- W empik go
Wiatronogi - ebook
Wiatronogi - ebook
‘Wiatronogi’ – inny tytuł ‘Bystronogi’ (org. Холстомер) – opowiadanie Lwa Tołstoja, opublikowane po raz pierwszy w 1885 r. Pomysł na opowiadanie Tołstoj zaczerpnął od pisarza Michała Stachowicza. Stachowicz sam zamierzał napisać opowiadanie z perspektywy konia wyścigowego, jednak zmarł, nim zdołał pomysł zrealizować. W 1863 r. Tołstoj zrealizował jego zamiar. Tekst wydał dopiero 1885 r. w zbiorze swoich dzieł. Narratorem i bohaterem utworu jest koń Bystronogi, obserwujący i komentujący świat ludzki. Widziany z perspektywy mądrego zwierzęcia świat ten okazuje się być pełen fałszu i hipokryzji. Ukazaniu tego służy technika udziwniania – rzeczy znane, poprzez zmianę sposobu percepcji, zostają „udziwnione”, co wydobywa ich niezauważane wcześniej cechy i właściwości. (Za Wikipedią).
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-906-5 |
Rozmiar pliku: | 408 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sklepienie nieba stawało się coraz głębsze, zorza rozlewała się szerzej i szerzej, bielało matowe srebro rosy, sierp księżyca stawał się coraz bledszy, las rozbrzmiewał coraz donośniej. Na wsi wszczynał się hałas i ruch, a w dworskiej zagrodzie dawało się słyszeć parskanie stadniny, szelest słomy, a czasem gniewny, przeraźliwy kwik tłoczących się u wnijścia koni.
— No! zdążysz — przegłodziłyśta się — mruczał stary pastuch Fedź, otwierając szeroko wrota. — A pójdziesz! — krzyknął, zamierzając się na jedną z klaczy, która parła się naprzód.
Fedź miał na sobie wyszarzaną ściągniętą pasem świtę, za pasem węzełek z chlebem, w ręku siodło i uzdeczkę i, oznakę swej władzy — bat, zarzucony przez plecy.
Konie zachowały się dość obojętnie wobec łajań pastucha: nie okazały mu ani śladu obrazy lub obawy, lecz udając, że je to nic nie obchodzi, odeszły powoli od wrót; jedna tylko stara patłata klacz, położywszy uszy po sobie, szybko odwróciła się tyłem, przyczym któraś z młodszych kobyłek, kwiknąwszy, szturchnęła zadem pierwszą lepszą ze swych towarzyszek.
— Ano! — z groźbą w głosie huknął jeszcze donośniej Fedź, poczym skierował się w kąt zagrody, gdzie pod daszkiem stał samotnie stary, srokaty wałach.
Koń ten wbrew reszcie stada nie okazywał najmniejszego zniecierpliwienia, lecz zmrużywszy oczy lizał dębową belkę stodoły. Co za smak znajdował srokacz w tej operacyi — trudno określić, dość, że czynił to z powagą i z namaszczeniem.
— Może i ty jeszcze będziesz brykał — mruknął pastuch, kładąc koło niego na ziemi wyłojoną derkę i siodło.
Srokacz przestał lizać i, jakby w osłupieniu, wpatrywał się w Fedzia. W tym jego spojrzeniu niepodobna było wyczytać — ani radości, ani smutku, ani gniewu; patrzał długo, poczym wciągnąwszy brzuch, westchnął niezwykle ciężko i odwrócił się. Pastuch objął go za szyję i, zakładając tręzlę, rzekł: „Czemu wzdychasz”?
Wałach machnął niedbale ogonem, jakby chciał powiedzieć: „Ot, nic! tak sobie — Fedziu”!
Fedź tymczasem włożył nań derkę i siodło — przyczym srokacz na znak niezadowolenia skulił uszy, za co otrzymał epitet — psiakrew! i poczuł ściąganie popręgi, wobec czego zaczął się nadymać — ale wsunięty między zęby palec i uderzenie kolana w brzuch, zmusiło go wypuścić powietrze. Pomimo to, gdy pastuch podciągnął zębami popręgi, srokacz raz jeszcze skulił uszy, a nawet się obejrzał, bo, chociaż wiedział, że to wszystko do niczego nie doprowadzi, uważał za stosowne objawić swe niezadowolenie i dać do zrozumienia, że zawsze protestować będzie.
Po osiodłaniu srokacz, odstawiwszy w bok swą prawą spuchniętą nogę, zaczął żuć wędzidło, niewiadomo po co, gdyż miał aż nadto sposobności przekonać się, że żucie wędzidła nie przedstawia dla smaku żadnej przyjemności. Fedź tymczasem wgramolił się po krótkim strzemieniu na siodło, rozplątał bat, wyciągnął z pod kolan fałdy swej świty, poczym usadowiwszy się w specyfistyczny sposób, właściwy pastuchom, zebrał cugle. Wałach podniósł głowę na znak, że gotów do drogi; nie myślał jednak ruszać, wiedząc, że jeszcze nie czas, że jeszcze będzie dużo krzyku, nawoływań i wymyślań pod adresem koni oraz młodszego pastucha Stefana.
Jakoż rzeczywiście — Fedź zaczął wołać: „Stefan, Stefan — puszczaj matki, gdzieżeś się podział u licha — śpisz psiakrew! Otwieraj! naprzód matki”!
Po chwili, prowadząc konia za tręzlę, ukazał się Stefan zły i zaspany i zbliżył się do wrót.
Skrzypnęły wierzeje i wnet cała stadnina: młode klaczki, ogierki, źrebięta i ciężarne matki, stąpając ostrożnie i obwąchując po drodze słomę, zaczęły mijać kolejno wrota. Młodsze konie tłoczyły się u wyjścia i, zakładając jedne drugim na szyję głowy, przebierały kopytami na progu, za co im co chwila wymyślał parobczak.
Źrebięta rzucały się ku własnym, a nieraz i cudzym matkom i odzywały się rżeniem donośnym na wołania swych rodzicielek.
Jedna młoda kobyła, łobuz jakich mało, minąwszy wierzeje, zagięła szyję i kwiknąwszy wierzgnęła raz i drugi, nie ośmieliła się jednak wyprzedzić szpakowatą, popstrzoną hreczką Żułdykę, która powolnym ciężkim krokiem poważnie stąpała, jak zwykle, na czele stada.
W parę minut zagroda, przed chwilą tak pełna życia, opustoszała zupełnie, pozostały jedynie smutnie sterczące słupy i stratowana, powalana gnojem słoma.
Wałacha, chociaż był przyzwyczajony do tego widoku, obraz ten napełnił widocznie smutkiem, gdyż westchnął o ile mu pozwoliły ściągnięte popręgi, machnął parę razy głową i wlokąc swe osłabione i popsute nogi ruszył za stadniną, unosząc na kościstym grzbiecie starego Fedzia.
— Wiem teraz — myślał sobie wałach — jak tylko wyjedziemy na drogę, zacznie się krzesanie ognia i zapalenie drewnianej fajki z miedzianą skówką i łańcuszkiem; no, to jeszcze nieźle — zapach ten przy rannej rosie jest dość przyjemny, a jeszcze przyjemniejsze związane z nim wspomnienia. Zło się kryje w tym, że paląc fajkę stary nabiera animuszu i dla fanfaronady siada bokiem, a nie ulega wątpliwości, że siądzie na prawą stronę, gdzie mam tę nieznośną ranę. Choć — niech go tam! — dla mnie to nie nowina cierpieć dla cudzej przyjemności, zaczynam nawet znajdować w tym jakąś dziwną, końską przyjemność... ergo udawaj sobie zucha, siadaj bokiem — filozofował wałach i stawiając ostrożnie nogi kroczył środkiem gościńca.II. Pastwisko nad rzeką
Przypędziwszy stadninę na pastwisko nad rzeką — Fedź zsiadł i rozsiodłał wałacha, stado zaś zaczęło się rozpraszać po niestratowanej łące, pokrytej rosą i oparami, które się podnosiły od opasującej łąkę rzeki. Po zdjęciu tręzli Fedź podrapał srokacza pod brodę, wzamian za co wałach przez wdzięczność przymknął oczy.
— Lubisz, bestyo! — zaśmiał się Fedź.
Jakkolwiek wałach nie znajdował żadnej przyjemności w owym drapaniu — przez delikatność zaczął udawać, że mu to sprawia niewypowiedzianą rozkosz i kiwnął potakująco głową. Gdy naraz bez żadnego wyraźnego powodu, a może zgorszony tą chwilową poufałością, która mogła wbić wałacha w zbytnią dumę — Fedź szturchnął srokacza pięścią w nos i ściągnął go sprzączką uzdy po żebrach, poczym w milczeniu odwrócił się i oddalił w kierunku pagórka, na którym zwykle siadywał... Wałach nie dał poznać po sobie, że jest dotkniętym tym, co zaszło, powoli powlókł się w kierunku rzeki, szczypiąc dla rozrywki pobliskie trawy. Stary wiedział z doświadczenia, że najhygieniczniej, zwłaszcza w jego wieku, naprzód napoić się do syta, a potem brać się do jedzenia. W tym celu wyszukał brzeg jak najmniej stromy, wszedł po pęciny w rzekę i począł ciągnąć wodę przez popękane wargi, robiąc zlekka bokami i machając z rozkoszą przerzedzonym ogonem.
Spostrzegłszy go wilczata klaczka, która miała pasyę dokuczać staremu, nieomieszkała i tym razem przebrnąć mu pod nosem, by zmącić wodę — srokacz jednak zdążył już ukoić pragnienie, więc udając, że nie zauważył jej złych zamiarów, flegmatycznie powyciągał z błota swe więznące nogi i jął się paść w odosobnieniu od reszty stada. Jadł nie prostując się trzy godziny z okładem, aż mu brzuch napęczniał i obwisł jak worek na wygiętych żebrach — poczem umieściwszy się jak można najwygodniej na wszystkich czterech obolałych nogach, z których przednia prawa dokuczała mu najwięcej — spróbował zasnąć.
Zdarzają się rozmaite rodzaje starości. Bywa starość wspaniała, starość brzydka lub godna politowania.
Czasem jednak zdarza się starość i brzydka i wspaniała zarazem. Taką właśnie była starość srokatego wałacha.
Był to koń rosły — trzy werszki z górą. Niegdyś musiał być srokato-gniady; dziś gniade jabłka stały się brudno-burego koloru. Długa poskręcana grzywa była również pstra, w przerzedzonym ogonie widniały pasma włosienia siwe i bure.
Na wyniosłej, wychudłej, rzekłbyś drewnianej, szyi wisiała niezgrabnie wielka koścista głowa z dołami nad oczyma i obwisłą, spękaną, niegdyś czarną wargą, z poza której wyglądał ciemny zwinięty na bok język i żółte resztki spiłowanych zębów. Uszy, z których jedno było rozdarte, spuszczały się nizko i przy zbytniej dokuczliwości much poruszały się leniwie. Za uchem sterczały długie końce grzywy nastroszonej nad czołem. Na wielkich szczękach wisiała workowata skóra, z pod której na mordzie i szyi przeglądały żylaste węzły, drgające nerwowo przy każdem dotknięciu owadów.
W wyrazie twarzy malowała się niezwykła cierpliwość, bolesny smutek i zamyślenie. Przednie nogi były kolankowate z opojami na obu kopytach, a powyżej pęciny prawej, łysej widniała narośl wielkości pięści. Zadnie — przedstawiały się znacznie lepiej, choć również były mocno wytarte na udach, widać bardzo dawno, gdy sierść już nie porastała na bliznach. Wszystkie cztery nogi w stosunku do chudego korpusu raziły nieproporcyonalną długością. Wygięte żebra wystawały tak mocno i tak szczelnie były obciągnięte skórą, iż zdawało się, że skóra przyschła między żebrami. Nogi i krzyż były pełne blizn dawnych, a z tyłu widać było świeżą, opuchniętą ranę; prócz tego na zadzie, z którego wystawała prawie naga, karbowana nasada ogona, widniała głęboka, jakby wydarta zębami, jamka, porosła rzadką, białą sierścią. Ogon i kolana tylnych nóg były stale powalane z powodu wiecznie popsutego żołądka.
Pomimo wszystkich tych wstrętnych cech starości ogólny wygląd wałacha dawał wiele do myślenia; znawca odgadłby od pierwszego rzutu oka, że w swoim czasie był to koń nielada. Dobry znawca powiedziałby nadto, iż w całym kraju istniała jedna rasa, jedno jedyne stado, które mogło wyprodukować taką mocną kość, tak potężne ścięgna i cienką nogę, tak osadzoną szyję, a zwłaszcza taką głowę, wielkie i jasne oko i owe wysoce rasowe węzły żył na szyi, delikatną skórę i miękki włos. W istocie było coś wspaniałego w postawie tego konia, w owym dziwnym połączeniu wstrętnych cech zgrzybiałości, spotęgowanych pstrokacizną maści, ze znamionami pewności siebie i spokoju, płynącego z poczucia własnego piękna i świadomej siły.
W pobliżu srokacza słychać było tętent, prychania i młode rżenie rozsypanej po pastwisku stadniny — on zaś stał pośród posrebrzonej rosą łąki samotny i nieruchomy, jak żywa i nieruchoma ruina, obojętna na gwar i zgiełk nowego życia.III. Rosa schła...
Słońce wytoczyło się ponad las i silnie błyszczało na trawie i skrętach rzeki, rosa schła, jak dym rozpływały się ostatnie mgły poranne; obłoki marszczyły się, lecz wiatru jeszcze nie było. Za rzeką sterczały zielone poskręcane w rurki źdźbła żyta i unosił się zapach świeżej zieloności i siana.
Z gęstwiny lasu odzywała się kukułka, a Fedź, leżąc do góry brzuchem, liczył, ile mu lat życia jeszcze pozostało.
Skowronki z pieśnią wzbijały się ponad łanem zboża i łąkami.
Jakiś śpioch zając, spłoszony przez pasący się tabun, wyskoczył na otwarte miejsce, przycupnął pod krzakiem i nadsłuchiwał; w końcu, przyczaiwszy się w trawie, zasnął na nowo.
Konie, chcąc go ominąć, rozeszły się po większej jeszcze przestrzeni i rozsypały się po dolinie. Starsze klacze parskając i znacząc po rosie błyszczący ślad za sobą, szukały odosobnienia, chociaż właściwie już się nie pasły, a tylko wybierały na deser najsmaczniejsze trawki. Całe stado powoli posuwało się w jednym kierunku, który wskazywała stara Żułdyka, krocząc jak zwykle na czele.
Zachowanie się koni w stadzie było bardzo rozmaite stosownie do wieku, stanu i usposobienia.
I tak, kara Muszka, źrebna po raz pierwszy wciąż drżała cichutko i, podnosząc ogon, prychała na swego liliowego źrebaka. Gdzieindziej znów cokolwiek starszy źrebak, zadarłszy swój krótki, kędzierzawy ogonek, coś po raz dwudziesty któryś galopował wokoło swej matki, która znając już widocznie temperament syna, spokojnie szczypała trawę, mierząc go tylko od czasu do czasu ukośnym spojrzeniem wielkich czarnych oczu.
Za to jeden z najmłodszych źrebiaków — kary pędrak z wielką głową, sterczącą nad czołem grzywką i ogonkiem, zwiniętym jeszcze na tę stronę, na którą był zagiętym w łonie matki, nastawiwszy uszy i wytrzestrzywszy bezmyślnie oczy, patrzał w ogłupieniu na niezmordowany galop kolegi, zazdroszcząc mu, czy też się dziwiąc, po co tak się trudzi.
Naogół źrebięta ssą, niektóre tylko niewiadomo z jakiego powodu pomimo nawoływań matek biegną drobnym, niezgrabnym truchtem w przeciwną stronę, jakby czegoś szukały, i raptem bez wyraźnej przyczyny zatrzymują się i rżą rozpaczliwie przeraźliwym głosem.
Niektóre znów leżą drapiąc się tylną nogą za uchem lub ucząc się szczypać trawę.
Dwie jeszcze źrebne klacze spacerują oddzielnie, stąpają ostrożnie i pasą.......................