- promocja
Wiatrom powierzone - ebook
Wiatrom powierzone - ebook
„Laura wie, co i jak wygrzebać z najskrytszych zakamarków Japonii. Tym razem znalazła telefon i wiatr i zamieniła je w dzieło! To bez wątpienia moja ulubiona pisarka!” – La Pina
Na zboczu góry Kujira-yama, czyli Góry Wieloryba, rozpościera się ogród Bell Gardia. Pośrodku stoi budka, a w niej niepodłączony do niczego telefon, który słowa śle z wiatrem. Z całej Japonii co roku przyjeżdżają tu tysiące osób dotkniętych żałobą, podnoszą słuchawkę i mówią do bliskich w zaświatach. Kiedy nad okolicę nadciąga niezwykłej siły tajfun, z daleka przybywa kobieta, gotowa własną piersią bronić ogrodu. Yui ma trzydzieści lat, a w pamięci datę, która przekreśliła to, kim kiedyś była: 11 marca 2011. Tamtego dnia tsunami zrównało z ziemią jej miejscowość i zabrało ze sobą jej matkę i córkę.
Po przyjeździe Yui poznaje Takeshiego, lekarza z Tokio, ojca czteroletniej dziewczynki, niemej od dnia śmierci matki. Ta znajomość pozwoli kobiecie odkryć, że prawdziwym cudem jest miłość. Nawet ta druga, nawet ta przez pomyłkę...
Laura Imai Messina prowadzi nas do miejsca, które istnieje naprawdę, w północno-wschodniej Japonii i z dyskrecją porusza temat tsunami z 2011 roku, ukazując kruchy, ale jednocześnie pulsujący nadzieją świat, historię godzenia się z własną tragedią.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-139-7 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W transkrypcji terminów japońskich wykorzystany został system Hepburna, w którym pisownia opiera się na fonologii języka angielskiego. Oto kilka zasadniczych uwag¹:
ch wymawia się jak ć
j wymawia się jak dź
sh wymawia się jak ś
ts wymawia się jak c
u poprzedzone przez s i tz (su i tsu) jest prawie głuche i nieme
w wymawia się jak ł
y wymawia się jak j
z wymawia się dz
Samogłoski długie oznaczone zostały makronem (ˉ).Historia rozgrywa się w miejscu, które istnieje naprawdę – w prefekturze Iwate, położonej w północno-wschodniej części Japonii.
Pewnego dnia pewien mężczyzna, którego dom leżał u podnóży Kujira-yamy, Góry Wieloryba, pod miastem Ōtsuchi – jednym z miejsc najbardziej dotkniętych przez tsunami z 11 marca 2011 roku – postawił w swoim ogrodzie budkę telefoniczną.
W środku umieścił stary czarny aparat telefoniczny, do niczego niepodłączony, słowa wypowiadane do słuchawki niesie więc ze sobą wiatr.
Co roku przybywają tu tysiące osób.WSTĘP
Nagłe uderzenie wiatru szarpnęło roślinami w rozległym i nieco spadzistym ogrodzie Bell Gardia.
Kobieta odruchowo zakryła łokciem twarz i skuliła plecy. Zaraz jednak otrząsnęła się i wyprostowała.
Przyszła tu przed świtem i patrzyła, jak robi się jasno, chociaż słońce nie wychodziło z ukrycia. Z samochodu wyładowała duże torby: rulon grubej plastikowej folii o długości pięćdziesięciu metrów, kilka taśm izolacyjnych, dziesięć pudełek śledzi i specjalny młotek z rączką dla kobiet. W ogromnym supermarkecie budowlanym Conan sprzedawca poprosił, żeby pokazała mu dłoń: chciał tylko sprawdzić rozmiar, ale ona aż się wzdrygnęła.
Szybkim krokiem podeszła do budki telefonicznej: była niepokaźna, jakby z waty cukrowej albo bezy, której dotykało niezliczenie wiele palców. Wiatr dął z coraz większą siłą, nie było czasu do stracenia.
Przez dobre dwie godziny bez wytchnienia pracowali na wzgórzu nad Ōtsuchi: ona owijała folią kabinę, ławkę, znak przy wejściu i nieduży łuk, który otwierał ścieżkę, a wiatr ani na moment nie przestawał jej chłostać. Czasami mimowolnie obejmowała się mocno rękami; od dziecka robiła tak w chwilach, gdy emocje sięgały zenitu. Potem jednak wstawała, prostowała plecy i patrzyła wyzywająco na czapę chmur, która całkowicie spowiła już wzgórze.
Zatrzymała się dopiero pod koniec, gdy w ustach poczuła słony smak morza, jakby jego opary wspięły się tak wysoko, by wywrócić świat do góry nogami. Opadła bez sił na ławkę owiniętą jak kokon jedwabnika i spojrzała na podeszwy oblepione wilgotną ziemią.
Pomyślała, że jeśli świat ma runąć, ona runie razem z nim, ale jeśli istnieje nawet minimalna szansa, by utrzymać go na nogach, choćby w komicznie chwiejnej pozycji, dobędzie resztek sił i mu pomoże.
Położone w dole miasto jeszcze spało. Kilka lamp rozświetliło okna, ale z powodu nadciągającego tajfunu większość mieszkańców zamknęła okiennice i zaryglowała je dodatkowo drewnianymi drągami. Niektórzy ułożyli przed drzwiami worki z piaskiem, żeby wiatr ich nie wyważył i nie zalał pokoi deszczem.
Ale Yui nie martwiły ani deszcz, ani niebo, które miała pod butami. Patrzyła na własne dzieło: na metry folii i taśmy, którymi zabezpieczyła budkę, ławkę, płyty na ścieżce, łuk nad wejściem i tabliczkę z napisem: „Wietrzny Telefon”.
Na wszystkim były krople wody i grudki ziemi. Postanowiła czuwać, żeby od razu naprawić to, co tajfun oderwie lub zniszczy.
Nie przyszło jej do głowy, że delikatność jest cechą nie tyle przedmiotów, ile ciała, bo rzeczy materialne można naprawić i zastąpić, ale ciała się nie da i nawet jeśli jest twardsze od duszy – bo gdy ta pęknie, to już na zawsze – na pewno nie jest wytrzymalsze od drewna, ołowiu czy żelaza. Nie pomyślała, że największe niebezpieczeństwo grozi jej samej.
„Już wrzesień” – szepnęła Yui, wpatrując się w nadciągającą ze wschodu ciemność. Nagatsuki, „miesiąc długich nocy”, jak głosiła nazwa nadana mu w starożytności. Powtarzała to jednak przy każdym miesiącu. „Już kwiecień”, mówiła, a potem: „Już maj”, i tak dalej, w skrupulatnym odliczaniu dni od tamtego 11 marca 2011 roku.
Każdy tydzień to trud, każdy miesiąc to czas odkładany na strych, na przyszłość, która kto wie, czy w ogóle nadejdzie.
Yui miała długie czarne włosy o jasnych końcówkach, jakby odrosty pięły się na wspak, w górę głowy. Przestała je farbować, gdy jej matka i córka zostały wciągnięte w morskie odmęty. Przycinała tylko odrobinę od czasu do czasu, aż urosły takie, z aureolą u dołu. Jej włosy i granica między dawnym blondem a oryginalną czernią wyznaczały czas żałoby. Jednocześnie stały się swoistym kalendarzem adwentowym.
Swoje ocalenie zawdzięczała przede wszystkim temu ogrodowi, białej budce z harmonijkowymi drzwiami i stojącemu na półeczce czarnemu telefonowi, obok którego leżał zeszyt. Palce wykręcały pierwszy lepszy numer, słuchawka przylegała do ucha, a głos wpadał do aparatu. Czasami płakała, czasami się śmiała, bo życie potrafi być śmieszne nawet wtedy, gdy dojdzie do tragedii.
A teraz tajfun już prawie ją dopadł, Yui czuła na sobie jego oddech.
W tych stronach huragany to rzecz normalna, zwłaszcza latem. Wstrząsają krajobrazem, zrywają poszycie i rozsypują po ziemi dachówki. Opiekun Bell Gardii, Suzuki-san, za każdym razem zabezpieczał ogród z wielką troską.
Tym razem jednak tajfun miał być znacznie silniejszy, a Suzuki-sana nie było. Szybko rozeszła się wiadomość, że zachorował. Nikt nie wiedział na co, mówiono jednak, że jest w szpitalu na badaniach.
Kto zaopiekuje się tym miejscem pod jego nieobecność?
Tajfun przypominał Yui złośliwego chłopca, który planuje wylać wiaderko wody na zamek z piasku zbudowany przez drugie dziecko, słabsze i bardziej naiwne. Przygląda mu się z daleka, zza skał, w każdej chwili gotowy do ataku.
Chmury nieustannie zmieniały pozycję, wszystko tam w górze goniło i nawet światło uciekało na zachód. Z minuty na minutę niebo coraz bardziej się osuwało, jak ręka, która dotyka czoła wzgórza, by sprawdzić, czy naprawdę jest gorące, czy tylko udaje.
Kiedy wiatr z wyciem uderzył w ogród, ten jakby się skulił, szepcząc cicho: „Nie rób mi krzywdy”.
Włosy Yui rozczapierzyły się, wydęły jak meduza i zaczęły falować. Wystarczyło spojrzeć na głowę kobiety, by zrozumieć partyturę wiatru. Na jego złowrogi gwizd zbuntowały się wszystkie rośliny: cały w szkarłacie kwiat nirwany, kwiat umarłych, higanbana; przekwitła hortensja przypominająca łysy krzak; fūsen-kazura z białymi kwiatkami i zielonymi owocami, którymi dzieci potrząsają, jakby to były dzwoneczki.
Choć z trudem utrzymywała się na nogach, chciała jeszcze raz sprawdzić, czy zabezpieczyła wszystko jak należy. To kuląc się, to napierając całym ciężarem ciała na ścianę wiatru i machając zamaszyście rękami, jakby płynęła, postawiła krok na ostatniej płycie ścieżki. Przyjrzała się uważnie śledziom przytrzymującym plastikowe płachty wokół budki.
Płyta zaskrzypiała, a w głowie Yui rozbrzmiały słowa córki, która kamienne bloki zabezpieczające kanał przed domem nazywała ciasteczkami.
Uśmiechnęła się, wdzięczna za odzyskane wspomnienie.
Dzieci postrzegają szczęście jako rzeczy. Pociąg wystający z pudełka, folia spożywcza, którą owinięty został kawałek tortu. Albo zdjęcie, na którym stoją pośrodku i wszystkie oczy skierowane są tylko na nie.
U dorosłych sprawy się komplikują. Szczęście to sukces, praca, mężczyzna albo kobieta, ma niejasne kontury i wymaga wysiłku. Kiedy jest albo kiedy go nie ma, staje się przede wszystkim słowem.
Yui pomyślała, że dzieciństwo uczy czegoś innego: że szczęście jest na wyciągnięcie ręki, wystarczy tylko zwrócić się we właściwym kierunku.
Teraz ta trzydziestoletnia kobieta na przekór wszystkiemu stała wyprostowana pod szarą breją nieba. I zastanawiała się nad praktycznym wymiarem szczęścia, zatopiona w rozważaniach jak dawniej w książkach, w cudzych historiach, które wszystkie, co do jednej, zawsze wydawały się piękniejsze niż jej własna. Może dlatego wybrała pracę w radiu. Fascynowały ją inne życia, lubiła się w nich zatracać.
Yui od wielu lat szczęście czerpała z tego ciężkiego czarnego aparatu, który w kółko mielił cyfry od zera do dziewięciu. Zatracała się z uchem przyciśniętym do słuchawki, patrząc na ogród położony na tym odległym wzgórzu w północno-wschodniej Japonii. Przez prześwit w kształcie litery V widziała nawet morze, czuła jego zmarszczony i słony zapach. To tu wyobrażała sobie, że rozmawia z córeczką, która zatrzymała się na trzech latkach, i z matką, która do ostatniej chwili obejmowała wnuczkę ramionami.
Kiedy szczęście przybiera postać r z e c z y, wszystko, co mu zagraża, staje się wrogiem. Nawet jeśli jest to nienamacalny wiatr albo spadający z chmur deszcz.
Yui za żadne skarby, nawet za cenę swojego nic niewartego życia, nie pozwoli, by cokolwiek stało się tej r z e c z y i temu miejscu, któremu powierzyła swój głos.1
Po raz pierwszy usłyszała o niej w radiu.
Pewien słuchacz zadzwonił pod koniec programu, żeby opowiedzieć, co przynosi mu ulgę po śmierci żony.
Długo dyskutowali w redakcji nad tematem odcinka. Wszyscy wiedzieli o Yui i o pustce, którą w sobie nosi. Ona jednak nalegała. Twierdziła, że poradzi sobie bez względu na to, w jakim kierunku potoczy się audycja. Cierpiała, dlatego żadna rozpacz nie może już jej zranić.
„Co pomaga wam wstawać co rano i kłaść się wieczorem do łóżka po wielkiej stracie? Co poprawia wam nastrój, gdy czujecie się przygnębieni?”
Odcinek okazał się znacznie mniej ponury, niż przewidywano.
Jakaś kobieta z Aomori zwierzyła się, że kiedy jest smutna, zaczyna gotować: przygotowuje słodkie i słone ciasta, makaroniki, konfitury i drobne przekąski, jak krokieciki, kotleciki czy kawałki ryby w cukrze i sosie sojowym, oraz gotowane warzywa, które potem wkłada do bentō. Kupiła nawet dodatkową zamrażarkę. Do kulinarnej krzątaniny szykuje się zwłaszcza na Hina-matsuri, święto dziewczynek przypadające trzeciego marca, które kiedyś obchodziła z córką. Wie, że gdy będzie patrzeć w salonie na wystawę lalek i towarzyszące im pluszowe przytulanki, które odgrywały role członków rodziny cesarskiej, dopadnie ją nieodparta potrzeba, by obierać, ciąć i blanszować. Gotowanie sprawia, że czuje się dobrze, powiedziała, pomaga jej odnaleźć swoje miejsce na świecie.
Pewna młoda urzędniczka z Aichi zdradziła natomiast, że chodzi po kafejkach tylko po to, żeby głaskać koty, psy i fretki. O tak, zwłaszcza fretki. Wystarczy, że ich małe pyszczki dotkną jej rąk, a ona od razu odzyskuje radość życia. Zadzwonił też starzec, który wyznał szeptem – żeby żona z sypialni go nie słyszała – że gra w pachinko, a pracownik dużej korporacji, który boleśnie przeżył rozstanie z narzeczoną, wspomaga się filiżankami gorącej czekolady i podgryzaniem sembei.
Cała redakcja uśmiechnęła się, gdy gospodyni domowa z Tokio, kobieta pod pięćdziesiątkę, która w wypadku samochodowym straciła najbliższą przyjaciółkę, powiedziała, że zaczęła uczyć się języka francuskiego, bo odmienny sposób modulowania głosu, gardłowe „r” oraz skomplikowane akcenty sprawiają, że czuje się kimś innym. „Nigdy się go nie nauczę, brak mi zdolności językowych, ale nawet nie wiecie, ile satysfakcji daje mi powiedzenie takiego bonjouurrrrr”.
Ostatni telefon był z Iwate, jednego z miejsc najbardziej dotkniętych przez kataklizm w 2011 roku. Redaktorka programu spojrzała wymownie na dźwiękowca, który długo wpatrywał się w spikerkę, potem opuścił wzrok na konsoletę i aż do końca rozmowy go nie podniósł.
Słuchacz, podobnie jak Yui, stracił w tsunami bliską osobę – żonę. Dom zalała woda, a jej ciało odpłynęło wraz z innymi szczątkami. Zaliczono ją do zaginionych, yukue fumei, „nieznany ślad”. Teraz mieszkał z synem w środkowej części wyspy, gdzie morze jest tylko odległym wspomnieniem.
– Ale przejdźmy do rzeczy. – Co chwilę zawieszał głos, by zaciągnąć się papierosem. – W samym środku ogrodu, na wzgórzu, daleko od miasta, stoi budka telefoniczna. Aparat nie jest podłączony, ale głos i tak niesie się w dal, z wiatrem. Mówię: „Halo, Yōko, jak się masz?”, i wydaje mi się, że jest jak dawniej, kiedy moja żona słuchała mnie z kuchni, krzątając się przy śniadaniu albo kolacji, a ja marudziłem, bo oparzyłem język kawą. Wczoraj wieczorem czytałem wnukowi historię o Piotrusiu Panie, latającym chłopcu. Zgubił swój cień, a pewna dziewczynka przyszyła mu go do podeszwy. Myślę, że tak jest też z tymi, którzy idą na wzgórze: próbujemy odzyskać własny cień.
W redakcji zapadła absolutna cisza, jakby do studia wpadł nagle jakiś duży obcy obiekt.
Nawet Yui, choć zazwyczaj zgrabnie ucinała zbyt długie wypowiedzi kilkoma wyważonymi słowami, teraz wstrzymała oddech. Otrząsnęła się dopiero, gdy mężczyzna zakasłał, a dźwiękowiec wyciszył jego głos. W pośpiechu puściła muzykę i sama aż zdziwiła się adekwatnością tytułu utworu: Max Richter, Mrs. Dalloway: In the Garden.