Wiatr wspomnień - ebook
Wiatr wspomnień - ebook
Pobierowo latem tętni życiem. Do poznanych już wcześniej bohaterów pobierowskiej trylogii dołączają nowi. Jakie skrywają sekrety? Czy przeszłość zdominuje to, co tu i teraz?
Wiatr wspomnień jest wielowątkową, refleksyjną opowieścią o zwykłych ludziach, zaufaniu i marzeniach. To, że miłość jest lekarstwem dla duszy, nie dla każdego staje się oczywiste. A los lubi płatać figle...
Dorota Schrammek w swych powieściach prezentuje różne postawy ludzkie, motywy podejmowanych decyzji, a przede wszystkim podpowiada Czytelnikom, co i jak warto zmienić, aby życie było bardziej udane i szczęśliwsze.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65684-00-4 |
Rozmiar pliku: | 494 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Morze szumiało leniwie, jakby zostało zbudzone ze snu. Na mokrym, niedotkniętym jeszcze promieniami słońca piasku widniały tropy mew. Gdzieniegdzie swoje ślady zostawiły psy wyprowadzone na pierwszy spacer. Nieliczni ludzie ustawiali parawany, zdecydowanie zaznaczając prywatność na kilku metrach piasku. Jeszcze przed ósmą zostanie zajęta cała powierzchnia plaży od szkieletu zjeżdżalni wodnej do wieży ratowniczej. Miejscowi dziwili się, jak turyści są w stanie rozpoznać, który parawan do nich należy.
Jak co roku w ostatnim tygodniu czerwca Pobierowo przeżywało oblężenie. Jedna z najpiękniejszych miejscowości nad Bałtykiem kusiła turystów nie tylko czystą wodą, ale i atmosferą zupełnie inną od tej panującej w komercyjnych i drogich kurortach. Były miejsca, których nie zdominował postęp, dzięki czemu wyglądały zupełnie tak samo jak dwadzieścia lat wcześniej. Pobierowo było taką oazą. Nic dziwnego, że dzień po zakończeniu roku szkolnego wszystkie drogi prowadziły właśnie tutaj.
* * *
Matylda wracała z cmentarza. Każdy poranek rozpoczynała od odwiedzin grobu Władysława. Minęły cztery miesiące od jego śmierci, a ona z trudem uczyła się życia w pojedynkę. Tęsknotę starała się zagłuszyć rzuceniem w wir nowych obowiązków. Dzięki Bogu zgodziła się na kandydowanie na wójta. Podczas przedterminowych wyborów to jej mieszkańcy powierzyli zarządzanie gminą. Zupełnie jak kiedyś Władysławowi, pomyślała. Czuła, że kontynuuje dzieło zmarłego męża, a jego dotychczasowe osiągnięcia i praca nie idą na marne. Miała dwóch kontrkandydatów, którzy przegrali z kretesem. Antoni Woźnica na wieść o zgłoszeniu kandydatury Matyldy prawie się wycofał. Była pewna, że to przez gryzące go wyrzuty sumienia. W końcu to Woźnica przyczynił się do ogromnego stresu, który zawładnął jej mężem, a w konsekwencji do powtórnego udaru i śmierci Władysława. I choć nigdy wprost nie oskarżyła Woźnicy, to za każdym razem, ilekroć go widziała, czuła wzbierającą falę złości i dławienie w gardle. Mężczyzna nie zmienił przyzwyczajeń i nadal wysyłał do urzędu absurdalne pisma, jednak robił to na mniejszą skalę niż przed paroma miesiącami.
Jan Widacki, emerytowany pułkownik, poprowadził jej kampanię wyborczą. Pogrążona w żałobie Matylda nie miała do niej głowy. Ocknęła się, gdy po wygranych wyborach po raz pierwszy usiadła na dotychczasowym miejscu Władysława. Zajrzała do skreślonych jego ręką notatek, podpisanych charakterystycznym zawijasem pism, spojrzała na ulubiony kubek męża, który sekretarka postawiła przed nią i… rozpłakała się. Milena Turowska przyniosła zapas chusteczek i cierpliwie czekała, aż pierwszy ból przeminie. Przez kilka kolejnych dni tłumaczyła Matyldzie, jakie obowiązki ją czekają i na czym powinna priorytetowo skupić uwagę. Dzień po dniu dokładnie i wyczerpująco odpowiadała na wszystkie pytania i pomagała odnaleźć się żonie zmarłego zwierzchnika w nowej sytuacji. Władysław miał szczęście. Ta dziewczyna to prawdziwy skarb, Matylda wielokrotnie powtarzała w duchu.
Po kilku miesiącach pracy pani wójt zżyła się ze współpracownikami. Każdy wiedział, że dzień zaczyna od wizyty na cmentarzu. Odwiedzała grób męża wczesnym rankiem, gdy jeszcze nie było tam spacerujących rodzin ani turystów, którzy lubili wędrować po tym pełnym ciszy i zadumy miejscu.
Pomnik nagrobny został postawiony przez zakład kamieniarski zaledwie przed dwoma tygodniami. Poprosiła o niewielką drewnianą ławeczkę, na której teraz przysiadywała i rozmawiała z Władysławem. Tego ranka opowiadała mu o projekcie nowego boiska w Niechorzu, o budowanej właśnie suszarni odpadów w Pobierowie, ale najważniejszym punktem monologu był przyjazd dzieci z Wrocławia.
– Jutro przyjdę do ciebie z Amelką – opowiadała, uśmiechając się nieznacznie. Była pewna, że Władysław robił w tej chwili to samo. Uwielbiał wnuczkę! Na wspomnienie jego zachwytu nad tą małą istotką po twarzy Matyldy stoczyły się dwie łzy. Szkoda, że nie będzie widział, jak dziewczynka rośnie i się rozwija. Miała rok i osiem miesięcy. Nie rozumiała, że dziadek nie żyje. Całe szczęście, że mały Władzio bezpiecznie rósł w brzuszku Doroty.
Kilka dni temu przyszli rodzice poznali płeć mającego urodzić się jesienią dziecka. Potwierdziły się ich przypuszczenia, że tym razem to będzie syn. Imieniem po dziadku chcieli uczcić pamięć o tym niezwykle ciepłym i kochającym człowieku.
– Dorota i Amelka zostaną przez cały lipiec – kontynuowała opowiadanie Matylda. – Piotr przywiezie je, ale po kilku dniach musi wrócić do Wrocławia. Chce przygotować pokoik dla maleństwa. Dostał też dobrze płatne zlecenie sesji fotograficznej. Teraz każdy grosz im się przyda. Razem z nimi przyjedzie Aldona z małą Ewą. Pamiętasz, jak dwa lata temu poznali się w naszym pensjonacie? Nie sądziłam, że narodzi się między nimi aż taka przyjaźń. Ja też ogromnie polubiłam tę kaleką dziewczynę. Szkoda, że nie wyszło jej z ojcem Ewuni, Michałem. Wydawał się porządnym mężczyzną. Pewnie taki jest, tylko nie nadaje się do życia w rodzinie. Podobno pomagał skazańcom w więzieniach i namawiał ich, by wrócili na dobrą drogę. Taki cywilny ksiądz. Aha! Aldona poprosiła mnie o pomoc w znalezieniu noclegu dla grupy wychowanków z domu dziecka z Wrocławia. Znalazłam wolne pokoje w schronisku młodzieżowym. Naszym. Pobierowskim. Niech te dzieci zaznają czegoś miłego w nieszczęśliwym dzieciństwie. Należy się im chwila radości. Jak myślisz, czy gmina może im zafundować jakieś atrakcje? Dyrektor placówki opowiedział mi o trudnościach w zdobyciu pieniędzy na przyjazd nad morze. Muszę zadzwonić do zarządcy kolejki wąskotorowej. Sądzę, że dałby radę przewieźć te dzieci za darmo. – Matylda zamknęła oczy i wyobraziła sobie, jak Władysław skinął aprobująco. – Zadzwonię też do Parku Wieloryba w Rewalu, żeby wpuścili tam dzieci bezpłatnie. Pomyślę, co jeszcze można zrobić.
Wstała z ławki i rozejrzała się po cmentarzu. Trawa była króciutka, dopiero co skoszona. W rogu pod odmalowanym płotem stał śmietnik.
– Ten nowy ksiądz, który nastał po proboszczu Zygmuncie, dba o to miejsce. A taka byłam mu nieprzychylna! – Matylda znowu zaczęła zwierzać się zmarłemu mężowi. – Co też podkusiło starego kapłana, aby zimą wybierać się na narty! Zachciało mu się zjeżdżać po białym puchu. No i złamał nogę w kilku miejscach. Od lutego nie może wyjść ze szpitala. Myślałam, że na jego miejsce przyślą jakiegoś majestatycznego kapłana, a trafił się nam przystojny trzydziestolatek. Byłam pewna, że starsze parafianki zaprotestują, ale gdzie tam! Tak im przypadł do gustu, że jeszcze chętniej chodzą do kościoła – zachichotała. – I młodzież przyciąga do Boga. Kilka zbłąkanych zatwardziałych dusz zaczęło znowu odwiedzać świątynię. – Nie dodała, że chodzi o kobiece zatwardziałe dusze. Nie wspomniała też, że ma wątpliwości co do tego, czy to wiara i odzyskana miłość do Najwyższego spowodowały owe nawrócenia.
Młody zastępca dotychczasowego proboszcza – ksiądz Wiktor – był sympatycznym i niezwykle przystojnym mężczyzną. Elokwentny, oczytany, z poczuciem humoru, szybko zjednał sobie nowych parafian. Matylda odnosiła wrażenie, że kilka pań zadurzyło się w nim. Na wyścigi przynosiły na plebanię domowe wypieki, obiadki i ogródkowe specjały. Ksiądz każdej wylewnie dziękował, a smakołyki w większości przekazywał ubogim mieszkańcom. Matylda pamiętała własne zaskoczenie pierwszą z jego próśb, którą do niej skierował zaraz po przeniesieniu go do Pobierowa. Otóż dyskretnie poprosił ją o spis najbiedniejszych rodzin. Nie dopytywała. Gdy wizytowała miejscowy ośrodek pomocy, usłyszała rozmowę dwóch petentek. Wychwalały młodego księdza, opowiadając o rzeczach, jakie im przywoził. Wkrótce parafianie zaczęli nazywać go swoim proboszczem.
– Tak wspaniałego ciasta truskawkowego i konfitur dawno nie jadłam! – mówiła jedna. – Przez dwa tygodnie będę się żywiła tymi specjałami i zaoszczędzę pieniądze na wykup leków.
– A mnie ksiądz Wiktor przywiózł skrzynkę pomidorów i cukinii. Zrobiłam zapas leczo na całą zimę!
Kilka dni później Matylda zaprosiła proboszcza do siebie. Delikatnie rozpoczęła rozmowę o jego pomocy najuboższym.
– Pani wójt – uśmiechnął się młody mężczyzna – nic nie poradzę na to, że parafianki chętnie obdarowują mnie smakołykami. W każdym probostwie tak miałem. Tłumaczenia, że nie ma takiej potrzeby, mijają się z celem. Dlatego postanowiłem wykorzystać to w dobrej sprawie. Otrzymane jedzenie przekazuję ubogim. Nic się nie marnuje. I wilk syty, i owca cała. – Filuternie mrugnął okiem, więc Matylda nie mogła się nie roześmiać. – Jestem księdzem i to jest posługa mojego życia – dodał już całkiem poważnie. – W tym wypadku uroda nie pomaga. Wiem, że wielu paniom się podobam. Na swoją obronę dodam, że nie daję im żadnych podstaw, aby oczekiwały ode mnie czegoś więcej nad kapłaństwo.
Wiedziała, że to prawda. Zdążyła poznać młodego księdza.
Już ściskała mu rękę na pożegnanie, gdy coś sobie przypomniała.
– W Pobierowie niebawem ma się otworzyć gabinet ginekologiczny – powiedziała. – Jeszcze nie poznałam lekarza, który jest tym zainteresowany, ale nosi takie samo nazwisko jak ksiądz. Nazywa się Aleksander Sternau. Może jesteście rodziną? Nie jest to popularne nazwisko… – urwała, gdyż zauważyła, że proboszcz wygląda na zaskoczonego.
– Aleksander Sternau to mój brat – powiedział, nie patrząc jej w oczy. – Rzeczywiście jest ginekologiem.
– Dobrze, że otwiera gabinet w Pobierowie – rzekła Matylda. Była pewna, że dużą rolę w wyborze tej akurat miejscowości odegrał jego krewny. – Jest nam potrzebny lekarz tej specjalizacji.
Nie dostrzegła grymasu, jaki pojawił się wówczas na twarzy księdza Wiktora. Nad grobem Władysława pojawił się ten obraz, gdy wróciła do momentu tamtej rozmowy.
– Cieszę się, że latem będzie tutaj ginekolog – powiedziała głośno do zmarłego męża. – Szczególnie teraz, kiedy Dorotka ma tu spędzić wakacje. Będzie miała opiekę na miejscu. Wnet zaczyna siódmy miesiąc ciąży. Sama jestem ciekawa, jaki ma brzuszek! Z Amelką był ogromny, ale podobno gdy nosi się chłopca, to kobieta poszerza się w biodrach. Zresztą, sama zapytam o to lekarza. Dzisiaj ma odwiedzić mnie w urzędzie. Ciekawe czy jest tak samo przystojny jak jego brat.
Poprawiła znicz przy tablicy i wyrwała niewielkie zielsko próbujące wyrosnąć obok grobu. Pocałowała zdjęcie Władysława umieszczone w prawym górnym rogu kamiennej płyty i powoli ruszyła w stronę domu. Przed wyjazdem do pracy musiała jeszcze zjeść śniadanie i zrobić lekki makijaż. Przypomniała sobie, by zostawić dyspozycje dziewczynie, która pomaga jej sprzątać. Od momentu gdy została wójtem, jej doba niemiłosiernie się skurczyła.
* * *
Ryszard rozczesał Annie włosy. Uplótł z nich warkocz. Zrobił to nieporadnie, bo lekko drżały mu ręce. Zdenerwowała go poranna rozmowa z dyrektorką domu opieki. Czwarty raz w tym roku odwiedzał pensjonariuszkę. Do tej pory wizyty odbywały się bezproblemowo. Dzisiaj, nim wszedł do pokoju Anny, został wezwany do gabinetu.
– Wspominał pan, że jest krewnym pani Kaweckiej. – Siedząca za biurkiem kobieta wpatrywała się w dokumenty. – Jaki stopień pokrewieństwa was łączy?
Ryszard chrząknął nerwowo, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
– Właściwie to bardzo daleki. Prawie żaden – wyszeptał.
– Rozumiem – przeciągnęła drugą sylabę, odnotowując coś w dokumentach leżących na blacie. – Bo wie pan… My nic nie wiemy o Annie. Nawet datę urodzenia wpisaliśmy przypadkową. Zrobiliśmy tak, by uzyskać środki na jej pobyt u nas. Podaliśmy, że ma pięćdziesiąt cztery lata, ale wydaje mi się, że jest trochę starsza. Nie mógłby pan odnaleźć jakichś dokumentów Anny? Może są u kogoś z rodziny?
– Nie sądzę. Jestem jedynym jej krewnym.
– Rozumiem… – powtórzyła, choć ton głosu wskazywał, że nie rozumie. – Trudno. W takim razie w papierach musi pozostać tak, jak jest. Nie lubię niejasnych sytuacji. Gdyby jednak natknął się pan na jakieś dane, to będę wdzięczna za udostępnienie mi ich. Ostatnio na skutek fałszywego oskarżenia rodziny jednego z pensjonariuszy mamy tu urzędowe naloty kontrolne na zmianę z wizytami dziennikarzy wietrzących sensację. W zeszłym tygodniu przyjęłam dwóch. Oprowadziłam ich po ośrodku, pokazałam pokoje i wszystko wyjaśniłam. Na koniec fotograf zrobił wspólne zdjęcie zadowolonych podopiecznych. Wie pan, ile trzeba walczyć, aby zachować dobre imię naszego domu opieki? Plotka rozprzestrzenia się szybko, a sprostowań nikt nie czyta.
– Co to były za oskarżenia? – Ryszard wykorzystał moment, aby odwrócić uwagę dyrektorki od siebie.
– Bliscy pensjonariusza, który między innymi cierpi na padaczkę, uważają, że podajemy mu zbyt małe dawki leków. Rzekomo przez to częściej ma ataki, upada i robi sobie krzywdę. – Ryszard pokiwał głową. Był świadkiem dwóch takich zdarzeń. – My jednak samowolnie nie możemy zwiększyć dawki medykamentów. Zabrania tego nasz lekarz. Rodzina pensjonariusza chciała sprowadzić innego lekarza, ale się na to nie zgodziłam. Do czego to dochodzi? Powstałby kompletny chaos, gdyby każdy wprowadzał własne porządki! Z zemsty zaczęli słać pisma do moich przełożonych i do urzędów. Teraz mam kontrole. Wolałabym wyjaśnić wszelkie wątpliwości i mieć jasność w papierach. Gdyby gdzieś znalazły się jakiekolwiek dokumenty pani Kaweckiej, to proszę o przywiezienie ich – ponowiła prośbę.
Ryszard mruknął coś w odpowiedzi i szybciutko wycofał się z gabinetu. Odetchnął dopiero w pokoju Anny.
– Dzień dobry – rzucił w głąb ciemnego pomieszczenia. Nie doczekał się odpowiedzi. Był słoneczny dzień, a pensjonariuszka siedziała przy szczelnie zasuniętych zasłonach. Podobno wiosną i latem depresja ma lżejszy przebieg, przypomniał sobie.
– Mogę wpuścić trochę słońca? – spytał.
Cisza. Powoli przesuwał ciężki materiał zasłon. Pokój wypełnił się światłem. Uchylił okno, dzięki czemu do środka wpadło świeże powietrze. Zauważył, że Anna odetchnęła głębiej. Może wątpliwości rodziny pensjonariusza nie były wyssane z palca? Wyglądało na to, że kobieta nie była na zewnątrz od kilku dni. Miała blade policzki i podkrążone oczy. Na stoliku leżała niedojedzona kanapka, a zimna herbata wydawała się nietknięta. Anna wyglądała szczuplej niż kilka tygodni temu. Teraz mrużyła oczy od słońca, ale nie protestowała. Właściwie nigdy tego nie robiła. Wizyty Ryszarda zbywała milczeniem. Czasami tylko odpowiadała krótkimi zdaniami, często niezwiązanymi z tematem, który poruszał.
– Uczesz mnie. – Usłyszał nieoczekiwaną prośbę.
Anna powoli wstała i podeszła do zniszczonej komody. Otworzyła górną szufladę i wyjęła z niej grzebień, gumkę i spinkę. Akcesoria wyglądały na bardzo stare. Szczególnie spinka zdawała się zabytkowa. Ciężka, metalowa z kwiecistym wzorem.
Misterna robota, pomyślał, trzymając ją w dłoni i przyglądając się jej. Od lat nie wykonuje się rzeczy w taki sposób.
Dłonie mu zadrżały, gdy chwycił grzebień. W pamięci miał rozmowę z dyrektorką wypytującą go dzisiaj szczegółowiej niż zwykle. Najlepiej byłoby zaprzestać wizyt w Jarominie, aby nie narobić sobie kłopotów. Ale co z Anną? Wiedział, że ona czeka na jego odwiedziny. Wiedział też, że nie może jej zawieść.
Do tej pory nie powiedział niczego Zoi. Wiosną sam odwiedzał domek w Gostyniu. Jeździł tam bez ukochanej, więc nie wiedziała o jego wizytach w Jarominie. Zresztą wpadał tu zaledwie na godzinę. Układał jabłka w szafce Anny. Zawsze je dla niej przywoził. Pokazała mu kiedyś, że ma chować je za ubraniami w bieliźniarce. Ukrywała tam również krówki. Bała się, że ktoś odbierze jej wyczekiwany prezent. Jego odwiedziny wyglądały podobnie. Ryszard wietrzył pokój, prowadził monolog, a Anna od czasu do czasu wtrącała coś kompletnie niezwiązanego z tematem. Był pewien, że nie dociera do niej nic z tego, co opowiada.
Warkocz nie wyglądał idealnie, ale związał go gumką i rozczesał pozostawiony ogonek. Pomyślał, że musiała mieć kiedyś piękne czarne włosy. Teraz były pokryte siwizną, choć gdzieniegdzie widać było jeszcze czarne paseczki. W przeszłości musiały też lekko się kręcić. Obecnie miękko opadały do połowy pleców. Rzęsy i brwi Anny również nosiły ślady dawnej kruczoczarnej urody.
Ryszard przyjrzał się uważnie uczesanej kobiecie. Na pewno była pięknością. Na jej łagodnej twarzy wyróżniał się lekko zgarbiony nos. Taki żydowski, pomyślał. Nie! Bardziej przypomina grecki posąg. Podobny ma piosenkarka Eleni. Rzeczywiście profil Anny był raczej grecki.
– Jeszcze to. – W otwartą dłoń włożyła mu metalową spinkę. Przez chwilę zastanawiał się, czy ma nią podpiąć warkocz, czy ujarzmić kosmyk nad uchem.
– Tu. – Wskazała palcem na czoło.
Delikatnie wpiął spinkę we włosy z lewej strony. Po raz pierwszy widział, jak Anna nieznacznie się uśmiechnęła. A może tylko mu się wydawało, gdy w rzeczywistości to był zwykły grymas? Nie miał czasu na zastanawianie się, bo w drzwiach stanęła pracownica socjalna.
– Jak ty ładnie wyglądasz! – rzuciła do Kaweckiej. – Taka piękna kobieta z ciebie! Mnie nie pozwalasz się czesać.
Opiekunka nie została zaszczycona nawet jednym spojrzeniem.
– Kiedy była na zewnątrz? – spytał Ryszard, wskazując na pensjonariuszkę.
– Nie miała ochoty. – Stojąca przed nim dziewczyna wzruszyła ramionami. – Próbowałam ją wyprowadzić, ale nie chciała. Krzyczała i wyrywała się. Nawet ten fotograf od dziennikarzy robił jej zdjęcie w pokoju.
Mężczyzna przypomniał sobie rozmowę z dyrektorką.
– Pozwoliła się sfotografować? – zapytał.
– Tak. Ale nie dała się uczesać. Wpięła tylko z przodu tę spinkę, którą ma dzisiaj. Wyglądała dziwnie, ale cóż… Chyba żaden z naszych pensjonariuszy nie wygląda normalnie. – Dziewczyna się roześmiała, uważając swoje słowa za dobry żart.
Szybko umilkła, bo Ryszard nie wyglądał na ubawionego.
– Długo pan tu jeszcze będzie? – spytała z irytacją. – Chciałabym posprzątać pokój.
– Pożegnam się i zaraz wyjdę – powiedział takim tonem, że opiekunka musiała opuścić pomieszczenie.
Po chwili pochylał się nad Anną.
– Jabłka masz na półce za spodniami – szepnął jej do ucha. – Krówki schowałem tam, gdzie leżą skarpetki. Przyjadę do ciebie za jakiś czas. Do widzenia.
Nie odpowiedziała. Nie patrzyła na niego.
Jeszcze raz ogarnął wzrokiem pokój, wyjątkowo nie mając ochoty go opuszczać. Minutę później szedł korytarzem. Miał nadzieję, że gdy opuści budynek, zniknie dziwne wrażenie obawy, które nagle go ogarnęło. Nie zniknęło. Spotęgowało się jeszcze, gdy – stojąc obok samochodu na parkingu – dostrzegł w oknie Annę patrzącą w jego stronę. Jakby nie chciała, żeby odjeżdżał. Nigdy tak go nie żegnała.
* * *
Zirytowany Antoni Woźnica odłożył gazetę. Telefon dzwonił i dzwonił bez przerwy, a Barbara nie zamierzała go odebrać. Wiedział doskonale, że jest w domu, bo jeszcze przed chwilą słyszał, jak krząta się po kuchni i przygotowuje jedzenie dla kotki Melanii. Przez chwilę zastanawiał się, czy żona przyrządzi jakiś obiad dla nich. Ale gdzie tam! Znowu będzie musiał pójść do stołówki obok szkoły. Dobrze, że była otwarta i wybór jakiś mieli. Na szczęście oferowali kuchnię polską, a nie jakieś europejskie żarcie. Pizzerie były na każdej ulicy Pobierowa. Budki z kebabami przeplatały się z tymi z frytkami, a ostatnio dostrzegł nawet wózek z chińszczyzną. Chociaż nie lubił właścicieli prowadzących stołówkę, bo byli komunistycznymi spadkobiercami, to wraz z żoną chodził tam codziennie o trzynastej.
Telefon nie przestawał dzwonić. Antoni w końcu podniósł słuchawkę.
– Halo! – rzucił groźnie, mając nadzieję, że to nie przedstawiciel firmy telekomunikacyjnej wydzwaniający do nich raz po raz.
– Wreszcie, tato! – Usłyszał głos syna. W tle doleciał go wyjątkowo irytujący śmiech Hieronima. Nadal nie mógł myśleć o nim jako o partnerze życiowym swojego dziecka. – Już myślałem, że może na plażę was wywiało.
– Nie lubię leżeć na piasku – przypomniał ojciec. – Gdyby plaże były prywatne, to może bym się zdecydował. Jednak gdy mam leżeć pomiędzy fokami i wielorybami, to odechciewa mi się.
– Tato, ależ to są turyści. Mają prawo wypoczywać tak, jak chcą.
– Nie lubię turystów! Jako nieliczni tutaj nie żyjemy z wynajmu pokojów!
– Wiem. Ja właśnie w tej sprawie…
– Jakiej?
– Tłumaczyłem wam, że razem z Hieronimem podróżujemy po Polsce. Nie chcemy przyjeżdżać do Pobierowa. Zwiedzamy południe kraju. Może wyskoczymy do Czech i na Słowację. Jeszcze nie wiemy.
– To będzie ekscytujący spontan! – W słuchawce dał się słyszeć głos Hieronima. Antoni aż odsunął ją od ucha. Z trudem powstrzymał przekleństwo, które cisnęło mu się na usta.
– Tato, jutro przyjedzie do was Kinga. To nasza przyjaciółka ze studiów. Dostała posadę barmanki w Pobierowie, ale nie ma gdzie się zatrzymać. Szkoda, żeby wydawała pieniądze na jakąś kwaterę. W końcu chce zarobić, a nie wydawać. Pomyślałem, że mogłaby zająć mój pokój.
– Nie zgadzam się na przyjmowanie pod dach kogoś obcego! – rzucił Woźnica. Już miał przykład przyjaciół syna. Hieronim wystarczał za wszystkich.
– Dobra. Zadzwonię w takim razie do mamy. – Lech się rozłączył.
Zanim Antoni odłożył słuchawkę, usłyszał w ogrodzie skoczną melodyjkę z bajki o pszczółce Mai wygrywaną przez aparat Barbary. Po chwili muzyka umilkła, co oznaczało, że żona prowadzi rozmowę z synem. Woźnica podszedł do okna, aby podsłuchać.
– Halo, Hieronimku! – Usłyszał.
Co za przebiegła bestia! Podstępny łotr, pomstował. Barbara uwielbiała partnera ich syna, choć Antoni kompletnie nie rozumiał z jakiego powodu. Niech już nawet Lech będzie sobie homoseksualistą, ale niech nie obnosi się z tym. Na dodatek zakochał się w takim… takim czymś! Nie ma nic gorszego niż zniewieściały gej! Teraz syn wykorzystuje go, aby przekonał matkę do przyjęcia pod dach jakiejś dziewuchy. Barbara aż uśmiechała się do słuchawki.
– Naturalnie! Jej wizyta nie będzie dla nas najmniejszym problemem. Niech sobie zarobi ta Kinga. Lubię takie obrotne i samodzielne młode osoby, zupełnie jak wy. Hieronimku, a ty pamiętasz, żeby nie opalać się zbyt mocno? Masz taką delikatną skórę…
Woźnica nie był w stanie dłużej tego słuchać. Zacisnął pięści. W tym domu jego zdanie nie było brane pod uwagę.
Z rozmachem usiadł w fotelu, na nowo chwytając gazetę. Odkąd wybory do parlamentu wygrała jego ulubiona partia, czytanie wiadomości było relaksem i ogromną przyjemnością. Nie przestawił się jeszcze na śledzenie informacji na portalach internetowych. Komputera używał do pisania donosów i żądań. Uwielbiał chwytać w ręce szeleszczącą i pachnącą drukarską farbą gazetę „Wola Ludu”. W rogu było zdjęcie premiera patrzącego czytelnikowi prosto w oczy. Jakiż majestat malował się na tym obliczu! Mądrość, inteligencja i właśnie majestat.
– Ty wiesz, że on ma kota?! – Woźnica aż drgnął, wystraszony. Tak był pochłonięty myślami, że nie usłyszał kroków żony, która stanęła tuż za nim. W ramionach trzymała Melanię. Zwierzak błogo mrużył oczy i mruczał, tulony przez właścicielkę.
– Wiem. I co z tego, że ma?
– Powinieneś brać przykład. Czworonogi są w domu potrzebne, a ty nie do końca akceptujesz naszego skarbuśka. – Prawie pocałowała kotkę w czubek nosa. – Popatrz, ten wyraz twarzy bierze się z obcowania ze zwierzętami. Ten spokój i radość życia!
Antoni popatrzył na żonę uważnie. Nie był pewien, czy mówi poważnie.
– Myślisz, że gdy będę obnosił się z… Melanią – imię kotki ledwo przeszło mu przez gardło – to ludzie będą mnie szanować?
– Może nawet sołtysem zostaniesz! – Żona wzniosła oczy ku górze. – Przegrałeś z kretesem wybory na wójta. Pokonała cię kobieta! Na jej miejsce w Pobierowie wskoczył jakiś młodzieniec, ale na szczęście zachciało mu się emigracji. W lipcu odbędą się kolejne wybory na sołtysa. Masz ostatnią szansę, aby być kimś w tej miejscowości!
Kimś… Ciężko było pogodzić się z tą myślą, ale los w ostatnich miesiącach zgotował Antoniemu wyłącznie same porażki. Gdyby jednak wystartował na włodarza wsi, to budowałby swoje imperium od nowa. Zostało niewiele czasu, aby przekonać do siebie zapracowanych latem mieszkańców Pobierowa.
– Masz rację! – Zerwał się z fotela. – Sołtys to wymarzone stanowisko dla mnie. Sołtys jest przecież ważniejszą osobą niż wójt, bo skupia się dogłębnie na jednej miejscowości, a nie pobieżnie na kilku.
– Właśnie!
– I ważniejszą niż premier! – Rzucił okiem w stronę rozpostartej na stole gazety, z której patrzył znany polityk. – Premier zarządza tyloma ludźmi i projektami, że nie jest w stanie zapamiętać choćby ułamka z nich. To sołtys jest najważniejszy! – Oczami wyobraźni widział czerwoną tabliczkę na ścianie swojego domu. Była bardziej pożądanym łupem niż laurowy wieniec w starożytności. – Byłabyś sołtysową! – zapalił się. Podszedł do żony. Miał ochotę ją pocałować, ale w porę się odsunęła.
– Najpierw zostań sołtysem, a potem będziemy myśleć o mnie – żachnęła się. – I przestań pozować na młodzika! Masz sześćdziesiąt lat, a zachowujesz się jak lowelas. Do trumny coraz bliżej, a temu głupoty w głowie!
Poszła do kuchni, zostawiając osłupiałego Antoniego. Próbował sobie przypomnieć, kiedy zaznał bliskości z żoną. To było, zanim w domu nastała Melania! Tak, ona całkowicie zlikwidowała ich intymność, wkraczając całą sobą w zarezerwowaną wyłącznie dla nich sypialnianą przestrzeń. Nigdy za wiele się w niej nie działo, jednak nawet i to się skończyło. Woźnica nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz kochał się z żoną. A każda próba pocałowania jej kończyła się fukaniem i Barbary, i kotki. Jedynie do Melanii żona odnosiła się z czułością i delikatnością. Niech tylko wygra te wybory na sołtysa! W Pobierowie nastaną jego porządki. W domu też będzie wiadomo, kto nosi spodnie.
– Antoni! – Wrzask żony przerwał rozmyślania o zwycięstwie. – Idziemy na ten obiad? Bo Melania się niecierpliwi.
Błyskawicznie zjawił się przy rozzłoszczonej żonie.
– Idzie z nami? – spytał zaskoczony.
– Przecież mieliśmy ocieplać twój wizerunek! Gdy mieszkańcy zobaczą nas przy stole z kotką, a ty będziesz traktował ją jak dziecko, to od razu zapunktujesz.
Westchnął. Barbara miała rację. Warto spróbować i tej metody.
– Ja zjem tylko zupę, ale ty zostaniesz z Melanią i poczekacie na drugie danie. Widziałam na tablicy informacyjnej, że dzisiaj będzie ryba, którą ona uwielbia. Tylko pamiętaj, by dzielić ją na kawałki i sprawdzać, czy nie ma ości. Wiesz, że nawet w filetach się trafiają.
– A ty? Co będziesz robić? – spytał nieco przestraszony.
– Wrócę do domu. Muszę przygotować pokój Leszka pod tę lokatorkę. Jutro rano ma przyjechać, bo po południu zaczyna już pracę.
– Jesteś pewna, że to dobry pomysł? Przyjmujemy pod dach obcą osobę.
– W Pobierowie wszyscy tak robią i nikt nie narzeka. W końcu to przyjaciółka naszych dzieci!
Antoni wzdrygnął się na to określenie.