że nie musia­łam umie­rać, żeby stać się sama dla sie­bie duchem.OSTATNI TYDZIEŃ SZKOŁY. SOBOTA

Ostatni tydzień szkoły
Sobota

– Ostatni raz wołam. Tata i Audrey są już w samo­cho­dzie – mówi moja mama. Jest bar­dziej wystro­jona niż zwy­kle: czarne spodnie rybaczki i prze­wiewna bluzka, w stylu boho, jakby powie­działa Brit­ton. Włosy spięte z tyłu u nasady szyi szyl­kre­to­wym klip­sem, a cie­nio­wane kosmyki luźno opa­dają jej na twarz. Usta poma­lo­wane na kora­lowy róż.

Odsu­wam na bok stosy tek­stów i nota­tek na ponie­dział­kowy egza­min koń­cowy z angiel­skiego. Spo­sób, w jaki mam wszystko uło­żone na łóżku, spra­wia wra­że­nie, jak­bym robiła wię­cej niż w rze­czy­wi­sto­ści. Na zewnątrz wyda­wać się mogę szkolną gwiazdą. W środku prze­peł­nia mnie poczu­cie porażki i żalu, a do tego wciąż mam pia­sek mię­dzy pal­cami u nóg przy­nie­siony z South Mis­sion, gdzie byłam rano.

– Zostaję. Nie czuję się na siłach, żeby jechać z wami.

Mama marsz­czy brwi i robi krok w moim kie­runku, ale zatrzy­muje się tuż przy moich drzwiach.

– Twój brzu­szek? Wciąż boli? Te tabletki imbi­rowe zazwy­czaj od razu poma­gają.

Łyk­nę­łam tabletki, popi­ja­jąc świeżą her­batą mię­tową, i popi­łam kil­koma łyż­kami rosołu z kury, który mama roz­mro­ziła. Robie­nie tych wszyst­kich rze­czy, pozwa­la­nie jej na pomoc, było tysiąc razy łatwiej­sze niż przy­wo­ły­wa­nie rze­czywistego bólu, który czuję w każ­dej czę­ści mojego ciała.

_W tym tygo­dniu._

_Albo z nami koniec._

_Muszę znać całą prawdę._

Nie mogę nawet myśleć o tym, jak może wyglą­dać koniec ostat­niego tygo­dnia szkoły. Po mie­sią­cach wyma­zy­wa­nia i zapo­mi­na­nia mam się wła­mać do ukry­tego czasu. Ale nie wiem, od czego zacząć. Dwie osoby, do któ­rych zawsze zwra­cam się w pierw­szym odru­chu, to aku­rat te, które każą mi biec do tyłu, solo.

– Wszy­scy będą pytać, gdzie jesteś – dodaje mama, gdy na­dal mil­czę. – Od lat nie opu­ści­łaś festynu. Do tego twój tata dostał tę pre­mię, a ja cie­szy­łam się na myśl, że cała rodzina wybie­rze jakiś spe­cjalny wspólny pre­zent. Mogli­by­śmy zasza­leć na licy­ta­cji. Może week­en­dowy wypad? Albo możemy wybrać jakieś dzieło sztuki do salonu.

Zmu­szam się reszt­kami sił, żeby nie krzy­czeć. Ści­skam kawa­łek mojej koł­dry w jed­nej ręce.

– Powiedz wszyst­kim, że nie czuję się dobrze. A jeśli to takie ważne, wyślij mi ese­mesa z info, co wybra­łaś.

Mama wzdy­cha i pota­kuje.

– Dobrze, chyba mogę tak zro­bić. W lodówce jest wię­cej zupy, jeśli poczu­jesz się lepiej.

– Dzięki, mamo – robię gry­mas, przy­po­mi­na­jący natu­ralny uśmiech, który koń­czy roz­mowę i nie daje moż­li­wo­ści zada­wa­nia dal­szych pytań lub wyra­ża­nia zanie­po­ko­je­nia. Tę sztukę opa­no­wa­łam do per­fek­cji.

Nie­całą godzinę póź­niej scho­dzę po scho­dach na dźwięk dzwonka do drzwi. W mojej gło­wie poja­wia się nie­wy­raźny obraz kuriera, który już chce dostar­czyć mi oka­zały obraz albo mebel, który mama wyli­cy­to­wała, dając za niego nie­bo­tyczną cenę. Otwie­ram drzwi, wzdy­cha­jąc z ulgą.

Roz­po­znaję na moim ganku upo­rczy­wego gościa, prze­śli­zgu­jąc się wzro­kiem po jego gumo­wych spor­to­wych klap­kach (ze skar­pet­kami), po owło­sio­nych brą­zo­wych nogach, spor­to­wych szor­tach i dol­nej czę­ści nie­bie­skiej bluzy. Potem mój wzrok reje­struje pudełko. Szare pudełko na sta­ro­cie, tak zna­jome jak moja wła­sna twarz.

– Zamie­rzasz kazać mi tu stać przez całe popo­łu­dnie? – pyta Kem.

– Sorki – robię przej­ście, gdy jeden z moich naj­star­szych przy­ja­ciół wle­cze się do salonu, zsu­wa­jąc z nóg klapki po dro­dze. W moim domu nie prze­strzega się zasady zdej­mo­wa­nia butów przy drzwiach przed wej­ściem do środka, ale my nie jeste­śmy w poło­wie Japoń­czy­kami jak Kem.

Ni­gdy by go nie przy­ła­pano na wcho­dze­niu w butach do miesz­ka­nia.

Zwra­cam uwagę na spo­sób, w jaki Kem odkłada szare pudełko – robi to z sza­cun­kiem.

– Brit­ton pod­rzu­ciła mi to po dro­dze, gdy szła na tę kościelną imprezę. Z roz­ka­zem dorę­cze­nia – mówi.

Powin­nam tam teraz być, degu­sto­wać potrawy i licy­to­wać ano­ni­mowo na aukcji cha­ry­ta­tyw­nej na rzecz para­fii Świę­tej Cecy­lii z moją rodziną. Praw­dzi­wym powo­dem, dla któ­rego nie poszłam dziś na festyn, jest to, że moi przy­ja­ciele tam byli. Tkwiąc w narzu­co­nej przez sie­bie izo­la­cji, nie ufa­łam sobie, że po wyj­ściu z nie­dziel­nej mszy nie pod­bie­gła­bym do nich na dzie­dzińcu. Wcze­śniej uda­wa­łam bóle brzu­cha i przyj­mo­wa­łam wszyst­kie lekar­stwa apli­ko­wane przez mamę, żeby to uwia­ry­god­nić.

Marsz­czę brwi.

– A więc Brit­ton ci powie­działa, co zro­bi­łam? I co to zna­czy?

– Tylko z grub­sza i o głów­nych gra­czach. Wystar­cza­jąco.

Czuję, jak mój żołą­dek naprawdę się kur­czy.

– Więc ty też mnie nie­na­wi­dzisz.

Ostat­nia rzecz, jaką chcę teraz zro­bić, to wyja­wić mu szcze­góły. Ale Kem jest mi pra­wie tak bli­ski jak Luz i Brit­ton; po sto­kroć udo­wod­nił, że można mu ufać. Zacho­wałby w tajem­nicy wszystko, co bym mu powie­działa.

– Nie­na­wiść? O czym ty mówisz? – Kem kie­ruje mnie w stronę skó­rza­nej kanapy. – Oni cię nie nie­na­wi­dzą, Willa. To byłoby ze wszech miar złe, wbrew pra­wom natury. – Sztur­cha mnie w kolano. – Ja też cię nie nie­na­wi­dzę, jeśli to coś zna­czy.

To zna­czy wszystko.

– Posu­nę­łam się za daleko.

– Sądząc po minie Brit­ton, to chyba tak. Ale nie tasz­czę pude­łek z pamiąt­kami przez cztery prze­cznice dla ludzi, któ­rych nie­na­wi­dzę.

Otwie­ram sze­roko usta, łapiąc oddech.

– A te dziew­czyny… Cóż, boska panna B. nie przy­sła­łaby mnie tutaj z tą kapliczką nad kaplicz­kami, gdyby z tobą zerwała i nie kochała cię.

Chwy­tam się kur­czowo tej myśli, zaci­ska­jąc mocno palce.

– Hm, napi­jesz się cze­goś? Mogę ci coś zapro­po­no­wać? – wyrzu­cam z sie­bie słowa ner­wowo, czu­jąc, jak zamie­niam się w moją matkę. Ktoś mógłby leżeć zakrwa­wiony na pod­ło­dze z pul­su­jącą raną, jak w jed­nym ze snów Luz, a mama upew­ni­łaby się, czy jest aby dobrze nawod­niony.

Kem zerka na mnie z ukosa.

– Nie pogar­dzę czymś na drogę powrotną.

W kilka sekund chwy­tam butelkę z zimną wodą, ale z kuchni moje nogi kie­rują się w inną stronę. Nie z powro­tem do Kema. Prze­cho­dząc obok sza­fek, myślami też zmie­rzam gdzie indziej – do chwili, gdy posta­no­wi­łam spę­dzić ostatni tydzień szkoły samot­nie, aby doko­nać dekon­struk­cji tego, co się wyda­rzyło w zeszłym roku na jesieni. I spraw­dzić, jak to, co mieszka za prze­suw­nymi szkla­nymi drzwiami, zawsze będzie miało zna­cze­nie.

Wcze­sne czerw­cowe powie­trze wdziera się do kącika śnia­da­nio­wego, gdy chwy­tam za klamkę, pal­cami bosych stóp obej­mu­jąc meta­lowy próg. Szron na butelce wody, którą niosę Kemowi, spra­wia, że moje palce drę­twieją. Jesz­cze mnie nie zawo­łał, jakby to, że przy­nie­sie­nie butelki z wodą zaj­muje w tym domu nie­przy­zwo­icie dużo czasu, było zja­wi­skiem cał­kiem nor­mal­nym. Mój wzrok utkwił w ogródku, któ­rego wygląd zawsze muszę wszyst­kim tłu­ma­czyć. Kiedy moja mama unika odpo­wie­dzi na nie­uchron­nie poja­wia­jące się pyta­nie, to na mnie spada uświa­da­mia­nie gości lub cie­kaw­skich face­tów od kon­troli szkod­ni­ków.

– Tak, to jest… Kie­dyś tu był… – tak zwy­kle zaczy­nam.

Ale sam ogró­dek ni­gdy się nie koń­czy. Zawsze jest czymś wię­cej niż rośli­nami, trawą i beto­nem, bo tu są początki obec­nych wer­sji mnie, Luz i Brit­ton. To nie tu zaczęła się histo­ria naszej przy­jaźni. Począ­tek miał miej­sce lata świetlne wcze­śniej, kiedy jesz­cze uczy­ły­śmy się pisać nasze imiona kur­sywą. Tutaj nastą­piła nasza prze­miana. Pięć lat temu w tym miej­scu: na jedy­nym traw­niku w kształ­cie ameby w Crown Point.

Mimo doj­mu­ją­cej nostal­gii rzadko chcę być wewnątrz tej prze­strzeni, sto­jąc przed owia­nym złą sławą zie­lo­nym kształ­tem: gru­bym, z bul­wia­stymi łukami i beżową beto­nową gra­nicą. Kon­fron­tu­jąc się z uczu­ciami, które przy­na­leżą do tego miej­sca. _Wal­czysz o przy­jaźń taką jak ta_.

Ten cie­ka­wie ukształ­to­wany ele­ment ogródka nie był kie­dyś posiany trawą. To był jeden z nie­wielu base­nów w Crown Point.

Były­śmy tam wszyst­kie za jego cza­sów – ja, Luz i Britt. Połą­czy­ły­śmy nasze wspo­mnie­nia o ostat­nim dniu, kiedy kto­kol­wiek pły­wał w naszym base­nie. Moi przy­ja­ciele ode­grali swoje dru­go­pla­nowe role w tej histo­rii, któ­rej bym sama nie udźwi­gnęła. (Bez­ładny krzyk Nico. Brzmiący obco krzyk mojej matki. Dud­niący dźwięk pio­senki Rol­ling Sto­ne­sów. Resztki nie­win­no­ści, którą mój tata wtedy stra­cił, okrą­ża­jąc ogród z tacami hot dogów).

Zmu­szam się do prze­tra­wie­nia tego wszyst­kiego teraz – całego kra­jo­brazu sprzed pię­ciu lat – ponie­waż muszę to zro­bić dobrze. Muszę wró­cić do Luz pod koniec tygo­dnia z lep­szymi sło­wami niż te, które mia­łam dla niej dziś rano.

Nie­po­kój nara­sta, gdy wcho­dzę na patio. Wciąż mogę sobie wyobra­zić bal­kon na dru­gim pię­trze, na któ­rym stała Brit­ton. Wiem dokład­nie, na któ­rej kratce betonu Luz posta­wiła swoje bose stopy, trzy­ma­jąc w ręku poma­rań­czowy maka­ron do basenu. Tam­tego czwar­tego lipca moja rodzina pękła. To jakby rak – jak w ana­lo­gii Luz – przy­czaił się w naszym domu. Ukryty i nie­wy­po­wie­dziany. Nawet uparte mil­cze­nie mojej matki na temat tego jed­nego dnia nie powstrzyma mnie przed dostrze­że­niem go teraz. Widzę sie­bie na roz­grza­nym słoń­cem tara­sie przy base­nie. Mam trzy­na­ście lat, wrze­cio­no­wate nogi, a na sobie odbla­skowo zie­lone bikini z górą tank top. Widzę ją i widzę ją…

– Hej, Willa?

Wspo­mnie­nia prze­szło­ści odcho­dzą wraz z głę­bo­kim wyde­chem i zamy­kam za sobą drzwi.

Kiedy wra­cam do salonu, Kem jedy­nie unosi brwi, kiedy bie­rze ode mnie butelkę już teraz pra­wie cie­płej wody i odkręca zakrętkę. Sączy.

Wra­cam na swoje miej­sce na kana­pie i narzu­cam na pod­ko­szulkę narzutę, zro­bioną przez bab­cię na dru­tach. Moje oczy sku­piają się na sza­rym pudełku, poczu­cie żalu na­dal mi doskwiera.

– Czy Brit­ton powie­działa coś jesz­cze?

– Tak – Kem prze­ciąga się i dra­pie w brodę. – I nie chcę tego spie­przyć, ale to było coś w stylu, że może odpo­wie­dzi, któ­rych szu­kasz, nie są zawarte tylko w tym jed­nym okrop­nym dniu, ale rów­nież we wszyst­kich dobrych dniach. I powin­naś spę­dzić tro­chę wię­cej czasu z rze­czami, które tam są.

– To pudełko zawiera coś wię­cej niż rze­czy.

Kem kiwa poważ­nie głową. Był tam zeszłego lata.

– Wiem, dziew­czyno. I to, co zro­bi­łaś, było złym posu­nię­ciem. Ale może nazwał­bym je ludz­kim.

Nie, Kem jest zde­cy­do­wa­nie zbyt miły. Będąc tym, kim jest, i nie zna­jąc szcze­gó­łów, które Brit­ton przed nim ukryła. Ale „ludz­kie”? To słowo wbija się mię­dzy żebra i spro­wa­dza mnie z powro­tem do tego poranka w South Mis­sion. Bar­dziej niż sta­wie­nie czoła moim krzyw­dom, bar­dziej niż koniecz­ność spę­dze­nia ostat­niego tygo­dnia szkoły bez przy­ja­ciół prze­trzą­sa­łam w gło­wie jedną z ostat­nich rze­czy, jakie powie­działa Luz, zanim ode­szły­śmy od pik­ni­ko­wego stołu. Najbar­dziej obca, nie­ludzka, nie­po­dobna do Luz rzecz, jaką kie­dy­kol­wiek powie­działa.

Ta fraza inspi­ruje nie­zli­czone pio­senki i dzie­siątki fil­mów. Książki. Życie. Wszech­świat mówi w ten spo­sób, ale nie ta dziew­czyna. Luz Martín ni­gdy nie używa tej zbitki słow­nej, by wyra­zić to kon­kretne uczu­cie. Ale zro­biła to sześć godzin temu. _Zła­ma­łaś mi serce._

Teraz na dźwięk tych słów odczu­wam fizyczny ból, który prze­szywa moje ciało od moich blond loków do poma­lo­wa­nych na opa­li­zu­jący błę­kit paznokci.

– Bar­dzo ją zra­ni­łam. A ona chce, żebym się­gnęła w prze­szłość i tam zna­la­zła przy­czynę, dla­czego tak się stało.

– Cała Luz – Kem wyciąga do mnie rękę, przyj­muję ją. Moja jest blada i szczu­pła wewnątrz jego głę­bo­kiej brą­zo­wej dłoni. – To był gów­niany czas, ale dzia­łasz. Nie żyję w świe­cie, w któ­rym ty nie funk­cjo­nu­jesz.

W świe­cie marzeń moja eks­hu­ma­cja wczo­raj­szego dnia wystar­czy, by ura­to­wać jutro. Wystar­czy, żeby nas ura­to­wać. Okrą­gła łza spływa mi po policzku.

Zanim ura­tuję moją przy­jaźń albo jakie­kol­wiek jutro, muszę ura­to­wać paź­dzier­ni­kową Willę. Naj­pierw muszę ją odna­leźć. Brit­ton miała rację; to ozna­cza powrót do dni, mie­sięcy i lat minio­nych. Wcze­śniej nie­mal modli­łam się o drogę do mojej prze­szło­ści. O to, od czego mam zacząć. I to może być to, nawet jeśli mój puls już przy­spie­sza na myśl o nie­któ­rych przed­mio­tach w pudełku. Przy­cią­gam je do sie­bie.

– Witaj, hipo – mówi Kem.

Hipo, zało­żony wieki temu za moją, nie­zbyt sub­telną namową, a for­mal­nie zarzą­dzany przez Brit­ton, zawiera naszą oso­bi­stą histo­rię. Luz chciała nazwać go hipo­kam­pem, na cześć tej czę­ści mózgu, która odpo­wiada za pamięć. Pasuje do nazwy pudełka z pamiąt­kami, ale brzmi zbyt naukowo dla mnie i Britt. Skró­ci­ły­śmy więc nazwę do hipo – w końcu pudełko było szare. I wystar­cza­jąco grube, ze zdję­ciami i z ese­jami. Z opa­ko­wa­niem cia­sta w proszku. Z pro­gra­mem reci­talu Brit­ton, zawie­ra­ją­cym odręczne zapi­ski i z moim cer­ty­fi­ka­tem ukoń­cze­nia pierw­szego kursu na młod­szego ratow­nika. Ze skraw­kami listów miło­snych i z pocz­tów­kami. Z reszt­kami kostiu­mów kąpie­lo­wych. Z wypa­lo­nym i poszkli­wio­nym kub­kiem, na któ­rym pią­to­kla­si­stce, Luz, udało się wyryć słowa przy­sięgi Hipo­kra­tesa. I nie­zli­czo­nymi innymi ołta­rzy­kami pamięci.

– No cóż, koń­cowy egza­min z eko­no­mii w ponie­dzia­łek – mówi Kem, prze­chy­la­jąc butelkę z wodą w moją stronę. – Masa­kra.

Jego słowa led­wie do mnie docie­rają, gdy wodzę pal­cem po sza­rym płó­cien­nym opa­ko­wa­niu pudełka.

– No dobrze – Kem pod­nosi się i wsuwa stopy w klapki.

– Jestem obok, gdy­byś mnie potrze­bo­wała.

Obró­ci­łam pudełko o sto osiem­dzie­siąt stopni, mimo że otwór ma tylko jeden.

Kiwa głową na poże­gna­nie, a ja wołam za nim, zanim zamknie drzwi:

– Kem!

– Tak, moja naj­droż­sza Willa Joan?

On dobrze wie, że potrze­buję teraz tro­chę się powy­głu­piać. Potrze­buję tro­chę nor­mal­no­ści.

– Dzię­kuję – mówię.

Pusz­cza do mnie oko, a ja zostaję sama z hipo. Pod­no­szę wieko i wycią­gam plu­szową dżdżow­nicę w kolo­rze brzo­skwi­nio­wym. Oczy szczy­pią mnie od natłoku wspo­mnień. Potem wyj­muję zdję­cie zro­bione jesien­nego dnia na plaży w pierw­szej kla­sie liceum. Brit­ton w swoim ulu­bio­nym czar­nym kostiu­mie i Luz z pal­cami w kształ­cie litery V, pozu­jąca za moją głową. Nasze uśmie­chy są tak śmiałe i wyszcze­rzone, że nie­mal bru­talne.WTEDY. _KIEDY MIAŁYŚMY PIĘTNAŚCIE LAT_

Wtedy
_Kiedy mia­ły­śmy pięt­na­ście lat_

To był ponie­dzia­łek po naszym dniu spę­dzo­nym na plaży. Wtedy zoba­czy­łam ten pla­kat. Został pro­wi­zo­rycz­nie powie­szony na końcu kory­ta­rza, za szaf­kami. W jego przy­go­to­wa­nie zaan­ga­żo­wali się wszy­scy człon­ko­wie komi­tetu orga­ni­za­cyj­nego samo­rządu szkol­nego Mis­sion Point High. Do stwo­rze­nia takiej eks­plo­zji barw gigan­tycz­nych roz­mia­rów potrzeba pew­nej ręki i bar­dzo gru­bych mar­ke­rów. Na biały papier pla­katowy została prze­lana idea bez­tro­skiej nadziei w postaci wie­lo­ko­lo­ro­wej plamy i napisu: „SZKOLNY BAL: ŚWIAT TO MY!”.

Ta nad­cho­dząca potań­cówka to był znak, że myśla­łam już o Nico, kiedy przy­szedł od niego ese­mes. _Prze­pra­szam, że dopiero teraz piszę, strona nie dzia­łała. Ale pro­szę bar­dzo. Dasz radę, jeśli się zde­cy­du­jesz WB._ Otwo­rzy­łam załą­czony link, który wyja­śniał, co to zna­czy być mło­dym ratow­ni­kiem w połu­dnio­wej Kali­for­nii i jak się przy­go­to­wać do egza­mi­nów wstęp­nych późną wio­sną. Nie uwzględ­niono: 1) Jak prze­ka­zać wia­do­mość mojej matce. 2) Jak zre­ali­zo­wać moje marze­nie, które wią­zało się z prze­by­wa­niem w wodzie, gdy się wie, że nie mogę nawet wspo­mnieć o tym żywiole w obec­no­ści mojej rodziny.

Brit­ton zna­la­zła mnie zaraz po angiel­skim, z bato­ni­kiem z gra­noli zje­dzo­nym do połowy. Gdy się zbli­żyła, wyłą­czy­łam ekran tele­fonu. Razem wpa­try­wa­ły­śmy się w tęczowe słowa, które spra­wiały, że ponury kory­tarz wyda­wał się pro­wa­dzić nie­mal wszę­dzie. Świat to my.

– Cóż, to coś nowego. To spra­wia, że wszystko staje się praw­dziwe – stwier­dziła Brit­ton. Ale mówiła wię­cej, po cichu, bo tak wła­śnie mówią księ­życ i gwiazdy. A wszystko, co powie­działa czy wyszep­tała, zmie­rzało do jed­nego wnio­sku. _I jeśli Nico zaprosi cię na szkolny bal, to będzie randka._ Nie tak jak przed­tem. Jej błę­kitne oczy mówiące wszystko. Jej jasno­ró­żowy uśmiech i spo­sób, w jaki szturch­nęła mnie w ramię, spra­wiły, że dotarło do mnie.

Dotarło i potrze­bo­wa­łam Luz.

– Potrze­buję dwu­dzie­stu sied­miu sekund – powie­działa Luz z ustami peł­nymi sera sznur­ko­wego.

Scho­wa­łam tele­fon. Brit­ton zapięła swoją torbę listo­noszkę na ramie­niu. Dwa­dzie­ścia sie­dem sekund to był jeden z naszych świę­tych kodów – celowo nie­ja­sny frag­ment czasu, zare­zer­wo­wany dla naj­bar­dziej nie­oczy­wi­stych i pil­nych spraw. Jeśli któ­raś z nas go wypo­wie­działa, wszystko inne scho­dziło na drugi plan.

– Mów dalej – powie­działa Brit­ton.

Luz rzu­ciła okiem na lewo i prawo, zanim się pochy­liła. – Mam sprawę, którą trzeba zała­twić. I potrze­buję waszej pomocy.

– Jaką sprawę? – zapy­ta­łam.

Luz dała znak: „chodź ze mną_” –_ więc ruszy­ły­śmy za nią głów­nym kory­ta­rzem, prze­ci­na­ją­cym kam­pus. – Ufasz mi?

– Bar­dziej niż sobie – powie­dzia­łam, dokład­nie w momen­cie, gdy Brit­ton stwier­dziła: – Bar­dziej niż sol­fe­żowi – co w jej ustach śpie­waczki miało ozna­czać naj­wyż­sze zaufa­nie.

– Świet­nie. Ze względu na cha­rak­ter tej misji będzie ona tym lep­sza, im mniej będzie­cie wie­działy na obec­nym eta­pie.

– Dobrze, ale czy to na pewno legalne? Nie tra­fimy do aresztu czy coś w tym rodzaju? – powie­działa zawsze prze­strze­ga­jąca zasad Brit­ton. Jej policzki aż zapło­nęły z emo­cji.

Luz zaśmiała się pod nosem.

– O nie. To nie my będziemy w aresz­cie. A to co zro­bimy, będzie nie tyle legalne, ile słuszne. Poza tym zaufaj mi, pamię­tasz?

– Wcho­dzę w to, ale co dokład­nie musimy wie­dzieć w tej chwili?

Luz unio­sła głowę.

– Teraz to się sta­nie, za jakieś dwie minuty – poszły­śmy więc za nią.

Połą­czone sil­nym uści­skiem, prze­mie­rza­ły­śmy kory­ta­rze liceum Mis­sion Point, jako przy­ja­ciel­ski taran i trój­głowy sma­kosz mek­sy­kań­skich potraw. Jako uczen­nice pierw­szej klasy liceum były­śmy tu naj­młod­sze i naj­bar­dziej zie­lone, ale w gru­pie – siła. Jedna za wszyst­kie, wszyst­kie za jedną.

To był nasz plan prze­trwa­nia poza kam­pu­sem – i na nim. Razem prze­ży­wa­ły­śmy stres zwią­zany z więk­szą liczbą zadań domo­wych i świa­do­mo­ścią, że teraz nasze oceny naprawdę się liczą. Moje miały zna­cze­nie bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek. Tato pra­co­wał jako pro­fe­sor nauk poli­tycz­nych na Uni­wer­sy­te­cie w San Diego, co ozna­czało, że jeśli zostanę przy­jęta, będę mogła zdo­być wykształ­ce­nie na pry­wat­nej uczelni za darmo. Teraz nad­szedł czas, żeby na to zapra­co­wać. Stu­dia i wszyst­kie następne etapy wyda­wały się nie­wia­ry­god­nie bli­sko, jak na odle­głość mię­dzy domem Luz a domem Kema, czyli na rzut fris­bee. Jak na sze­ro­kość naszych połą­czo­nych ramion, gdy szły­śmy za Luz, dokąd­kol­wiek by nas pro­wa­dziła.

Zatrzy­ma­ły­śmy się w miej­scu, gdzie kory­tarz wycho­dził na halę spor­tową. Naszą jedyną wska­zówką był spo­sób, w jaki Luz skie­ro­wała swój wzrok na grę toczącą się na jed­nym z mniej­szych boisk. Nie­któ­rzy uczyli się pod­czas dwu­dzie­sto­mi­nu­to­wej prze­rwy poran­nej. Inni, jak mała grupa chło­pa­ków, wokół któ­rych dry­blo­wał Kem, woleli nawet kilka minut wol­nego czasu poświę­cić na grę w kosza.

Luz obró­ciła się twa­rzą w naszą stronę.

– Britt, musisz tylko pocze­kać w tym miej­scu – wygięła szyję w stronę punktu, gdzie prze­ci­nały się dwa kory­ta­rze kla­sowe.

– Jeśli za rogiem poja­wią się człon­ko­wie rady uczniow­skiej, zaga­daj ich, naj­le­piej czymś zwią­za­nym z balem szkol­nym.

– Na ten przy­kład, że syn mojej nauczy­cielki śpiewu jest DJ-em, jeśli jesz­cze nikogo nie mają zamó­wio­nego? – zapy­tała Brit­ton. Luz uśmiech­nęła się.

– Pięk­nie. Aha, i super­ważne: wyślij mi jaki­kol­wiek sygnał z naszego gru­po­wego ese­mesa, żeby mnie ostrzec, kiedy ich zaga­dasz.

Brit­ton ści­skała jeden róg swo­jej bluzki z haftem oczko­wym (jej ner­wowy tik), ale mimo to ski­nęła głową.

– Wills – powie­działa Luz – sto­isz tam na cza­tach – wska­zała szybko miej­sce naprze­ciwko Brit­ton. – Twoim celem jest pan Crow­ley. Abso­lut­nie nie może wró­cić do swo­jego pokoju, zanim ja tu nie wrócę.

Luz odsu­nęła się. Britt zdą­żyła już otrzą­snąć się z nie­po­koju i prze­mie­nić w postać sce­niczną Brit­ton Estelle Rose. Była zupeł­nie inną istotą niż dziew­czyna, która stre­so­wała się na myśl o aresz­cie i uni­kała ryzyka. Przy­brała pozę łabę­dzia i ruszyła w kie­runku swo­jego punktu obser­wa­cyj­nego, z tele­fo­nem w ręku, jakby śmiała się z mema z przy­ja­ciółmi. _Dobra robota, Rose_.

Pró­bo­wa­łam stać się nie­wi­doczna, gdy wol­nym kro­kiem podą­ża­łam do wyzna­czo­nego miej­sca. I tak pod powierzch­nią mojej skóry wybu­chły różne kata­strofy natu­ralne. Pot zbie­rał się w nie­wy­god­nych zaka­mar­kach, a moje serce biło jak osza­lałe. Wycią­gnę­łam ćwi­cze­nia do alge­bry i tele­fon, wszystko, żeby wpa­so­wać się w natu­ralny rytm życia na kam­pu­sie. Opar­łam się o ścianę. Spoj­rza­łam znad nota­tek z mate­ma­tyki, gdy w odle­gło­ści dzie­się­ciu metrów poja­wił się pan Crow­ley.

_Jak do niego zaga­dać?_

Ode­tchnę­łam z ulgą, gdy dwóch innych nauczy­cieli pode­szło do niego. Zaczęli roz­ma­wiać. A trwało to tro­chę, co potwier­dzało opo­wie­ści Luz, która wie­lo­krot­nie mówiła o swoim nauczy­cielu bio­lo­gii, że jest strasz­li­wym gadułą. Dzięki Bogu.

Wycią­gnę­łam szyję. Brit­ton stała na swoim sta­no­wi­sku, na tyle nie­wi­doczna, na ile tylko może być dziew­czyna z jej wyglą­dem. Pan Crow­ley wciąż toko­wał. Dostrze­głam w prze­lo­cie syl­wetkę Luz, która wśli­zgnęła się do odda­lo­nej klasy. Kiedy zaję­łam swoją pozy­cję obser­wa­cyjną i cze­ka­łam, nie mogłam nie przy­po­mnieć sobie nas w podob­nej sytu­acji w prze­szło­ści. Wspo­mnie­nia zda­rzeń ze szkoły pod­sta­wo­wej Crown Crest prze­su­wały się jak zdję­cia migaw­kowe. Takie, które chcia­ła­bym przy­piąć do nie­zli­czo­nych tablic kor­ko­wych: Coroczny festyn Paję­czyny Char­lotty². Wyraz twa­rzy dyrek­tora szkoły. Zde­ner­wo­wani pozo­stali pra­cow­nicy. Pamiąt­kowa plu­szowa dżdżow­nica koloru brzo­skwini, na którą wyda­ły­śmy dwa­dzie­ścia dola­rów, jako na wygraną w lote­rii, pod­czas Festynu Hrab­stwa San Diego, po ukoń­cze­niu szó­stej klasy.

Dżdżow­nica zajęła miej­sce hono­rowe w hipo, na pamiątkę tego jed­nego dnia, który odci­snął na nas piętno na zawsze. A to dla­tego, że Brit­ton i mnie wystar­czyło dosłow­nie pięć minut jed­nego popo­łu­dnia w dru­giej kla­sie, aby poznać prawdę o wspa­nia­łej natu­rze Luz. Istotny szcze­gół: były­śmy wtedy prze­brane w kostiumy. Brit­ton, za naj­ład­niej­szą, naj­bar­dziej różową świnkę wszech cza­sów. Ja, za fan­ta­styczną Fern³ w ogrod­nicz­kach i koszuli w kratę. Luz, w czar­nych leg­gin­sach i ażu­ro­wym topie ze świnką, nama­lo­waną nad pęp­kiem. Do tego duża broszka z gór­skiego krysz­tału w kształ­cie pająka, dopięta do bia­łej paję­czyny. Co za świnka? A raczej co za dziew­czyna.

Wszy­scy cze­ka­li­śmy w biu­rze na rodzi­ców, żeby zabrali nas na dodat­kowe zaję­cia.

A Luz? No cóż.

To wła­śnie w tym dniu prze­isto­czy­li­śmy się z dzieci z sąsiedz­twa w ośmio­lat­ków, zawie­ra­ją­cych przy­jaźń na całe życie. I to jest histo­ria opo­wie­dziana przez Luz o tym, jak przy­szło jej spę­dzić pra­wie cały festyn „Paję­czyny Char­lotty” w gabi­ne­cie pana Gar­cii, w ocze­ki­wa­niu na przy­jazd mamy. Per­so­nel pomoc­ni­czy czuł obrzy­dze­nie. Pią­to­kla­si­sta Nico wykrę­cał się z WF-u, żeby zoba­czyć to na wła­sne oczy.

A było tak… Luz wci­nała popcorn w dro­dze do sto­isk z grami, gdy natknęła się na nie­żywą, grubą ośmior­nicę. Tym, co ją zatrzy­mało i spra­wiło, że wyrzu­ciła resztę popcornu i użyła papie­ro­wej torby jako czer­paka dla robaka, był fakt, że to zawie­ru­szone stwo­rze­nie nie­dawno jesz­cze żyło. Jesz­cze było różowe i lśniące.

Opusz­cze­nie festynu i pod­ję­cie dzia­łań było łatwe dla kogoś, kto już był ubrany jak zło­dziej. Według Luz, poru­szała się po szkole pod­sta­wo­wej Crown Crest w taki spo­sób, w jaki praw­dziwe pająki poru­szają się po domach. Cicho. Nie­wi­doczne. Nie zauwa­żało się ich, jeśli się nie patrzyło. Tak samo jak dzi­siaj nikt nie zauwa­żył tej samej niskiej Kubanki o oliw­ko­wej skó­rze, która po latach skra­dała się do pustej klasy w liceum.

W tam­tych cza­sach, kiedy Luz opo­wia­dała swoją histo­rię, nasza trójka zadzierz­gnęła mię­dzy sobą więzy przy­jaźni, a miało to miej­sce w pokoju na zaple­czu, w pokoju zajęć pla­stycz­nych pani Worth.

Brit­ton wska­zała na ladę pod oknem.

– To jest to, prawda? Tam?

– Tak – odpo­wie­działa Luz. – Jak chce­cie to wam pokażę, ale może­cie się porzy­gać.

– Możemy pójść razem to zoba­czyć? – zasu­ge­ro­wa­łam. I tak zro­bi­ły­śmy. Pani Worth trzy­mała tam bla­szane tale­rzyki na farby i przy­bory pla­styczne. Ale na wska­za­nym tale­rzyku Luz poło­żyła dwa arku­sze pianki kre­atyw­nej, któ­rej inne dzieci uży­wały do robie­nia świ­nek z rucho­mymi oczkami. A na różo­wej piance leżał roba­czek. Ide­al­nie wypre­pa­ro­wany. Pokro­jony nożycz­kami nauczy­ciela. Zewnętrzną skórę roz­cięto i przy­pięto w róż­nych miej­scach szpil­kami w kształt litery T. Krew i płyny zostały dokład­nie wymyte gąbką. Wszyst­kie czarne, pur­pu­rowe i czer­wone wnętrz­no­ści na widoku.

Pod­czas gdy Brit­ton uda­wała, że nie ma zamknię­tych oczu, ja się wypo­wie­dzia­łam:

– Obrzy­dliwe. Ale też nie­sa­mo­wite.

Luz pro­mie­niała, a Brit­ton odwa­żyła się zer­k­nąć.

– Z drogi, miesz­kańcy farm. Muszę to zoba­czyć. – Nico wszedł bocz­nymi drzwiami, jakby to było jedyne miej­sce, w któ­rym powi­nien teraz być.

– Wow! – zro­bił z sio­strą gest przy­bi­cia żół­wika na widok robaka na tale­rzu.

– Ale po co?

– Robaki mają pięć serc – powie­działa Luz. – Wła­ści­wie to są łuki aorty. Chcia­łam to zoba­czyć. Mama Anyi Ling zna­la­zła mnie, zanim zdą­ży­łam zro­bić mu sek­cję żołądka.

– Nie zawa­li­łaś, OK? Jesteś wyjąt­kowo bystra. – Nico potar­gał jej włosy. – Czy Gar­cia bar­dzo był na cie­bie zły?

– Powie­dzieli, że… – Luz spoj­rzała na drzwi gabi­netu dyrek­tora. – Nie wie­dzą, co ze mną zro­bić.

Gwał­tow­nie prze­sko­czy­łam od wspo­mnień ze szkoły pod­sta­wo­wej do mojej obec­nej rze­czy­wi­sto­ści lice­al­nej i postaci pana Crow­leya idą­cego w moją stronę. Dostrze­głam go, gdy był sześć metrów ode mnie. Mój następny oddech to było woła­nie o pomoc. Cho­lera. Luz. Mia­łam jedną rzecz do wyko­na­nia i pokpi­łam sprawę, tra­cąc poczu­cie czasu.

– Panie Crow­ley! Panie Crow­ley!

Czy nie brzmiało to jak głos naj­młod­szego i naj­bar­dziej zie­lo­nego ucznia pierw­szej klasy liceum? Pod­bie­głam do nauczy­ciela. Na szczę­ście zatrzy­mał się i odwró­cił.

– Dzię­kuję, że się pan zatrzy­mał. Myślę o tym, czy nie zapi­sać się w przy­szłym roku na bio­lo­gię dla zaawan­so­wa­nych, ale, hm, nie jestem pewna, czy te zapisy są dla dru­go­kla­si­stów? Bar­dzo lubię nauki ści­słe. Szcze­gól­nie nauki przy­rod­ni­cze… – impro­wi­zo­wa­łam.

_W życiu. Jak naj­da­lej od przed­mio­tów ści­słych._

Pan Crow­ley uśmiech­nął się.

– Hm, miło, że się inte­re­su­jesz tym przed­mio­tem. Możesz zacząć od roz­mowy ze swoim doradcą szkol­nym.

Gaduła toko­wał dalej o spra­wach doty­czą­cych zajęć z nauk przy­rod­ni­czych w naszej szkole, a ja grzecz­nie przy­ta­ki­wa­łam, dopóki nie zoba­czy­łam, że Luz w końcu dała sub­tel­nie znać z asfal­to­wej czę­ści boiska, że odwo­łuje alarm.

Uprzej­mie prze­rwa­łam pro­fe­so­rowi, mówiąc, że muszę już iść, i wystrze­li­łam jak z procy w kie­runku naj­bliż­szego kory­ta­rza. Brit­ton i Luz bie­gły z naprze­ciwka, więc spo­tka­ły­śmy się w poło­wie drogi.

– Misja wyko­nana na medal – powie­działa Luz. – Teraz wam wyja­śnię.

– Dobrze, bo upu­ści­łam organ życiowy przed pra­cow­nią cera­miki – powie­dzia­łam. – I mam nadzieję, że mój trud się opła­cił.

Luz popa­trzyła na mnie z obawą; byłam nie­omal pewna, że spraw­dzi mój puls. Kiedy wcią­gnęła nas do pustej wnęki, poczu­cie, że odnio­sła suk­ces, wzięło górę nad jej lek­kim obłę­dem na punk­cie bada­nia nas.

– Teraz wam wszystko wytłu­ma­czę i powiem, jaką rolę w tym ode­gra­ły­ście. Tan­surri Gil jest w mojej kla­sie bio­lo­gicz­nej i należy do rady uczniow­skiej, podob­nie jak Dylan Bream. Dzi­siaj, zaraz po bio­lo­gii, powie­działa, że Dylan wyko­rzy­stuje spo­tka­nia rady uczniow­skiej pod­czas trze­ciej lek­cji, które Crow­ley pro­wa­dzi w sąsied­niej sali, żeby zakraść się przez łącz­nik i „poży­czyć” moje spra­woz­da­nia z wyni­kami z zajęć w labo­ra­to­rium. W ponie­działki zaczy­namy nowe bada­nia i przez cały tydzień zbie­ramy dane. Dylan kopiuje moje dane pod­czas rady uczniow­skiej, a potem odkłada je na miej­sce po zebra­niu, kiedy wszy­scy roz­cho­dzą się do swo­ich zajęć po całym kam­pu­sie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: