Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wiara. Autobiografia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 czerwca 2024
Ebook
49,99 zł
Audiobook
59,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
49,99

Wiara. Autobiografia - ebook

Tylko Witkowski mógł napisać taką autobiografię!

Po koronki na suknię ślubną moja mama z babcią pojechały do NRD. W Polsce nigdzie nie można było ich dostać.

– I gdzie teraz jest ta suknia, mamo?

– No przecież ty polazłeś w niej kiedyś na imprezę do jakiegoś klubu gejowskiego i tyle ją widziałam…

– No może po prostu nie dało się jej już doprać…

Tej sukni nie ma i nigdy już nie będzie. Prawdopodobnie wracając z owej dyskoteki, pijany, zataczałem się w niej, dotąd nieskalanej, idąc jak zwykle przez pikietę, bo na dyskotece nigdy nie udawało się niczego wyrwać. Możliwe, że rozdarli ją prawdziwi lub tylko urojeni luje. Możliwe, że wracałem w niej o czwartej rano, o pierwszym świcie do domu, na piechotę, bo nie jechał żaden nocny tramwaj, kulejąc i rzygając w krzakach. Po cichu otwierałem sobie drzwi do mieszkania i z ulgą zdzierałem z siebie pijące i drapiące koronki.

*

W tych koronkach z NRD i sukni ślubnej, która miała dwa wcielenia, zawiera się kwintesencja tej autobiografii. To historia pełna gratów, które już nie istnieją. Zapachy, dźwięki i obrazy tworzące świat dziecka dorastającego w czasach PRLu odsyłają nas wprost do Michasia, który wierzył w czary, w Boga i we wszystko co się dało. Centrum jego świata stanowił wielki Baobab, rosnący na podwórzu, a systematycznie podpalane baraki Cyganów były jego granicą. To tam powoli budowało się literackie imaginarium pisarza.

Kres tego świata wyznaczyła brutalna inicjacja seksualna w 1990 roku.

Sentymentalna podróż do dzieciństwa Michała Witkowskiego

odpowiada na pytanie: jak rodził się pisarz?

„Nareszcie mogę mówić we własnym imieniu, własnym językiem, o rzeczach, które przeżyłem, a nie zmyśliłem, na temat, który mnie najbardziej interesuje, czyli o moim doświadczeniu tego, co nazywamy potocznie "życiem"! Co za ulga!”

*

A to dopiero pierwsza część Autobiografii!

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-9907-8
Rozmiar pliku: 14 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

INTRO

Obracają się już od miliardów lat strefy niebieskie, puste swe i jałowe życie ciągnąc w nieskończoność w mroźnej ciemności, nie wiadomo, z czyjego rozkazu. Planety szaleją, czarne dziury wyją do księżyca przerażone swą próżnią, gwiazdy zapalają się i gasną jak przepalone żarówki w dawnym szyldzie dancingu Europa, spadają, rozsypują się i sycząc, wpadają do mórz, gdzie po tysiącach lat odnajdują je młodzi chłopcy w formie oszlifowanych przez wodę szkiełek, wypalają się słońca i księżyce, cząstki elementarne skwierczą jak skwarki na patelni, zamarznięte na kamień w kosmicznym mrozie gówno dzielnego psa Łajki obraca się wokół własnej osi, zresztą, któż ogarnie, co tam odchodzi, ile śmieci w muzeum kosmosu zakonserwowanych próżnią zasłużonej nieśmiertelności zażywa… Puszki po konserwach tuszonki z lat pięćdziesiątych, z napisami grażdanką wirują wokół własnej osi… W każdym razie od tego całego kosmicznego pierdolnika w zardzewiałych trybach Losu i Przeznaczenia coś zgrzytnęło, przesunęło się, sypnęło iskrami, zaśmierdziało spalenizną, przeskoczyły sprężyny i oto nastała ta noc styczniowa. W żadnym wypadku nie da się nazwać jej „pamiętną”. Niczym światła dalekiego lądu widziane w nocy z samolotu zapaliło się miliardami gwiazd niebo, jakby każda chciała uczestniczyć w narodzinach dzieciątka… Ale chyba jednak wszystkie miały te narodziny w dupie. Zapalały się zawsze, nawet kiedy rodzili się najwięksi grafomani. Była to mroźna noc. Śnieg chrupotał pod ciężkimi butami zostawiającymi w nim ślady „traktorków”. Ktoś się pośliznął i upadł z cennymi zakupami. Rozlało się mleko ze szklanej butelki zamykanej na kapsel ze sreberka.

Urodziłem się siedemnastego stycznia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego piątego roku o godzinie szesnastej w poniemieckich klinikach na ulicy Curie­-Skłodowskiej we Wrocławiu. W całym tym kompleksie znajduje się też oddział dla weneryków oraz Zakład Medycyny Sądowej, więc można powiedzieć, że oferują tam _full service_.

Dziś około siedemnastego stycznia w centrach handlowych nie ma żadnych promocji. Skończyło się wielkie świętowanie, które trwało nieustannie od listopada do sylwestra. Jest szaro i w tej okolicy wypada _Blue Monday_. Podobno wyliczyli, że jest to najbardziej szary, smutny, depresyjny, wstrętny, mokry, popierdolony, przejebany, zziębnięty, chory, zły dzień w roku. Niewart nawet najmniejszej promocji w Sephorze czy Douglasie. Być może promocja obejmuje błoto pośniegowe, zacinający po twarzy deszcz ze śniegiem, środki na grypę i anginę. Wówczas jednak nie było pojęcia „promocja” ani _Blue Monday_. Wszystkie poniedziałki były złe i depresyjne, podobnie jak wtorki, środy i cała reszta. Nie trzeba było żadnych wyliczeń. Nie było centrów handlowych i choć może się to wydać zupełnie nierealne, nie było nawet Douglasa. Środków na anginę i grypę było niewiele, były tanie, produkowane przez państwowe firmy Polfa i Jelfa, brzydko opakowane i sprzedawane w ponurych aptekach przez wąskie okienka, nad którymi namalowano na szybie węża Eskulapa. Sprzedawały je opryskliwe i złe na cały świat panie magister. Ale działały dokładnie jak dzisiejsze drogie i pięknie opakowane – chorowało się zawsze dziesięć dni, ani dnia krócej.

Tego samego dnia, o tej samej porze, na Kubie, w dalekim Varadero, w podłym slumsie, urodził się pewien luj. Ale nasze gwiazdy zetkną się, że tak powiem, dopiero za czterdzieści jeden lat.

Tego dnia słońce wstało o szóstej pięćdziesiąt pięć, a zaszło o piętnastej pięćdziesiąt pięć. Choć właściwie ani przez chwilę nie było go widać z powodu gęstej pokrywy chmur, szczelnie zasnuwającej całe niebo, chmur „na śnieg”, utrudniających życie pilotom lądującym na lotnisku Wrocław Strachowice. Główny terminal wyglądał jak budka z kominem, obita żółtawą blachą falistą.

Faza księżyca: sierp (młody księżyc).

Znak zodiaku: Koziorożec.

Ted Bundy grasował na wolności w swoim kremowym garbusie (obecnie eksponat w Narodowym Muzeum Zbrodni i Kary koło Waszyngtonu). Pięć dni przed moim urodzeniem dwudziestotrzyletnia pielęgniarka Caryn Campbell ze stanu Michigan zniknęła z hotelu Wildwood Inn w Snowmass (środkowe Kolorado), gdzie wypoczywała z narzeczonym i dwójką jego dzieci. Zaginęła na niewielkim obszarze pomiędzy drzwiami windy a drzwiami swojego pokoju. Była to sprawka Teda Bundy’ego.

Ośmioletni Kurt Cobain doczekał się wreszcie wizyty w Disneylandzie.

Imieniny obchodzili Antoni, Jan, Henryk, Julian, Rościsław i jakaś Sulpicja. Mam nadzieję, że nikt nie dostał tego imienia na chrzcie, a jeśli tak, to wyrazy współczucia. Rościsław też nie miał lekko w przedszkolu i podstawówce… W każdym razie wszystkiego najlepszego!

Obyło się bez fanfar – chyba żeby uznać za nie syreny karetek.

Kometa się nie ukazała, to tylko błyszczały koguty karetek.

Był zwykły, szary, mroźny, styczniowy piątek. Zmęczeni ludzie tłoczyli się w autobusach zapłakanych deszczem. Ich ciężkie kożuchy oddawały wilgoć. Faceci chodzili w spodniach dzwonach, kobiety, niestety, też. Modne były obcisłe golfy w sraczkowatych kolorach i długie włosy u facetów, najczęściej tłuste, uczesane z przedziałkiem na środku, niestety, także niechlujne długie brody. Kobiety nosiły też wzorzyste tuniki, a do nich chodaki, szczególnie hippiski. Ogólnie na spływach kajakowych, na które jeździła moja mama, ciężko było odróżnić chłopców od dziewcząt, jeśli chłopcy nie mieli brody. Narzekał na to bardzo Zbigniew Nienacki w książce _Pan Samochodzik i Winnetou_. Nazywał ich „babo­-chłopy” i „tato­-mamy”.

W telewizji Adam Słodowy uczył lud, jak samodzielnie sklecić karmnik dla ptaków, a madame Gucwińska pokazywała najstraszniejsze węże, które najspokojniej chodziły jej, czy raczej snuły się wokół szyi i rąk. Na dobranockę szedł _Zaczarowany ołówek_. Na drugim – kurs rosyjskiego, film przyrodniczy _Mieszkańcy rafy koralowej_, _Ścieżka zdrowia_ oraz program edukacyjny o Zgierzu z serii _Monografie miasta_.

W sklepach wciąż jeszcze bywało co nieco, szczególnie w tak zwanych składnicach harcerskich. Było tam nawet bardzo dużo rzeczy niezbędnych do przeżywania przygód: kompasy, fińskie noże, podpałki do ogniska, namioty, mundurki dla harcerzy, czapki do tych mundurków.

Ahoj, Przygodo!

Ważyłem dwa kilo dziewięćset i nie miałem pojęcia, że to się już nigdy nie powtórzy. Byłem wcześniakiem. Zawsze i wszędzie miałem przychodzić za wcześnie. Na lotniskach bywałem już cztery godziny przed odlotem, na dworcach – godzinę przed przyjazdem pociągu, na spotkaniach zawsze ze dwadzieścia minut przed czasem. Nie rozumiem, jak inni mogą się spóźniać, skoro tak łatwo wyliczyć: wystarczy wyjść o wiele, wiele za wcześnie.

Dziś moi rodzice rozmawialiby ze sobą pięćdziesiąt razy dziennie przez komórkę, zapewne mój ojciec dostałby już od razu ze trzydzieści moich zdjęć (pomarszczony, brzydki, z kępką czarnych włosów), a może nawet moja mama wspięłaby się z tej okazji na wyżyny umiejętności technicznych: nagrała i wysłała filmik, jak ziewam i przyglądam się niełaskawie sali, podejrzliwie łypię spod pomarszczonych powiek: czy to aby na pewno kapitalizm? Oj, to chyba nie jest Eneref… Takie filmiki prawie na pewno mój ojciec, zaganiany wówczas zastępca dyrektora Instytutu Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego, dostawałby w obfitości, gdyby problemy techniczne zostały przezwyciężone. Lecz komórek nie było. Kiedy ojciec dowiedział się, że urodził mu się syn – wcześniak, niecierpliwie jak zawsze pchający się na scenę tego świata, był akurat w Jelczu, gdzie podpisywał dla instytutu jakąś umowę. Kazał pielęgniarce przekazać mamie, aby poczekała na niego do jutra, bo nie da rady dojechać, ale ta mamie tego nie przekazała, więc mama stała w szlafroku przy automacie telefonicznym w szpitalnym korytarzu, karmiła go monetami jak black jacka i wypłakiwała się całej rodzinie:

– Zostawił mnie.

– Wrzuć monetę. Wrzuć monetę!

– Zostawił mnie. – W słuchawce cisza.

– Mówi się? Mówi się? – zapytała pani z centrali, która zawsze podsłuchiwała rozmowę.

– No właśnie się nie mówi! – krzyknęła mama i rzuciła słuchawką na widełki. Słuchawka była obleśnie ciepława i pachniała czyjąś szminką.

Potem do mamy przyszła ciotka Myszka, przyniosła ciepłe lody i długo ją pocieszała:

– Nie martw się, Izabelko – mówiła, paląc wbrew regulaminowi na szpitalnym korytarzu, bo ciotka Myszka paliła zawsze i wszędzie. – Nie martw się, Izabelko, nawet jeśli zostawił, to i tak będzie musiał łożyć. Możesz spać u nas. – No nie pocieszyło to zbytnio mamy, która dopiero wtedy naprawdę wybuchła płaczem. Takie to były tragedie epoki przedkomórkowej.

W lutym odbyła się prapremiera filmu Wajdy _Ziemia obiecana_, ale ja zdecydowanie nie byłem jeszcze gotów, aby stanąć na ściance.

W Chinach Ogólnochińskie Zgromadzenie Przedstawicieli Ludowych przyjęło nową konstytucję sankcjo­nującą „zdobycze” rewolucji kulturalnej Mao, czyli niszczenie wszystkiego z tradycji, co jeszcze jakimś cudem ocalało.

Pierwszym sekretarzem KC PZPR był Edward Gierek, a w ZSRR rządził Leonid Breżniew. W Rumunii – Ceauşescu, w Enerde – Honecker, w Jugosławii – Tito, w Iraku – Saddam Husajn, w Iranie – Reza Pahlawi, w Indiach – Indira Gandhi, w USA – Gerald Ford.

W Polsce była tylko jedna pizzeria: powstała rok wcześniej w marcu, w Słupsku, tuż przy barze mlecznym Poranek. Bar mleczny od tego bynajmniej nie splajtował.

Największymi przebojami były wtedy: _Bohemian Rhapsody_ zespołu Queen, _Mamma Mia_ Abby, _Philadelphia Freedom_ Eltona Johna i _You Are So Beautiful_ Joe Cockera. W Polsce: _Bo z dziewczynami_ Jerzego Połomskiego, _Czterdzieści lat minęło_ Andrzeja Rosiewicza, _Parostatek_ Krzysztofa Krawczyka, _Rok_ Maryli Rodowicz, _Rytm Ziemi_ Czerwonych Gitar, _Tyle słońca w całym mieście_ Anny Jantar, _Magia obłoków_ Marka Grechuty.

Czwartego marca Charlie Chaplin otrzymał tytuł szlachecki od królowej Elżbiety II.

W maju w telewizji zaczął lecieć serial _Czterdziestolatek_. Andrzej Kopiczyński nie otrzymał tytułu szlacheckiego od królowej Elżbiety II.

Osiemnastego lipca Prezydium Rządu postanowiło wydać dwadzieścia pięć miliardów złotych z budżetu państwa na budowę fabryki papieru w Kwidzynie. W ten sposób uczcili nieznany sobie jeszcze fakt, że urodził się pisarz. Jednak gdy pisarz zaczynał odnosić sukcesy, fabryka ta postanowiła pójść z duchem czasu i przestawić się na produkcję kartonowych opakowań.

Dwudziestego ósmego lipca Zdzisław Marchwicki, znany jako „wampir z Zagłębia”, został skazany po pokazowym procesie w Katowicach na karę śmierci. Zupełnie niewinnie. Sprawa Tomasza Komendy to przy tym pikuś.

Na Stadionie Śląskim w Chorzowie Polska pokonała Holandię 4:1 w meczu eliminacyjnym do mistrzostw Europy. Nikt nie dostał niczego od królowej Elżbiety II.

We wrześniu odbyła się premiera filmu _Noce i dnie_, który po latach tak wstrząsnął Paulą, że mówiła do swoich fryzjerek w zawodówce: „Moja Kałużna, czy Kałużna nie wie, że…”.

W listopadzie premierę miały _Zaklęte rewiry_.

W grudniu Polskę odwiedził Leonid Breżniew.

Zniesiono cesarstwo w Etiopii, ale żył jeszcze cesarz Hajle Syllasje I. Wszystko dokładnie jak w _Cesarzu_ Kapuścińskiego.

Sekta Jima Jonesa Świątynia Ludu już była w trakcie przeprowadzki do dżungli w Gujanie, gdzie za trzy lata popełni zbiorowe samobójstwo, aby zaprotestować przeciwko kapitalizmowi.

W listopadzie odbyła się premiera filmu _Lot nad kukułczym gniazdem_ w reżyserii Miloša Formana.

Nie miałem o tym wszystkim zielonego pojęcia.

A to, że księżyc był młody, miałem nawet głęboko w dupie.PRZEBŁYSKI Z LAT SIEDEMDZIESIĄTYCH

_1975_

Dwie pielęgniarki i lodowata kozetka. Moje najdawniejsze wspomnienie. One mają typowe dla lat siedemdziesiątych sztywne białe czepki z czarnymi paseczkami, są ożywione, są rubaszne. Być może nazywają się „siostra Sulpicja” i „siostra Spirulina”. Śmierdzi państwową służbą zdrowia. Biały parawan. Ściany pomalowane do połowy żółtawą farbą olejną, żeby łatwiej było myć gąbką. Czy jest to scena ważenia mnie zaraz po urodzeniu, odcinania pępowiny, czy może mam już roczek lub dwa? Moja mama mówi, że najwcześniejsze wspomnienia ma się dopiero od trzeciego roku życia. W każdym razie ryczę strasznie, bo kozetka jest powleczona białą, lodowatą ceratą. Lata siedemdziesiąte toną w mitologicznej mgle. Jak statek widmo na zamglonym morzu. Czasami mgła miejscami na chwilę opada i ukazuje się jakiś przebłysk, zapach, stop­-klatka. Kawałeczek ponurego statku widma, dryfującego bez marynarzy po morzu komuny. Krótkie, pozbawione puenty historie, często niezrozumiałe, pterodaktyle pamięci, algi wspomnień, jednokomórkowce narracji, pierwotniaki, stułbie, chełbie, ukwiały…

Jedna z takich molekuł narracji, szumów, zlepów, ciągów, zaplątała się w _Lubiewie_ w historii Dżesiki. Oto Dżesi, umierając w szpitalu na AIDS (notabene w tych samych klinikach, w których się urodziłem, więc mam nadzieję, że będzie to miejsce na zawsze kojarzone ze mną i mi żadna literacka kurwa już go nie zawłaszczy), przypomina sobie scenę z dzieciństwa. Matka trzyma ją na rękach, a ona pokazuje rączką na okno w kuchni. Jest to okno starego typu z takim dziwnym przełącznikiem na dole – małe pudełeczko z przekładnią, pewnie do rozdzielania podwójnej szyby, któż zresztą dziś je pamięta… Pewnie w jakichś blokach jeszcze się zachowały. Pyta, a może jeszcze tylko wydaje jakieś gaworzenia i pokazuje rączką na to dziwne urządzenie mniejsze od pudełka od zapałek, a babcia, która też jest w pokoju, odpowiada:

– A tam pan piekarz piecze chlebek…

I Dżesi do końca życia ma zagwozdkę, jak to możliwe, aby w tym małym pudełeczku, pomalowanym wraz z ramą okna wieloma warstwami farby olejnej, zmieściła się cała piekarnia, pan piekarz i jego pomocnicy, a na dodatek dość duży bochenek chleba, lecz jedyna osoba, która mogłaby odwołać owo zaklęcie lub jakoś je wyjaśnić, czyli babcia Dżesiki, już nie żyje, więc już do końca świata pan piekarz będzie tam siedział i piekł chlebek. To właśnie było jedno z takich moich pierwszych „fafłów”, „kisów”, w jakie obfituje dzieciństwo…

Wiele osób, które znają mnie z dzieciństwa, mówi mi, że fascynowałem się prądem i na pytanie, kim chciałbym zostać, odpowiadałem, że „elektrykiem”. Coś w tym jest, bo pierwsze słowo, jakie wypowiedziałem, brzmiało „kijek” i moja mama utrzymuje, że kijek to były wszelkiego rodzaju kabelki, którymi podobno się fascynowałem. I teraz już mogę im wszystkim odpowiedzieć: „I zostałem elektrykiem. Elektrykiem ludzkich dusz i serc”. Grzebię w waszych sercach moim śrubokrętem, majstruję, elektryka prąd nie tyka. Drugie słowo, jakie wypowiedziałem w życiu, brzmiało: „piwo”. Chodziłem dookoła adapteru Bambino z ciężką pieluchą w rajtuzach i powtarzałem: „Piwo lubię!”.

Albo: mama chodzi ze mną nad Odrą i snuje opowieści „O wietrze północnym”. Dziś zapytana, co to były za opowieści, odpowiada: „A tak zmyślałam cokolwiek, żeby cię czymś zająć, gdy byłeś już marudny…”.

Wszystkie te molekuły pamięci zaczynają się od słowa „mama”. Mama zawsze po odebraniu mnie z przedszkola, jeśli jechaliśmy do miasta, coś mi kupowała. Miałem i mam kochanych rodziców. Najczęściej była to płyta adapterowa, krótkogrająca, na czterdzieści pięć obrotów, z dużym otworem w środku. W bolec na środku tarczy adapteru wkładało się czarne plastikowe kółko, które często się gubiło. Więc za każdym razem kupowała mi płytę Muzy z bajką. Płyty były umuzycznione, do rymu, po trzech przesłuchaniach znałem wszystko na pamięć.

Adapter stał na środku dywanu w moim pokoju, a ja w rajtuzach chodziłem dookoła niego w kierunku odwrotnym do płyty i mówiłem już razem z nią:

„To nieprawda! Ballada kłamie!

Pozwól, że podam ci ramię!”.

Albo:

„Spojrzyj – oto mydełko pachnące,

Będziesz po nim jaśniejsza niż słońce!”.

Albo:

„Ale ja kocham słońce!

Och, słońce, słońce… Bądź rozsądna, Calineczko! Słońce się z tobą nie ożeni, a kret chce!”.

Albo:

„Kto czterdziestu zbójców zwiódł? Alibaba!

Skarbami kto obdzielił lud? Alibaba!”

I tak dalej. Czytały to i śpiewały najlepsze polskie głosy aktorskie – Krafftówna, Kwiatkowska, Fronczewski (_Byczek Fernando_!). Któregoś dnia, zamiast płyty, mama kupiła mi balonik napełniony zapewne helem, bo parł do góry, do nieba. Ja musiałem siku i poszliśmy do toalety na dworcu. Dziś dużo bym dał, aby znaleźć się w tej toalecie w samym, by tak rzec, szczycie jej legendy, w połowie lat siedemdziesiątych, i zobaczyć słynną babcię klozetową, bo była to dokładnie ta opisana w opowiadaniu Pisuaressa z _Lubiewa_. Jej wszechmoc brała się między innymi z nieograniczonego dostępu do papieru toaletowego. Wszystkie bohaterki _Lubiewa_ jeszcze żyły i wszystko było na swoim miejscu: babcia klozetowa na stanowisku, piosenkarki przy pisuarach, jeszcze młode i pełne werwy: Radwanicka, Kora, Maciczna, Oleśnicka, Pułkownikowa, Bronka Ubeczka. Romka Piekarzowa czatująca na żołnierzy na przepustce. Albo może jeszcze zapowiadała pociągi? Już nawet w dziewięćdziesiątym roku, kiedy po raz pierwszy wszedłem tam w pełni świadom literackości tego miejsca i jego, by tak rzec, „przydatności do prozy”, już wtedy, powiadam, to były tylko resztki. Wówczas jednak, gdy mama kupiła mi balonik, byłem tam w okresie mitycznym, w latach siedemdziesiątych, ale o tym nie wiedziałem. Zamknęliśmy się w kabinie, mama zahaczyła sznurek balonika o klamkę, posadziła mnie na kibelku i nagle balonik ów ześliznął się z klamki i poszybował w górę. Kabiny nie miały dachu, dalej była przestrzeń hali dworcowej pełnej tylko zapowiedzi pociągów (być może wygłaszanych przez Romkę Piekarzową) i balonik utknął bardzo, bardzo wysoko, zatrzymany dachem dworca. I to było pierwsze w moim życiu doświadczenie utraty. Nie mogłem uwierzyć, że już go nie odzyskam. Że dla czegoś tak pięknego jak balonik, który sam lata, co interpretowałem jako skutek czarów, nie wzywa się straży pożarnej, nie działa się, tylko po prostu się rezygnuje i odchodzi… Ryczałem tam dziko, bo po raz pierwszy musiałem odejść, uznać, że nic się nie da zrobić… Dziś bym powiedział: po prostu to już było takie miejsce – wielkich nadziei i najczęściej niespełnienia.

Pamięć z tych najwcześniejszych lat funkcjonuje poprzez jakieś zapomniane zapachy, na przykład zapach elektryczności. Elektryczność ostro pachniała, zanim obróciła się w elektroniczność. Zapach ten pojawiał się w przypadku przepalonych żarówek, otwierania obudowy telewizora, w okolicach migających na fioletowo jarzeniówek, w budkach z prądem, z których dodatkowo wydobywało się jednostajne brzęczenie – śpiew elektryczności, na budowie, gdzie baraki podłączone były do agregatora olbrzymimi wtyczkami, przed burzą, przy wielkich porcelanowych, przepalonych bezpiecznikach… Pachniały nią skoble, które zbieraliśmy na budowie naszego nowego bloku, aby strzelać z nich z procy, pachniały słupy wysokiego napięcia. Wszędzie, gdzie tak pachniało, pojawiała się czacha z dwiema czerwonymi błyskawicami. Na podwórku gdzieniegdzie stały budki z prądem, metalowe, pomalowane na szaro, buczące i brzęczące, odstraszające potencjalnych szperaczy właśnie tabliczkami z trupimi czaszkami i błyskawicami, a robotnicy w specjalnych rękawicach ochronnych otwierali je i grzebali śrubokrętami. Innym razem tata rozkręcił farelkę, uwalniając zapach elektryczności, który swą siłą i dziwnością mógł konkurować wyłącznie z zapachem Wody Niezdatnej do Picia na stacyjkach kolejowych… Ponie­waż ruskie telewizory często wybuchały, prawie nikogo nie ominęła prawdziwa orgia zapachowa, jaką był płonący w mieszkaniu ruski telewizor Rubin. Być może rzeczywiście interesowałem się prądem, skoro mi tak te zapachy prądu utkwiły w tej najpierwotniejszej pamięci.

Ale też inne zapachy. Lata siedemdziesiąte śmierdziały. Śmierdzący skwaśniałym nabiałem sklep z cieknącymi kefirami, poważną, trójkątną, solidną wagą, wielkim elektrycznym młynkiem do mielenia kawy, zapach tej świeżo mielonej kawy, picie oranżady z porcelanowym korkiem na drucie, oglądanie jakiejś budowy, zbieranie skobli do procy, smrody z pieców i kominów… Wydający elektryczne zapachy wóz na tej budowie, do którego podłączone są grube kable zakończone olbrzymimi wtyczkami. „Spalona szmatka”, czyli szmata do chwytania gorących garnków, która się zapaliła i śmierdziała, a mama potem straszyła mnie tym latami… Wisiała w kuchni na gwoździku wbitym w ścianę pomalowaną do połowy żółtą olejną. Moja mama, jak wiadomo z _Fototapety_, miała tendencje do spalania szmatek i czajników. Kiedy mnie karmiła, aby czymś mnie zająć, opowiadała o dzieciach: Ani, Jasiu i Kasi, które zjadły Bardzo Trującego Grzyba i umarły… Tygrysek od Babci Mosińskiej. Powroty z przedszkola zimą, w zapachu dymów z kominów, koksu, mrozu, przy wtórze szczekania niewidocznych psów. Samo przedszkole i jego rozliczne zapachy, na przykład zapach i smak cekinów, które odrywałem od „serdaczków”, jakie mieliśmy na występy, i chowałem do kieszonki fartuszka z przyczepioną na sznurku, abym nie zgubił, chusteczką. Rękawice też na sznurku. Lęk przed „tygodniówką”: „Jak będziesz niegrzeczny, to oddamy cię do tygodniówki!” – straszyła mama. Było to straszne miejsce na samym szczycie domu, w którym znajdowało się przedszkole na Dembowskiego we Wrocławiu, gdzie przebywały dzieci przez cały tydzień. One nie szły do domu. Lęk przed „tygodniówką” był pierwszym w moim życiu lękiem przed upadkiem socjalnym i koniecznością stałego życia w grupie i miał pozostać ze mną na zawsze. Okrutne i bezmyślne znęcanie się wraz z kolegą Dominikiem nad „skośnooczką” – dziewczynką ze zdeformowanymi oczami, w okularach zalepionych po jednej stronie plastrem. Z tymże Dominikiem pierwsze kontakty homo na leżakowaniu, czyli obowiązkowym spaniu, a raczej nudzeniu się po obiedzie na leżakach. Kontakty te polegały na nagłym odchylaniu kołdry czy koca i szybkim pokazywaniu sobie siusiaków, poruszając nimi i naciągając, czemu towarzyszyło dzikie przewracanie oczami. Kawałeczek gumy Donald, który utkwił mi w kąciku kieszonki fartuszka i pachniał na pocieszenie przez ileś tam lat, przez wiele, wiele prań, nigdy nie przestał pachnieć. Kiedy było mi smutno, wydłubywałem go i wąchałem. Był odtrutką na smrody przedszkola: dezynfekcji, przypalonego mleka, pasty do podłóg, gówna w kiblach, tęsknoty za domem, stresu. Któregoś razu zimą mama odebrała mnie, ubrała, doszła do ładu ze sznurkami od rękawiczek z jednym palcem, idziemy w śniegu do domu. Śnieg był wtedy przez większość zimy i intensywnie pachniał. Mama wyciąga z torebki paczkę gumy „z Bolkiem i Lolkiem”, zdejmuje rękawiczkę, a wraz z nią zsuwa jej się z palca i spada w śnieg tani pierścionek, który kupił jej tata w Enerde. Nigdy go już nie znaleźliśmy, ale z takich drobiazgów w głowie dziecka rodziły się legendy. Legenda o Spalonej Szmatce. Legenda o Zgubionym Pierścionku. Legenda o Baloniku, Który Uciekł. Siła takiej legendy jest tak duża, że do dziś, przechodząc tamtędy, wypatruję tego taniego pierścionka z Enerde i mruczę: „To musiało być gdzieś tutaj…”. Ponieważ nic jeszcze wtedy się nie wydarzyło, każde najmniejsze wydarzenie urastało do wielkich rozmiarów…

Jedno z tych „przedszkolnych wspomnień”: oczywiście byłem ciekaw tajemnicy prokreacji i ktoś coś tam mi wyjaśniał, zapewne niezbyt dokładnie… Było tam coś o „ziarnku piasku”, zapewne chodziło o to, że dziecko w chwili zapłodnienia jest tak malutkie jak ziarnko piasku, ale ja coś pokręciłem i zrozumiałem, że aby zajść w ciążę, należy połknąć ziarnko piasku. Podczas codziennej zabawy w przedszkolnym ogrodzie krytycznie przyglądałem się piaskownicy i nie mogłem „zdecydować się na dziecko”. Bo z drugiej strony był mit, że nie można połknąć pestki jabłka, gdyż wtedy może w żołądku wyrosnąć prawdziwa jabłoń i zapewne drzewo to wyjdzie na świat gardłem, należało unikać pestek jak ognia! W końcu, po przemyśleniu wszystkich za i przeciw, po kilku dniach namysłu, z pełną świadomością „zdecydowałem się na dziecko” i kiedy nikt nie patrzył, połknąłem szczyptę piasku. Zazgrzytał mi w zębach. Zdaje się, że połknąłem niechcący ze sto ziarenek piasku. Żeby mi tylko wszystkie nie zakiełkowały, bo będę miał całe przedszkole! Rozejrzałem się dookoła. Nikt nie zauważył tego tak doniosłego faktu. Nikt nie zauważył, że Ikar spada. Świat żył swoim życiem. Dzieci bawiły się na karuzeli z blaszanym muchomorkiem pośrodku, panie przedszkolanki plotkowały na ławce o tym, gdzie upolowały mięso, a ja oto… cóż… byłem w ciąży… Teraz jeszcze trzeba będzie o wszystkim powiedzieć mamie! Co ona na to? Nie wiedziałem, że oto mam problem wszystkich dziewczyn, które zaszły w ciążę i teraz z pewnym niepokojem uświadamiają sobie, co zrobiły…

Pamiętam zapach irysów w przedszkolnym ogrodzie. Te irysy pachniały tak słodko jak lizaki. Ze wszystkich zapachów kwiatów najbardziej kocham irysy i bez. Inni się bawili, a ja wąchałem je i nie mogłem pojąć, że tego zapachu nie da się jakoś posiąść, zjeść, że ten zapach można tylko podziwiać i nic więcej. Mokra ściółka na jesiennej, wilgotnej ziemi. Zapach grzybów. Zapach butwiejących kłód. Kiedy się je odwalało, pod spodem odkrywało się zupełnie tajne życie ziemi, glisty, robaki, tunele korników…

Nudne, ciągnące się latami niedzielne popołudnia w Mosinie lub u nas w domu, jeszcze bez telewizora, kiedy siedziało się na kanapie i zaplatało w warkocz takie ozdobne kutasiki odchodzące od poduszki, a mama siedziała pochylona nad lampą i pisała do swojej matki, a mojej babci, wielostronicowe listy. Ręcznie, długopisem. Do dziś jestem zafascynowany fenomenem pisania ręcznego. O wszystkim. Podawała tam przepisy. Dziś nikt już nie pisze takich grubych listów. Przecież nie mieliśmy telefonu. Babcia ze swej strony nie pozostawała dłużna. Zawsze kiedy jechałem do Mosiny, jak kurier zabierałem dla niej pięć, sześć grubych listów, na które babcia rzucała się wygłodzona, a potem – w jeszcze nudniejsze wieczory mosińskie – odpisywała równie obszernie swoim koszmarnym lekarskim pismem, które potrafiły odczytać tylko: ona, moja mama i panie w aptece w Mosinie. Bazgrała długopisem, jakby komar zrobił kupę. To były takie ich „Niebezpieczne związki”. Te wieczory tak długie, tak nudne, że dziś każdy normalny człowiek dostałby ciężkiej depresji i poszedł po antydepresanty, trzeba było znosić. Upalne niedzielne mosińskie popołudnia, kiedy gruchotały gołębie i pachniały rozpalone do czerwoności podkłady kolejowe, pomiędzy którymi wyrastały olbrzymie rośliny podobne do rumianków i ostro pachnące po roztarciu w palcach. A te dwie kobiety – matka i córka – bazgrały długopisami. Po krzyżówkach, po ściennych kalendarzach, po listach i po pocztówkach, których wartość informacyjna była zerowa, tak skonwencjonalizowany był to gatunek literacki. Słoneczne życzenia z pięknego Rewala zasyła Janina. PS Pogoda ładna. Wycinało się najróżniejsze rzeczy z gazet, bo mogły się przydać na zaś, przede wszystkim przepisy i krzyżówki, ale i inne rzeczy. Ten świat toczył się tak bardzo powoli. List jechał do Mosiny w wielkim worze poczty pociągiem trzy i pół godziny. Telefon wynaleziono tyle lat temu, a my wciąż uznalibyśmy za przewrót kopernikański, gdyby nam go założyli. Moi rodzice byli wtedy dwójką okularników zaraz po studiach, niczego jeszcze się nie dorobili, poza škodą octavią, radiem tranzystorowym i mną, prosto z akademików, gdzie wystawiało się „zająca z domu” za okno, bo nie było lodówek. Nie obrośli w nic. Nie dorobili się jeszcze chałupy w Hiszpanii. Tyle że mój ojciec zawsze, ale to zawsze miał samochód. Wcześniej jeździł na motorze Junak, a potem już samochodami. Tego jednego nie umiał sobie nigdy odmówić.

Widzę twarz mamy pochyloną nade mną, jej włosy spięte czarną gumką apteczną. Moi rodzice wynajmowali wtedy skromne mieszkanie w przedwojennej, poniemieckiej szeregówce na ulicy Partyzantów. Całe to osiedle powstałe w latach trzydziestych, oglądane z lotu ptaka, układało się w kształt niemieckiego orła, i wiele części ciała owego orła będzie potem ważnych dla mojej biografii. Pośrodku za brzuch orła robił Dom Kultury „Światowid”, gdzie nie wiem, ile razy występowałem, a to z zespołami teatralnymi, a to denerwując się na konkursach recytatorskich. Przed nim stała muszla koncertowa, w której również występowałem. Było tam też kino osiedlowe, w którym z wielkim przejęciem oglądało się takie filmy jak _Cudowne dziecko_ i wszystkie po kolei _Kleksy_, zaś w jednym ze skrzydeł mieszkała Paula… Piec, junkers, kąpanie mnie w plastikowej wanience z Enerde, sadzanie na plastikowym nocniku. Szczerze mówiąc, często mi stawał i wtedy mój Fynfundcfancyś nie mieścił się w nocniku, który w ogóle nie przewidywał miejsca na kutasa, a co dopiero takiego. Pamiętam, jak ojciec wpychał go na siłę do nocnika, a mama mówiła: „No przecież mu go złamiesz!”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: