Wiarygodność. Sekret dobrych relacji - ebook
Wiarygodność. Sekret dobrych relacji - ebook
Nie możemy żyć bez relacji z innymi ludźmi.
By je nawiązywać i utrzymywać, niezbędna jest wiarygodność.
Od narodzin po ostatnie dni otaczani jesteśmy przez ludzi. Łączące nas z nimi relacje przyjmują najróżniejszą postać. Mogą być przelotne albo długotrwałe, formalne albo „na luzie”, stosownie do zajmowanej pozycji społecznej czy miejsca pracy. Wreszcie są i takie relacje, które angażują emocje, tak ważne dla kultywowania więzi rodzinnychi przyjacielskich.
Jakie reguły kierują interakcjami między ludźmi? Jak postępować, by wzbudzać zaufanie? Dlaczego realizowanie oczekiwań i zobowiązań jest kluczowe w utrzymywaniu dobrych relacji?
Książka Piotra Sztompki nie jest podręcznikiem akademickim skierowanym wyłącznie do socjologów. Jest przede wszystkim drogowskazem dla każdego z nas, jak być wiarygodnym, ponieważ „relacje z innymi są jedną z najważniejszych potrzeb ludzkich. A samotność jest jedną z najbardziej bolesnych deprywacji”.
Kategoria: | Zarządzanie i marketing |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8914-7 |
Rozmiar pliku: | 881 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mimo że napisana przez socjologa, nie jest to książka dla socjologów. Chociaż lepiej: nie tylko dla socjologów. Bo z problemem wiarygodności stykamy się nieustannie wszyscy w życiu codziennym.
Relacje z innymi ludźmi to główna treść naszego życia. Od urodzenia do śmierci otoczeni jesteśmy zmiennym konwojem osób dla nas ważnych: rodzicami, rodzeństwem, krewnymi, przyjaciółmi, ukochanymi, małżonkami, dziećmi, sąsiadami, uczniami i nauczycielami, współpracownikami i szefami, znajomymi i współrodakami, emerytami, a jeszcze po śmierci przez chwilę, po raz ostatni – konduktem żałobnym. I we wszystkich tych przypadkach, no może z wyjątkiem konduktu, jest dla nas bardzo ważne, jak uczestnicy konwoju postępują wobec nas. Czy są dla nas wiarygodni. Od tego zależą nasze dobre relacje, nasza szczęśliwa przestrzeń międzyludzka.
Jest to więc książka dla każdego. To nie jest także typowa monografia socjologiczna. Nie opiera się na badaniach, czytelnik nie znajdzie tu mnóstwa danych empirycznych czy teoretycznych cytatów. Dlatego bliższa jest długiego eseju niż monografii. Bo oparta jest na myślowym połączeniu dwóch źródeł. Najpierw na własnym doświadczeniu życiowym, rozglądaniu się dokoła z siatką socjologicznych pojęć i teorii z tyłu głowy. A więc obserwowaniu swojego konwoju społecznego wnikliwiej i bardziej systematycznie za pomocą okularów pojęciowych i metodologicznych wyszlifowanych przez prawie dwa stulecia istnienia socjologii. Drugie źródło, które pozwala wzbogacić wyobraźnię o doświadczenia życiowe innych ludzi, nieznajomych, a czasami nawet egzotycznych, to literatura piękna, zwłaszcza powieść realistyczna.
Zawsze sądziłem, że beletrystyka dostarcza ogromnej wiedzy o człowieku. Jest to właściwie temat całej literatury od Biblii po Dostojewskiego i dalej. Ale są autorzy szczególnie uczuleni na społeczny kontekst życia człowieka, tacy pisarze, powiedziałbym, socjologizujący. W mojej poprzedniej książce o kapitale społecznym (Znak 2016) odwoływałem się do literatury latynoamerykańskiej: Vargasa Llosy i Gabriela Garcíi Márqueza. W tym długim eseju o wiarygodności korzystam z szesnastu książek trzech pisarzy północnoamerykańskich połowy XX wieku: Johna Cheevera, Richarda Yatesa i Johna O’Hary. Dwaj pierwsi są wnikliwymi i drobiazgowymi kronikarzami życia amerykańskiej middle class w małych miasteczkach okalających Nowy Jork. To, co się tam dzieje, stanowi znakomite laboratorium umożliwiające zrozumienie dylematów i kłopotów z wiarygodnością, które dotyczą nie tylko Amerykanów, ale mają także charakter uniwersalny. Dodatkowo na wyborze tym, oczywiście arbitralnym, zaważył fakt, że dając pięciokrotnie w latach osiemdziesiątych wykłady gościnne w Columbia University w Nowym Jorku, do niektórych z tych miasteczek trafiłem osobiście. A sam Nowy Jork, do którego codziennie dojeżdżają do pracy kolejką podmiejską wszyscy bohaterowie Cheevera i Yatesa, znajduje się w mojej prywatnej hierarchii na szczycie miast najbardziej fascynujących. Nieco w innym miejscu, bo w Pensylwanii lokuje swoich bohaterów O’Hara, ale środowisko, które drobiazgowo opisuje, jest podobne – małomiasteczkowa middle class albo zdeklasowani potomkowie „ojców założycieli” Ameryki.
Wybraną tak literaturę wykorzystuję w eseju dwojako. Najpierw jako źródło inspiracji. To jest przed czytelnikami ukryte, bo nawet sam nie jestem do końca świadomy, w jaki sposób intensywna lektura tych szesnastu książek (i wielu innych) wpłynęła na moje pomysły teoretyczne i tezy o wiarygodności, potwierdzając lub niekiedy podając w wątpliwość moje własne obserwacje potoczne. Drugi sposób wykorzystania literatury to ilustrowanie formułowanych twierdzeń malowniczymi obrazkami z życia powieściowych bohaterów. W tym eseju umieściłem ich prawie siedemdziesiąt.
Metodę, którą zastosowałem w książce, proponuję uczenie nazwać metodą literackiej heurystyki, czyli inspirowania się w socjologii literaturą piękną. Może uzupełni ona arsenał używanych przez socjologów strategii badawczych, tę typową „skrzynkę narzędziową” mojej dyscypliny. A nie-socjologom pozwoli lepiej zrozumieć ich przestrzeń międzyludzką i nauczyć się lepiej w niej działać.
Kraków, w styczniu 2023Rozdział 1
SPOŁECZNY LOS CZŁOWIEKA
Waga problemu wiarygodności wynika z dwóch fundamentalnych właściwości życia ludzkiego: pozostawania od urodzenia do śmierci w relacjach z innymi ludźmi oraz nieuchronnej niepewności, jak inni postąpią wobec nas.
Przestrzeń relacji międzyludzkich
Już w starożytności filozofowie pisali o społecznej naturze człowieka. Jedna z interpretacji tej tezy zakłada, że ludzie zawsze żyją i działają w otoczeniu innych, w jakichś relacjach z innymi – realnych, wyobrażonych czy nawet wirtualnych – ale nigdy osobno. W klasycznej, XIX-wiecznej socjologii podkreślał to najmocniej Georg Simmel. Specyficzną dla człowieka formą bytu – powiada Simmel – jest „istnienie z innymi i dla innych” (Simmel 1971: 24). Inaczej mówiąc: istnienie poprzez relacje społeczne. Dla Simmela społeczeństwo to sieć międzyludzkich odniesień. Pisze wprost: „Społeczeństwo istnieje, gdy pewna liczba jednostek wchodzi ze sobą w interakcje” (Simmel 1971: 23). Społeczeństwo jest tu i teraz, wokół nas, w innych ludziach, ich relacjach między sobą i ich relacjach z nami.
Relacje z innymi to jedna z najważniejszych potrzeb ludzkich. A samotność jest jedną z najbardziej bolesnych deprywacji. Stanowi źródło nie tylko stanów depresyjnych, tendencji samobójczych i innych zaburzeń psychicznych, ale – jak wykazały badania – zwiększa istotnie ryzyko chorób fizycznych, schorzeń serca, raka, udarów mózgu i nadciśnienia. Co więcej, okazało się, że eksplozja środków pośredniej komunikacji elektronicznej, w tym telefonii komórkowej i mediów społecznościowych, nie stanowi panaceum na samotność. Badania amerykańskie wśród grup najczęściej wykorzystujących nowe technologie komunikacyjne, nastolatków i młodzieży, wykazały, że w latach 2012–2018 paradoksalnie podwoiło się poczucie osamotnienia. Nic nie może zastąpić kontaktów bezpośrednich, face-to-face. Tę prawdę bardzo mocno potwierdziło doświadczenie przymusowego ograniczenia kontaktów w okresie pandemii. Już po rozluźnieniu restrykcji 75% mieszkańców Nowego Jorku skarżyło się na izolację społeczną, a powrót do normalnych relacji nie jest ani łatwy, ani natychmiastowy (Leland 2022).
Stanowisko teoretyczne zwane niekiedy relacyjnym zajmuje w nowoczesnej socjologii wielu autorów. Na przykład Erving Goffman pisze: „Jest faktem ludzkiej egzystencji, że nasze życie codzienne upływa w bezpośredniej obecności innych ludzi” (Goffman 1983: 2). Podobnie ujmuje to Nick Crossley: „Społeczeństwo w najbardziej fundamentalnym sensie opiera się na interakcjach. (…) Jest procesem, który rozwija się w czasie, w intersubiektywnych przestrzeniach pomiędzy istotami ludzkimi” (Crossley 1996: 74).
Metafora przestrzeni międzyludzkiej, jaką wprowadziłem we wcześniejszych pracach (Sztompka 2016, 2020), przestrzeni ukonstytuowanej przez rozmaite relacje, odniesienia jednych ludzi do drugich i stanowiącej sieć takich relacji, ukazuje niezwykle istotną właściwość ludzkiego życia. Po pierwsze, od urodzenia do śmierci otaczają nas jacyś inni: jesteśmy razem z nimi albo tylko obok nich, z nimi lub przeciw nim; we współpracy, konkurencji, konflikcie, walce; w miłości, przyjaźni, zaufaniu, solidarności, zazdrości i nienawiści, podziwie i pogardzie; utożsamiając się z tymi, o których myślimy „my”, i odgradzając od tych, o których myślimy „oni”. Jak w literackim skrócie ujmuje to Józef Tischner, „żyjemy zawsze z kimś, przy kimś, obok kogoś, wobec kogoś, dla kogoś” (Tischner 2006: 68). Według angielskiego psychologa Robina Dunbara liczba rozpoznawalnych i w jakimś stopniu ważnych dla nas innych nie przekracza 150 (czy to przypadek, że nawet na największych wiejskich weselach nie ma więcej gości?). Ten krąg zawęża się do mniej więcej 15 osób – przyjaciół czy bliskich krewnych. A krąg najwęższy to około 5 osób, z którymi pozostajemy w najbliższych, intymnych relacjach – dziadkowie, małżonkowie, dzieci (Dunbar 2010).
Relacje z innymi przybierają różną postać. Najprostsze to kontakty społeczne z nieznajomymi, chwilowe, przelotne i stosunkowo mało dla nas istotne – na ulicy, w sklepie, w tramwaju, w poczekalni u lekarza. Sprowadzają się do współobecności w jakimś miejscu, która każe nam brać innych pod uwagę, bo są blisko nas. Wpływają na nasze działania w minimalnym zakresie: ściszamy głos, siedząc przy stoliku w kawiarni, odsuwamy się, unikając kontaktu fizycznego w zatłoczonym tramwaju, przepuszczamy wychodzącego ze sklepu, zanim sami wejdziemy. Bardziej złożone są interakcje, wzajemne odniesienia jednostek rozpoznających się już przynajmniej w odniesieniu do ról społecznych, jakie odgrywają, a najczęściej jako konkretne znajome osoby. Taki charakter ma każda rozmowa; profesora ze studentem, spowiednika z wiernym, matki z córką, lokatora z sąsiadem z piętra. W jeszcze bardziej złożonych relacjach zwanych stosunkami społecznymi pojawia się element regulacji normatywnej, właściwego w danej roli postępowania, które wymuszają sankcje społeczne. Na stosunki społeczne składa się cała wiązka interakcji podejmowanych w różnych typowych sytuacjach przez typowe kategorie partnerów. Reguły kierujące interakcjami określają na przykład, jak winni postępować nauczyciel wobec ucznia, adwokat wobec klienta, matka wobec dziecka, ksiądz wobec wiernych itp. Wreszcie w relacjach najbardziej subiektywnie istotnych, bliskich, intymnych, które nazywamy więziami społecznymi, królują emocje. Tak jest w sytuacjach rodzinnych, w miłości, przyjaźni.
Po drugie, nawet gdy jesteśmy sami, gdy w realnym materialnym sensie przestrzeń wokół nas jest pusta, dalej treścią naszego życia pozostaje odniesienie do innych. Wyobrażamy sobie innych jako potencjalnych partnerów przyszłych interakcji, formułujemy w myśli oczekiwania pod ich adresem, wspominamy wcześniejsze interakcje, jakie z nimi podejmowaliśmy. Z nimi prowadzimy swoistą wewnętrzną konwersację (Archer 2000), kierujemy się narzuconymi przez nich regułami lub buntujemy przeciw nim, powielamy zdobytą od nich wiedzę, ich przekonania i poglądy lub odrzucamy je; a wyobrażając sobie ich reakcje na nasze czyny, doznajemy dumy lub wstydu.
Po trzecie, przestrzeń międzyludzka nieustannie się zmienia dzięki coraz to innym konfiguracjom międzyludzkich relacji. Znajduje się w ciągłym procesie stawania się (Sztompka 1991, 1993). Nasza osobista sieć relacji włącza nowych ludzi, a pozbywa się innych. Socjolog brytyjski Ray Pahl zaproponował termin „konwój społeczny” na oznaczenie zmieniającego się kręgu osób, z którymi łączą nas relacje i którzy idą z nami przez życie, od urodzenia do śmierci (Pahl 2020). Zarówno skład, jak i typ relacji w ramach konwoju ulegają zmianie, zwłaszcza w momentach przełomowych, w chwilach przejścia z jednego do następnego etapu w życiu.
„Zdawałem sobie sprawę ze zmian w moim odnoszeniu się do przyjaciół. Naszymi przyjaciółmi zostają na ogół, choć nie zawsze, ci mężczyźni i kobiety, z którymi chcemy przyjaźnić się wtedy, gdy nasze życie małżeńskie dopiero się zaczyna, ale potem coraz rzadziej widujemy się z niektórymi z wcześniejszych przyjaciół, a coraz częściej i częściej z tymi późniejszymi” (O’Hara 1949: 204).
Najpierw najważniejsi w konwoju są rodzice i rodzeństwo. Gdy dorastamy i z domu rodzinnego wychodzimy na przysłowiowe podwórko, konwój poszerza się i bogaci swoją treść. Są tam już nie tylko rodzice i krewni, ale dochodzą koledzy czy koleżanki. Potem trafiamy do szkoły i znajdujemy się nagle na rynku nowych szans interakcyjnych i towarzyskich pełnym innych dzieci, wybieramy niektóre, zawieramy nowe znajomości i przyjaźnie. Na studiach wyższych zapominamy na ogół o znajomościach szkolnych, nawiązując nowe relacje, już poważne i dorosłe. Uczymy się na przykład na serio kooperacji innej niż w dziecięcych grach, przygotowując się razem do egzaminów, wymieniając notatki, grając w uniwersyteckiej drużynie siatkówki czy amatorskim zespole muzycznym. W konwoju pojawiają się i zaczynają odgrywać coraz większą rolę osoby płci przeciwnej, przeżywamy pierwsze miłości. Idziemy do pracy i znów skład konwoju się zmienia wzbogacony o współpracowników, szefów, kooperantów. Zawieramy związek małżeński i konwój bogaci się o bliższą i dalszą rodzinę współmałżonka, a z czasem o postaci w konwoju w tym momencie centralne: własne dzieci. Nieuchronnie nadchodzi moment emerytury i związana z tym trauma polegająca na nagłym skurczeniu się i powolnym zanikaniu konwoju, który coraz bardziej nieliczny towarzyszy nam do kresu naszych dni.
„Bloom mnie zna. Bloom chodził ze mną do szkoły – powiedział Garfin.
– Tak, Bloom mówił mi. Chodził z tobą do szkoły jakieś sześć miesięcy. Ale to było dawno, Garfin. Szósta klasa czy coś koło tego. Co najmniej dwadzieścia lat temu” (O’Hara 1950: 96).
Rodzice już nie żyją, przyjaciele z dzieciństwa czy studiów poszli swoimi drogami i są już co najwyżej znajomymi reliktowymi, koledzy z pracy zajmują się swoimi sprawami i nie mają czasu na nostalgiczne spotkania. A jeżeli już, to ograniczają się do wspominania trywialnych incydentów.
Jak w nowelce, gdy spotykają się dwie dawne przyjaciółki: „Po co przyszłam na twoje przyjęcie, kochanie? Co za pytanie. Znamy się od trzydziestu lat. Jesteś najdawniejszą przyjaciółką, jaką mam w Nowym Jorku. Pamiętasz ten wieczór w Greenwich Village, kiedy padał śnieg i siedzieliśmy do rana, a na śniadanie piłyśmy whisky?” (Cheever 1952: 137).
I znów życie się kończy tam, gdzie się zaczęło: w przestrzeni rodzinnej. Jeszcze przez moment po śmierci towarzyszy nam już nie konwój, ale kondukt żałobny najbliższych.
Po czwarte, wszelkie całości społeczne (grupy, wspólnoty, stowarzyszenia, instytucje, państwa narodowe, społeczeństwo globalne) istnieją realnie tylko o tyle, o ile między ich członkami występują istotne relacje i wzajemne odniesienia. Inaczej mówiąc, dopóki wypełnia je jakaś przestrzeń międzyludzka. „Wszystkie te wielkie systemy i ponadindywidualne organizacje, które zazwyczaj mamy na myśli, używając pojęcia «społeczeństwo» – pisze Georg Simmel – wyrażają tylko bezpośrednie wzajemne stosunki między jednostkami, zachodzące zawsze i nieustannie, utrwalone w postaci poznawalnych kształtów i struktur” (Simmel 2008: 61). Reifikacja jakichś bytów ponadludzkich, organizmów społecznych czy systemów społecznych jest błędem. Kiedy potocznie mówimy „społeczeństwo polskie”, to w istocie nie jest to ani spis powszechny Polaków, ani jakiś celebrowany byt ponad naszymi głowami, a tylko to, co się dzieje pomiędzy Polakami, złożona sieć dynamicznych relacji, dobrych i złych.
Te cztery tezy można podsumować w prostej definicji społeczeństwa: społeczeństwo to wszystko to, co dzieje się pomiędzy ludźmi. Albo inaczej: społeczeństwo to pole międzyludzkich relacji w nieustannym procesie stawania się (social becoming).
Czym wobec tego w takiej perspektywie jest pojedynczy człowiek, jednostka ludzka? Otóż niczym więcej niż lokatorem pewnego unikalnego miejsca w przestrzeni międzyludzkiej, swoistym węzłem w sieci relacji. Wszystko, co w nas ludzkie, stanowi efekt powiązania z innymi i realizuje się poprzez powiązania z innymi. Jesteśmy jakąś „wypadkową” tego, z kim się w życiu zetknęliśmy, kogo włączyliśmy do przestrzeni międzyludzkiej (na przykład przyjaciół) lub kto tam wkroczył nawet bez naszej woli (na przykład komornik). Jesteśmy zapisem – w naszej osobowości i tożsamości – doświadczeń, wiedzy, umiejętności czerpanych z kontaktów z innymi. Osobni, oddzielni jesteśmy tylko jako organizmy biologiczne, których twarze to – jak pogardliwie podsumowuje poeta – worki, „gdzie fermentują dawne mięsa” (Herbert 2007: 181). Nasza swoiście ludzka konstytucja (myślenie, wyobraźnia, język, kultura, tożsamość) jest natomiast cała proweniencji społecznej. Dostrzegali to już klasyczni autorzy. Georg Simmel powiada na przykład: „Byt ludzki, jego istota i zewnętrzne przejawy są zdeterminowane przez fakt, że życie spędzamy wśród wzajemnych stosunków z innymi ludźmi” (Simmel 1975: 15). W nowszej socjologii tę samą myśl tak formułuje Nick Crossley: „Jesteśmy między-podmiotami (inter-subjects). Nasze działania i myśli nie są redukowalne do nas samych. Są raczej ruchami w grze, która ma wielu graczy. (…) A ich znaczenie jest ukonstytuowane przez miejsce w grze” (Crossley 1996: 173). Kiedyś na reklamie sieci komórkowej Orange zauważyłem takie mądre stwierdzenie: „Jestem tym, kim jestem, dzięki innym”. Chodziło zapewne o to, aby namówić ludzi do jak najczęstszych kontaktów telefonicznych. A w rezultacie ukazała się ważna socjologiczna prawda. Prawdę tę odnoszę też do siebie. Moją książkę o kapitale społecznym (Sztompka 2016) zadedykowałem w druku: „Wszystkim tym, dzięki którym jestem tym, kim jestem”.
Czasem jednak oddziaływania innych na nas mogą być ciężarem: „Coverly widział albo wydawało mu się, że widzi, że ona może być bezlitośnie przytłoczona przez przeszłość, której nie znał. Wszyscy jesteśmy, myślał, zakładnikami naszych początków, a cena w jej przypadku mogła być bardzo wygórowana” (Cheever 1959: 69).
Czy oznacza to, że jednostka jest tylko biernym pionkiem w grze społecznych przypadków, napotkanych losowo innych, z którymi nawiązuje relacje i którzy przekazują jej wiedzę, przekonania, wartości, reguły społeczne – przez socjalizację, edukację, wychowanie, ale także własny przykład do naśladowania? Otóż nie. Nasza indywidualna autonomia wyraża się w tym, że dokonujemy selekcji treści płynących od innych. Niektóre przyjmujemy, niektóre odrzucamy, o innych staramy się zapomnieć. Jednych zapraszamy do naszej przestrzeni międzyludzkiej, a innych z niej wypraszamy. Dokonujemy na przykład selekcji nauczycieli, od których czerpiemy wiedzę, informacje czy wzorce moralne. Darzymy szacunkiem niektórych czy nawet traktujemy ich jak autorytety, mistrzów i mentorów, a innych ignorujemy. Od niektórych znajomych izolujemy się, nie dopuszczamy ich do bliższych relacji, a już nawiązane zrywamy. Co więcej, sami aktywnie szukamy relacji z tymi, którzy są dla nas atrakcyjni, od których chcielibyśmy czegoś się dowiedzieć, zyskać wzorce postępowania, naśladować ich styl życia, dorównać ich osiągnięciom. W ten sposób konstruujemy swoją jaźń z „tworzywa relacji społecznych”, do którego mamy dostęp. Jesteśmy aktywnymi współtwórcami naszej przestrzeni międzyludzkiej.
Po co nam inni ludzie? Funkcje relacji
Po co nam przestrzeń międzyludzka? Dlaczego relacje z innymi są dla nas tak ważne? Czasy pandemii to wielki eksperyment naturalny, który pokazuje, jak bardzo cenimy relacje i jak bardzo nam ich brakuje w sytuacji izolacji od innych, tego, co zyskało nazwę dystansu społecznego. Jest kilka powodów, z których wywodzi się potrzeba relacji. Po pierwsze, to inni wprowadzają nas do kultury i życia społecznego, uczą norm i wartości, przekazują niezbędną wiedzę, dostarczają informacji, wpajają umiejętności. Nasza osobowość społeczna, wszystko, czym jesteśmy jako ludzie, a nie tylko organizmy biologiczne, jest ich produktem. W dzieciństwie taką rolę odgrywają rodzice, później szkoła, studia, środowisko pracy, autorytety medialne. Wyraźnie odczuwamy proces uczenia się, zwany w tym przypadku akulturacją, gdy stykamy się z obcą kulturą, na przykład jako imigranci, uchodźcy czy w bardziej banalnych okolicznościach – turyści. Akulturacja jest tym trudniejsza, im bardziej obca kultura czy cywilizacja jest odległa od naszej, bardziej „egzotyczna”.
Po drugie, inni są niezbędni do zaspokojenia naszych potrzeb. Nie jesteśmy samowystarczalni. Potrzebujemy dóbr i towarów wytworzonych przez innych i korzystamy z usług, jakie dostarczają inni. Już w społecznościach prehistorycznych, nie bez powodu nazywanych łowiecko-zbierackimi, pojawił się pierwszy podział pracy, który nieustannie komplikując się przez wieki, doprowadził do powstania niezliczonych dzisiaj specjalizacji zawodowych. Sami bierzemy udział tylko w malutkim wycinku tego podziału pracy i nieustannie korzystamy z efektów pracy innych.
Po trzecie, w bardzo wielu sytuacjach nasze własne cele czy interesy zrealizować możemy tylko w kooperacji z innymi. Dopiero działając z innymi, w zespole, drużynie, oddziale, komitecie, dzięki sukcesowi zbiorowemu możemy osiągnąć sukces indywidualny. Najlepszy piłkarz nie zdziała nic sam, a sukces sportowy, a także wielkie pieniądze i sławę zyska dopiero, gdy znajdzie się w świetnym klubie. Najbardziej waleczny żołnierz nie odeprze wroga w pojedynkę. Na dzisiejszym etapie rozwoju nauk przyrodniczych żaden uczony nie dokona odkryć indywidualnie, lecz w zespole badawczym.
Po czwarte, inni stanowią dla nas swoiste zwierciadło społeczne, w którym się przeglądamy (Cooley 1983 ). Nasz wygląd zewnętrzny, fizjonomię możemy zobaczyć w zwykłym lustrze czy na selfie. Ale nie zobaczymy tam głębszych cech psychicznych. Dopiero reakcje innych: uznanie, pochwały, nagrody kształtują nasze dobre mniemanie o sobie, pewność siebie, satysfakcję, dumę. I przeciwnie – oznaki niechęci, potępienia, odrzucenia wywołują poczucie niższości, wstydu, osamotnienia. Bez sygnałów z otoczenia społecznego nie mielibyśmy samowiedzy na temat własnej wartości, ukształtowanej jaźni, nie wytworzylibyśmy unikalnego self-concept. Te sygnały mogą być pozytywne, nawet tak subtelne jak ten, który wysyła Bill Grove dziewczynie siedzącej przy nim w ławce szkolnej:
„Wstał i odwrócił się szybko, zawstydzony, a ona nie mogła nie zauważyć, co tak skrzętnie ukrywa – spodnie z przodu były mocno wybrzuszone. Była trochę zażenowana, ale wstydliwie zadowolona. Pomyśleć, że mogła sprawić to chłopcu, tylko siedząc obok, nie ruszając się, nie robiąc w ogóle niczego sexy. To wystarczyło, aby odzyskała pewność siebie, której jej brakowało cały dzień” (Yates 1978: 118).
Kiedy indziej z otoczenia napływają sygnały negatywne. I jeśli nawarstwiają się przez długi czas, mają druzgocący wpływ na samoocenę.
„Moses nie miał nigdy okazji, aby podnieść kark w poczuciu własnej wartości. Przygnieciony nieśmiałością jako dziecko, przygnieciony samotnością w młodości, przygnieciony teraz niewidzialnym ciężarem społecznej obojętności, szedł ze swoimi długimi rękami sięgającymi niemal do kolan” (Cheever 1959: 102).
Po piąte, inni dostarczają wzorców osobowych, z którymi się porównujemy i albo staramy się im dorównać, gdy uważamy je za pozytywne, albo przeciwnie – unikamy podobnego postępowania, gdy traktujemy je jako negatywne. W popkulturze na przykład mamy idoli, których naśladujemy: podobnie się ubieramy, podobnie mówimy, kupujemy samochód tej samej marki. W poważniejszej dziedzinie, w nauce, mamy mistrzów, mentorów, podejmujemy podobne tematy, naśladujemy ich styl. Wiem najlepiej sam, jak to jest ważne i jak mocno na całą moją naukową karierę oddziałał mój amerykański mistrz i mentor Robert K. Merton (1910–2002). I mamy wzorce negatywne zarówno w popkulturze, jak i w nauce, tych, którymi gardzimy, uważamy za „obciachowych” piosenkarzy czy naukowych szarlatanów. Znam też i takich, i oni też mnie ukształtowali, ale à rebours, bo bardzo się zawsze starałem, żeby nie być takim jak oni. Na przykład jak ci filozofowie, którzy piszą tak mętnie i takim żargonem, że nikt ich nie rozumie, ale wszyscy wstydzą się do tego przyznać i dzięki temu pozwalają im cieszyć się sławą.
Po szóste wreszcie, potrzebujemy innych z powodów autotelicznych, gdy inni są dla nas partnerami ciepłych, bliskich, emocjonalnych relacji niezbędnych do życia człowiekowi, istocie społecznej:
„Chyba daleko mniej obawiałem się o swoje życie, niż potrzebowałem serdeczności, miłości, przyjaźni, szczerego uśmiechu – wszystkich tych wspaniałych rzeczy, o których wiedziałem, że są możliwe w świecie” (Cheever 1952: 609).
Nie można nikogo przekonać do miłości, perswadując, przysięgając, obiecując złote góry. Ona jest albo jej nie ma. A gdy, jak wszystko, kiedyś się kończy, to nie da się jej zatrzymać.
„Dr Andrews powiedział łamiącym się głosem, ze zwieszoną głową:
– No dobrze, już mnie nie kochasz. Ale powiedz mi przynajmniej moja droga dlaczego?
– Nie ma «dlaczego» – odpowiedziała Susan, zadowolona, że jej głos brzmiał normalnie. – Nie ma «dlaczego», kiedy się nie kocha, tak samo jak nie ma «dlaczego», gdy się kocha. Myślę, że większość inteligentnych ludzi to rozumie” (Yates 1962: 201).
Potrzebujemy też partnerów do rozmowy. Także do rozmowy o niczym, po prostu żeby pogadać. Ktoś zdefiniował człowieka jako istotę rozmawiającą. Ile w tym ironicznym określeniu jest prawdy, łatwo się przekonać, rozglądając się wkoło – w epoce smartfonów prawie każdy ciągle z kimś rozmawia. A dla realizacji tego powszechnego impulsu ktoś inny musi go przecież słuchać i odpowiadać.
„Betsey nie prosiła ich o pieniądze, o jakąkolwiek pomoc, nie czekała nawet na przyjaźń, ale chciała tylko, żeby wpadli do jej domu, pili jej whisky i wypełnili puste pokoje choć przez chwilę dźwiękiem rozmowy” (Cheever 1959: 44).
Samotność bywa bardzo bolesna. Typowa w kulturze amerykańskiej praktyka umieszczania rodziców na starość w domach opieki, mimo komfortu, świetnego klimatu, na przykład na Florydzie w całych ogromnych osiedlach retirement houses, jest źródłem frustracji i smutku.
Emerytka zwierza się z goryczą przyjaciółce: „Nie ma ze mną dzisiaj moich dzieci. Mam troje dzieci i siedmioro wnuków, ale żadne nie widziało powodu, aby pojechać na wschodnie wybrzeże, żeby spędzić ze mną Boże Narodzenie. Oczywiście rozumiem ich problemy. Wiem, jak trudno podróżować z dziećmi podczas świąt, chociaż ja sobie jakoś z tym radziłam, kiedy byłam w ich wieku. Dziś ludzie czują inaczej i nie możemy ich winić za coś, czego nie rozumiemy. Ale wiem, jak to czujesz, Charlie. Ja też nie mam już rodziny. Jestem tak samotna jak ty” (Cheever 1952: 173)
Tak więc inicjować, kontynuować, podtrzymywać relacje z innymi musimy. Nie możemy bez nich się obejść. Ale tu natrafiamy na drugą fundamentalną właściwość ludzkiej egzystencji – niepewność.
Niepewność egzystencjalna – zagrożenia i ryzyko
Zacznijmy od tego, że los człowieka jest pełen niebezpieczeństw i zagrożeń. Już w XVII wieku Thomas Hobbes pisał w Lewiatanie: „Życie człowieka jest samotne, biedne, parszywe, brutalne i krótkie” (Hobbes 1968 ). Wiele późniejszych koncepcji filozoficznych dotyczy interpretacji faktu, że życie upływa pod znakiem tego ostatecznego i nieuchronnego zagrożenia – śmierci. Myśl ta przenika i do socjologii.
Pięknie ujmuje to poeta: „W domu zawsze bezpiecznie / ale zaraz za progiem / gdy rankiem Pan Cogito / wychodzi na spacer / napotyka – przepaść / nie jest to przepaść Pascala / nie jest to przepaść Dostojewskiego / jest to przepaść / na miarę Pana Cogito / dni bezdenne / dni budzące grozę” (Herbert 2007: 378).
Część zagrożeń ma charakter zewnętrzny, przyrodniczy, od nas niezależny. Przynoszą je nieokiełznane siły natury: trzęsienia ziemi, tsunami, huragany, epidemie. Możemy co najwyżej mniej lub bardziej skutecznie bronić się post factum, kiedy nas te klęski dotkną. Nieustannie zagrażają nam słabości i choroby organizmu. Dlatego francuski filozof nazywał człowieka „trzciną myślącą” (Pascal 1995 ). Wreszcie ta nieuleczalna choroba, która nie omija nikogo i na którą cierpimy od urodzenia: skończoność naszego życia, śmierć.
Obok zagrożeń przyrodniczych czy biologicznych istnieją też inne, w kontekście obecnych rozważań najważniejsze. Są to zagrożenia społeczne, płynące od innych ludzi, z którymi wchodzimy w relacje lub w nich pozostajemy: nielojalni przyjaciele, wiarołomne żony, skorumpowani lekarze, przekupni sędziowie, zazdrośni koledzy, despotyczni szefowie, bezduszni urzędnicy. Zdarzają się też tacy, którzy bez naszej inicjatywy pojawiają się w naszej przestrzeni międzyludzkiej, narzucając niechciane relacje: naciągacze, oszuści, kłamcy, złodzieje, bandyci, zdrajcy, zbrodniarze, agresorzy.
Czym innym jest ryzyko: możliwe fatalne skutki dla nas samych wywołane przez nasze działania, w tym sensie – zagrożenia „zawinione”, z którymi się liczymy, a mimo to działamy. Dobrze oddaje to rozróżnienie język polski, gdy mówimy, że napotykamy zagrożenia, spotykają nas niebezpieczeństwa, ale podejmujemy ryzyko (podobnie po angielsku: „we face threats”, ale „we take risks”). Ryzyko społeczne polega na inicjowaniu lub podtrzymywaniu relacji, które mogą narazić nas na okłamanie, oszustwo, kradzież, obrabowanie, zdradę, wykorzystanie itp. Z góry tego przewidzieć nie możemy. Panaceum na niepewność co do postępowania partnerów w relacjach mogłaby być całkowita izolacja, rezygnacja z kontaktów, interakcji, więzi z innymi, życie całkowicie pustelnicze. Ale to aż z sześciu powodów, które wskazałem wcześniej, jest niemożliwe. Istnieją bardziej realistyczne strategie. Jedna to testowanie partnera, zanim udzielimy mu pełnego zaufania, uznamy za wiarygodnego. Tak postępujemy, gdy chodzi o sprawy życiowo najważniejsze i zarazem najbardziej ryzykowne, na przykład małżeństwo.
Caroline odpowiada na oświadczyny: „Mam swoją teorię, Joe. Zawsze mówiłam sobie: jeśli zakocham się w mężczyźnie na tyle, że zechcę za niego wyjść za mąż, to najpierw, zanim ogłosimy zaręczyny, musimy dłużej żyć ze sobą, a później to już wystarczą krótkie zaręczyny i ślub prawie od razu” (O’Hara 1934: 119).
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_