Wianek z lauru - ebook
Wianek z lauru - ebook
Mała wieś, wielkie dramaty, emocje, intrygi, miłość i zdrada…
Druga część czterotomowej opowieści o mieszkańcach Gradowa, ich radościach i smutkach, niespełnionych marzeniach i zawiedzionych nadziejach, rodzących się lub gasnących uczuciach, o na pozór spokojnym, zwyczajnym życiu, które w rzeczywistości wcale nie jest takie, jakie się wydaje.
Gradów ogarnęła przedwyborcza gorączka. Chętnych do rządzenia wsią nie brakuje, każdy, kto marzy o zdobyciu władzy, walczy, nie przebierając w środkach. Bodzio, od wielu lat piastujący stanowisko wójta, ma tym razem dwóch przeciwników: rzeźnika Marcina i organistę Michała. Bogaty i energiczny Marcin jest wspierany przez sprawnie działający, silny komitet wyborczy, natomiast kandydatura Michała budzi powszechny śmiech i drwiny mieszkańców wsi. Jednak pani Blanż, wiekowa kościelna, zrobi wszystko, aby jej wnuczek został nowym włodarzem Gradowa. Intryga goni intrygę, a miłość jest najlepszą zachętą do walki o wieniec z lauru.
Agnieszka Olszanowska - bibliotekarka z wykształcenia i powołania, absolwentka Bibliotekoznawstwa i Informacji Naukowej na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego. Autorka książek dla dzieci, młodzieży i dorosłych, a także scenariuszy oraz felietonów publikowanych na łamach czasopism "Gospodyni" i "Biblioteka w szkole". Jej pasją jest domowa inkubacja ptaków i kwiaciarstwo. Mama trójki nastolatków. Autorka cyklu "Tajemnica dziesiątej wsi", "Listy z dziesiątej wsi" i "Miłość na dziesiątej wsi".
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8169-868-9 |
Rozmiar pliku: | 539 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zanim Bodzio został wójtem Gradowa, przez wiele lat pełnił funkcję magazyniera w dziale nawozów sztucznych w gradowskim geesie. Zajęcie to może i nie należało do zbyt ambitnych, ale w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, a nawet na początku lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku, kiedy foliowe torby wypełnione azotem, potasem, suprofoską, saletrą czy też mocznikiem były towarem równie deficytowym i pożądanym jak kawa czy czekolada albo papier toaletowy, a osoba, która nimi rozporządzała, miała niezwykłe poważanie w wiejskim światku, Bodziowi nie mogło się trafić lepsze stanowisko.
Okoliczni rolnicy zawsze byli dla niego mili i serdeczni. Bez względu na to, gdzie się pojawił: czy w szkole, na zebraniu u któregoś z gromadki swoich dzieci, pod kościołem czy też na targu w niedalekiej Kociej Woli, zawsze był otoczony wianuszkiem okazujących mu serdeczność znajomych. Kojarzył ich głównie z tego, że albo go częstowali papierosami, których z tego powodu sami sobie musieli często odmawiać z racji ograniczeń kartkowych, albo pojawiali się w magazynie tuż przed nową dostawą nawozów i przy użyciu różnych cennych środków perswazji, typu wódka, czekoladki tudzież wspomniane papierosy lub banknot wsuwany mu dyskretnie w dłoń przy męskim przywitaniu, zapewniali sobie pierwszeństwo w dystrybucji wspomnianych towarów.
Dzięki nawozom sztucznym Bodzio przez długie lata żył jak pączek w maśle i niczego mu nie brakowało. Dlatego też często i z dumą powtarzał, że, parafrazując pewne bardzo popularne powiedzenie, nie matura, a chęć szczera zrobi z ciebie magazyniera. Przy czym od razu podkreślał, że on jednak, na wszelki wypadek, gdyby w geesie, który w Gradowie porównywany był do krainy mlekiem i miodem płynącej, wydarzyło się coś złego, ukończył zaoczne technikum i zdał maturę, nie czytając ani jednej lektury. ANI JEDNEJ LEKTURY – podkreślał odpowiednio modulowanym głosem, żeby słuchacz od razu zrozumiał, że dla Bodzia, owszem, matura miała znaczenie, ale książki już nie.
Przyszły wójt nie lubił czytać. Choć określenie „nie lubił” zapewne było zbyt delikatne, gdyż na sam widok książek innych niż te, które dotyczyły naprawy urządzeń rolniczych, Bodzio dostawał dreszczy, spazmów i wysypki. Dlatego też, oświadczając Jarkowi, że w ich zakurzonej bibliotece on, wójt, dostaje alergii, mówił prawdę. Z tym tylko, że owa alergia umiejscowiona była nie na skórze, ale głęboko w podświadomości, skrywającej pierwsze szkolne niepowodzenia Bodzia i upokorzenia z tym związane.
W czasach, kiedy przyszły wójt przekroczył próg szkoły, nikt jeszcze nie znał ani słowa, ani pojęcia „dysleksja”. Takich jak on biedaków, którzy to w klasie pierwszej, drugiej czy nawet trzeciej potrafili mylić literę T z M czy G z D, nie otaczano wtedy opieką i wsparciem, tylko nauczyciele bez pardonu nazywali ich matołkami, debilami, a nawet sugerowali zmianę placówki bądź, nie czekając długo, wysyłali do szkoły specjalnej.
Bodzio na szczęście nie trafił do owego miejsca, gdzie naprawdę upośledzone dzieci przebywały z takimi, które, owszem, myliły litery i przez długi czas nie potrafiły nauczyć się czytać, ale poza tym świetnie funkcjonowały w społeczeństwie. Były bystre, pracowite, uzdolnione manualnie, a wszedłszy w wiek dorosły, szybko zakładały rodziny i w zawodach, do których trafiały zupełnie przez przypadek, wyróżniały się nawet na tle osób niebędących niezdiagnozowanymi dyslektykami.
On natomiast przebrnął przez normalną podstawówkę dzięki uporowi i wielkiemu poświęceniu matki, która, aby uniknąć wstydu spowodowanego faktem posiadania syna uczącego się w szkole specjalnej, regularnie dokarmiała nauczycielki, przynosząc im ukradkiem a to mendel jajek, a to oskubaną i oczywiście wypatroszoną gęś, a czasami po świniobiciu kaszaneczkę lub pasztetową, własnoręcznie przyrządzoną. Niestety, wstręt do słowa pisanego pozostał Bodziowi na całe życie. I choć praca magazyniera wymagała od niego zliczania czasami długich kolumn cyfr, z którymi jednak jako tako sobie radził, to nie liczenie, a czytanie stało się jego piętą achillesową.
Konieczność zdobycia umiejętności liczenia potrafił jeszcze wytłumaczyć, gdyż miała ona przełożenie na liczbę worków nawozu w magazynie, kwotę utargu w kasetce czy oszczędności, jakie dzięki drobnym łapówkom z czasem zaczął gromadzić. Natomiast potrzeby czytania z własnej woli, nie z konieczności, nigdy nie potrafił zrozumieć.
I nawet wtedy, gdy nadszedł czas powolnego upadku królestwa geesów, a nawozy sztuczne stały się równie dostępne jak papier toaletowy, ich zakup zaś nie był już uzależniony od dobrych układów z magazynierem, tylko od odpowiedniej zawartości portfela, Bodzio nadal nie zmienił postrzegania świata i ludzi. Dzielił ich na tych, którzy nie lubią czytać, czytają, ale się z tym nie afiszują, i tych, według niego najgorszych, którzy nie dość, że dużo czytają, to jeszcze oczekują, że ktoś będzie im te książki kupował.
A w momencie, kiedy dzięki dobremu układowi gwiazd, jak sam zwykł mawiać o swej wygranej, został wójtem, to od niego zaczęto oczekiwać, aby ze skromnego gminnego budżetu, który miał więcej dziur niż ser szwajcarski, wysupływać jeszcze pieniądze na utrzymanie biblioteki, choć według jego wyliczeń korzystało z niej zaledwie kilkuset mieszkańców. Kilkuset! Wykrzykiwał podczas posiedzeń rady gminy do radnych i sołtysów. Co to jest kilkuset czytelników przy kilku tysiącach mieszkańców gminy Gradów, oczekujących od włodarzy łatania dziur w drogach, budowy szkół, zakładania wodociągów, a potem kanalizacji, światłowodów, trawników, rabatek, zakupu samochodu dla Ochotniczej Straży Pożarnej i tysiąca innych ważnych inwestycji. Przy tych zamierzeniach utrzymanie biblioteki i zakup nowości wydawniczych wydawało się błahostką, o której nawet nie warto było myśleć.
I zazwyczaj Bodzio nie zaprzątał sobie głowy kwestiami czytelniczymi. Wypierał je, jak tylko potrafił. Szerokim łukiem omijał siedzibę gminnej biblioteki. A na widok wieloletniej bibliotekarki, nazywanej przez niego złośliwie Starym Czytadłem – tej samej, która tuż przed jego maturą, wówczas stojącą pod wielkim znakiem zapytania, podsunęła mu kilka bryków ze streszczeniami lektur – przechodził na drugą stronę ulicy. Krótko mówiąc, robił, co mógł, aby ani biblioteka, ani jej pracownica, a tym bardziej sami czytelnicy, w liczbie zaledwie kilkuset osób, nie zaprzątali jego zmęczonej głowy.
Niestety, kilka razy w roku nadchodził taki moment, kiedy słowa „biblioteka”, „budżet biblioteki” czy „bibliotekarka” padały w jego gabinecie dość często i zawsze przy tej okazji zastanawiał się, co zrobić, aby w kolejnym roku nie mieć już tego problemu. Niestety, prawo, dzięki któremu ze zwykłego magazyniera w szaroniebieskim drelichu mógł się przemienić w wójta, ubranego w przyzwoicie skrojony garnitur, zmuszało go też do prowadzenia i utrzymywania biblioteki. I nieważne, jak długo myślał na ten temat, a także kogo się radził, nikt nie potrafił mu podpowiedzieć, co mógłby zrobić, żeby obejść przepisy i raz na zawsze pozbyć się niedochodowej placówki.
Jednak po latach poszukiwań nadszedł długo wyczekiwany dzień i dla Bodzia pojawiło się światełko w tunelu. Co prawda, świeciło bardzo blado i czasami miał wrażenie, że maleńki ognik zaraz zgaśnie, lecz z uporem maniaka podtrzymywał owo bladziutkie światełko i wierzył, że jeszcze kilka posunięć, kilka intryg, a biblioteka raz na zawsze zniknie z mapy, przede wszystkim zaś z budżetu gminy Gradów.