- W empik go
Widma - ebook
Widma - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 238 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Ale szwajcara macie… no! skądeście go sobie zapisali? Płacicie mu chyba sumy bajońskie…
Niekiedy goście dodawali:
– Nie dziw zresztą, że możecie sobie książąt udzielnych na szwajcarów najmować… tęgo ludzi obdzieracie…
Ostatnie przemówienia te mniejszą niż pierwsze rozkoszą napawały pana Leonida Igorowicza. Ażeby więc ujmę tę wynagrodzić sobie, a przy tym okazać gościom, jak dalece wyższym się czuje nad wychwalanego przez nich szwajcara, z całej siły szczupłej piersi swej i z wyniosłością największą, na jaką tylko zdobyć się mogła drobna istotka jego, wołać zaczynał:
– Andrzeju Władysławo… aj! jakie to imię! Otocki! Nu! Otocki! Otocki, czy ty ogłuchał? Otocki!
Wołania te przecież pozostawały wołaniami na puszczy dopóty, aż pan Leonid Igorowicz zmuszony istotną pilnością sprawy albo żądzą pokazania obecnym, że bądź co bądź, szwajcar słuchać go musi, zdecydował się wprowadzić w mowę swą małą poprawkę i wołać zaczynał:
– Panie Otocki!
Wtedy przywoływany wychodził z oszklonego pokoiku, zwanego „lożą szwajcara”, albo wracał spod krytego podjazdu, gdzie z powozów wyjmował pakunki gości, albo jeszcze zbiegał z marmurowych schodów i stając przed rządcą wymawiał:
– Słucham pana!
Obecnym wydawało się wtedy, że to żart i że wnet, wnet pan Leonid Igorowicz ukłoni się nisko przed Otockim mówiąc:
– Co wielmożny pan rozkaże? Może kupca na pszenicę nastręczyć?
Rzecz była w tym, że Otocki wyglądał tak, jakby przez całe życie swe siał, zbierał i sprzedawał pszenicę. Szlachcic z dziadów pradziadów, szlachcic-rolnik z rycerską krwią w żyłach patrzał mu z czoła i oczu, z postawy i ruchów ciała. Czoło to, wysokie, na pierwszy rzut oka przypominające podgolone czupryny, przerzynały dwie poprzeczne zmarszczki, blizny niby, nie z orężnego przecież boju wyniesione. Z dumnym smutkiem czoła tego zgadzał się dobrze wyraz jego oczu, smutnych także, lecz śmiałych, a niekiedy jak stal na słońcu błyszczących. Usta za to miał on łagodne, a niewieście ich uśmiechy na wpół kryły się pod ogromnym, białym wąsem, który mu aż na pierś prawie opadał. Włosy jego daleko mniej były siwe niż wąsy; przez cerę twarzy przeglądało życie skąpane naprzód w swobodnych powiewach szerokich pól, a potem w długich, wielkich cierpieniach.
Rosła i silna postać człowieka tego okrytą była obcisłym, do ziemi prawie długim surdutem z granatowego sukna. Szeroka pierś jego błyszczała galonami i posrebrzanymi guzikami hotelowej liberii. Boże Wszystkowidzący! Ty jeden tylko wiedzieć możesz, co się w nim działo w chwili, gdy po raz pierwszy przywdziać miał granatowy surdut ów z posrebrzanymi taśmami i guzikami! O miejsce odźwiernego w hotelu Wszech-Krajów starał się był usilnie i gorliwie, a dla otrzymania go przez dziesięć dni z rzędu po dwie lub trzy godziny przesiadywał w przedpokoju hrabiego X., który skutecznie zaprotegować go mógł, lecz którego przedpokojowa służba nie oznaczała się zbytnią uprzejmością dla tych, względem których pan jej miał wielostronne obowiązki. Przed tymi za to, względem których pan jej żadnych wcale nie miał obowiązków, służba ta czołem niemal o ziemię biła; ci też do salonów pana hrabiego wchodzili i wychodzili dumni, wielcy, silni; a Otocki w kącie przedpokoju na stołku lokajskim siedział, bladł bardzo niekiedy, jak stalą wyostrzoną błyskał szarą źrenicą – i czekał. Doczekał się na koniec. Pan hrabia przypomniał sobie, że przecież coś tam… dla tego tam… uczynić trzeba; udzielił mu audiencji i na karcie wizytowej skreśliwszy słów kilka posłał ją właścicielowi hotelu Wszech-Krajów, który nie był wprawdzie ani hrabią, ani księciem, ale nie był też żadnym tym tam… bo miał miliony, a ochrzcił się święconą wodą (spytajcie go sami: w jakim kościele?) wtedy właśnie, kiedy Otockiego los bierzmował wielkim policzkiem.
Właściciel hotelu Wszech-Krajów rozkazał mu stanąć przed oblicznością swoją, a gdy już stanął, rzekł:
– Pan żądasz zgodzić się u mnie na szwajcara… no, ja nie bardzo z tego kontent, bo w mojej służbie same porządne ludzie powinni być, a pan zrobiłeś głupstwo, wielkie głupstwo…
– Za pozwoleniem pana! – drżącym głosem zaczął Otocki, ale właściciel hotelu wyprostował się i z dłonią na marmurowym stoliku złożoną mowę mu przerwał:
– Kiedy ja gadam, to żadnego „za pozwoleniem” nie ma… Kiedy ja gadam, to wszyscy powinni milczeć! sza! i obydwoma uszami słuchać. Pan zrobiłeś głupstwo, pan byłeś wariat, od pana trzeba uciekać jak od szalonego. No! ale ja jestem dobry człowiek; ja kiedyś byłem w Otoku i dawniejszy dwór pański widziałem, mnie pana trochę szkoda, że pan teraz bez chleba jesteś! I z hrabią Henryczkiem ja w wielkiej przyjaźni żyję, a on mnie za panem prosi. To już ja pana za szwajcara wezmę i tylko bardzo proszę, żebyś pan o wszystkich głupstwach zapomniał, a o tym tylko pamiętał, że moim służącym jesteś… i wszystko tak robić powinieneś, żeby mnie z tego największa korzyść była…
Otocki ukłonił się. O! cóż to był za ukłon! Kiedy oddawał go, patrzącemu z boku mogłoby się zdawać, że wszystkie kości jego, wszystkie, aż do najdrobniejszej, buntują się przeciw zadawanemu im gwałtowi i krzyczą z bólu. Ale właściciel hotelu Wszech-Krajów w najmniejszym stopniu nie znał się na niemych krzykach udręczonych kości ludzkich i gdy Otocki znajdował się już u progu wspaniałego salonu, przywołał go jeszcze przed obliczność swoją.
– Pan Leonid Igorowicz Rozenblatt rozmówi się z panem detalicznie co do pana obowiązków, a pan będziesz jego słuchał; bo choć on jeszcze bardzo młody, ale on mój kuzyn, i ja każę, żeby wszyscy moi słudzy szanowali go tak, jak gdyby on był ja…
Pod przewodnictwem pana Leonida Igorowicza odbywszy parogodzinną podróż po wspaniałym hotelu Otocki stanął na koniec u drzwi izdebki, która mieszkaniem jego stać się miała. Ręką, na której podówczas nie świecił jeszcze pierścień z turkusem, wskazując mu izdebkę pan Leonid Igorowicz rzekł:
– Tam jest ubranie wasze… ja te ubranie kazałem tam położyć… niech pan ubierze się i będzie gotów przyjęć gości, co za parę godzin z pociągu przyjadą. Pan już wie wszystko, co i jak robić… ja pana już uczyłem… Niech pan tylko dobrze sobie zapamięta: u nas edukacja powinna pokazywać się we wszystkim. My tu wszyscy edukowani, i dlatego hotel tak idzie, że mój stryj jeszcze jedno skrzydło dobudować chce… A co dla niego znaczy! on taki bogaty! a dlaczego on taki bogaty? dlatego że edukowany. W teraźniejszym świecie… Jak panu imię? – Andrzej.
– A imię waszego ojca?
– Władysław.
– W teraźniejszym świecie, Andrzeju Władysławo… aj! jakie to trudne imię!…
– Niech mi pan lepiej mówi: Otocki!
– Dobrze. Mnie to wszystko jedno… W teraźniejszym świecie, mój panie Otocki, wszystko stoi na edukacji: bez edukacji człowiek głupi i nie wie, w którą stronę się obrócić. Ja bardzo szczęśliwy jestem, że mam edukację, i bardzo żałuję tych, co jej nie mają… No, mnie wołają na górę, do stryja! już ja muszę iść, a wy Andrzeju Władysł… aj! jakie to imię! ubierajcie się w naszą liberię, tylko geszwind! żeby jak goście przyjadą, być… fertig!…
Co pan Leonid Igorowicz rozumiał pod wyrazem edukacja, o tym Otocki dowiedzieć się miał później, teraz zaś szczęśliwy, że na krótką choćby chwilę samotnym pozostał, obejrzał się po swym kącie.
Kąt ów posiadał po pięć kroków rozległości wzdłuż i wszerz, jedną ścianę szklarnią, trzy drewniane i jedno okno wychodzące na kryty podjazd. Było to raczej złudzenie okna, gdyż przez dach podjazdu i podtrzymujące go kolumny światło się do niego dostać nie mogło. Że zaś za szklanną ścianą rozpościerała się sień, obszerna i ozdobna, lecz źle oświecona, dla rozproszenia panującej w izdebce szwajcara wiecznej szarej godziny palił się w niej dniem i nocą różek gazu na czarnym drucie nad biurkiem u okna stojącym zawieszony. Po co w izdebce szwajcara znajdowało się to stare biurko niezmiernie skromnymi przyrządami pisania zaopatrzone? wiedział o tym pan Leonid Igorowicz, który je tam umieścić kazał. Zresztą, było tam stołków parę, u ściany szklannej stał piecyk żelazny, a w kątku najciemniejszym, na żelaznym także łóżku, leżał granatowy surdut z błyszczącymi guzami i takaż czapka oszyta srebrnym galonem.
Otocki podniósł nieco surdut i nagle wypuścił go z rąk, bo dokoła niego powietrze napełniło się szumem, nie tym jednak, który składał się z turkotu i głosów miejskich, lecz toczącym się wysoko nad głowami ludzkimi, szumem starych drzew, pośród którego w oddali, w dalekiej dali, dawał się słyszeć czasem klekot bociana, a czasem śpiew skowronka.
Otocki nie zdziwił się bynajmniej tym złudzeniem zmysłów, doświadczał go bowiem w każdej trudnej do przeżycia chwili od dawna, od czasu gdy opuścił rodzinny swój Otok, aby udać się w podróż daleką i długą. Z dalekiej i długiej podróży, z której wrócił przed kilku miesiącami zaledwie, przywiózł on dwa nabytki: mleczną białość ogromnych swych wąsów i lekką niemoc w nodze, co nie nadwerężając energii jego ruchów rzucała na nie cień wykwintnej niedbałości, którą z zadowoleniem zauważył właściciel hotelu Wszech-Krajów, a pan Leonid Igorowicz naśladować postanowił…
Chwila była podobną tej, która następuje po przejściu wielkiej burzy. Gromy uderzać przestały, chmury przerzedziły się i odsłoniły błękit i słońce; lecz w powietrzu, którego zmącone warstwy nie ułożyły się jeszcze w ład należyty, rojami latają liście od drzew swych oderwane, doskonałe obrazy rozsypki, sieroctwa i obłędu. Kędy przedtem rosły wspaniałe drzewa, sterczą teraz nagie, zwęglone pnie; góry i wzgórza zamieniły się w głębokie rozdoły, a doliny wydęły się, urosły i szumiącą pianą oblewają upadłe wielkości. Biedne liście la – taję we wszystkie strony, szukają, nie znajdują, dziwią się, nie rozumieją nic i spotykając się szepczą sobie po cichu, że świat się kończy. Jest to jednak nieprawdą; świat wielce oddalonym jest końca swego, a tylko czas i wypadki zorały grunt jego i rzuciły weń zasiew nieznanych przedtem zjawisk.
Otocki był jednym z liści takich. Miał kiedyś wioskę cichą i piękną, z szumiącymi drzewy, klekocącym bocianem i skowronkami zrywającymi się znad zielonych runi; nie była już ona własnością jego. Posiadał znajomych, przyjaciół i krewnych… co się teraz z nimi działo? Bujali, jak on, w zmąconym powietrzu pośród obcych i niepojętych im obrazów albo przypadli do ziemi, do samej ziemi i przylgnęli do niej mocno, cicho, tak jakby pragnęli, aby świat o nich zapomniał, aby tylko końca swego w pokoju i bezpieczeństwie doczekać mogli. Nade wszystko przecież, nade wszystko Otocki pamiętał o tym, że był kiedyś ojcem, miał jedynego syna, który w czasie nieobecności jego z szybkością nadzwyczajną dokonał z kolei wielu rzeczy: dorósł, w charakterze najniższego kancelisty pracować zaczął w jakimś rządowym biurze, ożenił się, wpadł w nędzę, dostał suchot i – umarł. Żona jego, a Otockiego synowa, poszła wkrótce w ślady męża. Jeden ze strumieni przez burzę wywołanych, ten mianowicie, który płynął sieroctwem przedwczesnym i ubóstwem niespodziewanym, porwał na fale swe dwa te liście bezdomne a słabe i – uniósł je w nieznane krainy.
Otocki rozejrzawszy się dokoła i dowiedziawszy się o wszystkim pomyślał, że najrozsądniejszą rzeczą, jaką uczynić mógł, było dobrowolne udanie się w tęż drogę, w którą udał się jedyny syn jego, a z której – nie wraca nikt. Wprawdzie trudno mu było zdobyć się na krok ten, gdyż posiadał on wiarę religijną samobójstwa wzbraniającą. To jednak, czego pragnął, co uważał za wypadek najpomyślniejszy ze wszystkich, jakie go jeszcze na ziemi tej spotkać mogły, przyszłoby może samo przez się wskutek nadzwyczajnego zniechęcenia do wszech rzeczy ziemskich, które go ogarnęło i odebrało mu tak siłę, jak ochotę bronić się od głodu. Co prawda, nie miał on nawet przebłysku pojęcia o tym, w jaki sposób mógłby i potrafił pracować na kawałek chleba. Otwarcie zeznawał przed sobą, że oprócz siania, zbierania i sprzedawania żyta i pszenicy, to jest tego, co robił przez całe życie, nie umiał robić nic. Jednak ani mu przyszło na myśl zapytać siebie: co z tego będzie? Miał jeszcze o czym przeżyć tydzień, dwa, a potem… o! strumieniu, który na falach swych uniosłeś w krainy nieznane wszystkie bogactwa i ukochania człowieka tego z czołem zoranym i wąsem jak śnieg białym – przybywaj!…
Z czołem zoranym i białym wąsem melancholijnie na pierś opadłym, z twarzą znieruchomiałą i dłońmi bezwładnie na kolana opuszczonymi, Otocki siedział w najętej izdebce, zimnej, mrocznej i nieustannie, z wyrazistością nigdy przedtem niebywałą słyszał dokoła siebie szum starych lip, klonów i topoli. Lipy były rozłożyste i gwarzyły najgłośniej; klony zaś osypane drobnym, żółtym kwieciem kłaniały się z dala topolom tak połyskującym, jakby je kto był w roztopionym srebrze zanurzył. Jabłonie, grusze, śliwy rosnące pośród ogrodowych kwadratów prawiły o czymś ciszej i skromniej, a szepty ich niesione wiatrem łączyły się w powietrzu ze smutnym szmerem stojącej po polach samotnej i dzikiej braci. Wśród szumów tych, które gamą spadów i tonów przerozmaitych toczyły się w powietrzu, kędyś, nad strzechą jakąś zapewne, klekotać zaczął bocian i klekotał wciąż, coraz zawzięciej i donioślej, a gdy umilkł na chwilę, zza drzew i strzech, znad runi zielonej, z błękitnego powietrza dolatywało cichutkie, srebrne dzwonienie skowronka… Otocki wsłuchiwał się w otaczające go szumy i odgłosy i myślał: „Gdyby to umrzeć!…”
Wtem otworzyły się drzwi, o zamykaniu których ani pomyślał; do izdebki wszedł nieznany mu człowiek i wymawiając znane niegdyś nazwisko oddał mu list. Otocki list ten przeczytał i – odżył. Jakby w czarodziejskich, siłodawczych wodach skąpany począł on od dnia tego ruszać się po świecie, starać się o pracę jakąś, jakąkolwiek, byleby mogła mu udzielić możności życia. Starał się, wypytywał, prosił, kark do ukłonów zginał, tłumił wybuchy głosu, powściągał błyski źrenic, wszystko znosił, na wszystko przystawał, byleby dopiąć celu. Dopiął go na koniec, zdobył zajęcie i zarobek i – wypuściwszy z rąk surdut liberyjny runął na stołek kryjąc w dłoniach twarz płonącą szkarłatnym rumieńcem.
Nie chcieć przyodziać się w liberię hotelu Wszech-Krajów był to zapewne przesąd, przesąd marny i bezpodstawowy, sprzeczny zupełnie z powszechnie znanym aksjomatem, że nie suknia zdobi człowieka, ale człowiek suknię. Suknia! cóż? prosta to kwestia barwy i kroju. Rządząc się prawami czystego rozumu Otocki powinien był ze stoicką obojętnością włożyć na siebie odzież, która z wszelką inną odzieżą różniła się tylko krojem i barwą. Na nieszczęście, o doli lub niedoli człowieka nie sam tylko rozum stanowi, lecz wpływają też na nie uczucia, przywyknienia i nawet przesądy. Otocki przesądnym był, to pewna; nie unicestwiało to przecież faktu tego, że liberii hotelu Wszech-Krajów ze wszystkich sił i wszystkimi władzami istoty swej włożyć na siebie nie chciał, a niechcenie to sprawiało, że cierpiał bardzo. Cierpiał tak bardzo, że tuż, tuż zerwać się już miał ze stołka, udać się do pana Leonida Igorowicza i oświadczyć, że zrzeka się miejsca, o które starał się był jednak tak długo i tak gorliwie, gdy… drżąca dłoń jego przesuwając się po piersi wzdętej czymś na kształt łkania dotknęła szeleszczącego przedmiotu jakiegoś znajdującego się w kieszeni wytartego surduta. Szybko, gwałtownie niemal, wyjął on z kieszeni szeleszczący ten przedmiot. Był to list, ten sam, który oddano mu wtedy, gdy w zimnej i mrocznej izdebce siedząc wsłuchiwał się w czarodziejski śpiew swej przeszłości i myślał o udaniu się w bezpowrotną drogę. I teraz także otworzył list ten i od początku do końca przeczytał, co następuje:
Szanowny panie Andrzeju!
Nie jest zapewne panu niewiadomym, że syn jego umierając pozostawił dwuletnią córeczkę, którą w rok potem Pan Bóg pozbawił też matki. Przez pamięć na dalekie pokrewieństwo, które łączy mię z kochanym panem Andrzejem, i przez litość nad biedną sierotą wzięłam dziecię do domu mego, gdzie też dotąd przebywa hodując się wspólnie z dziećmi mymi. Nie jestem jednak wcale bogatą, mam troje dzieci własnych, a ostatnie czasy zrujnowały mię majątkowo i zarazem pozbawiły opieki męskiej. Dowiedziawszy się więc o powrocie szanownego pana Andrzeja z podróży postanowiłam zapytać: czy nie zechciałby pan wziąść wnuczki swej do siebie? ja bowiem z trudnością mogłabym ją nadal utrzymywać, co zaś do wychowania, to już za nic nie ręczę i nic nie przyrzekam. Jeżeli pan przychylisz się do prośby mojej, postaram się, aby ktoś godny zaufania odwiózł dziecko do Onwilu. Lusia ma teraz lat sześć i jest nadzwyczaj podobna do ojca swego, któregośmy wszyscy tu znali i żałowali bardzo. Biedak, porządnego wychowania w nieobecności pana nie otrzymawszy, pracował, jak mógł i umiał, ale żony i dziecka przyzwoicie utrzymać nie mogąc zapracował się i zagryzł w bardzo młodym wieku. Synowa pańska była dobrą i ładną kobietą, ale słabowitą też, delikatną i – do niczego. Lusia jest prawdziwie dzieckiem nieszczęścia i tylko w szanownym panu można pokładać nadzieję, że los jej uczynisz lepszym, niż był ten, który zgnębił biednych jej rodziców.
Nadzieję! w nim tylko mała wnuczka jego pokładać mogła nadzieję uniknięcia złej doli! w niej tylko spoczywała nadzieja jego – posiadania jeszcze w życiu tym jakiejś nadziei!
Zerwał się ze stołka i pochwycił w obie ręce surdut liberyjny. Ubierał się prędko, prędko zapinał u piersi srebrne guziki, prostował i wykładał u szyi kołnierz oszyty galonem; a choć na czoło jego, bardzo blade, wystąpiło kilka kropel potu, choć czuł, że skóra jego przy zetknięciu się z granatowym suknem drga mu i boli od stóp do głowy – na ustach jego pod wąsem białym przewijał się uśmiech, a szare źrenice błyszczały jak stal.
W tej chwili zastukano do szklannych drzwi izdebki i głos kobiecy zawołał:
– Panie Andrzeju! panie Andrzeju! Lusię przywieźli! przyprowadziłam ją panu!
Wtedy rosły i barczysty człowiek ten, jak w futerale zamknięty w obcisłym, do ziemi prawie długim surducie, z młodzieńczą żywością rzucił się ku drzwiom i porwawszy w ramiona szczupłe, ubogo ubrane dziecię wniósł je do izdebki. Tu bladą twarz dziewczynki wysuwając pod światło gazowego różka chciwy wzrok zatapiał w nią przez chwilę i śmiał się głośno, serdecznie, z całej piersi. Po czym zaczął całować dziewczynkę w usta, oczy, włosy i mówić przy tym nie wiedzieć co, słowa jakieś bez sensu ni związku.
– Po Romku moim! – szeptał – po biednym moim!… biorę… biorę… zobaczysz, jakim będę dla dziecka twego! Żebym ją znał, tobym wiedział, czy to maleństwo podobne do matki!… Oczy Romka i moje, bo my z sobą byliśmy podobni!… Dziadunio! oho! dziadunio! dam ja tobie mała za to, że mię starym dziadem robisz?… Co? możeś się zlękła?… oj, ty robaczku! promyku łaski bożej spadły na ciemną drogę moją!
Tak cisnąc małą do piersi z wielkim wybuchem głosu zawołał:
– Jedyna moja!
Takim było zainstalowanie się Otockiego w hotelu Wszech-Krajów. Małą Lusię przecież gdzie indziej ulokował, nie podobna bowiem było, aby dziewczynka mieszkać mogła w hotelu, w oszklonej i wiecznie mrocznej izdebce dziadka szwaj – cara.
Kobieta, która przyprowadziła Lusię do dziadka i w krótkiej rozmowie umówiła się z nim, że w zamian małej oznaczonej opłaty utrzymywać ją i hodować w domu swoim będzie, była panią Anielą Marcelową Ryżyńską, żoną kancelisty pracującego w jednym z biur rządowych, a za pracę swą otrzymującego w dwudziestym dniu każdego miesiąca rubli srebrem dwadzieścia.
Średniego wzrostu i silnej budowy ciała nie odznaczającej się zbytnią niezgrabnością ani też żadnym szczególnym wdziękiem, w skromnej, czarnej sukni, przez oszczędność zapewne przywąskiej i przykrótkiej, w futerku z wytartym nieco pokryciem i zrudziałym kołnierzem, w kapeluszu czarnym oprócz czarnej też woalki nie posiadającym cienia ozdób żadnych, pani Aniela przebiegała często ulice ludnego miasta przez nikogo nie spostrzegana, bo najmniejszą cechą wyłączności jakiejkolwiek uwagi niczyjej na siebie nie zwracająca. Aby zwrócić na siebie uwagę ludzką, musiałaby ona chyba gwałtownie komu w drogę wleźć, z okna trzeciego piętra na ulicę spaść albo być przejechaną. Inaczej nikt wyróżnić nie mógł skromnej tej, niepięknej, ubogiej, a zawsze czegoś śpieszącej się śmiertelniczki spomiędzy tłumu śmiertelników zupełnie podobnymi cechami obdarzonych. Jednak kto by chciał i umiał spostrzegać, ten w powierzchowności jej spostrzec mógł cechy pewne, jej tylko właściwe i nawet chwili zastanowienia godne. Twarz jej była okrągła, pełna i silnie rumiana, co czyniło ją młodszą, niż była istotnie, miała bowiem lat trzydzieści kilka, a dwudziestoletni koloryt cery. Lecz na tle właśnie zdrowych i silnych rumieńców tych w szczególny sposób uderzały wzrok patrzącego trzy głębokie bruzdy poprzecznie przerzynające czoło i rój drobnych zmarszczek, które w różnych kierunkach okalały oczy. Sprzeczność to była, która na twarz tę kładła dwa różne piętna: zdrowia i życia z jednej strony, z drugiej – cierpienia. Cierpienie zaś znajdowało się w tej odmianie swojej, która nosi nazwę – troski. Nie był to żaden ból serdeczny, ani żadna tęsknota, ani żaden subtelny jad goryczy lub zwątpienia; była to troska powszednia, pozioma, lecz dawna znać i nieustanna. Troska ta też sprawiała, że oczy pani Anieli, błękitne jak niebo i, zda się, tylko stworzone, aby wznosić się ku niebieskim wysokościom, dziwnie były ruchliwe i niespokojne. Jeżeli prawdą jest, że dusze ludzkie przemawiają przez oczy, to dusza pani Anieli wołała ciągle: „O! jakże mi pilno! jakże wiele mam do zrobienia! co ja pocznę! jak ja sobie poradzę!” A gdy takie wykrzyki wydobywały się z duszy jej przez błękitne, niespokojne oczy, usta jej, niezbyt kształtne, uśmiechały się do ludzi, z którymi rozmawiała, uśmiechem zbyt szerokim, lecz w którym ukazywały się dwa rzędy białych jak perły zębów. Czasem, gdy uśmiechała się w ten sposób, nie wiedzieć dlaczego w tejże chwili do oczu jej nabiegały łzy. Miałażby rozstrojone nerwy lub może taki na dnie serca gruby pokład smutku, że zeń co chwila, bez jej o tym wiedzy, podnosiła się wilgotna para i na mgnienie oka okrywała źrenice jej szklistą obsłoną? Nie wiadomo. I o tym również wspomnieć warto, że ręce pani Anieli były czerwieńsze jeszcze od jej twarzy, zgrubiałe, spracowane, wyraźnie zdradzające bardzo rozległe a ciągłe stosunki z rondlami, balią, miotłą, igłą. Rąk tych nie okrywał żaden cień rękawiczek nigdy, ani w mrozy, ani w niedziele.
Tak wyglądała kobieta, która małą Lusię prowadząc za rękę wraz z nią przebyła parę ludnych ulic, weszła w głęboką, sklepioną bramę bardzo starej i bardzo wysokiej, na żółty kolor pomalowanej kamienicy i wspinać się zaczęła na wąskie, źle oświetlone, brudne wschody. Długa to była wędrówka. Na pierwsze i na drugie piętro wbiegły obie szybko i z łatwością; przebywając trzecie kobieta zwolniła kroku;
u początku czwartego dziecko stanęło zdyszane i zarumienione od zmęczenia.
– Co? już zmęczyłaś się! – zaśmiała się pani Aniela – nie bardzo widać silną jesteś… mój Julek, jak był w twoim wieku, to dwieście razy na dzień wlatywał na te same wschody i zlatywał z nich. Chcesz odpocząć? E! nie ma czasu odpoczywać! moi tam gdzieś bez obiadu siedzą…
Schyliła się, pochwyciła dziewczynkę w ramiona i z ciężarem tym przebywszy jeszcze ze trzydzieści wschodów stanęła przede drzwiami, których liczne szczeliny zapełnione były pakułą i obite skrawkami sukna. Zasapana, czerwieńsza jeszcze niż zwykle, postawiła dziecko na ziemi i weszła do mieszkania wołając na idącą za nią dziewczynkę:
– Chodź, chodź, chodź, chodź! Wołanie to było pieszczotliwe i wesołe.
Przez malutką kuchenkę, w której nie było w tej chwili ognia, weszły do pokoiku, ze ścianami pomalowanymi na brzydki żółty kolor, z trochą starych i bardzo tanich mebli i jednym oknem wychodzącym na ulicę, a raczej wznoszącym się nad nią o całą wysokość czterech piąter. Tu pani Aniela zdjęła kapelusz, spod którego ukazały się bujne włosy płoworudego koloru gładko nad czołem przyczesane a z tyłu głowy w jeden wielki warkocz zwinięte i schyliwszy się ku Lusi rozebrała ją z szarej i niedość ciepłej zimowej odzieży. Czyniąc to rzuciła pytanie:
– Dawno tu już jesteś, Marceli?
Siedzący u okna mężczyzna odpowiedział:
– Jak zwykle… wyszedłem z biura punkt o trzeciej. Schylona wciąż nad dziewczynką, starannie zawiązując na szyi jej ciepłą chusteczkę zapytała jeszcze:
– Czy bardzo jesteś głodny?
– Ej, nie – odpowiedział – tylko myślę, że nie będę już miał czasu zasnąć trochę przed pójściem do biura.
– Oho! – zawołała prostując się – jeszcze czego! żebyś i tego nawet odpoczynku nie miał! Spóźniłam się dziś z obiadem, to prawda… trzebaż było temu biedakowi wnuczkę pokazać, ale nic to! zaraz nakryję i podam! szach mach! zjesz i zaśniesz jeszcze sobie! Julek! Julek!
Na ten ostatni wykrzyk z przyległej izdebki wyszedł chłopak w gimnazjalnym mundurku, niewiele więcej nad lat dziesięć mieć mogący, z podartą książką w ręce.
– Patrzaj! – rzekła do niego pani Aniela – oto panna Ludwika Otocka, wnuczka pana Andrzeja, który tu u nas bywa. Nazywa się Lusia. Dziś z rana, kiedyś był w szkole, przyjechała ze wsi. Mieszkać będzie u nas. Proszę być dla niej grzecznym, zabawić ją i pomóc, aby rozgościła się w domu.
Stanowczym i urywanym tonem dowódcy rozkazy te wydawszy zakrzątnęła się około nakrywania do obiadu małego stołu przed rozłożystą, starą jak świat kanapą stojącego. Robiła wszystko z nadzwyczajnym pośpiechem i zajęciem, można by powiedzieć – z zapałem. Obiad składający się z rosołu i kawałka gotowanego mięsa stał gotowy w kuchennym piecyku. Przyniosła go w wyszczerbionej wazie, którą na stole postawiwszy ukroiła cztery porcje razowego chleba, rozdzieliła mięso na cztery części i zawołała:
– Proszę na obiad!
Mężczyzna siedzący dotąd pod oknem wstał i powoli zbliżył się do stołu. Był to człowiek wyglądający na lat czterdzieści, średniego wzrostu, szczupły, z długą, bladą twarzą otoczoną krótko przystrzyżonymi włosami i pozbawioną wszelkiego zarostu. Twarz ta połyskująca od niezmiernie starannego wygolenia uderzała szczególną sztywnością rysów i wyrazu. Piwne, głęboko osadzone oczy jego przesuwały się z przedmiotu na przedmiot leniwie i obojętnie; wąskie i blade wargi obu kątami zwisały w dół, co nadawało im wyraz niemej goryczy i wytwarzało na policzkach dwie głębokie i suche fałdy.
Z tą martwotą i suchością powierzchowności całej w szczególny sposób sprzeczała się chciwość, z jaką pan Marceli zabrał się do jedzenia. Jadł prędko i łakomie, a jednak niewiele, bo wkrótce odsunął od siebie talerz, na którym znajdowało się jeszcze sporo zupy i mięsa. Znać w nim było człowieka zgłodzonego, lecz któremu niezdrowie i zmęczenie pozwalało lada okruszyną głód zaspokoić. Pani Aniela podniosła twarz znad talerza i niespokojnie na męża spojrzała.
– Dlaczego przestałeś jeść, Marceli? – zapytała. – Mój Boże! jakże można jeść tak mało, pracując tak wiele! Czy ci nie smakuje? Czy może… nieprzyjemność jaką dziś miałeś?…
Ryżyński uczynił powolny ruch ręką.
– Co tam! – rzekł. – Ilę chcę, tyle jem. Więcej nie chcę.
Mówił suchym i przytłumionym głosem. Pani Aniela patrzała nań coraz niespokojniej.
– Cóż? – zaczęła – pewnie znowu ten powiedział ci co przykrego? Może ci więcej jeszcze niż zawsze roboty nadawali? Miałeś nieprzyjemność jakąś… już ja to widzę…
Energiczniej nieco niż przedtem Ryżyński zaprzeczył:
– Ej, nie! nic dziś nie stało się nowego. Po co masz martwić się daremnie! jak wczoraj, tak dziś, tak jutro… Co było, to jest, a co jest, to będzie!… i koniec.