Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Whisky i naleśniki - ebook

Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
13 stycznia 2023
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Whisky i naleśniki - ebook

Vendela samotnie wychowuje dziesięcioletnią córkę Tildę i ma skomplikowane relacje z ojcem dziewczynki. Wkrótce oznajmia krewnym, że otrzymała dobrze płatną posadę w Bostonie, lecz cała rodzina z obawą rozmyśla, jak potoczą się sprawy z dzieckiem bohaterki.

W dodatku gdy pewnego dnia Vendela wraca z pracy do domu, na schodach przed drzwiami zauważa swoją matkę, która uciekła od męża Karla. Na domiar złego rodzinna księgarnia nie prosperuje zbyt dobrze i potrzebne są duże zmiany, aby familijny interes przetrwał trudny okres.

Ta seria niepokojących zdarzeń sprawia, że Vendela wspomina swoje życie, podejmowane przez siebie decyzje oraz ich wpływ na otaczających ją ludzi.

„Whisky i naleśniki” to opowieść o niezależnej kobiecie, która odkrywa, jak wielkim oparciem potrafi być najbliższa rodzina. Po tym pełnym zawirowań czasie życie Vendeli diametralnie się zmieni.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-0237-269-4
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

GÖTE­BORG, PIĄ­TEK, 2 MARCA 2012

Kiedy tuż po sie­dem­na­stej Ven­dela opu­ściła kli­nikę, tra­fiła w sam śro­dek praw­dzi­wej śnie­życy. Ogromne i piękne płatki śniegu pi­ko­wały na chod­nik, gdzie na­tych­miast po­chła­niała je brą­zowa breja. Świat wy­glą­dał tak, jakby zima po­sta­no­wiła po­zbyć się ca­łego śniegu za­le­ga­ją­cego na raj­skich pół­kach i zrzu­cić go na zie­mię.

Ven­dela chcia­łaby mieć na­dzieję, że to ostat­nia taka śnie­życa, po­dej­rze­wała jed­nak, że zima da jesz­cze znać o so­bie nie tylko w marcu, ale i w kwiet­niu. Dla­czego wio­sna za­wsze musi tak zwle­kać? Lato na­staje, za­nim czło­wiek się zo­rien­tuje, i pyszni się całą swą kwie­ci­stą wspa­nia­ło­ścią. Je­sień przy­cho­dzi po­woli z każ­dym ko­lej­nym desz­czem i wia­trem, który za­miata po­żół­kłe li­ście. Tylko wio­sna robi je­den krok do przodu, by za­raz wy­ko­nać dwa do tyłu.

Prze­gnała te po­nure my­śli. Było jej cie­pło, jesz­cze nie zmo­kła, a na do­da­tek cze­kał ją week­end bez córki.

Taki week­end, o ja­kim ma­rzyła.

Naj­pierw wie­czór na mie­ście z przy­ja­ciół­kami. Po­tem so­bota na za­ła­twie­nie spraw, ale nie po­zba­wiona kul­tu­ral­nej roz­rywki. I wresz­cie nie­dziela pod zna­kiem sportu i ko­le­żeń­skich plo­te­czek. Gdzieś trzeba bę­dzie też upchnąć do­mowe po­rządki.

A o szó­stej wie­czo­rem w nie­dzielę wróci Tilda i za­leje ją no­win­kami. Obie będą szczę­śliwe, że spę­dziły czas wolny osobno, i za­do­wo­lone, że znowu są ra­zem.

Ven­dela prze­szła na drugą stronę ulicy, a po­tem ru­szyła Pu­ste­rviks­ga­tan do mo­stu nad ka­na­łem Ro­sen­lund. Göte­borg po­ka­zy­wał się od naj­gor­szej strony. Czuła, jak mar­z­nie jej twarz, i miała prze­mo­czone nogi, gdy w końcu do­tarła do ulu­bio­nego sklepu spo­żyw­czego.

Oczami wy­obraźni roz­ko­szo­wała się cze­ka­jącą ją so­botą. Rano długo bę­dzie się ocią­gała ze wsta­niem, po­tem sta­ran­nie na­kryje stół do śnia­da­nia: żółty ob­rus, świeca, fi­li­żanka i spodek. Ugo­tuje jajko na miękko i zrobi kilka to­stów z se­rem i kon­fi­tu­rami. W dzbanku za­pa­rzy her­batę.

Wy­szła z torbą pełną za­ku­pów i nie bez wy­siłku ru­szyła w stronę Kungs­ga­tan i da­lej, po scho­dach pro­wa­dzą­cych do Norra Lin­den.

Była zmę­czona, a mimo to zi­gno­ro­wała windę w ka­mie­nicy i na czwarte pię­tro wbie­gła truch­tem: co­dzienna ak­tyw­ność fi­zyczna le­żała jej na sercu.

Po­de­szwy jej bu­tów szu­rały o po­sadzkę i zo­sta­wiały mo­kre ślady na stop­niach. Zdzi­wiła się, ile brudu na­nio­sła.

***

Przed jej drzwiami na ma­łym krze­sełku sie­działa ko­bieta. Miała po­nad sześć­dzie­siąt lat, krót­kie siwe włosy, ciemny płaszcz i czarne ko­zaki. Do brzu­cha przy­ci­skała torbę, przez co wy­glą­dała jak wie­wiórka z orzesz­kiem w łap­kach. Obok krze­sełka stała nie­wielka wa­lizka. Po­liczki ko­biety były za­czer­wie­nione i błysz­czące jakby od łez, ale na wi­dok córki uśmiech­nęła się sze­roko.

– Mama?! – za­krzyk­nęła Ven­dela.BO­RÄS, LATO 1969–BOŻE NA­RO­DZE­NIE 1971

Kiedy tam­tego lip­co­wego dnia 1969 roku Iris An­ders­son we­szła do księ­garni Mörc­ków, nie miała bla­dego po­ję­cia, że oto waży się jej przy­szłość. Gdyby o tym wie­działa, być może przy­sta­nę­łaby, przej­rzała film z cze­ka­ją­cym ją ży­ciem, mruk­nęła pod no­sem coś o nie­po­ro­zu­mie­niu, a po­tem od­wró­ciła się na pię­cie i ode­szła.

Ona jed­nak tylko na mo­ment za­wa­hała się w drzwiach, po czym od­waż­nie ru­szyła w stronę lady.

– Dzień do­bry – przy­wi­tała się grzecz­nie, cho­ciaż dziew­czyna za ladą nie wy­glą­dała na dużo star­szą.

– Dzień do­bry – od­parła Lis­beth Mörck. Druga córka księ­ga­rzy miała za­le­d­wie cztery lata wię­cej niż Iris, ale na jej palcu błysz­czał już praw­dziwy złoty pier­ścio­nek za­rę­czy­nowy, a pod su­kienką pęcz­niał cią­żowy brzuch, który był przy­czyną przed­wcze­snych za­ślu­bin.

– Na­zy­wam się Iris An­ders­son i je­stem nową po­moc­nicą – po­wie­działa Iris i do­kład­nie w tej sa­mej chwili po­my­ślała, że brzmi to po­twor­nie pre­ten­sjo­nal­nie.

– Och, wi­taj – od­parła Lis­beth z sze­ro­kim uśmie­chem, bo była osobą przy­ja­ciel­ską.

Po­ka­zała Iris, gdzie może po­wie­sić płaszcz, je­śli bę­dzie go ze sobą miała, i gdzie zmie­nić buty. Po­tem omio­tła wzro­kiem jej krótką ba­weł­nianą su­kienkę bez rę­ka­wów i buty na pła­skim ob­ca­sie i oznaj­miła, że grunt to do­bre wy­cho­wa­nie oraz sto­sowne ubra­nie. Iris od razu od­ga­dła, że cho­dzi o za­kryte ra­miona, raj­stopy przez okrą­gły rok i uprzej­mość wo­bec klien­tów. I miała ra­cję. Z cza­sem zro­zu­miała, że do­pusz­czone są pewne od­stęp­stwa od re­guły, pod wa­run­kiem że za­wsze bę­dzie grzecz­nie wi­tać po­ten­cjal­nych ku­pu­ją­cych.

Iris ni­gdy nie chciała pra­co­wać w księ­garni. Nie lu­biła ksią­żek, wo­lała ko­lo­rowe pi­sma. Je­dyną książką, jaką oprócz szkol­nych lek­tur prze­czy­tała w ca­ło­ści, była _Książka dla cie­bie_ Ker­stin Tho­rvall. Znała ją nie­mal na pa­mięć.

Po­da­nie o pracę zło­żyła w wielu dam­skich bu­ti­kach w mie­ście, ale nikt nie po­trze­bo­wał mło­dej i nie­do­świad­czo­nej pra­cow­nicy. Po­dob­nie było w kwia­ciarni i w skle­pie z pa­miąt­kami. Mo­głaby pra­co­wać dla Miss Björk, która pro­wa­dziła skład z tka­ni­nami, ale Iris czę­sto tam za­glą­dała jako klientka i wie­działa, że wła­ści­cielka jest osobą o dość wraż­li­wej psy­chice.

I tak tra­fiła do księ­garni. Nie dzięki urzę­dowi pracy, bo się do niego nie zgło­siła, lecz cho­dząc po pro­stu od sklepu do sklepu z uwie­rzy­tel­nioną ko­pią świa­dec­twa ukoń­cze­nia szkoły. W brą­zo­wej ko­per­cie miała też liczne re­fe­ren­cje, bo pra­co­wała wcze­śniej po są­siedzku jako opie­kunka do dzieci i wszy­scy w oko­licy mo­gli po­świad­czyć, że jest dziew­czyną od­po­wie­dzialną i uczciwą. Poza tym ce­cho­wała ją miła apa­ry­cja.

***

Iris nie­źle się czuła w księ­garni, cho­ciaż pierw­szego lata, za­nim przy­zwy­cza­iła się do cho­dze­nia przez cały dzień na ob­ca­sach, nie­raz po­twor­nie bo­lały ją nogi.

Lu­biła ukła­dać książki w od­po­wied­nim po­rządku i wy­kła­dać na półki pa­pier, ko­perty i ołówki. We wrze­śniu Lis­beth prze­stała pra­co­wać i cho­ciaż Iris cza­sami czuła się nie­swojo sam na sam z klien­tami, bo pa­trzyli na nią jak na dziecko, jej ego bar­dzo na tym sko­rzy­stało. Była prze­cież po­moc­nicą księ­ga­rza, która do­kład­nie wie, co znaj­duje się na za­ple­czu i co klient może za­mó­wić do domu.

***

Kiedy do Iris do­tarło, że Karl Mörck naj­wy­raź­niej za­biega o jej względy, za­miast wpaść w po­płoch, zro­biła się jesz­cze bar­dziej pewna sie­bie. Już wcze­śniej uma­wiała się z chłop­cami na randki, z nie­któ­rymi na­wet się ca­ło­wała. Tym ra­zem jed­nak było ina­czej. Za­częło się od tego, że prze­szli na ty, a stało się to pew­nego dnia pod­czas prze­rwy obia­do­wej. Iris za­zwy­czaj sia­dała w parku, by zjeść swoje ka­napki, wtedy jed­nak pa­dało, a do wy­płaty bra­ko­wało jesz­cze ty­go­dnia i nie miała pie­nię­dzy na po­si­łek w ba­rze. Za­ra­biała osiem ko­ron na go­dzinę i nie było to mało. Co mie­siąc zo­sta­wiała dwie­ście ko­ron w domu, a pra­wie dru­gie tyle wpła­cała na pocz­tową ksią­żeczkę oszczęd­no­ściową. Reszta szła na nowe su­kienki, ko­lo­rowe cza­so­pi­sma, ma­ki­jaż, płyty i kino. I oczy­wi­ście na ny­lo­nowe poń­czo­chy, które co chwila rwały się w księ­garni na­je­żo­nej drza­zgami.

Tam­tego dnia Iris sie­działa przy stole i ja­dła bułki z pasz­te­tem i ki­szo­nym ogór­kiem, przy­go­to­wane przez mamę. Jak przy­stało na piękną i przy­zwo­itą dziew­czynę, na­dal miesz­kała z ro­dzi­cami.

W pew­nym mo­men­cie wszedł Karl Mörck. Na obiady cha­dzał do matki, ale kawę wy­pi­jał w ką­ciku ku­chen­nym. Iris po­my­ślała, że w tym ma­łym po­miesz­cze­niu zro­biło się jesz­cze cia­śniej niż za­zwy­czaj. Wy­jęła z szafki fi­li­żankę i spodek, na­lała kawy z im­bryka i po­dała męż­czyź­nie.

– Pro­szę, pa­nie Mörck – po­wie­działa.

– Iris, pro­szę nie na­zy­wać mnie pa­nem – od­parł z uśmie­chem.

– Do­brze – wy­szep­tała.

– Mów mi Karl.

– Karl – po­wtó­rzyła po­słusz­nie, po czym usia­dła, roz­ło­żyła ga­zetę i wró­ciła do bułki.

– Co czy­tasz? – za­py­tał Mörck.

Iris po­ka­zała mu okładkę, prze­żu­wa­jąc in­ten­syw­nie kęs, żeby nie po­wie­dzieć „Bil­djo­ur­na­len” z peł­nymi ustami, bo, och, co za wstyd, jesz­cze coś wy­plu­łaby na stół.

Kiedy jej piękne kasz­ta­nowe oczy spo­tkały się z oczami Karla, dziew­czyna po­bla­dła. Zro­biło jej się wstyd, że cho­ciaż sie­dzi w księ­garni, czyta ko­lo­rowe pi­semko dla pa­nie­nek. Sama nie wie­działa dla­czego, ale na­gle sku­piła się na bułce i na wy­gry­zio­nym przez dwa równe rzędy jej bia­łych zę­bów pasz­te­cie. Nie był to przy­jemny wi­dok, spło­nęła więc ru­mień­cem. Karl nie wie­dział, że sie­dząca przed nim dziew­czyna my­śli o pasz­te­cie z wą­troby, uśmiech­nął się więc i po­wie­dział:

– Za­miast tego po­win­naś się­gać po książki. A mamy spory wy­bór.

– Yhm – mruk­nęła, by nie otwie­rać ust.

Od tam­tej pory już za­wsze pa­mię­tała, by za­bie­rać na za­ple­cze ja­kąś książkę. Ale o ga­ze­cie też nie za­po­mi­nała, żeby mieć co czy­tać.

***

Gdy na­de­szły święta Bo­żego Na­ro­dze­nia, Karl dał jej pre­zent. Przyj­mu­jąc od niego pła­ską pa­czuszkę, cała po­czer­wie­niała: ona nic dla niego nie przy­go­to­wała. Oprócz pa­czuszki do­stała też ko­pertę wy­peł­nioną no­wymi dzie­się­cio­ko­ro­no­wymi bank­no­tami, którą otwo­rzyła jesz­cze tego sa­mego wie­czoru. Ale książkę roz­pa­ko­wała do­piero w Wi­gi­lię.

Był to Ucie­ki­nier prze­cina swój ślad Ak­sela San­de­mose.

Iris po­czuła lek­kie roz­cza­ro­wa­nie. Za­częła czy­tać, ale nie star­czyło jej sił, prze­szła więc do ostat­niego roz­działu, by spraw­dzić za­koń­cze­nie, co na nie­wiele się zdało. Nie zro­zu­miała na­wet, na czym po­lega prawo Jante¹. Przed ni­kim się jed­nak z tym nie zdra­dziła, a już na pewno nie przed Kar­lem Mörc­kiem. Od razu po prze­rwie świą­tecz­nej ład­nie po­dzię­ko­wała mu za pre­zent.

Na­stęp­nym kro­kiem było za­pro­sze­nie do kina.

Do­piero wtedy Iris na­prawdę się prze­ra­ziła. Karl nie był już pierw­szej mło­do­ści, miał o całe dzie­sięć lat wię­cej niż ona. Jed­no­cze­śnie czuła się wy­róż­niona. O jej rękę ubie­gał się praw­dziwy męż­czy­zna, przy­stojny, za­wsze pod kra­wa­tem i pach­nący wodą ko­loń­ską Old Spice. Atrak­cyj­no­ści przy­da­wała mu lekka woń ry­zyka, jaką w star­szych męż­czy­znach wy­czu­wają tylko sie­dem­na­sto­let­nie pa­nienki.

Iris przy­jęła za­pro­sze­nie. Po­szli do kina, po ki­nie do ka­wiarni, gdzie za­mó­wili kawę i ciastka. Dziew­czyna była tak oszo­ło­miona bli­sko­ścią i za­pa­chem Karla, że nie mo­gła ni­czego prze­łknąć. Sie­działa i dzio­bała wi­del­czy­kiem na­po­le­onkę.

– Nie sma­kuje ci? – za­py­tał Karl.

– Ależ skąd, jest pyszna – od­parła po­śpiesz­nie, za­chi­cho­tała i pod­nio­sła do ust ka­wa­łek kru­chego cia­sta. Wtedy Karl prze­chy­lił się w jej stronę i pal­cem do­tknął jej po­liczka.

– Okru­szek – wy­ja­śnił.

Iris pra­wie ze­mdlała z roz­ko­szy.

***

Karl ad­o­ro­wał ją bez po­śpie­chu, ale kon­se­kwent­nie. Na Boże Na­ro­dze­nie 1970 roku po­da­ro­wał jej po­wieść lau­re­ata Na­grody No­bla, a kilka mie­sięcy póź­niej – złotą bran­so­letkę na uro­dziny. Kiedy Iris skoń­czyła dzie­więt­na­ście lat, wszy­scy – a zwłasz­cza Karl i jego matka – uwa­żali ich za parę.

Reszta, czyli pier­ścio­nek za­rę­czy­nowy i ślub, była już czy­stą for­mal­no­ścią. Iris zro­zu­miała, że jest w nim za­ko­chana. Po­do­bało jej się, że Karl jest taki sys­te­ma­tyczny i zor­ga­ni­zo­wany, urody też mu nie bra­ko­wało. Świetna par­tia dla każ­dej dziew­czyny.

_______________

¹ Po­ję­cie stwo­rzone przez au­tora po­wie­ści: de­ka­log za­sad obo­wią­zu­ją­cych w fik­cyj­nym mia­steczku Jante (przy­pis tłum.).GÖTE­BORG, PIĄ­TEK, 2 MARCA 2012

Ven­dela czym prę­dzej otwo­rzyła drzwi i we­pchnęła matkę do przed­po­koju. W tym mo­men­cie usły­szała dzwo­nek te­le­fonu, który mu­siał roz­brzmie­wać już od dłuż­szego czasu, bo w po­wie­trzu wi­siały jego nie­po­ko­jące dźwięki. Chwy­ciła za prze­no­śną słu­chawkę, pod­czas gdy matka z wes­tchnie­niem ulgi znik­nęła w ła­zience. Ven­dela po­pa­trzyła jesz­cze, jak na szyl­dzie pod klamką po­ja­wia się ko­lor czer­wony – ko­lor ostrze­że­nia.

– Ven­dela Mörck.

– Och – ktoś po dru­giej stro­nie li­nii wstrzy­mał od­dech, po­tem eks­plo­do­wał: – Ven­dela! Tu Rig­mor. Stało się coś strasz­nego!

Rig­mor to żona Svena, naj­star­szego z dzieci pań­stwa Mörc­ków. Ko­bieta pod każ­dym wzglę­dem prze­ciętna, śred­niego wzro­stu i o wy­glą­dzie tak po­spo­li­tym, że jej opis pa­so­wałby do więk­szo­ści szwedz­kich ko­biet, może z wy­jąt­kiem Anity Ek­berg czy Bir­git Nils­son.

– Rig­mor, o co cho­dzi?

– Iris znik­nęła!

– Co ta­kiego?

– Znik­nęła. Na­gle. Po­szli ra­zem do le­ka­rza i tam mu ucie­kła. Po pro­stu opu­ściła po­cze­kal­nię bez słowa i prze­pa­dła. Gdy wy­szedł z ga­bi­netu, jej już nie było.

Ven­dela po­czuła na­ra­sta­jącą mi­grenę.

– U le­ka­rza – po­wtó­rzyła mi­mo­wol­nie, bo nic in­nego nie przy­cho­dziło jej do głowy.

– Tak. Na wi­zy­cie kon­tro­l­nej. Karl był taki grzeczny i ule­gły. Le­karz go po­chwa­lił. – Rig­mor mó­wiła tak, jakby cho­dziło o chłopca, który wła­śnie zdo­łał kilka razy pod­sko­czyć na jed­nej no­dze i na­ry­so­wać czło­wieka pod­czas bi­lansu czte­ro­latka. – A kiedy wy­szedł, Iris na niego nie cze­kała. Nie wiemy, gdzie się po­dziewa. Chcesz usły­szeć, co po­wie­dziano nam na ko­mi­sa­ria­cie?

– Za­mie­niam się w słuch – mruk­nęła Ven­dela.

– Że to do­ro­sła ko­bieta, więc nie mogą nic zro­bić przed upły­wem dwóch dni.

– Brzmi roz­sąd­nie.

– Roz­sąd­nie?! Ja nie wiem, kto tu osza­lał.

I jest strzała. Ven­dela od po­czątku na nią cze­kała.

– Ona jest do­ro­sła.

– Iris ni­gdy by tak nie znik­nęła. Ktoś ją mu­siał po­rwać. Albo źle się po­czuła. Py­ta­li­śmy w każ­dym szpi­talu, ale ni­g­dzie jej nie ma.

– Po­rwać? – prych­nęła Ven­dela, zer­ka­jąc na drzwi do ła­zienki. Ze środka nie do­cho­dził ża­den dźwięk, na­wet wody le­ją­cej się do umy­walki. Naj­wy­raź­niej Iris pod­słu­chi­wała z za­par­tym tchem. Prze­nio­sła wzrok na schody, gdzie obok fi­ku­śnego krze­sła da­lej stała wa­lizka. I dzie­cięcy ko­szy­czek z wy­tłoczką na jajka. Zimny po­wiew wia­tru prze­le­ciał przez klatkę, a chwilę póź­niej dało się usły­szeć trza­śnię­cie drzwiami na dole. Ven­dela wzięła od­dech i wy­rzu­ciła z sie­bie: – Rig­mor, prze­stań jej szu­kać. Wiem, gdzie jest.

– Ty wiesz?!

– Tak.

– Gdzie? Co z nią? – Na­gle zdzi­wie­nie w gło­sie Rig­mor za­stą­piła agre­sja: – Ona jest u cie­bie! Dasz ją do te­le­fonu? To… to ta­kie nie­ludz­kie… Tak so­bie odejść… – Rig­mor z prze­ję­cia za­bra­kło tchu. Wzięła głę­boki wdech i do­koń­czyła: – Czy ona nie ro­zu­mie, że my się mar­twimy? Je­ste­śmy wszy­scy u Karla i cze­kamy, aż się ode­zwie.

– Nie mogę jej za­wo­łać. Wiem, gdzie jest, ale w tym mo­men­cie jest nie­osią­galna.

Nie kła­mała. Iris od za­wsze uwa­żała, że gdy ko­bieta sie­dzi w ła­zience, nie wolno jej prze­szka­dzać. Poza tym wszystko sły­szała, Ven­dela nie mo­gła więc po­wie­dzieć, co robi matka. I na­wet gdyby za­pu­kała do drzwi, nie usły­sza­łaby żad­nej od­po­wie­dzi z wy­jąt­kiem ab­so­lut­nej ci­szy lub szumu wody. Je­śliby w tym mo­men­cie dom za­czął się pa­lić i do miesz­ka­nia wtar­gnęli stra­żacy, Iris praw­do­po­dob­nie spo­koj­nie uda­wa­łaby, że myje ręce.

– Ach, nie? – od­parła Rig­mor z nie­do­wie­rza­niem, za­raz się jed­nak otrzą­snęła i do­dała: – Oj­ciec chce z tobą roz­ma­wiać.

Ven­dela z nie­chę­cią przy­jęła tę in­for­ma­cję.

– Ven­dela! – w gło­sie Karla po­brzmie­wało znie­cier­pli­wie­nie.

– Tak?

Winda ru­szyła z dołu, mi­nęła czwarte pię­tro i su­nęła da­lej w górę. Co ta­kiego po­my­ślał so­bie ten ktoś w środku na wi­dok pla­sti­ko­wej torby, ma­łej wa­lizki i krze­sła na ko­ry­ta­rzu?

Ale oj­ciec nie miał bla­dego po­ję­cia, w ja­kim kie­runku zmie­rzają my­śli córki. Mó­wił o tym, co w tej chwili było dla niego naj­waż­niej­sze.

– Ode­szła. Le­karz był taki za­do­wo­lony, po­gra­tu­lo­wał mi wy­ni­ków. A ona taki nu­mer mi wy­krę­ciła. Pie­lę­gniarka po­wie­działa, że wy­szła od razu, jak tylko le­karz za­mknął drzwi ga­bi­netu. Ni­komu nie mó­wiła, gdzie się wy­biera. Że­nu­jąca sy­tu­acja. A na par­kingu był taki ruch, że pra­wie się zde­rzy­łem z ja­kimś fa­ce­tem, który je­chał pod prąd. Miał czel­ność twier­dzić, że to ja źle je­cha­łem.

Karl mu­siał zro­bić prze­rwę, by za­czerp­nąć tchu. Po chwili mó­wił da­lej:

– A gdy wró­ci­łem do domu, jej tam nie było.

– Tato, po­roz­ma­wiam z nią – obie­cała córka po­tul­nie.

– Jak to, ona jest z tobą? Mogę z nią po­mó­wić?

– To nie­moż­liwe. W tym mo­men­cie jest nie­osią­galna. Ale jak tylko będę mo­gła się z nią skon­tak­to­wać – do­dała to­nem, jaki za­zwy­czaj sto­so­wała wo­bec mło­do­cia­nych pa­cjen­tów, któ­rych mu­siała po­pro­sić o odro­binę cier­pli­wo­ści – prze­każę jej twoje słowa.

– Czyli co?

– Że to było dla cie­bie że­nu­jące. – Ven­dela za późno wy­czuła jad w swoim gło­sie.

Ale Karl miał skórę grubą jak u sło­nia, więc po­wie­dział tylko:

– Bo to prawda.

– Tato, mu­szę się roz­łą­czyć. Stoję w przed­po­koju i mam otwarte drzwi na klatkę.

– Dla­czego?

– Bo za­dzwo­ni­łeś, gdy wła­śnie wra­ca­łam z pracy.

– Tak, praca. Po­zdrów małą Tildę ode mnie. I po­proś matkę, żeby się jak naj­szyb­ciej do mnie ode­zwała. Po­wiedz, że je­stem na nią bar­dzo zły.

– Po­zdro­wię. – Ven­dela szybko odło­żyła słu­chawkę. Oczami wy­obraźni zo­ba­czyła ich przed sobą: ojca w fo­telu przed te­le­wi­zo­rem, z no­gami na pod­nóżku, a braci i ich żony ści­śnię­tych w grupkę. I wnuki, które bie­gają wkoło i ba­wią się w wojnę albo szep­czą so­bie coś na ucho. Za­zwy­czaj uci­sza je matka, mówi, żeby ba­wiły się w coś spo­koj­niej­szego albo żeby wy­szły ha­ła­so­wać na dwór.

A Rig­mor ser­wuje kawę i prze­ką­ski. Ale nie w sa­lo­nie, o nie! Ko­niecz­nie w kuchni, bo Rig­mor dba o dy­wany i sofy na­wet w kry­zy­so­wych sy­tu­acjach.

***

Ven­dela miesz­kała w trzy­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu z kuch­nią, które sie­dem lat temu, gdy się do niego wpro­wa­dzała, wy­da­wało się ogromne. Te­raz Tilda do­ro­sła i za­częła oku­po­wać co­raz wię­cej prze­strzeni.

Wszyst­kie okna wy­cho­dziły na po­dwórko, a w po­ko­jach do­mi­no­wały białe ściany i drew­niane pod­łogi. Całe miesz­ka­nie, poza po­ko­jem Tildy, ume­blo­wane było dość skrom­nie, po czę­ści dla­tego, że Ven­delę ob­cho­dziła je­dy­nie wy­godna ka­napa do dys­po­zy­cji i masa ksią­żek do czy­ta­nia. Dla­tego w sa­lo­nie znaj­do­wał się drogi, ku­piony za go­tówkę na­roż­nik i wielka na całą ścianę bi­blio­teczka z książ­kami uło­żo­nymi al­fa­be­tycz­nie, we­dług na­zwisk au­to­rów.

Je­dy­nym rzu­ca­ją­cym się w oczy przed­mio­tem była lampa z lawą. Stała na sto­liku w ką­cie obok drzwi pro­wa­dzą­cych do sy­pialni. Włą­czona, świe­ciła na ró­żowo, a w jej wnę­trzu prze­le­wały się czer­wone bańki, które Ven­deli przy­po­mi­nały krew. Lampa na­le­żała do niej, ale to Tilda po­sta­wiła ją w miej­scu, z któ­rego była wi­doczna także z kuchni. I to ona co­dzien­nie ją za­pa­lała.

***

Ven­dela wzięła ko­szy­czek i wa­lizkę, a nad krze­słem chwilę się wa­hała. Do kogo na­le­żało? Ni­gdy przed­tem go nie wi­działa, co jed­nak o ni­czym nie świad­czyło, bo prze­cież krze­sła rzadko kiedy za­pa­dają w pa­mięć. Miało sza­ro­białą barwę, zgrabne nóżki, pół­okrą­głe opar­cie i mięk­kie błę­kitne sie­dzi­sko, zdo­bione ha­ftem krzy­ży­ko­wym. Tu i ów­dzie spo­śród mo­tywu zie­lo­nych li­ści wy­ła­niały się, jak główki ka­pu­sty, żółte i czer­wone róże.

Czyżby Iris przy­wio­zła je z Bo­rås? Ale po co?

Na matkę na­tknęła się do­piero w kuchni, kiedy wy­kła­dała za­kupy z torby.

Była ucze­sana i miała po­ma­lo­wane szminką usta, a mimo to jej twarz zdra­dzała zmę­cze­nie. Ven­dela czule ją przy­tu­liła.

Stały tak przez chwilę w ob­ję­ciu, po­tem córka po­sa­dziła ją przy stole.

– Je­steś głodna?

– Tak – od­parła Iris z za­że­no­wa­niem.

Ven­dela otwo­rzyła lo­dówkę, ale tam nie­wiele było. Praw­dziwe za­kupy pla­no­wała do­piero w so­botę. Na szczę­ście miała jajka, mleko i chleb, mo­gła więc przy­go­to­wać ja­jecz­nicę, po­dać z chle­bem i kil­koma pla­ster­kami po­mi­dora. Błąd! W tym mo­men­cie jej kuch­nia była jak sztab kry­zy­sowy, a praw­dzi­wych kry­zy­sów nie roz­wią­zuje się nad ta­le­rzem mięk­kiej ja­jecz­nicy. Tu po­trzeba cze­goś tłu­stego i słod­kiego.

– Chcesz na­le­śniki? – za­py­tała Ven­dela. – Z kon­fi­tu­rami. Mam też bitą śmie­tanę i na­lewkę.

– Tak, dzię­kuję. Na­le­śniki będą w sam raz – od­parła Iris, a na jej ustach za­kwitł blady uśmiech.

Ven­dela otwo­rzyła szafkę z su­chymi pro­duk­tami. Nie mu­siała na­wet sta­wać na pal­cach, żeby się­gnąć na naj­wyż­szą półkę.

Była wy­soka i bar­dzo szczu­pła. Miała duże stopy i dłu­gie, ko­ści­ste palce u rąk. Jej oczy były sza­ro­nie­bie­skie a włosy – naj­więk­szy atut – nie­zwy­kle gład­kie i ja­sne. W mło­do­ści za­pla­tała je w długi war­kocz, który spły­wał na plecy. Ścięła je, do­piero gdy po­ja­wiła się Tilda i tak już zo­stało. Lu­dziom mó­wiła, że krót­kie włosy są bar­dziej prak­tyczne, ale nie była cała prawda. Ven­dela lu­biła cho­dzić do fry­zjera. Uwiel­biała sze­lest no­ży­czek, włosy opa­da­jące na uszy i wprawny do­tyk rąk na gło­wie.

Za to­rebką mąki stała bu­telka.

– Na­lać ci kro­pelkę? – za­py­tała matkę.

– Lu­bisz whi­sky?

– Nie, nie bar­dzo. Szef dał mi w pre­zen­cie, bo on nie pije. Sam do­stał od pa­cjenta i nie miał od­wagi mu od­mó­wić. I tak tra­fiła do mnie.

Bu­telka była pra­wie pełna. Ven­dela wy­piła tylko kie­li­szek w li­sto­pa­dzie, kiedy za­pa­dła na grypę. Wszy­scy jej po­wta­rzali, że whi­sky to wspa­niałe le­kar­stwo. Ona jed­nak nie od­czuła żad­nego zba­wien­nego efektu, tylko bar­dziej mą­ciło jej się w gło­wie. Je­dyne, czego wtedy pra­gnęła, to po­ło­żyć się do łóżka i spać. Ale nie mo­gła, bo w domu była Tilda. Rzecz ja­sna mo­gła po­sa­dzić córkę przed te­le­wi­zo­rem i zo­sta­wić drzwi do sy­pialni otwarte. Wie­działa jed­nak, że je­śli ktoś za­dzwoni, Tilda od­bie­rze i od­po­wie:

– Mama nie może po­dejść. Śpi po al­ko­holu.

Coś ta­kiego mo­gło się wy­rwać dzie­wię­cio­latce nie­przy­wy­kłej do oglą­da­nia pi­ja­nej matki. Ven­dela zda­wała so­bie sprawę, że sa­motne matki mu­szą za­cho­wać mak­sy­malną czuj­ność i ostroż­ność, dla­tego ra­czej uni­kała al­ko­holu. Te­raz jed­nak sy­tu­acja była wy­jąt­kowa. Na­lała matce, ta wy­piła łyk i aż się wzdry­gnęła. Spoj­rzała na szklankę, którą po­dała jej Ven­dela: to była szklanka Tildy z po­sta­cią z bajki Di­sneya, a do­kład­nie z ra­kiem Se­ba­stia­nem. Na­pój do­cie­rał mu aż do oczu, przez co wy­glą­dał, jakby miał żół­taczkę. Albo jakby się to­pił. Iris wy­piła jesz­cze łyk, by oca­lić bie­daka.

Ven­dela też wzięła szklankę, dla to­wa­rzy­stwa. Jej była z Arielką. Ostat­nia z kom­pletu z wi­ze­run­kiem księ­cia po­zo­stała na półce.

– Mu­szę za­dzwo­nić – prze­pro­siła i wy­szła.

Nu­mer wy­stu­kała z pa­mięci.

Po­znały się z My­ran pierw­szego dnia szkoły w Bo­rås. Jej praw­dziwe imię brzmiało Mi­randa, nikt się do niej jed­nak tak nie zwra­cał, na­wet matka. My­ran i Ven­dela wie­działy o so­bie wszystko, były jak pa­pużki nie­roz­łączki aż do czasu, kiedy po­szły na stu­dia w Göte­borgu.

Te­raz dzwo­niły do sie­bie raz w ty­go­dniu i da­lej wszystko so­bie mó­wiły, co nie bar­dzo od­po­wia­dało Hen­ri­kowi, mę­żowi My­ran.

– Cześć, tu Ven­dela. Nie przyjdę dzi­siaj, nie mogę.

– Jak to? Ten zło­śli­wiec Måns po­wie­dział, że nie da rady wziąć Tildy także w tym ty­go­dniu?

– Tak. To zna­czy nie, nie o to cho­dzi. To przez matkę.

– Roz­cho­ro­wała się? Jak się czuje? Je­dziesz do niej? We­zmę Tildę do sie­bie. A może cię za­wiozę?

– Nie, nie trzeba. Matka jest u mnie. – Ven­dela gło­śno wes­tchnęła, po czym wy­rzu­ciła: – Ucie­kła z domu.

– Ucie­kła?! – My­ran o mały włos nie za­krztu­siła się od śmie­chu. – Prze­cież matki nie ucie­kają z domu. Tylko Ker­stin Tho­rvall tak zro­biła.

– Moja też.

Coś w gło­sie Ven­deli ka­zało My­ran prze­stać się śmiać.

– To może przyjdę do cie­bie, je­śli chcesz. Przy­niosę wino. I coś do je­dze­nia. Usy­cham w domu.

My­ran była wła­śnie na urlo­pie ma­cie­rzyń­skim po uro­dze­niu trze­ciego dziecka i już dawno zro­zu­miała, że to, co miało być przy­jemną prze­rwą w bły­sko­tli­wej ka­rie­rze, oka­zało się aresz­tem do­mo­wym w dziel­nicy wil­lo­wej, gdzie trudno spo­tkać są­siada.

Ale Ven­dela tego wie­czoru nie miała już siły na plo­teczki z My­ran. Jej przy­ja­ciółka po­tra­fiła być po­twor­nie uparta, jak owad, od któ­rego wzięła swoje imię². Ślepa na oto­cze­nie, z za­cię­ciem parła do przodu wbrew prze­ciw­no­ściom, nie do­strze­ga­jąc tego, co po le­wej czy pra­wej stro­nie. Gdyby Ven­dela za­wa­hała się choć na se­kundę, My­ran nie od­pu­ści­łaby, sku­pi­łaby się na wi­nie, na je­dze­niu i na fru­stra­cji, aż w końcu Ven­dela ule­głaby wbrew so­bie. Po­tem sie­dzia­łyby ra­zem z Iris przez cały wie­czór i wy­słu­chi­wały hi­sto­ry­jek z ży­cia matki trójki dzieci, aż w końcu Iris ze znie­cier­pli­wie­nia wy­wró­ci­łaby oczami, po­że­gnała się i po­szła spać. A prze­cież tego wie­czoru matka za­słu­gi­wała na wię­cej uwagi.

– Prze­łóżmy to na przy­szły ty­dzień, do­brze? – za­pro­po­no­wała więc gło­sem, ja­kim się zwra­cała do pa­cjen­tów, któ­rzy ży­czyli so­bie mieć śnież­no­białe zęby w pro­te­zie.

– W po­rządku – wes­tchnęła My­ran. Do­brze znała ten ton, który ozna­czał: „Je­stem otwarta na dys­ku­sję, ale nie ustą­pię ani o krok”.

– Utul dzieci, a po­tem weź bu­telkę i wy­pij­cie z Hen­ri­kiem. A my się usły­szymy w przy­szły pią­tek.

– Jak zwy­kle, za­śnie, za­nim pusz­czą film w te­le­wi­zji, i znowu będę oglą­dać sama – mruk­nęła My­ran i się roz­łą­czyła.

Ven­dela usma­żyła na­le­śniki. Uło­żyły je w krąg na swo­ich ta­ler­zach, po­sma­ro­wały kon­fi­tu­rami, zło­żyły i za­częły jeść. Iris opróż­niła swoją szklankę i za­raz do­lała so­bie jesz­cze tro­chę whi­sky, Ven­dela zaś po­prze­stała na tym, co miała.

Kiedy za­spo­ko­iły głód, Ven­dela odło­żyła sztućce i uważ­nie przyj­rzała się matce. Iris bar­dzo się po­sta­rzała w ciągu mi­nio­nych dwóch mie­sięcy, kiedy to wi­działy się po raz ostatni.

– Mamo – za­py­tała z po­wagą – po­wiedz, co się stało. Dla­czego tu przy­je­cha­łaś?

Iris odło­żyła nóż i wi­de­lec na ta­lerz. Wy­tarła usta ser­wetką i od­parła:

– Za­mie­rza po­rzu­cić swoją grupę wspar­cia. Cho­dził tam co środę. To dla­tego był taki spo­kojny. I miły.

– Wiem – mruk­nęła Ven­dela i przy­gry­zła dolną wargę.

– W środę wró­cił do domu i po­wie­dział, że już tego nie po­trze­buje. Że na­uczył się wszyst­kiego, co po­trzebne. Jakby to był ja­kiś kurs…

Iris za­częła szlo­chać.

– Był taki szczę­śliwy. Że mu się udało. Taki szczę­śliwy. Jakby do­ko­nał cze­goś wiel­kiego. Nie wie­dzia­łam, co ro­bić. Nie wie­dzia­łam, gdzie iść.

Matka roz­pła­kała się na do­bre. Ven­dela ob­jęła ją ra­mie­niem i przy­cią­gnęła do sie­bie.

_______________

² Myra (szw.) – mrówka.BO­RÅS 1972–1978

Mał­żeń­stwo wcale nie oka­zało się ta­kie cu­downe, jak Iris się spo­dzie­wała.

Przede wszyst­kim seks od­bie­gał od jej mło­dzień­czych wy­obra­żeń. Był cha­otyczny i nie­przy­jemny, a Karl, choć taki przy­stojny, od pasa w dół pre­zen­to­wał się dość za­baw­nie. Po­cił się i ję­czał, a gdy koń­czył, od­su­wał ją od sie­bie z za­do­wo­lo­nym: „Jak cu­dow­nie…”.

Po­tem wkła­dał spodnie od pi­żamy, ca­ło­wał ją w po­li­czek i za­sy­piał. Wszystko trwało nie dłu­żej niż trzy mi­nuty. Od razu też za­czy­nał chra­pać. Do tej pory Iris nie wie­działa, że męż­czyźni po­tra­fią tak ha­ła­so­wać przez sen. A Karl chra­pał po­twor­nie i to przez całą noc. Nikt jej na to nie przy­go­to­wał.

Przed ślu­bem Iris czy­ty­wała o sek­sie. Wio­sną po­ta­jem­nie przy­nio­sła so­bie na za­ple­cze _Pieśń o Czer­wo­nym Ru­bi­nie_³ jako przy­go­to­wa­nie do mał­żeń­stwa. Miej­scami po­wieść była nudna, poza tym dużo mó­wiła o sen­ty­men­tach i unie­sie­niu. A Iris wcale tak się nie czuła. Za­zwy­czaj le­żała cier­pli­wie i cze­kała, aż Karl skoń­czy. Ko­chała go, to ja­sne, ale bar­dziej jej się po­do­bało w cza­sach na­rze­czeń­stwa, gdy sia­dała mu na ko­la­nach i na­mięt­nie się ca­ło­wali. Te­raz albo ją od­ga­niał, albo, co gor­sza, od razu cią­gnął do sy­pialni.

Ca­łym ser­cem za­an­ga­żo­wała się tylko w go­to­wa­nie. Pew­nego razu na­wet się roz­pła­kała, bo nie wie­działa, co przy­go­to­wać na ko­la­cję. A miała ją po­dać do­kład­nie o szó­stej trzy­dzie­ści, bo o tej po­rze Karl zwykł wra­cać z księ­garni. Przed ślu­bem Iris ni­gdy nie go­to­wała, z wy­jąt­kiem lek­cji w szkol­nej sto­łówce. Ale całą wie­dzę, jaką tam zdo­była, wy­ko­rzy­stała w ciągu dwóch ty­go­dni. Po­tem za­częła od po­czątku.

Na­prawdę ża­ło­wała, że nie po­szła na ja­kiś kurs.

Kiedy w naj­go­ręt­szy dzień sierp­nia po­dała gro­chówkę, Karl tylko się ro­ze­śmiał, ale na­stęp­nego dnia wró­cił do domu z _Ka­len­da­rzem do­brej go­spo­dyni_. Naj­pierw Iris się zi­ry­to­wała, po­tem jed­nak po­mysł przy­padł jej do gu­stu.

Naj­lep­sze w ka­len­da­rzu było to, że za­pew­niał jej go­towy plan, któ­rym mo­gła wy­peł­nić dni. Li­czyła, że po ślu­bie zo­sta­nie w księ­garni, ale Karl jej na to nie po­zwo­lił.

– Moja żona nie po­winna pra­co­wać – oznaj­mił.

Iris po­trak­to­wała jego słowa jako prze­jaw tro­ski i uprzej­mo­ści. Czę­sto się jed­nak nu­dziła. Nie miała wielu obo­wiąz­ków, kiedy Karla nie było w domu. Do tego do­szła kwe­stia pie­nię­dzy. Karl ło­żył na utrzy­ma­nie domu, ale sta­now­czo za mało. Co pią­tek, gdy wsta­wał od ko­la­cji, kładł pie­nią­dze na ku­chen­nym stole. Zu­peł­nie jak pod­czas spo­ra­dycz­nych wy­pa­dów do re­stau­ra­cji, gdy zo­sta­wiał kel­nerce na­pi­wek.

– Po­sta­raj się, aby to wy­star­czyło na ty­dzień – mó­wił.

Do­dat­kowo chciał, żeby pro­wa­dziła ze­szyt wy­dat­ków. Przy­jęła to jako nie­spra­wie­dliwy wy­móg. Trudno jej było pro­wa­dzić roz­li­cze­nia tak, żeby kwoty się zga­dzały, mu­siała bo­wiem pa­mię­tać, co i gdzie ku­piła. Naj­go­rzej sprawa przed­sta­wiała się ze sprze­dawcą ryb, bo on ni­gdy nie da­wał ra­chunku. Raz, gdy mu­siała wpi­sać kwotę o wiele wyż­szą od prze­wi­dy­wa­nej, na­nio­sła obok no­tatkę: wie­lo­ryb. Uznała to za ge­nialne po­su­nię­cie, ale Kar­lowi wcale nie było do śmie­chu.

***

Za­nim na­de­szła je­sień, przy­wy­kła do co­dzien­nej ru­tyny, do prac do­mo­wych i do spa­ce­rów. Pew­nego wrze­śnio­wego po­ranka za­pach kawy wy­wo­łał u niej mdło­ści. Do­kład­nie w chwili, gdy w drzwiach sta­nął Karl, po­chy­liła się nad ku­chen­nym zle­wem i zwy­mio­to­wała.

Jej mąż uśmiech­nął się z za­do­wo­le­niem, co tylko ją zi­ry­to­wało. Ale gdy zaj­rzała do ka­len­da­rza i zro­biła ob­li­cze­nia, zdała so­bie sprawę, że miał po­wód do ra­do­ści.

5 maja 1973 roku uro­dził się Sven i od tam­tej pory Iris nie miała już pro­blemu, co ro­bić z wol­nym cza­sem. Dzi­wiło ją tylko, jak taka mała istotka po­trafi sku­pić na so­bie uwagę nie tylko w dzień, ale i w nocy. Ni­gdy wcze­śniej nie czuła się tak zmę­czona, ale też i tak szczę­śliwa. Sven był słod­kim chłop­czy­kiem o ja­snych locz­kach. Iris z ra­do­ścią wy­cią­gnęła z szafy starą ma­szynę do szy­cia i za­brała się do przy­go­to­wa­nia dla synka pięk­nych ubra­nek.

Na­stęp­nym ra­zem, gdy po­czuła się źle, wie­działa, co ją czeka. Göte uro­dził się w czerwcu 1975 roku, a trzy lata póź­niej, w paź­dzier­niku, na świat przy­szła Ven­dela. Miesz­kali już wów­czas w ma­łym domku z trzema sy­pial­niami w Tran­da­red. Wody ode­szły jej w chwili, gdy stała na dra­bi­nie z fi­ra­nami w ręce.

Było jej do­brze i była szczę­śliwa. Na­wet je­śli jej ży­cie od­bie­gało od wi­zji z _Pie­śni o Czer­wo­nym Ru­bi­nie_ czy z ja­kiej­kol­wiek po­wie­ści Al­lersa. Ży­cie Iris przy­po­mi­nało ra­czej ku­chenny ka­len­darz do­brej go­spo­dyni.

_______________

³ Po­wieść nor­we­skiego pi­sa­rza Agnara My­klego (przy­pis tłum.).GÖTE­BORG, PIĄ­TEK, 2 MARCA 2012

Ven­dela przy­go­to­wała matce po­sła­nie na łóżku Tildy.

Iris wcią­gnęła do po­koju swoją małą wa­lizkę i za­brała się do wkła­da­nia ubrań do szu­flad. Gdy Ven­dela to zo­ba­czyła, ogar­nął ją nie­po­kój. Przed oczami sta­nęła jej scena z pew­nego filmu: bo­ha­terka przy­bywa na wy­so­kich ob­ca­sach, cią­gnąc za sobą jedną je­dyną wa­lizkę. Ma w niej nie tylko odzież na sześć mie­sięcy oraz naj­po­trzeb­niej­sze przy­bory, ale rów­nież swoje ta­jem­nice. Ven­dela wie­działa, że nie by­łoby do­brze, gdyby Iris za­miesz­kała ze swoją je­dyną córką i wnuczką. Na­wet je­śli tylko na pe­wien czas. Ale to nie był do­bry mo­ment, by o tym mó­wić, przy­naj­mniej do­póki jej łzy nie wy­schły.

– Mamo – po­wie­działa, wal­cząc ze sobą – bę­dziesz jesz­cze dziś piła whi­sky, czy mam iść po cu­kierki?

– Cu­kierki? – zdzi­wiła się Iris. Ven­dela była sto­ma­to­lo­giem, więc słowo to za­brzmiało w jej ustach jak prze­kleń­stwo w ustach przed­szko­laka. Trudno so­bie coś ta­kiego wy­obra­zić.

– Tak, cu­kierki. Cze­ko­la­dowe pra­linki albo ja­kąś gumę do żu­cia. Może chcia­ła­byś słoną lu­kre­cję?

– Zde­cy­do­wa­nie wolę cze­ko­ladę – od­parła Iris z uśmie­chem.

Ven­dela miała już wyjść, ale za­trzy­mała się w przed­po­koju.

– Mamo, skąd to krze­sło?

– Od two­jego mi­łego są­siada.

– Görans­sona?

Ven­dela wi­działa go za­le­d­wie kilka razy. Był w po­dob­nym wieku, wiecz­nie za­bie­gany, ale ni­gdy nie za­po­mi­nał o „dzień do­bry”. Przed­sta­wili się so­bie w chwili, kiedy on za­my­kał za sobą drzwi, a Ven­dela wła­śnie wra­cała ob­ju­czona siat­kami.

– Björn. Björn Görans­son – po­wie­dział, wy­cią­ga­jąc do niej rękę.

– Ven­dela Mörck.

Nie lu­biła swo­jego imie­nia. Nie po­do­bało jej się. W jej uszach brzmiało jak na­zwa wy­do­byta ze sta­rego pod­ręcz­nika geo­gra­fii czy prze­wod­nika tu­ry­stycz­nego. Coś w stylu: „Ven­dela to za­le­siona pół­nocno-za­chod­nia część Ukra­iny”. Albo: „Miej­sco­wość Ven­dela znana jest głów­nie z ce­ra­miki”. Nie po­ma­gały na­wet zdrob­nie­nia, które brzmiały albo jak na­zwa ma­ści na obo­lałe stopy, albo jak imię sta­ruszki sie­dzą­cej przy stole nad mi­seczką pełną cu­kro­wych la­se­czek.

Björn Görans­son był wy­soki – co naj­mniej metr dzie­więć­dzie­siąt, jak za­uwa­żyła Ven­dela, bo wy­so­kie dziew­czyny po­tra­fią ta­kie rze­czy osza­co­wać. Miał nie­re­gu­larne i nieco dzie­cinne rysy twa­rzy oraz pewną cha­rak­te­ry­styczną ce­chę – jedno oko nie­bie­skie, a dru­gie brą­zowe.

Ven­dela za­uwa­żyła też z przy­jem­no­ścią, że jego zęby są pro­ste, a dzią­sła ja­sne i zdrowe.

Z za­my­śle­nia wy­rwał ją głos Iris:

– Tak. Görans­son. Wy­siadł z windy z krze­słem w ręku. Po­tem za­py­tał, co tu ro­bię. Po­wie­dzia­łam, że cze­kam na cie­bie. Wie, jak masz na imię.

– Ro­zu­miem – ucięła Ven­dela, która wo­la­łaby usły­szeć coś wię­cej o krze­śle. Po co praw­dzi­wemu męż­czyź­nie taki ko­biecy me­bel? Do niego bar­dziej pa­so­wał skó­rzany fo­tel. Cho­ciaż trudno z czymś ta­kim spa­ce­ro­wać po mie­ście. Ale cho­dze­nie z krze­słem pod pa­chą też jest dość nie­co­dzienne.

– Po­wie­dział, że ra­czej nie­prędko wró­cisz. Za­pro­sił mnie na kawę, a po­tem uży­czył krze­sła.

– Wy­pro­sił cię z miesz­ka­nia na schody?

– Tak, mu­siał je­chać po córkę do Ud­de­valli i spie­szył się na po­ciąg. Za­pew­ni­łam go, że dam so­bie radę.

Po córkę? Ven­dela znowu spoj­rzała na krze­sło. Za brzyd­kie jak dla dziecka.

– Kiedy mu je od­dasz?

– Może w nie­dzielę, gdy wróci.

– Do­brze.

– Czyż nie jest piękne?

– Mamo, jest dla cie­bie za małe. Gdyby krze­sła były psami, to sta­łoby się bia­łym pu­dlem mi­nia­tu­ro­wym. Nie mo­żesz na nim sia­dać, bo się roz­leci.GÖTE­BORG, SO­BOTA 3 MARCA 2012

W so­botę rano Ven­dela przy­nio­sła matce śnia­da­nie do łóżka.

– Och, ja­kie to miłe z two­jej strony – po­dzię­ko­wała Iris z za­do­wo­le­niem.

Kiedy z tacy zni­kła po­łowa jajka i bułka, do­dała:

– Nie jem śnia­dań w łóżku, od kiedy wy­je­cha­łaś.

– Na­wet w uro­dziny? Albo w Dzień Matki?

– Sama wiesz, jaki jest tata – Iris od­chrząk­nęła. – Ma za­wsze pełne ręce ro­boty.

– Naj­wyż­sza pora, że­byś so­bie przy­po­mniała, jak to jest – za­wy­ro­ko­wała Ven­dela, z tru­dem po­wstrzy­mu­jąc uśmiech, który ci­snął się jej na usta.

***

– Mamo – za­py­tała chwilę póź­niej. – Pa­mię­tasz An­ne­lie? Miesz­kała trzy domy da­lej.

Iris roz­pro­mie­niła się.

– Ja­sne, że pa­mię­tam. Za­wsze uprzejma i życz­liwa. Wiem, że też mieszka w Göte­borgu.

Zni­żyła głos, jakby się oba­wiała, że ktoś je pod­słu­chuje:

– Roz­wio­dła się. Jej mąż zna­lazł so­bie inną. Cho­ciaż ten zwią­zek nie trwał długo – za­koń­czyła z sa­tys­fak­cją w gło­sie.

– Wiem. Mieszka nie­da­leko, po dru­giej stro­nie. Spo­tka­ły­śmy się w syl­we­stra.

Ven­dela wła­śnie wró­ciła z Bo­rås po świę­tach. Była kom­plet­nie wy­czer­pana, jakby każda ko­steczka w jej ciele zwiot­czała, a ona utrzy­my­wała się na no­gach tylko dzięki sile woli. Z tru­dem brnęła do swo­jej klatki. Jej blok zo­stał wy­bu­do­wany wo­kół du­żego skweru z ma­łym pla­cem za­baw, pia­skow­nicą i zjeż­dżal­nią. Były tam też wy­as­fal­to­wane alejki, na któ­rych Tilda mo­gła uczyć się jazdy na ro­we­rze i na rol­kach. Ale tam­tego ostat­niego dnia grud­nia lo­do­waty wiatr za­mie­nił ten ka­wa­łek ziemi w nie­przy­stępne od­lu­dzie.

Ven­dela za­pła­ciła za tak­sówkę, wy­cią­gnęła z auta wa­lizkę i po­sta­wiła ją na śniegu, a po­tem za­częła cią­gnąć. Za­zwy­czaj kó­łeczka cho­dziły gładko i po­słusz­nie jak Pluto na smy­czy. Ale śnieg prze­mie­nił psi­sko w upar­tego jam­nika, który wbi­jał łapy w zie­mię i sta­wiał opór. W dru­giej ręce Ven­dela trzy­mała to­rebkę i ogromną siatkę z prze­two­rami, które Iris za­pa­ko­wała dla córki i wnuczki.

Szła przed sie­bie z wy­sił­kiem, kiedy na­gle usły­szała ra­do­sny głos:

– Wy­gląda na to, że po­trze­bu­jesz po­mocy.

Życz­liwa po­stać prze­jęła wa­lizkę i od­pro­wa­dziła ją pod klatkę.

To była An­ne­lie. Ale do­piero gdy za­pa­ko­wały wszystko do windy, przyj­rzały się so­bie uważ­nie.

– Ven­dela! – An­ne­lie za­krzyk­nęła we­soło, przy­trzy­mu­jąc drzwi, żeby się nie za­mknęły. – Córka księ­ga­rza!

– Cześć, An­ne­lie – od­parła Ven­dela i wci­snęła gu­zik na cy­fer­bla­cie.

– Ty tu miesz­kasz?

– Tak. A ty?

– Ja też. Prze­pro­wa­dzi­łam się la­tem. Z pew­no­ścią sły­sza­łaś, co u mnie, na­sze matki roz­ma­wiały o tym. Ale już jest do­brze.

– Tak, wiem – od­parła Ven­dela. Nie spusz­czała palca z gu­zika, żeby An­ne­lie zro­zu­miała, że te­raz pra­gnie je­dy­nie do­trzeć do miesz­ka­nia.

– Już cię nie za­trzy­muję. Faj­nie by­łoby się spo­tkać.

– Ja­sne – skła­mała Ven­dela. Ma­rzyła je­dy­nie o chwili spo­koju po świę­tach spę­dzo­nych z ro­dziną.

– Wiem, gdzie miesz­kasz! – An­ne­lie po­gro­ziła jej żar­to­bli­wie, po czym zwol­niła drzwi windy.

Cho­ciaż Ven­dela spo­dzie­wała się, że An­ne­lie z de­ter­mi­na­cją bę­dzie dą­żyła do spo­tka­nia – jak ro­bią osoby, które wła­śnie prze­żyły roz­sta­nie – była bar­dzo za­sko­czona, gdy w pierw­szy dzień No­wego Roku ktoś za­dzwo­nił do drzwi. Otwo­rzyła, nie od­ry­wa­jąc dłoni od klamki, go­towa bły­ska­wicz­nie je za­mknąć, gdyby to byli świad­ko­wie Je­howy albo na­trętna są­siadka z dru­giego pię­tra, która za­zwy­czaj pro­te­sto­wała, gdy ktoś bie­gał po scho­dach, zwłasz­cza je­śli to była Tilda.

Ale na ko­ry­ta­rzu stała An­ne­lie. Miała ró­żowe po­liczki i słońce w błę­kit­nych oczach, do któ­rych świet­nie pa­so­wał jej nie­bie­ski sza­lik.

– Szczę­śli­wego No­wego Roku! – za­wo­łała z uśmie­chem.

– I na­wza­jem – od­parła Ven­dela, blo­ku­jąc sobą wej­ście do miesz­ka­nia.

– Po­my­śla­łam, że pew­nie tak jak ja sta­łaś o pół­nocy w oknie i obie­cy­wa­łaś so­bie, że od ju­tra za­czniesz ćwi­czyć. Dla­tego chcia­łam za­pro­po­no­wać spa­cer po Slot­ts­sko­gen.

Ven­dela ro­ze­śmiała się.

– Wejdź – za­pro­po­no­wała. – Tylko włożę na sie­bie coś cie­płego.

***

Przez wiele go­dzin włó­czyły się po alej­kach parku w to­wa­rzy­stwie licz­nych par trzy­ma­ją­cych się za ręce. Oglą­dały ro­dziny z dziećmi w wóz­kach albo na san­kach i zmar­z­nięte matki, które cier­pli­wie cze­kały, pod­czas gdy ich dzieci ba­wiły się na śniegu.

Sporo roz­ma­wiały, ale też sporo mil­czały. An­ne­lie przy­znała, że za­zwy­czaj tre­nuje w si­łowni.

– Wiesz gdzie? W tej po pra­wej, jak wy­sią­dziesz z tram­waju.

Ven­dela wie­działa. Tilda cho­dziła tam na ta­niec.

– Cho­dzę na po­wer jogę. Daje wy­cisk – do­dała An­ne­lie.

I żeby udo­wod­nić, w jak do­brej jest for­mie, pod­sko­czyła, ale przy lą­do­wa­niu pod­wi­nęła jej się noga i mu­siała chwy­cić Ven­delę za ra­mię, żeby nie upaść. Od tam­tego dnia uma­wiały się raz w ty­go­dniu na ćwi­cze­nia. Ven­delę za­in­te­re­so­wały tre­ningi po­wer jogi i szybko za­częła od­czu­wać ich do­bre dzia­ła­nie.

***

Iris uśmiech­nęła się do córki. Cze­kała na ciąg dal­szy opo­wie­ści, ale Ven­dela naj­wy­raź­niej już skoń­czyła. Po­wie­działa tylko:

– An­ne­lie pra­cuje w biu­rze ra­chun­ko­wym ra­zem z Vanją. Ją też pew­nie pa­mię­tasz. Były nie­roz­łączne.

Iris przy­tak­nęła i spoj­rzała na swoją kawę.

– Może wo­la­ła­byś her­batę? – Ven­dela za­py­tała szybko.

– Nie, nie. Może być kawa – skła­mała Iris.

Ven­dela wy­czuła kłam­stwo, ale po­trak­to­wała je jako prze­jaw życz­li­wo­ści. Mó­wiła więc da­lej:

– Jed­nym z klien­tów An­ne­lie jest wła­ści­ciel ga­le­rii sztuki. – Ven­dela po­my­ślała, że to miło mieć klien­tów, z któ­rymi można utrzy­my­wać kon­takty. Jej klien­tami byli pa­cjenci i nie po­winna się z nimi na­wet wi­tać na mie­ście, bo w cza­sie wol­nym też obo­wią­zy­wała ją ta­jem­nica le­kar­ska.

– Ga­le­rię? – za­py­tała Iris z za­in­te­re­so­wa­niem.

– Tak. Dzi­siaj mają wer­ni­saż, a my je­ste­śmy za­pro­szone.

– My? – upew­niła się Iris.

– Cóż, ja je­stem. Ale im wię­cej lu­dzi na wer­ni­sażu, tym le­piej.

Iris za­sta­no­wiła się nad sło­wami córki, po­pi­ja­jąc kawę.

– Brzmi nie­źle – od­parła w końcu.

– Ale do­piero po po­łu­dniu. Naj­pierw mu­szę zro­bić za­kupy. I jesz­cze po­sprzą­tać.

To ostat­nie zda­nie wy­po­wie­działa z na­dzieją, że usły­szy: „Ja ci po­mogę!”.

Ale nie usły­szała. Iris wes­tchnęła tylko i od­su­nęła tacę od sie­bie:

– Po­leżę jesz­cze w łóżku, je­śli to nie kło­pot.

– Ależ nie, skąd – za­pew­niła Ven­dela z roz­cza­ro­wa­niem.

Wtedy za­dzwo­nił te­le­fon.

– To pew­nie Karl – za­uwa­żyła Iris.

Ven­dela nie była tego taka pewna. Pod­nio­sła słu­chawkę, du­sząc w so­bie epi­tety, któ­rymi naj­chęt­niej ob­rzu­ci­łaby tego, kto ośmie­lił się za­dzwo­nić przed dzie­wiątą rano. Od razu jed­nak wy­czuła, że matka miała ra­cję. Po dru­giej stro­nie słu­chawki był oj­ciec i aż drżał z nie­cier­pli­wo­ści.

– Halo – po­wie­działa.

Karl po­mi­nął po­wi­ta­nie i od razu prze­szedł do sedna:

– Roz­ma­wia­łaś z nią? Kiedy wróci do domu?

– Tak. To od­po­wiedź na pierw­sze py­ta­nie. Oraz: nie wiem. To na dru­gie.

– Ale obie­ca­łaś, że z nią po­mó­wisz! – w gło­sie ojca brzmiała wy­raźna pre­ten­sja.

Czy na­prawdę obie­cała? I czy oj­ciec uważa, że „po­mó­wić z kimś” jest rów­no­znaczne z „prze­ko­nać”? Zresztą skąd pew­ność, że Ven­dela po­trafi i chce prze­ko­nać Iris do po­wrotu?

– Nie roz­ma­wia­ły­śmy o tym, kiedy wróci – od­parła więc bez wa­ha­nia.

To była prawda. Po­nie­waż Iris się roz­pła­kała, nie po­ru­szały ani te­matu Karla, ani ro­dziny w Bo­rås. Resztę wie­czoru spę­dziły przed te­le­wi­zo­rem na oglą­da­niu ko­me­dii, z mi­ską cu­kier­ków na sto­liku.

– Mu­sisz! Mu­sisz jej po­wie­dzieć, że ma wra­cać. Daj mi ją do te­le­fonu! – roz­ka­zał Karl. Przez wszyst­kie lata, kiedy Ven­dela miesz­kała z ro­dzi­cami, jego sta­now­czy głos za­wsze dzia­łał.

Ale te­raz Ven­dela już z nimi nie miesz­kała.

***

Ven­dela cof­nęła się pod ścianę, żeby nie wi­dzieć Iris w sy­pialni. Sły­szała tylko, jak matka wierci się w po­ścieli. Dzięki temu miała wra­że­nie, że jej kłam­stwo jest odro­binę mniej­szym oszu­stwem:

– Szcze­rze mó­wiąc, nie wiem, gdzie jest.

Karl wes­tchnął.

– Zro­bimy tak – mó­wiła da­lej. – Po­roz­ma­wiam z nią, jak tylko to bę­dzie moż­liwe. Na pewno wcze­śniej czy póź­niej do cie­bie za­dzwoni. Zresztą po­ra­dzisz so­bie przez… – i tu od­waga ją za­wio­dła. Chciała po­wie­dzieć „ty­dzień”, za­miast tego po­wie­działa: – Przez kilka dni.

– Ale kto mi bę­dzie go­to­wał? – za­krzyk­nął Karl.

– Po co, tato? Prze­cież mo­żesz ku­pić go­towe je­dze­nie i pod­grzać w mi­kro­fa­lówce. Na­wet Tilda to po­trafi. Kup książkę ku­char­ską i sam się na­ucz. Za­sko­czysz mamę, gdy wróci do domu.

– Jak mam się na­uczyć go­to­wać w kilka dni?

– Za­pisz się na ja­kiś in­ten­sywny kurs – rzu­ciła ra­do­śnie, zu­peł­nie jak w ga­bi­ne­cie, gdy trzeba było prze­ko­nać nie­let­niego pa­cjenta, że le­piej otwo­rzyć usta i za­mknąć oczy, bo i tak le­d­wie po­czuje za­strzyk ze znie­czu­le­niem.

Oj­ciec za­pro­te­sto­wał zu­peł­nie jak dziecko na fo­telu den­ty­stycz­nym.

– Na co mi ta na­uka, skoro mama wróci w przy­szłym ty­go­dniu?

Ven­dela po­czuła, że traci grunt pod no­gami. Wes­tchnęła ciężko i przy­znała:

– Tato, rób, jak uwa­żasz, ale nie mogę ci obie­cać, że mama na­prawdę wróci.

Karl za­czął się krztu­sić jak stary od­ku­rzacz. Prze­ra­ziło to Ven­delę, która do­piero te­raz zdała so­bie sprawę, że naj­wy­raź­niej sie­dział przy te­le­fo­nie, po­pi­ja­jąc po­ranną kawę. W końcu prze­stał kasz­leć i oznaj­mił:

– To ja­sne, że wróci.

– Tato, nie mogę dłu­żej roz­ma­wiać. Spie­szę się – skła­mała i się roz­łą­czyła. Się­gnęła po szla­frok i ru­szyła do ła­zienki.

– Naj­wyż­sza pora ku­pić apa­rat z au­to­ma­tyczną se­kre­tarką – mru­czała pod no­sem, gdy za­my­kała za sobą drzwi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: