- promocja
- W empik go
Wiarygodne chrześcijaństwo - ebook
Wiarygodne chrześcijaństwo - ebook
Żyj wiarą, która nie boi się myśleć Misją każdego dominikanina są dwie rzeczy: szukanie prawdy i dzielenie się owocami kontemplacji. A co jeśli natrafi się na dominikanina nieco przekornego, uszczypliwego i dość upartego? Łagodnego jak baranek, ale też ostrego jak węgierski gulasz?
Efekt jest oszałamiający.
Otrzymujemy wówczas kaznodzieję, który pokazuje, że prawda wyzwala, że wiara to nie wierność przepisom, że na obrzeżach Kościoła jest nadal wiele dobra, a w życiu warto kierować się sumieniem.
Ta książka to zbiór bezkompromisowych komentarzy do Pisma Świętego. To swoiste Credo ojca Józefa Puciłowskiego OP, pokazanie czym w istocie jest chrześcijaństwo godne wiary, godne życia każdego z nas.
Józef Puciłowski (ur. 1939) – dominikanin, autor wielu książek i ponad 250 artykułów o tematyce politycznej i religijnej. Współpracował z miesięcznikiem „Więź” oraz „Tygodnikiem Powszechnym”. Był aktywnym działaczem Klubu Inteligencji Katolickiej we Wrocławiu. Znany z krytycznego myślenia, prowokacyjnych wykładów oraz kazań.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-277-2253-9 |
Rozmiar pliku: | 563 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był rok 2005. Pewnego wrześniowego dnia ówczesny przeor konwentu Świętej Trójcy w Krakowie ojciec Adam Sulikowski przyszedł do celi ojca Józefa Puciłowskiego z propozycją odprawiania „na stałe” niedzielnej mszy świętej o godzinie 13.30.
Ojciec Józef już od ponad roku przebywał w krakowskim klasztorze, do którego przybył z Budapesztu, po zakończeniu swojej drugiej kadencji na stanowisku Wikariusza Generalnego Wikariatu Węgierskiego. W tym czasie wykładał historię Kościoła w dominikańskim Kolegium Filozoficzno-Teologicznym, a od kilku miesięcy – na polecenie ówczesnego prowincjała Macieja Zięby – zapoznawał się z odtajnionymi przez IPN materiałami dotyczącymi inwigilacji Prowincji Polskiej Dominikanów przez służby bezpieczeństwa PRL, czego owocem była między innymi wydana w 2017 roku książka Portrety imienne i bezimienne. Polscy dominikanie a bezpieka 1945–1989.
Nie wiem dokładnie, od kiedy istniała niedzielna msza święta o godzinie 13.30. Pamiętam jedynie, że od mojego przybycia do Krakowa w 2001 roku – jeszcze jako brat student – zbierałem na niej od czasu do czasu tacę. Lubiliśmy chodzić za składką podczas „Trzynastki” (bo tak potocznie ją nazywano i nazywa do dzisiaj), głównie dlatego, że uczestniczyło w niej bardzo mało osób, szybko więc było po robocie. Słaba frekwencja sprowokowała nawet w klasztorze dyskusję nad jej „wygaszeniem”. Jednakże nowo wybrany przeor, wspomniany wyżej ojciec Sulikowski, postanowił utrzymać ją w grafiku i na wzór mszy świętej akademickiej czy „Kłoczowej 12-stki” powierzyć ją „na stałe” któremuś z braci.
Wybór padł na ojca Puciłowskiego. Znam tę rozmowę tylko z relacji, ale prawdopodobnie ojciec Józef bronił się, używając tylko jednego argumentu: „nie umiem śpiewać”. Przeor miał mu wtedy powiedzieć – i tu relacje się różnią – by wziął sobie do pomocy któregoś z młodszych, śpiewających braci. Ojciec Józef natomiast twierdzi, że przeor wprost zaproponował mnie. Niezależnie od tego, kto ma rację, minęło już czternaście lat, od kiedy odprawiamy wspólnie niedzielną 13-stkę.
Nie wiem, czy była to pierwsza celebrowana przez nas 13-stka, czy któraś z kolei, ale pamiętam dokładnie słowa, które padły z ust ojca Józefa podczas ogłoszeń: „Postanowieniem ojca przeora obaj będziemy odprawiać tę mszę świętą. Będzie tak, że jednej niedzieli ja będę głosił, a ojciec Dawid śpiewał, a drugiej niedzieli ojciec Dawid będzie głosił, a ja nie będę śpiewał”. To „głoszenie i nieśpiewanie” bardzo szybko zapełniło krakowską bazylikę. Kameralna i „spacerowa” 13-stka przeobraziła się w dużą mszę, na której można było spotkać także wiele znanych i medialnych postaci: inteligencję, polityków, ludzi kultury, sportu, dziennikarzy.
Niniejsza książka jest – można by rzec – owocem 14-letniego głoszenia ojca Józefa. Punktem wyjścia każdego kazania był przypadający na daną niedzielę fragment Ewangelii. Komentarz nie ograniczał się jednak tylko do niej. Wzorem swoich duchowych mistrzów jeszcze z czasów wrocławskich (gdzie studiował, a następnie pracował przed wstąpieniem do zakonu) ojciec Józef starał się pokazywać przewodnią myśl, łączącą całą liturgię słowa, by następnie odnieść ją do konkretnych sytuacji życiowych, rodzinnych, społecznych.
Nie jest moją intencją zrobienie wprowadzenia do treści tej książki. Chciałbym jedynie zarysować kontekst, w którym rodziły się zawarte w niej myśli.
Po pierwsze, przygotowanie kazania ojciec Józef postrzega przede wszystkim jako namysł nad słowem Bożym, poznawanie ciągle na nowo Pisma, odkrywanie tego, co przez konkretne fragmenty Pan chce powiedzieć dziś Kościołowi, nam żyjącym w konkretnym miejscu i czasie. Ojciec Józef czasem wspomina swojego dziadka. Ten, gdy działy się różne (często trudne) sytuacje, czy to na Węgrzech, czy na świecie, czy też w rodzinie, brał Pismo Święte i zawsze miał gotowy fragment, który cytował, mówiąc: „oto odpowiedź”.
Po drugie, jestem głęboko przekonany, że głoszenie jest dla ojca Józefa istotnym elementem nie tylko jego posługi kapłańskiej, ale i życia. On naprawdę lubi głosić. Chce wiedzieć z kilkudniowym wyprzedzeniem, kiedy ma mieć kazanie i zamyka się w swojej celi, otaczając się stertą książek, biblijnych komentarzy. Tak, kazania ojca Józefa są wypełnione cytatami, co czasem spotyka się z „żartobliwymi uśmieszkami” ze strony braci: „ciekawe kogo dzisiaj zacytuje?”. Jednakże jako osoba bliska autorowi tej książki wiem, skąd się to bierze. Przede wszystkim – i nie waham się tego powiedzieć – ze skromności. Józef nie chce uchodzić za „mędrca”, który zna odpowiedź na wszystkie pytania. Zachował niesamowitą „młodość umysłu”, polegającą na tym, że jest chłonny wiedzy. Józef ciągle czyta, studiuje, kupuje i pożycza książki, nadal ma swoich „mistrzów”, którym często woli „oddać głos”.
Owe cytaty to także wyraz troski. Jakiej? Pamiętam pewne niedzielne kazanie ojca Józefa, podczas którego pod uniesionym głosem mówił: „po dwudziestu pięciu latach obecności religii w szkole poziom wiedzy teologicznej i religijnej w Polsce jest zatrważająco niski”. Zupełnie niedawno Józef powiedział mi, że cytuje podczas kazań, mając nadzieję, że może przynajmniej dwie albo nawet jedna osoba zainteresuje się, sięgnie po daną książkę, tekst i przeczyta. Kazania – w zamyśle ojca Józefa – mają być nie tylko biblijnym komentarzem, lecz także pewnym bodźcem do samodzielnych poszukiwań.
Niech zatem ta książka, którą Czytelnik trzyma w ręce, spełni pragnienie „trzynastkowego” kaznodziei. Jestem głęboko przekonany, że jest to Jego największym pragnieniem.
Dawid Kusz OPWiara wolna od przepisów,
czyli powołani do wolności
Mk 2,23–3,6
Uzdrowienie w szabat – czyli praca w dzień Pański – stanowi znak, iż „to szabat został ustanowiony dla człowieka, a nie człowiek dla szabatu. Zatem Syn Człowieczy jest Panem także szabatu”. Bo to Pascha Chrystusa – a nie ludzkie prawa – wyzwoliła człowieka z niewoli.
W IV wieku w sukurs chrześcijaństwu przyszło prawo państwowe Cesarstwa Rzymskiego, „stanowiąc”, że w dniu słońca, czyli w pierwszy dzień tygodnia, sędziowie, mieszkańcy miast oraz członkowie różnych cechów rzemieślniczych mieli nie pracować. Chrześcijanie radowali się z usunięcia przeszkód, które aż do tej chwili sprawiały, że przestrzeganie dnia Pańskiego wymagało nieraz heroicznej odwagi. Od tej pory mogli bez trudności oddawać się wspólnej modlitwie.
Ten fragment Ewangelii św. Marka przypomina jeszcze o ważnej kwestii: spójności natury boskiej i ludzkiej w Jezusie Chrystusie. Był bowiem w dziejach teologii okres – co potem przeniesiono na ambonę – oddzielenia Chrystusa-
-Boga i Chrystusa-Człowieka oraz osobnej refleksji nad Boskością i nad człowieczeństwem Jezusa.
A przecież przywołane tu słowa św. Marka mówią o Jedności! Ta jedność w Chrystusie ma zasadnicze konsekwencje dla każdego ochrzczonego: człowiek ochrzczony wszędzie daje, dać winien, świadectwo swojej wiary. Na pewno najmniej przez słowo, gadanie (chociaż też), a bardziej przez świadectwo życia. Nie na pokaz, ale z przekonania. Na duchownych wszystkich szczebli – głosicieli! – owa Jedność nakłada powinność, by byli, jak mówi papież Franciszek, „pasterzami, a nie urzędnikami”.
A gdzie indziej papież głosi: „Kiedy Kościół chce się szczycić ilością, zakłada organizacje, urzędy i staje się nieco biurokratyczny, wówczas traci swoją istotę i naraża się na niebezpieczeństwo stania się «organizacją pozarządową»”. Mocne słowa Franciszka. Bo Jemu zależy (i każdemu chrześcijaninowi zależeć powinno), by w Chrystusie nie robić podziału na Boskość i Człowieczeństwo. By nie patrzeć Mu na ręce, że uzdrawia w szabat lub że w dniu świątecznym pozwala zrywać uczniom kłosy!
Prawo Pańskie bowiem – Jezusowe Prawo – winno być interpretowane jako wyzwalające człowieka, a nie zamykające, zawłaszczające! Prawdziwa miłość (a za nią stoi prawo Zbawiciela) nigdy nie zniewala, nie zawłaszcza – a czyni człowieka wolnym! Warto, by o tym pamiętali rodzice, wychowawcy, duchowni, przyjaciele.
Mt 17,22–27
Prześladowanie. Wrogość. W najlepszym wypadku niechęć. Zawsze były, są i będą udziałem chrześcijan, chrześcijaństwa! Kościół, Kościoły chrześcijańskie, chrześcijanie powinni być najbardziej czujni, gdy są: „doceniani”, głaskani, uprzywilejowani.
Takim klasycznym przykładem Kościoła miejscowego, który bardzo źle wyszedł na owym „głaskaniu”, był w XX wieku Kościół w Hiszpanii za czasów generalissimusa Franco. Stał się ten Kościół wtedy częścią faszystowskiej dyktatury! Do dziś zbiera tego owoce!
W czasie pielgrzymki Benedykta XVI do Polski w maju 2006 roku padły z ust papieża ważkie słowa i mimo upływu dwunastu lat od ich wypowiedzenia nie tylko nie straciły na znaczeniu, ale są aktualne, zwłaszcza po lekturze przywołanego fragmentu Ewangelii Mateuszowej.
Papież na placu Józefa Piłsudskiego w Warszawie mówił: „wiara nie oznacza jedynie przyjęcia określonego zbioru prawd dotyczących tajemnic Boga, człowieka, życia i śmierci oraz rzeczy przyszłych. Wiara polega na głębokiej, osobistej relacji z Chrystusem, relacji opartej na miłości Tego, który nas pierwszy umiłował (por. 1 J 4,11), aż do całkowitej ofiary z siebie. Bóg (…) okazuje nam swoją miłość przez to, że Chrystus umarł za nas, gdyśmy byli jeszcze grzesznikami”.
Na Jasnej Górze powiedział: „Mądrość ewangeliczną, zaczerpniętą z dzieł wielkich świętych i sprawdzoną we własnym życiu, trzeba nieść w sposób dojrzały, nie dziecinny, i też nie agresywny, w świat kultury i pracy, w świat mediów i polityki, w świat życia rodzinnego i społecznego”. Tyle Benedykt XVI.
„Chrześcijanie nie powinni starać się przekrzykiwać reklam tego świata, ale raczej prowadzić w ciszy do świątyni sumienia, gdzie Bóg przemawia do nas delikatnymi podmuchami” (T. Hálik).
Mt 19,16–22
Zapewne zwróciliśmy uwagę – czytając i słuchając wiele razy ten tekst – na dwie informacje. Pierwsza to fakt posiadania. Druga to relacja między posiadaczem a wartością materialną. Młody człowiek nie odszedł dlatego, że posiadał majątek, ale z tego powodu, że nie wiedział, co z nim zrobić. Zrozumiał, że nie on jest właścicielem „posiadłości”, ale że posiadłość ma w posiadaniu jego. Jest niewolnikiem tego, co ma.
Oczywiście, owa „posiadłość” – zwłaszcza dziś – to niekoniecznie zasoby materialne, wielkie majątki, domy, czy po prostu pieniądze na koncie. To także nasze przyzwyczajenia. Poglądy. To opinia innych, którzy krzyczą: „nie rób tak”, „nie myśl tak”.
Nie chodzi o to, żeby być poza zasadami, żeby niczym się nie ograniczać. Chodzi o to, żeby nie być niewolnikiem grupy, wspólnoty. Sama grupa też może nie być wolna. Czasem człowiek staje się niewolnikiem czegoś, co winno służyć jemu i innym. Nie szukajmy daleko, nie zaglądajmy do portfela ani nie patrzmy na stan konta. Popatrzmy na czas! Do czego nam służy? Dla kogo on jest? Na co go przeznaczamy? Czy umiemy dzielić się nim, a także szanować cudzy czas?
Na koniec przytoczę słowa lubianego przeze mnie autora – ks. Tomaša Hálika z Czech (wiem, że wielu go nie lubi, ale to ich problem). Otóż komentując ten tekst, pisze: „Czy udało się nam już kiedyś w życiu zatrzymać i zadać sobie pytanie, co jest dla mojego życia najistotniejsze, w czym mogę znaleźć sens, co jest tym celem, którego nie chciałbym ominąć – i jaka droga do niego prowadzi? Czy szukaliśmy odpowiedzi jedynie u wielu «dobrych mistrzów», czy też mieliśmy odwagę przedłożyć ją Chrystusowi – i to ze świadomością, że w Jego Ewangelii nie usłyszymy tylko niezobowiązującej porady, lecz słowo Boże? To słowo, które jest żywe, skuteczne i ostrzejsze niż wszelki miecz obosieczny (…), zdolne osądzić pragnienia i myśli serca”.
Mk 9,14–29
Góra Przemienienia, wedle wielu – Tabor. Tam miało miejsce zstąpienie Boże w rzeczywistość, w codzienność, z jej pytaniami, rozterkami i zwątpieniami. Pokora Boga.
Ale jest też pycha. Pycha uczniów, którzy na górze nie byli, a jak wynika z narracji Marka, próbowali własnymi siłami uzdrawiać chorego na epilepsję, jak wtedy uważano – opętanego. Daremnie. Tymczasem Pan Jezus, który uzdrowił chłopca, odwołuje się do podstaw kontaktu z Bogiem: modlitwy i postu. Modlitwy – źródła łączności z Bogiem i postu, którego jądrem jest skrucha.
Modlitwa i post prowadzą do nadziei skierowanej „ku przyszłości” (T. Hálik). Ona zaś umacnia wiarę, której w tym fragmencie Ewangelii uczniowie nie mieli w sposób dostateczny. Papież Franciszek w encyklice Lumen fidei wyraźnie mówi: „Wiara jest bezinteresownym darem Boga, który wymaga pokory i odwagi, by zaufać i zawierzyć się, i w ten sposób dostrzec świetlaną drogę spotkania między Bogiem a ludźmi, historią zbawienia”. Tylko pamiętajmy: „Wiara wymuszona oczywistością i niepodważalnymi argumentami lub «niewątpliwymi cudami» nie jest wiarą, podobnie jak nadzieja, której przedmiot jest widoczny, nadzieją nie jest” (T. Hálik). Nie możemy traktować Boga jak stoliczka z bajki i wołać „nakryj się”, tylko dlatego, że ofiarujemy Mu modlitwę i post, oczekując spełnienia naszych zachcianek.
Pan Bóg jest Tajemnicą, a droga do Niego wiedzie przez miłość, która na co dzień może przybierać postać zwykłej życzliwości, gotowości pomocy drugiemu, prostego słowa bez agresji. I nie ma w niej pychy i arogancji!
Łk 2,16–21
Przed reformą liturgiczną, wprowadzoną w drugiej połowie ubiegłego stulecia, dzień po Nowym Roku obchodzono święto Najświętszego Imienia Jezus. Utożsamiano je z pamiątką obrzezania. Po reformie – na pierwszy dzień Nowego Roku przypada uroczystość Świętej Bożej Rodzicielki Maryi.
„Dobrze się składa, że z Nowym Rokiem wkraczamy akurat w Święto Matki Bożej, Maryi Panny. Kilka ostatnich stuleci wypełnione było przeważnie «męskimi» próbami projektowania, planowania, przekształcania” (T. Hálik). A kobieta czuje sercem. „Maryja zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu” – czytamy w przywołanej Ewangelii św. Łukasza.
W Piśmie Świętym serce to nie siedlisko uczuć, ale głębia człowieka. Serce wspomaga rozum, a nawet zdolne jest dojść tam, gdzie on nie sięga. I tu jesteśmy blisko mistyki. Tego doświadczyli Maryja i Józef – pierwsi, wybrani, godni dotykać Syna Bożego. A także pasterze. Tyle że ci ludzie nie mieli wiele albo nic wspólnego z milutkimi postaciami ze „świętych” obrazów czy z szopek. Dwa tysiące lat temu nie cieszyli się taką sympatią jak na przykład dziś nasi, ci z Podhala. Pochodzili z tak zwanego marginesu, z dołów społecznych. Nie mieli dobrej opinii, mimo że ciężko pracowali. Uważano ich za dzikich, niebezpiecznych, nieprzestrzegających
Prawa.
Biblia mówi, że gdy „trzymali straż nocną nad swoją trzodą”, „stanął przy nich anioł Pański” i kazał im iść do Betlejem. Słyszymy to co roku… I dobrze, bo „w tę cichą i świętą noc dokonało się dowartościowanie zwykłego, szarego człowieka pracy. Dla Boga, który rodzi się człowiekiem, każdy człowiek jest ważny” (ks. J. Kudasiewicz).
W pierwszy dzień uroczystości Bożego Narodzenia 1980 roku św. Jan Paweł II mówił tak: „To nic, że owej pierwszej nocy (…) radość Bożego Narodzenia dotarła tylko do tych kilku serc. To nic. Jest ona przeznaczona dla wszystkich (…). To jest radość rodu człowieczego. Nadludzka radość! Czyż może być większa radość od tej? Czyż może być lepsza nowina od tej, że człowiek został przyjęty przez Boga za syna w tym Synu Bożym, który stał się człowiekiem?”.
Mk 10,17–30
Opisane przez Marka zdarzenie musiało być niezwykle ważne dla świadków, skoro piszą o nim wszyscy trzej synoptycy: Mateusz, Marek i Łukasz.
Może bohaterem był „pewien zwierzchnik”, jak podaje Łukasz w Biblii Tysiąclecia lub „dostojnik” wedle Biblii Ekumenicznej. Nie jest to ważne. To, co dla niego stanowiło największą wartość, mienie, bogactwo w zetknięciu z Panem Jezusem staje się czymś innym, aż tak wartościowym, że zmusza do odejścia. Odejścia od wartości najwyższej.
A przecież samo mienie jest czymś dobrym – jak pisze Klemens Aleksandryjski († około 212 roku): „Mieniem jest to, co mamy, i to mieniem pożytecznym, które Bóg zgotował ludziom, by się nim posługiwali”.
Chrześcijaństwo nie było, nie jest i nie będzie zaprogramowaną pauperyzacją społeczeństwa, ale szukaniem Boga ponad wszystko, szukaniem sensu ludzkich dróg. Inaczej: ktoś nadaje sens czy coś ten sens nadaje? Jeżeli człowiek podda się Komuś – Bogu samemu, to wie, jak postępować z czymś.
Ważny jest komentarz Jana Pawła II do tego fragmentu tekstu z Ewangelii św. Marka. Papież pisał: „Nad decyzją odejścia od Chrystusa zaciążyły w końcu tylko bogactwa zewnętrzne: to, co posiadał. (…) Nie to, kim był. To «kim» (…) przyprowadziło go do Jezusa”.
I niezależnie od słów papieskiego komentarza, wolno i trzeba pytać, czy owym bogactwem młodego człowieka nie było samozadowolenie z racji wypełniania Prawa: „wszystkiego tego przestrzegałem” – słyszeliśmy przed chwilą.
Dlatego powtórzę myśl z początków rozważań: „to, co dla niego stanowiło największą wartość, mienie, bogactwo w zetknięciu z Panem Jezusem staje się czymś innym, aż tak wartościowym, że zmusza do odejścia. Odejścia od wartości najwyższej”.
Ten fragment Ewangelii bardzo nadaje się zarówno do medytacji, jak i na rekolekcje. By przejąć się tym, że podobnie jak Żydom tamtych czasów, Jezusowych czasów na ziemi, nie wystarczyło przestrzegać wszystkich przepisów, podobnie chrześcijanom wszystkich czasów nie wystarcza sama pobożność (jak mówi o. Kłoczowski) „kościołkowa”! „Świętość” osobista na zasadzie „wyklęczenia”, „wyspowiadania”, „wysłuchania” nie konfrontowana z tym, co zewnętrzne, w zetknięciu z drugim człowiekiem – to egoizm. To właśnie egoizm wbrew intencjom człowieczym miast przyprowadzać do Boga, odwodzi od Niego. To jest ta „posiadłość”.
Dlatego – dopowiem na samym końcu – Bóg umieścił w sercu Kościoła zakony kontemplacyjne, w których mniszki i mnisi w ciszy, na czuwaniu, w ciężkiej pracy, mówią Mu – Bogu o bólach świata, o bólach chrześcijan i niechrześcijan, o świecie kochanym przez Boga, bo ludziom tego świata obiecane jest „życie wieczne w czasie przyszłym”.