- W empik go
Whisky i naleśniki - ebook
Whisky i naleśniki - ebook
Vendela samotnie wychowuje dziesięcioletnią córkę Tildę i ma skomplikowane relacje z ojcem dziewczynki. Wkrótce oznajmia krewnym, że otrzymała dobrze płatną posadę w Bostonie, lecz cała rodzina z obawą rozmyśla, jak potoczą się sprawy z dzieckiem bohaterki.
W dodatku gdy pewnego dnia Vendela wraca z pracy do domu, na schodach przed drzwiami zauważa swoją matkę, która uciekła od męża Karla. Na domiar złego rodzinna księgarnia nie prosperuje zbyt dobrze i potrzebne są duże zmiany, aby familijny interes przetrwał trudny okres.
Ta seria niepokojących zdarzeń sprawia, że Vendela wspomina swoje życie, podejmowane przez siebie decyzje oraz ich wpływ na otaczających ją ludzi.
„Whisky i naleśniki” to opowieść o niezależnej kobiecie, która odkrywa, jak wielkim oparciem potrafi być najbliższa rodzina. Po tym pełnym zawirowań czasie życie Vendeli diametralnie się zmieni.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-0237-269-4 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy tuż po siedemnastej Vendela opuściła klinikę, trafiła w sam środek prawdziwej śnieżycy. Ogromne i piękne płatki śniegu pikowały na chodnik, gdzie natychmiast pochłaniała je brązowa breja. Świat wyglądał tak, jakby zima postanowiła pozbyć się całego śniegu zalegającego na rajskich półkach i zrzucić go na ziemię.
Vendela chciałaby mieć nadzieję, że to ostatnia taka śnieżyca, podejrzewała jednak, że zima da jeszcze znać o sobie nie tylko w marcu, ale i w kwietniu. Dlaczego wiosna zawsze musi tak zwlekać? Lato nastaje, zanim człowiek się zorientuje, i pyszni się całą swą kwiecistą wspaniałością. Jesień przychodzi powoli z każdym kolejnym deszczem i wiatrem, który zamiata pożółkłe liście. Tylko wiosna robi jeden krok do przodu, by zaraz wykonać dwa do tyłu.
Przegnała te ponure myśli. Było jej ciepło, jeszcze nie zmokła, a na dodatek czekał ją weekend bez córki.
Taki weekend, o jakim marzyła.
Najpierw wieczór na mieście z przyjaciółkami. Potem sobota na załatwienie spraw, ale nie pozbawiona kulturalnej rozrywki. I wreszcie niedziela pod znakiem sportu i koleżeńskich ploteczek. Gdzieś trzeba będzie też upchnąć domowe porządki.
A o szóstej wieczorem w niedzielę wróci Tilda i zaleje ją nowinkami. Obie będą szczęśliwe, że spędziły czas wolny osobno, i zadowolone, że znowu są razem.
Vendela przeszła na drugą stronę ulicy, a potem ruszyła Pusterviksgatan do mostu nad kanałem Rosenlund. Göteborg pokazywał się od najgorszej strony. Czuła, jak marznie jej twarz, i miała przemoczone nogi, gdy w końcu dotarła do ulubionego sklepu spożywczego.
Oczami wyobraźni rozkoszowała się czekającą ją sobotą. Rano długo będzie się ociągała ze wstaniem, potem starannie nakryje stół do śniadania: żółty obrus, świeca, filiżanka i spodek. Ugotuje jajko na miękko i zrobi kilka tostów z serem i konfiturami. W dzbanku zaparzy herbatę.
Wyszła z torbą pełną zakupów i nie bez wysiłku ruszyła w stronę Kungsgatan i dalej, po schodach prowadzących do Norra Linden.
Była zmęczona, a mimo to zignorowała windę w kamienicy i na czwarte piętro wbiegła truchtem: codzienna aktywność fizyczna leżała jej na sercu.
Podeszwy jej butów szurały o posadzkę i zostawiały mokre ślady na stopniach. Zdziwiła się, ile brudu naniosła.
***
Przed jej drzwiami na małym krzesełku siedziała kobieta. Miała ponad sześćdziesiąt lat, krótkie siwe włosy, ciemny płaszcz i czarne kozaki. Do brzucha przyciskała torbę, przez co wyglądała jak wiewiórka z orzeszkiem w łapkach. Obok krzesełka stała niewielka walizka. Policzki kobiety były zaczerwienione i błyszczące jakby od łez, ale na widok córki uśmiechnęła się szeroko.
– Mama?! – zakrzyknęła Vendela.BORÄS, LATO 1969–BOŻE NARODZENIE 1971
Kiedy tamtego lipcowego dnia 1969 roku Iris Andersson weszła do księgarni Mörcków, nie miała bladego pojęcia, że oto waży się jej przyszłość. Gdyby o tym wiedziała, być może przystanęłaby, przejrzała film z czekającym ją życiem, mruknęła pod nosem coś o nieporozumieniu, a potem odwróciła się na pięcie i odeszła.
Ona jednak tylko na moment zawahała się w drzwiach, po czym odważnie ruszyła w stronę lady.
– Dzień dobry – przywitała się grzecznie, chociaż dziewczyna za ladą nie wyglądała na dużo starszą.
– Dzień dobry – odparła Lisbeth Mörck. Druga córka księgarzy miała zaledwie cztery lata więcej niż Iris, ale na jej palcu błyszczał już prawdziwy złoty pierścionek zaręczynowy, a pod sukienką pęczniał ciążowy brzuch, który był przyczyną przedwczesnych zaślubin.
– Nazywam się Iris Andersson i jestem nową pomocnicą – powiedziała Iris i dokładnie w tej samej chwili pomyślała, że brzmi to potwornie pretensjonalnie.
– Och, witaj – odparła Lisbeth z szerokim uśmiechem, bo była osobą przyjacielską.
Pokazała Iris, gdzie może powiesić płaszcz, jeśli będzie go ze sobą miała, i gdzie zmienić buty. Potem omiotła wzrokiem jej krótką bawełnianą sukienkę bez rękawów i buty na płaskim obcasie i oznajmiła, że grunt to dobre wychowanie oraz stosowne ubranie. Iris od razu odgadła, że chodzi o zakryte ramiona, rajstopy przez okrągły rok i uprzejmość wobec klientów. I miała rację. Z czasem zrozumiała, że dopuszczone są pewne odstępstwa od reguły, pod warunkiem że zawsze będzie grzecznie witać potencjalnych kupujących.
Iris nigdy nie chciała pracować w księgarni. Nie lubiła książek, wolała kolorowe pisma. Jedyną książką, jaką oprócz szkolnych lektur przeczytała w całości, była _Książka dla ciebie_ Kerstin Thorvall. Znała ją niemal na pamięć.
Podanie o pracę złożyła w wielu damskich butikach w mieście, ale nikt nie potrzebował młodej i niedoświadczonej pracownicy. Podobnie było w kwiaciarni i w sklepie z pamiątkami. Mogłaby pracować dla Miss Björk, która prowadziła skład z tkaninami, ale Iris często tam zaglądała jako klientka i wiedziała, że właścicielka jest osobą o dość wrażliwej psychice.
I tak trafiła do księgarni. Nie dzięki urzędowi pracy, bo się do niego nie zgłosiła, lecz chodząc po prostu od sklepu do sklepu z uwierzytelnioną kopią świadectwa ukończenia szkoły. W brązowej kopercie miała też liczne referencje, bo pracowała wcześniej po sąsiedzku jako opiekunka do dzieci i wszyscy w okolicy mogli poświadczyć, że jest dziewczyną odpowiedzialną i uczciwą. Poza tym cechowała ją miła aparycja.
***
Iris nieźle się czuła w księgarni, chociaż pierwszego lata, zanim przyzwyczaiła się do chodzenia przez cały dzień na obcasach, nieraz potwornie bolały ją nogi.
Lubiła układać książki w odpowiednim porządku i wykładać na półki papier, koperty i ołówki. We wrześniu Lisbeth przestała pracować i chociaż Iris czasami czuła się nieswojo sam na sam z klientami, bo patrzyli na nią jak na dziecko, jej ego bardzo na tym skorzystało. Była przecież pomocnicą księgarza, która dokładnie wie, co znajduje się na zapleczu i co klient może zamówić do domu.
***
Kiedy do Iris dotarło, że Karl Mörck najwyraźniej zabiega o jej względy, zamiast wpaść w popłoch, zrobiła się jeszcze bardziej pewna siebie. Już wcześniej umawiała się z chłopcami na randki, z niektórymi nawet się całowała. Tym razem jednak było inaczej. Zaczęło się od tego, że przeszli na ty, a stało się to pewnego dnia podczas przerwy obiadowej. Iris zazwyczaj siadała w parku, by zjeść swoje kanapki, wtedy jednak padało, a do wypłaty brakowało jeszcze tygodnia i nie miała pieniędzy na posiłek w barze. Zarabiała osiem koron na godzinę i nie było to mało. Co miesiąc zostawiała dwieście koron w domu, a prawie drugie tyle wpłacała na pocztową książeczkę oszczędnościową. Reszta szła na nowe sukienki, kolorowe czasopisma, makijaż, płyty i kino. I oczywiście na nylonowe pończochy, które co chwila rwały się w księgarni najeżonej drzazgami.
Tamtego dnia Iris siedziała przy stole i jadła bułki z pasztetem i kiszonym ogórkiem, przygotowane przez mamę. Jak przystało na piękną i przyzwoitą dziewczynę, nadal mieszkała z rodzicami.
W pewnym momencie wszedł Karl Mörck. Na obiady chadzał do matki, ale kawę wypijał w kąciku kuchennym. Iris pomyślała, że w tym małym pomieszczeniu zrobiło się jeszcze ciaśniej niż zazwyczaj. Wyjęła z szafki filiżankę i spodek, nalała kawy z imbryka i podała mężczyźnie.
– Proszę, panie Mörck – powiedziała.
– Iris, proszę nie nazywać mnie panem – odparł z uśmiechem.
– Dobrze – wyszeptała.
– Mów mi Karl.
– Karl – powtórzyła posłusznie, po czym usiadła, rozłożyła gazetę i wróciła do bułki.
– Co czytasz? – zapytał Mörck.
Iris pokazała mu okładkę, przeżuwając intensywnie kęs, żeby nie powiedzieć „Bildjournalen” z pełnymi ustami, bo, och, co za wstyd, jeszcze coś wyplułaby na stół.
Kiedy jej piękne kasztanowe oczy spotkały się z oczami Karla, dziewczyna pobladła. Zrobiło jej się wstyd, że chociaż siedzi w księgarni, czyta kolorowe pisemko dla panienek. Sama nie wiedziała dlaczego, ale nagle skupiła się na bułce i na wygryzionym przez dwa równe rzędy jej białych zębów pasztecie. Nie był to przyjemny widok, spłonęła więc rumieńcem. Karl nie wiedział, że siedząca przed nim dziewczyna myśli o pasztecie z wątroby, uśmiechnął się więc i powiedział:
– Zamiast tego powinnaś sięgać po książki. A mamy spory wybór.
– Yhm – mruknęła, by nie otwierać ust.
Od tamtej pory już zawsze pamiętała, by zabierać na zaplecze jakąś książkę. Ale o gazecie też nie zapominała, żeby mieć co czytać.
***
Gdy nadeszły święta Bożego Narodzenia, Karl dał jej prezent. Przyjmując od niego płaską paczuszkę, cała poczerwieniała: ona nic dla niego nie przygotowała. Oprócz paczuszki dostała też kopertę wypełnioną nowymi dziesięciokoronowymi banknotami, którą otworzyła jeszcze tego samego wieczoru. Ale książkę rozpakowała dopiero w Wigilię.
Był to Uciekinier przecina swój ślad Aksela Sandemose.
Iris poczuła lekkie rozczarowanie. Zaczęła czytać, ale nie starczyło jej sił, przeszła więc do ostatniego rozdziału, by sprawdzić zakończenie, co na niewiele się zdało. Nie zrozumiała nawet, na czym polega prawo Jante¹. Przed nikim się jednak z tym nie zdradziła, a już na pewno nie przed Karlem Mörckiem. Od razu po przerwie świątecznej ładnie podziękowała mu za prezent.
Następnym krokiem było zaproszenie do kina.
Dopiero wtedy Iris naprawdę się przeraziła. Karl nie był już pierwszej młodości, miał o całe dziesięć lat więcej niż ona. Jednocześnie czuła się wyróżniona. O jej rękę ubiegał się prawdziwy mężczyzna, przystojny, zawsze pod krawatem i pachnący wodą kolońską Old Spice. Atrakcyjności przydawała mu lekka woń ryzyka, jaką w starszych mężczyznach wyczuwają tylko siedemnastoletnie panienki.
Iris przyjęła zaproszenie. Poszli do kina, po kinie do kawiarni, gdzie zamówili kawę i ciastka. Dziewczyna była tak oszołomiona bliskością i zapachem Karla, że nie mogła niczego przełknąć. Siedziała i dziobała widelczykiem napoleonkę.
– Nie smakuje ci? – zapytał Karl.
– Ależ skąd, jest pyszna – odparła pośpiesznie, zachichotała i podniosła do ust kawałek kruchego ciasta. Wtedy Karl przechylił się w jej stronę i palcem dotknął jej policzka.
– Okruszek – wyjaśnił.
Iris prawie zemdlała z rozkoszy.
***
Karl adorował ją bez pośpiechu, ale konsekwentnie. Na Boże Narodzenie 1970 roku podarował jej powieść laureata Nagrody Nobla, a kilka miesięcy później – złotą bransoletkę na urodziny. Kiedy Iris skończyła dziewiętnaście lat, wszyscy – a zwłaszcza Karl i jego matka – uważali ich za parę.
Reszta, czyli pierścionek zaręczynowy i ślub, była już czystą formalnością. Iris zrozumiała, że jest w nim zakochana. Podobało jej się, że Karl jest taki systematyczny i zorganizowany, urody też mu nie brakowało. Świetna partia dla każdej dziewczyny.
_______________
¹ Pojęcie stworzone przez autora powieści: dekalog zasad obowiązujących w fikcyjnym miasteczku Jante (przypis tłum.).GÖTEBORG, PIĄTEK, 2 MARCA 2012
Vendela czym prędzej otworzyła drzwi i wepchnęła matkę do przedpokoju. W tym momencie usłyszała dzwonek telefonu, który musiał rozbrzmiewać już od dłuższego czasu, bo w powietrzu wisiały jego niepokojące dźwięki. Chwyciła za przenośną słuchawkę, podczas gdy matka z westchnieniem ulgi zniknęła w łazience. Vendela popatrzyła jeszcze, jak na szyldzie pod klamką pojawia się kolor czerwony – kolor ostrzeżenia.
– Vendela Mörck.
– Och – ktoś po drugiej stronie linii wstrzymał oddech, potem eksplodował: – Vendela! Tu Rigmor. Stało się coś strasznego!
Rigmor to żona Svena, najstarszego z dzieci państwa Mörcków. Kobieta pod każdym względem przeciętna, średniego wzrostu i o wyglądzie tak pospolitym, że jej opis pasowałby do większości szwedzkich kobiet, może z wyjątkiem Anity Ekberg czy Birgit Nilsson.
– Rigmor, o co chodzi?
– Iris zniknęła!
– Co takiego?
– Zniknęła. Nagle. Poszli razem do lekarza i tam mu uciekła. Po prostu opuściła poczekalnię bez słowa i przepadła. Gdy wyszedł z gabinetu, jej już nie było.
Vendela poczuła narastającą migrenę.
– U lekarza – powtórzyła mimowolnie, bo nic innego nie przychodziło jej do głowy.
– Tak. Na wizycie kontrolnej. Karl był taki grzeczny i uległy. Lekarz go pochwalił. – Rigmor mówiła tak, jakby chodziło o chłopca, który właśnie zdołał kilka razy podskoczyć na jednej nodze i narysować człowieka podczas bilansu czterolatka. – A kiedy wyszedł, Iris na niego nie czekała. Nie wiemy, gdzie się podziewa. Chcesz usłyszeć, co powiedziano nam na komisariacie?
– Zamieniam się w słuch – mruknęła Vendela.
– Że to dorosła kobieta, więc nie mogą nic zrobić przed upływem dwóch dni.
– Brzmi rozsądnie.
– Rozsądnie?! Ja nie wiem, kto tu oszalał.
I jest strzała. Vendela od początku na nią czekała.
– Ona jest dorosła.
– Iris nigdy by tak nie zniknęła. Ktoś ją musiał porwać. Albo źle się poczuła. Pytaliśmy w każdym szpitalu, ale nigdzie jej nie ma.
– Porwać? – prychnęła Vendela, zerkając na drzwi do łazienki. Ze środka nie dochodził żaden dźwięk, nawet wody lejącej się do umywalki. Najwyraźniej Iris podsłuchiwała z zapartym tchem. Przeniosła wzrok na schody, gdzie obok fikuśnego krzesła dalej stała walizka. I dziecięcy koszyczek z wytłoczką na jajka. Zimny powiew wiatru przeleciał przez klatkę, a chwilę później dało się usłyszeć trzaśnięcie drzwiami na dole. Vendela wzięła oddech i wyrzuciła z siebie: – Rigmor, przestań jej szukać. Wiem, gdzie jest.
– Ty wiesz?!
– Tak.
– Gdzie? Co z nią? – Nagle zdziwienie w głosie Rigmor zastąpiła agresja: – Ona jest u ciebie! Dasz ją do telefonu? To… to takie nieludzkie… Tak sobie odejść… – Rigmor z przejęcia zabrakło tchu. Wzięła głęboki wdech i dokończyła: – Czy ona nie rozumie, że my się martwimy? Jesteśmy wszyscy u Karla i czekamy, aż się odezwie.
– Nie mogę jej zawołać. Wiem, gdzie jest, ale w tym momencie jest nieosiągalna.
Nie kłamała. Iris od zawsze uważała, że gdy kobieta siedzi w łazience, nie wolno jej przeszkadzać. Poza tym wszystko słyszała, Vendela nie mogła więc powiedzieć, co robi matka. I nawet gdyby zapukała do drzwi, nie usłyszałaby żadnej odpowiedzi z wyjątkiem absolutnej ciszy lub szumu wody. Jeśliby w tym momencie dom zaczął się palić i do mieszkania wtargnęli strażacy, Iris prawdopodobnie spokojnie udawałaby, że myje ręce.
– Ach, nie? – odparła Rigmor z niedowierzaniem, zaraz się jednak otrząsnęła i dodała: – Ojciec chce z tobą rozmawiać.
Vendela z niechęcią przyjęła tę informację.
– Vendela! – w głosie Karla pobrzmiewało zniecierpliwienie.
– Tak?
Winda ruszyła z dołu, minęła czwarte piętro i sunęła dalej w górę. Co takiego pomyślał sobie ten ktoś w środku na widok plastikowej torby, małej walizki i krzesła na korytarzu?
Ale ojciec nie miał bladego pojęcia, w jakim kierunku zmierzają myśli córki. Mówił o tym, co w tej chwili było dla niego najważniejsze.
– Odeszła. Lekarz był taki zadowolony, pogratulował mi wyników. A ona taki numer mi wykręciła. Pielęgniarka powiedziała, że wyszła od razu, jak tylko lekarz zamknął drzwi gabinetu. Nikomu nie mówiła, gdzie się wybiera. Żenująca sytuacja. A na parkingu był taki ruch, że prawie się zderzyłem z jakimś facetem, który jechał pod prąd. Miał czelność twierdzić, że to ja źle jechałem.
Karl musiał zrobić przerwę, by zaczerpnąć tchu. Po chwili mówił dalej:
– A gdy wróciłem do domu, jej tam nie było.
– Tato, porozmawiam z nią – obiecała córka potulnie.
– Jak to, ona jest z tobą? Mogę z nią pomówić?
– To niemożliwe. W tym momencie jest nieosiągalna. Ale jak tylko będę mogła się z nią skontaktować – dodała tonem, jaki zazwyczaj stosowała wobec młodocianych pacjentów, których musiała poprosić o odrobinę cierpliwości – przekażę jej twoje słowa.
– Czyli co?
– Że to było dla ciebie żenujące. – Vendela za późno wyczuła jad w swoim głosie.
Ale Karl miał skórę grubą jak u słonia, więc powiedział tylko:
– Bo to prawda.
– Tato, muszę się rozłączyć. Stoję w przedpokoju i mam otwarte drzwi na klatkę.
– Dlaczego?
– Bo zadzwoniłeś, gdy właśnie wracałam z pracy.
– Tak, praca. Pozdrów małą Tildę ode mnie. I poproś matkę, żeby się jak najszybciej do mnie odezwała. Powiedz, że jestem na nią bardzo zły.
– Pozdrowię. – Vendela szybko odłożyła słuchawkę. Oczami wyobraźni zobaczyła ich przed sobą: ojca w fotelu przed telewizorem, z nogami na podnóżku, a braci i ich żony ściśniętych w grupkę. I wnuki, które biegają wkoło i bawią się w wojnę albo szepczą sobie coś na ucho. Zazwyczaj ucisza je matka, mówi, żeby bawiły się w coś spokojniejszego albo żeby wyszły hałasować na dwór.
A Rigmor serwuje kawę i przekąski. Ale nie w salonie, o nie! Koniecznie w kuchni, bo Rigmor dba o dywany i sofy nawet w kryzysowych sytuacjach.
***
Vendela mieszkała w trzypokojowym mieszkaniu z kuchnią, które siedem lat temu, gdy się do niego wprowadzała, wydawało się ogromne. Teraz Tilda dorosła i zaczęła okupować coraz więcej przestrzeni.
Wszystkie okna wychodziły na podwórko, a w pokojach dominowały białe ściany i drewniane podłogi. Całe mieszkanie, poza pokojem Tildy, umeblowane było dość skromnie, po części dlatego, że Vendelę obchodziła jedynie wygodna kanapa do dyspozycji i masa książek do czytania. Dlatego w salonie znajdował się drogi, kupiony za gotówkę narożnik i wielka na całą ścianę biblioteczka z książkami ułożonymi alfabetycznie, według nazwisk autorów.
Jedynym rzucającym się w oczy przedmiotem była lampa z lawą. Stała na stoliku w kącie obok drzwi prowadzących do sypialni. Włączona, świeciła na różowo, a w jej wnętrzu przelewały się czerwone bańki, które Vendeli przypominały krew. Lampa należała do niej, ale to Tilda postawiła ją w miejscu, z którego była widoczna także z kuchni. I to ona codziennie ją zapalała.
***
Vendela wzięła koszyczek i walizkę, a nad krzesłem chwilę się wahała. Do kogo należało? Nigdy przedtem go nie widziała, co jednak o niczym nie świadczyło, bo przecież krzesła rzadko kiedy zapadają w pamięć. Miało szarobiałą barwę, zgrabne nóżki, półokrągłe oparcie i miękkie błękitne siedzisko, zdobione haftem krzyżykowym. Tu i ówdzie spośród motywu zielonych liści wyłaniały się, jak główki kapusty, żółte i czerwone róże.
Czyżby Iris przywiozła je z Borås? Ale po co?
Na matkę natknęła się dopiero w kuchni, kiedy wykładała zakupy z torby.
Była uczesana i miała pomalowane szminką usta, a mimo to jej twarz zdradzała zmęczenie. Vendela czule ją przytuliła.
Stały tak przez chwilę w objęciu, potem córka posadziła ją przy stole.
– Jesteś głodna?
– Tak – odparła Iris z zażenowaniem.
Vendela otworzyła lodówkę, ale tam niewiele było. Prawdziwe zakupy planowała dopiero w sobotę. Na szczęście miała jajka, mleko i chleb, mogła więc przygotować jajecznicę, podać z chlebem i kilkoma plasterkami pomidora. Błąd! W tym momencie jej kuchnia była jak sztab kryzysowy, a prawdziwych kryzysów nie rozwiązuje się nad talerzem miękkiej jajecznicy. Tu potrzeba czegoś tłustego i słodkiego.
– Chcesz naleśniki? – zapytała Vendela. – Z konfiturami. Mam też bitą śmietanę i nalewkę.
– Tak, dziękuję. Naleśniki będą w sam raz – odparła Iris, a na jej ustach zakwitł blady uśmiech.
Vendela otworzyła szafkę z suchymi produktami. Nie musiała nawet stawać na palcach, żeby sięgnąć na najwyższą półkę.
Była wysoka i bardzo szczupła. Miała duże stopy i długie, kościste palce u rąk. Jej oczy były szaroniebieskie a włosy – największy atut – niezwykle gładkie i jasne. W młodości zaplatała je w długi warkocz, który spływał na plecy. Ścięła je, dopiero gdy pojawiła się Tilda i tak już zostało. Ludziom mówiła, że krótkie włosy są bardziej praktyczne, ale nie była cała prawda. Vendela lubiła chodzić do fryzjera. Uwielbiała szelest nożyczek, włosy opadające na uszy i wprawny dotyk rąk na głowie.
Za torebką mąki stała butelka.
– Nalać ci kropelkę? – zapytała matkę.
– Lubisz whisky?
– Nie, nie bardzo. Szef dał mi w prezencie, bo on nie pije. Sam dostał od pacjenta i nie miał odwagi mu odmówić. I tak trafiła do mnie.
Butelka była prawie pełna. Vendela wypiła tylko kieliszek w listopadzie, kiedy zapadła na grypę. Wszyscy jej powtarzali, że whisky to wspaniałe lekarstwo. Ona jednak nie odczuła żadnego zbawiennego efektu, tylko bardziej mąciło jej się w głowie. Jedyne, czego wtedy pragnęła, to położyć się do łóżka i spać. Ale nie mogła, bo w domu była Tilda. Rzecz jasna mogła posadzić córkę przed telewizorem i zostawić drzwi do sypialni otwarte. Wiedziała jednak, że jeśli ktoś zadzwoni, Tilda odbierze i odpowie:
– Mama nie może podejść. Śpi po alkoholu.
Coś takiego mogło się wyrwać dziewięciolatce nieprzywykłej do oglądania pijanej matki. Vendela zdawała sobie sprawę, że samotne matki muszą zachować maksymalną czujność i ostrożność, dlatego raczej unikała alkoholu. Teraz jednak sytuacja była wyjątkowa. Nalała matce, ta wypiła łyk i aż się wzdrygnęła. Spojrzała na szklankę, którą podała jej Vendela: to była szklanka Tildy z postacią z bajki Disneya, a dokładnie z rakiem Sebastianem. Napój docierał mu aż do oczu, przez co wyglądał, jakby miał żółtaczkę. Albo jakby się topił. Iris wypiła jeszcze łyk, by ocalić biedaka.
Vendela też wzięła szklankę, dla towarzystwa. Jej była z Arielką. Ostatnia z kompletu z wizerunkiem księcia pozostała na półce.
– Muszę zadzwonić – przeprosiła i wyszła.
Numer wystukała z pamięci.
Poznały się z Myran pierwszego dnia szkoły w Borås. Jej prawdziwe imię brzmiało Miranda, nikt się do niej jednak tak nie zwracał, nawet matka. Myran i Vendela wiedziały o sobie wszystko, były jak papużki nierozłączki aż do czasu, kiedy poszły na studia w Göteborgu.
Teraz dzwoniły do siebie raz w tygodniu i dalej wszystko sobie mówiły, co nie bardzo odpowiadało Henrikowi, mężowi Myran.
– Cześć, tu Vendela. Nie przyjdę dzisiaj, nie mogę.
– Jak to? Ten złośliwiec Måns powiedział, że nie da rady wziąć Tildy także w tym tygodniu?
– Tak. To znaczy nie, nie o to chodzi. To przez matkę.
– Rozchorowała się? Jak się czuje? Jedziesz do niej? Wezmę Tildę do siebie. A może cię zawiozę?
– Nie, nie trzeba. Matka jest u mnie. – Vendela głośno westchnęła, po czym wyrzuciła: – Uciekła z domu.
– Uciekła?! – Myran o mały włos nie zakrztusiła się od śmiechu. – Przecież matki nie uciekają z domu. Tylko Kerstin Thorvall tak zrobiła.
– Moja też.
Coś w głosie Vendeli kazało Myran przestać się śmiać.
– To może przyjdę do ciebie, jeśli chcesz. Przyniosę wino. I coś do jedzenia. Usycham w domu.
Myran była właśnie na urlopie macierzyńskim po urodzeniu trzeciego dziecka i już dawno zrozumiała, że to, co miało być przyjemną przerwą w błyskotliwej karierze, okazało się aresztem domowym w dzielnicy willowej, gdzie trudno spotkać sąsiada.
Ale Vendela tego wieczoru nie miała już siły na ploteczki z Myran. Jej przyjaciółka potrafiła być potwornie uparta, jak owad, od którego wzięła swoje imię². Ślepa na otoczenie, z zacięciem parła do przodu wbrew przeciwnościom, nie dostrzegając tego, co po lewej czy prawej stronie. Gdyby Vendela zawahała się choć na sekundę, Myran nie odpuściłaby, skupiłaby się na winie, na jedzeniu i na frustracji, aż w końcu Vendela uległaby wbrew sobie. Potem siedziałyby razem z Iris przez cały wieczór i wysłuchiwały historyjek z życia matki trójki dzieci, aż w końcu Iris ze zniecierpliwienia wywróciłaby oczami, pożegnała się i poszła spać. A przecież tego wieczoru matka zasługiwała na więcej uwagi.
– Przełóżmy to na przyszły tydzień, dobrze? – zaproponowała więc głosem, jakim się zwracała do pacjentów, którzy życzyli sobie mieć śnieżnobiałe zęby w protezie.
– W porządku – westchnęła Myran. Dobrze znała ten ton, który oznaczał: „Jestem otwarta na dyskusję, ale nie ustąpię ani o krok”.
– Utul dzieci, a potem weź butelkę i wypijcie z Henrikiem. A my się usłyszymy w przyszły piątek.
– Jak zwykle, zaśnie, zanim puszczą film w telewizji, i znowu będę oglądać sama – mruknęła Myran i się rozłączyła.
Vendela usmażyła naleśniki. Ułożyły je w krąg na swoich talerzach, posmarowały konfiturami, złożyły i zaczęły jeść. Iris opróżniła swoją szklankę i zaraz dolała sobie jeszcze trochę whisky, Vendela zaś poprzestała na tym, co miała.
Kiedy zaspokoiły głód, Vendela odłożyła sztućce i uważnie przyjrzała się matce. Iris bardzo się postarzała w ciągu minionych dwóch miesięcy, kiedy to widziały się po raz ostatni.
– Mamo – zapytała z powagą – powiedz, co się stało. Dlaczego tu przyjechałaś?
Iris odłożyła nóż i widelec na talerz. Wytarła usta serwetką i odparła:
– Zamierza porzucić swoją grupę wsparcia. Chodził tam co środę. To dlatego był taki spokojny. I miły.
– Wiem – mruknęła Vendela i przygryzła dolną wargę.
– W środę wrócił do domu i powiedział, że już tego nie potrzebuje. Że nauczył się wszystkiego, co potrzebne. Jakby to był jakiś kurs…
Iris zaczęła szlochać.
– Był taki szczęśliwy. Że mu się udało. Taki szczęśliwy. Jakby dokonał czegoś wielkiego. Nie wiedziałam, co robić. Nie wiedziałam, gdzie iść.
Matka rozpłakała się na dobre. Vendela objęła ją ramieniem i przyciągnęła do siebie.
_______________
² Myra (szw.) – mrówka.BORÅS 1972–1978
Małżeństwo wcale nie okazało się takie cudowne, jak Iris się spodziewała.
Przede wszystkim seks odbiegał od jej młodzieńczych wyobrażeń. Był chaotyczny i nieprzyjemny, a Karl, choć taki przystojny, od pasa w dół prezentował się dość zabawnie. Pocił się i jęczał, a gdy kończył, odsuwał ją od siebie z zadowolonym: „Jak cudownie…”.
Potem wkładał spodnie od piżamy, całował ją w policzek i zasypiał. Wszystko trwało nie dłużej niż trzy minuty. Od razu też zaczynał chrapać. Do tej pory Iris nie wiedziała, że mężczyźni potrafią tak hałasować przez sen. A Karl chrapał potwornie i to przez całą noc. Nikt jej na to nie przygotował.
Przed ślubem Iris czytywała o seksie. Wiosną potajemnie przyniosła sobie na zaplecze _Pieśń o Czerwonym Rubinie_³ jako przygotowanie do małżeństwa. Miejscami powieść była nudna, poza tym dużo mówiła o sentymentach i uniesieniu. A Iris wcale tak się nie czuła. Zazwyczaj leżała cierpliwie i czekała, aż Karl skończy. Kochała go, to jasne, ale bardziej jej się podobało w czasach narzeczeństwa, gdy siadała mu na kolanach i namiętnie się całowali. Teraz albo ją odganiał, albo, co gorsza, od razu ciągnął do sypialni.
Całym sercem zaangażowała się tylko w gotowanie. Pewnego razu nawet się rozpłakała, bo nie wiedziała, co przygotować na kolację. A miała ją podać dokładnie o szóstej trzydzieści, bo o tej porze Karl zwykł wracać z księgarni. Przed ślubem Iris nigdy nie gotowała, z wyjątkiem lekcji w szkolnej stołówce. Ale całą wiedzę, jaką tam zdobyła, wykorzystała w ciągu dwóch tygodni. Potem zaczęła od początku.
Naprawdę żałowała, że nie poszła na jakiś kurs.
Kiedy w najgorętszy dzień sierpnia podała grochówkę, Karl tylko się roześmiał, ale następnego dnia wrócił do domu z _Kalendarzem dobrej gospodyni_. Najpierw Iris się zirytowała, potem jednak pomysł przypadł jej do gustu.
Najlepsze w kalendarzu było to, że zapewniał jej gotowy plan, którym mogła wypełnić dni. Liczyła, że po ślubie zostanie w księgarni, ale Karl jej na to nie pozwolił.
– Moja żona nie powinna pracować – oznajmił.
Iris potraktowała jego słowa jako przejaw troski i uprzejmości. Często się jednak nudziła. Nie miała wielu obowiązków, kiedy Karla nie było w domu. Do tego doszła kwestia pieniędzy. Karl łożył na utrzymanie domu, ale stanowczo za mało. Co piątek, gdy wstawał od kolacji, kładł pieniądze na kuchennym stole. Zupełnie jak podczas sporadycznych wypadów do restauracji, gdy zostawiał kelnerce napiwek.
– Postaraj się, aby to wystarczyło na tydzień – mówił.
Dodatkowo chciał, żeby prowadziła zeszyt wydatków. Przyjęła to jako niesprawiedliwy wymóg. Trudno jej było prowadzić rozliczenia tak, żeby kwoty się zgadzały, musiała bowiem pamiętać, co i gdzie kupiła. Najgorzej sprawa przedstawiała się ze sprzedawcą ryb, bo on nigdy nie dawał rachunku. Raz, gdy musiała wpisać kwotę o wiele wyższą od przewidywanej, naniosła obok notatkę: wieloryb. Uznała to za genialne posunięcie, ale Karlowi wcale nie było do śmiechu.
***
Zanim nadeszła jesień, przywykła do codziennej rutyny, do prac domowych i do spacerów. Pewnego wrześniowego poranka zapach kawy wywołał u niej mdłości. Dokładnie w chwili, gdy w drzwiach stanął Karl, pochyliła się nad kuchennym zlewem i zwymiotowała.
Jej mąż uśmiechnął się z zadowoleniem, co tylko ją zirytowało. Ale gdy zajrzała do kalendarza i zrobiła obliczenia, zdała sobie sprawę, że miał powód do radości.
5 maja 1973 roku urodził się Sven i od tamtej pory Iris nie miała już problemu, co robić z wolnym czasem. Dziwiło ją tylko, jak taka mała istotka potrafi skupić na sobie uwagę nie tylko w dzień, ale i w nocy. Nigdy wcześniej nie czuła się tak zmęczona, ale też i tak szczęśliwa. Sven był słodkim chłopczykiem o jasnych loczkach. Iris z radością wyciągnęła z szafy starą maszynę do szycia i zabrała się do przygotowania dla synka pięknych ubranek.
Następnym razem, gdy poczuła się źle, wiedziała, co ją czeka. Göte urodził się w czerwcu 1975 roku, a trzy lata później, w październiku, na świat przyszła Vendela. Mieszkali już wówczas w małym domku z trzema sypialniami w Trandared. Wody odeszły jej w chwili, gdy stała na drabinie z firanami w ręce.
Było jej dobrze i była szczęśliwa. Nawet jeśli jej życie odbiegało od wizji z _Pieśni o Czerwonym Rubinie_ czy z jakiejkolwiek powieści Allersa. Życie Iris przypominało raczej kuchenny kalendarz dobrej gospodyni.
_______________
³ Powieść norweskiego pisarza Agnara Myklego (przypis tłum.).GÖTEBORG, PIĄTEK, 2 MARCA 2012
Vendela przygotowała matce posłanie na łóżku Tildy.
Iris wciągnęła do pokoju swoją małą walizkę i zabrała się do wkładania ubrań do szuflad. Gdy Vendela to zobaczyła, ogarnął ją niepokój. Przed oczami stanęła jej scena z pewnego filmu: bohaterka przybywa na wysokich obcasach, ciągnąc za sobą jedną jedyną walizkę. Ma w niej nie tylko odzież na sześć miesięcy oraz najpotrzebniejsze przybory, ale również swoje tajemnice. Vendela wiedziała, że nie byłoby dobrze, gdyby Iris zamieszkała ze swoją jedyną córką i wnuczką. Nawet jeśli tylko na pewien czas. Ale to nie był dobry moment, by o tym mówić, przynajmniej dopóki jej łzy nie wyschły.
– Mamo – powiedziała, walcząc ze sobą – będziesz jeszcze dziś piła whisky, czy mam iść po cukierki?
– Cukierki? – zdziwiła się Iris. Vendela była stomatologiem, więc słowo to zabrzmiało w jej ustach jak przekleństwo w ustach przedszkolaka. Trudno sobie coś takiego wyobrazić.
– Tak, cukierki. Czekoladowe pralinki albo jakąś gumę do żucia. Może chciałabyś słoną lukrecję?
– Zdecydowanie wolę czekoladę – odparła Iris z uśmiechem.
Vendela miała już wyjść, ale zatrzymała się w przedpokoju.
– Mamo, skąd to krzesło?
– Od twojego miłego sąsiada.
– Göranssona?
Vendela widziała go zaledwie kilka razy. Był w podobnym wieku, wiecznie zabiegany, ale nigdy nie zapominał o „dzień dobry”. Przedstawili się sobie w chwili, kiedy on zamykał za sobą drzwi, a Vendela właśnie wracała objuczona siatkami.
– Björn. Björn Göransson – powiedział, wyciągając do niej rękę.
– Vendela Mörck.
Nie lubiła swojego imienia. Nie podobało jej się. W jej uszach brzmiało jak nazwa wydobyta ze starego podręcznika geografii czy przewodnika turystycznego. Coś w stylu: „Vendela to zalesiona północno-zachodnia część Ukrainy”. Albo: „Miejscowość Vendela znana jest głównie z ceramiki”. Nie pomagały nawet zdrobnienia, które brzmiały albo jak nazwa maści na obolałe stopy, albo jak imię staruszki siedzącej przy stole nad miseczką pełną cukrowych laseczek.
Björn Göransson był wysoki – co najmniej metr dziewięćdziesiąt, jak zauważyła Vendela, bo wysokie dziewczyny potrafią takie rzeczy oszacować. Miał nieregularne i nieco dziecinne rysy twarzy oraz pewną charakterystyczną cechę – jedno oko niebieskie, a drugie brązowe.
Vendela zauważyła też z przyjemnością, że jego zęby są proste, a dziąsła jasne i zdrowe.
Z zamyślenia wyrwał ją głos Iris:
– Tak. Göransson. Wysiadł z windy z krzesłem w ręku. Potem zapytał, co tu robię. Powiedziałam, że czekam na ciebie. Wie, jak masz na imię.
– Rozumiem – ucięła Vendela, która wolałaby usłyszeć coś więcej o krześle. Po co prawdziwemu mężczyźnie taki kobiecy mebel? Do niego bardziej pasował skórzany fotel. Chociaż trudno z czymś takim spacerować po mieście. Ale chodzenie z krzesłem pod pachą też jest dość niecodzienne.
– Powiedział, że raczej nieprędko wrócisz. Zaprosił mnie na kawę, a potem użyczył krzesła.
– Wyprosił cię z mieszkania na schody?
– Tak, musiał jechać po córkę do Uddevalli i spieszył się na pociąg. Zapewniłam go, że dam sobie radę.
Po córkę? Vendela znowu spojrzała na krzesło. Za brzydkie jak dla dziecka.
– Kiedy mu je oddasz?
– Może w niedzielę, gdy wróci.
– Dobrze.
– Czyż nie jest piękne?
– Mamo, jest dla ciebie za małe. Gdyby krzesła były psami, to stałoby się białym pudlem miniaturowym. Nie możesz na nim siadać, bo się rozleci.GÖTEBORG, SOBOTA 3 MARCA 2012
W sobotę rano Vendela przyniosła matce śniadanie do łóżka.
– Och, jakie to miłe z twojej strony – podziękowała Iris z zadowoleniem.
Kiedy z tacy znikła połowa jajka i bułka, dodała:
– Nie jem śniadań w łóżku, od kiedy wyjechałaś.
– Nawet w urodziny? Albo w Dzień Matki?
– Sama wiesz, jaki jest tata – Iris odchrząknęła. – Ma zawsze pełne ręce roboty.
– Najwyższa pora, żebyś sobie przypomniała, jak to jest – zawyrokowała Vendela, z trudem powstrzymując uśmiech, który cisnął się jej na usta.
***
– Mamo – zapytała chwilę później. – Pamiętasz Annelie? Mieszkała trzy domy dalej.
Iris rozpromieniła się.
– Jasne, że pamiętam. Zawsze uprzejma i życzliwa. Wiem, że też mieszka w Göteborgu.
Zniżyła głos, jakby się obawiała, że ktoś je podsłuchuje:
– Rozwiodła się. Jej mąż znalazł sobie inną. Chociaż ten związek nie trwał długo – zakończyła z satysfakcją w głosie.
– Wiem. Mieszka niedaleko, po drugiej stronie. Spotkałyśmy się w sylwestra.
Vendela właśnie wróciła z Borås po świętach. Była kompletnie wyczerpana, jakby każda kosteczka w jej ciele zwiotczała, a ona utrzymywała się na nogach tylko dzięki sile woli. Z trudem brnęła do swojej klatki. Jej blok został wybudowany wokół dużego skweru z małym placem zabaw, piaskownicą i zjeżdżalnią. Były tam też wyasfaltowane alejki, na których Tilda mogła uczyć się jazdy na rowerze i na rolkach. Ale tamtego ostatniego dnia grudnia lodowaty wiatr zamienił ten kawałek ziemi w nieprzystępne odludzie.
Vendela zapłaciła za taksówkę, wyciągnęła z auta walizkę i postawiła ją na śniegu, a potem zaczęła ciągnąć. Zazwyczaj kółeczka chodziły gładko i posłusznie jak Pluto na smyczy. Ale śnieg przemienił psisko w upartego jamnika, który wbijał łapy w ziemię i stawiał opór. W drugiej ręce Vendela trzymała torebkę i ogromną siatkę z przetworami, które Iris zapakowała dla córki i wnuczki.
Szła przed siebie z wysiłkiem, kiedy nagle usłyszała radosny głos:
– Wygląda na to, że potrzebujesz pomocy.
Życzliwa postać przejęła walizkę i odprowadziła ją pod klatkę.
To była Annelie. Ale dopiero gdy zapakowały wszystko do windy, przyjrzały się sobie uważnie.
– Vendela! – Annelie zakrzyknęła wesoło, przytrzymując drzwi, żeby się nie zamknęły. – Córka księgarza!
– Cześć, Annelie – odparła Vendela i wcisnęła guzik na cyferblacie.
– Ty tu mieszkasz?
– Tak. A ty?
– Ja też. Przeprowadziłam się latem. Z pewnością słyszałaś, co u mnie, nasze matki rozmawiały o tym. Ale już jest dobrze.
– Tak, wiem – odparła Vendela. Nie spuszczała palca z guzika, żeby Annelie zrozumiała, że teraz pragnie jedynie dotrzeć do mieszkania.
– Już cię nie zatrzymuję. Fajnie byłoby się spotkać.
– Jasne – skłamała Vendela. Marzyła jedynie o chwili spokoju po świętach spędzonych z rodziną.
– Wiem, gdzie mieszkasz! – Annelie pogroziła jej żartobliwie, po czym zwolniła drzwi windy.
Chociaż Vendela spodziewała się, że Annelie z determinacją będzie dążyła do spotkania – jak robią osoby, które właśnie przeżyły rozstanie – była bardzo zaskoczona, gdy w pierwszy dzień Nowego Roku ktoś zadzwonił do drzwi. Otworzyła, nie odrywając dłoni od klamki, gotowa błyskawicznie je zamknąć, gdyby to byli świadkowie Jehowy albo natrętna sąsiadka z drugiego piętra, która zazwyczaj protestowała, gdy ktoś biegał po schodach, zwłaszcza jeśli to była Tilda.
Ale na korytarzu stała Annelie. Miała różowe policzki i słońce w błękitnych oczach, do których świetnie pasował jej niebieski szalik.
– Szczęśliwego Nowego Roku! – zawołała z uśmiechem.
– I nawzajem – odparła Vendela, blokując sobą wejście do mieszkania.
– Pomyślałam, że pewnie tak jak ja stałaś o północy w oknie i obiecywałaś sobie, że od jutra zaczniesz ćwiczyć. Dlatego chciałam zaproponować spacer po Slottsskogen.
Vendela roześmiała się.
– Wejdź – zaproponowała. – Tylko włożę na siebie coś ciepłego.
***
Przez wiele godzin włóczyły się po alejkach parku w towarzystwie licznych par trzymających się za ręce. Oglądały rodziny z dziećmi w wózkach albo na sankach i zmarznięte matki, które cierpliwie czekały, podczas gdy ich dzieci bawiły się na śniegu.
Sporo rozmawiały, ale też sporo milczały. Annelie przyznała, że zazwyczaj trenuje w siłowni.
– Wiesz gdzie? W tej po prawej, jak wysiądziesz z tramwaju.
Vendela wiedziała. Tilda chodziła tam na taniec.
– Chodzę na power jogę. Daje wycisk – dodała Annelie.
I żeby udowodnić, w jak dobrej jest formie, podskoczyła, ale przy lądowaniu podwinęła jej się noga i musiała chwycić Vendelę za ramię, żeby nie upaść. Od tamtego dnia umawiały się raz w tygodniu na ćwiczenia. Vendelę zainteresowały treningi power jogi i szybko zaczęła odczuwać ich dobre działanie.
***
Iris uśmiechnęła się do córki. Czekała na ciąg dalszy opowieści, ale Vendela najwyraźniej już skończyła. Powiedziała tylko:
– Annelie pracuje w biurze rachunkowym razem z Vanją. Ją też pewnie pamiętasz. Były nierozłączne.
Iris przytaknęła i spojrzała na swoją kawę.
– Może wolałabyś herbatę? – Vendela zapytała szybko.
– Nie, nie. Może być kawa – skłamała Iris.
Vendela wyczuła kłamstwo, ale potraktowała je jako przejaw życzliwości. Mówiła więc dalej:
– Jednym z klientów Annelie jest właściciel galerii sztuki. – Vendela pomyślała, że to miło mieć klientów, z którymi można utrzymywać kontakty. Jej klientami byli pacjenci i nie powinna się z nimi nawet witać na mieście, bo w czasie wolnym też obowiązywała ją tajemnica lekarska.
– Galerię? – zapytała Iris z zainteresowaniem.
– Tak. Dzisiaj mają wernisaż, a my jesteśmy zaproszone.
– My? – upewniła się Iris.
– Cóż, ja jestem. Ale im więcej ludzi na wernisażu, tym lepiej.
Iris zastanowiła się nad słowami córki, popijając kawę.
– Brzmi nieźle – odparła w końcu.
– Ale dopiero po południu. Najpierw muszę zrobić zakupy. I jeszcze posprzątać.
To ostatnie zdanie wypowiedziała z nadzieją, że usłyszy: „Ja ci pomogę!”.
Ale nie usłyszała. Iris westchnęła tylko i odsunęła tacę od siebie:
– Poleżę jeszcze w łóżku, jeśli to nie kłopot.
– Ależ nie, skąd – zapewniła Vendela z rozczarowaniem.
Wtedy zadzwonił telefon.
– To pewnie Karl – zauważyła Iris.
Vendela nie była tego taka pewna. Podniosła słuchawkę, dusząc w sobie epitety, którymi najchętniej obrzuciłaby tego, kto ośmielił się zadzwonić przed dziewiątą rano. Od razu jednak wyczuła, że matka miała rację. Po drugiej stronie słuchawki był ojciec i aż drżał z niecierpliwości.
– Halo – powiedziała.
Karl pominął powitanie i od razu przeszedł do sedna:
– Rozmawiałaś z nią? Kiedy wróci do domu?
– Tak. To odpowiedź na pierwsze pytanie. Oraz: nie wiem. To na drugie.
– Ale obiecałaś, że z nią pomówisz! – w głosie ojca brzmiała wyraźna pretensja.
Czy naprawdę obiecała? I czy ojciec uważa, że „pomówić z kimś” jest równoznaczne z „przekonać”? Zresztą skąd pewność, że Vendela potrafi i chce przekonać Iris do powrotu?
– Nie rozmawiałyśmy o tym, kiedy wróci – odparła więc bez wahania.
To była prawda. Ponieważ Iris się rozpłakała, nie poruszały ani tematu Karla, ani rodziny w Borås. Resztę wieczoru spędziły przed telewizorem na oglądaniu komedii, z miską cukierków na stoliku.
– Musisz! Musisz jej powiedzieć, że ma wracać. Daj mi ją do telefonu! – rozkazał Karl. Przez wszystkie lata, kiedy Vendela mieszkała z rodzicami, jego stanowczy głos zawsze działał.
Ale teraz Vendela już z nimi nie mieszkała.
***
Vendela cofnęła się pod ścianę, żeby nie widzieć Iris w sypialni. Słyszała tylko, jak matka wierci się w pościeli. Dzięki temu miała wrażenie, że jej kłamstwo jest odrobinę mniejszym oszustwem:
– Szczerze mówiąc, nie wiem, gdzie jest.
Karl westchnął.
– Zrobimy tak – mówiła dalej. – Porozmawiam z nią, jak tylko to będzie możliwe. Na pewno wcześniej czy później do ciebie zadzwoni. Zresztą poradzisz sobie przez… – i tu odwaga ją zawiodła. Chciała powiedzieć „tydzień”, zamiast tego powiedziała: – Przez kilka dni.
– Ale kto mi będzie gotował? – zakrzyknął Karl.
– Po co, tato? Przecież możesz kupić gotowe jedzenie i podgrzać w mikrofalówce. Nawet Tilda to potrafi. Kup książkę kucharską i sam się naucz. Zaskoczysz mamę, gdy wróci do domu.
– Jak mam się nauczyć gotować w kilka dni?
– Zapisz się na jakiś intensywny kurs – rzuciła radośnie, zupełnie jak w gabinecie, gdy trzeba było przekonać nieletniego pacjenta, że lepiej otworzyć usta i zamknąć oczy, bo i tak ledwie poczuje zastrzyk ze znieczuleniem.
Ojciec zaprotestował zupełnie jak dziecko na fotelu dentystycznym.
– Na co mi ta nauka, skoro mama wróci w przyszłym tygodniu?
Vendela poczuła, że traci grunt pod nogami. Westchnęła ciężko i przyznała:
– Tato, rób, jak uważasz, ale nie mogę ci obiecać, że mama naprawdę wróci.
Karl zaczął się krztusić jak stary odkurzacz. Przeraziło to Vendelę, która dopiero teraz zdała sobie sprawę, że najwyraźniej siedział przy telefonie, popijając poranną kawę. W końcu przestał kaszleć i oznajmił:
– To jasne, że wróci.
– Tato, nie mogę dłużej rozmawiać. Spieszę się – skłamała i się rozłączyła. Sięgnęła po szlafrok i ruszyła do łazienki.
– Najwyższa pora kupić aparat z automatyczną sekretarką – mruczała pod nosem, gdy zamykała za sobą drzwi.