Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Widma - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Widma - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 238 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nig­dy jesz­cze żad­ne drzwi pod słoń­cem po­chlu­bić się nie mo­gły tak pięk­nym odźwier­nym, ja­kim był ten, któ­ry od roku 1868 ery na­szej przez lat dzie­sięć prze­szło przy­ozda­biał wnij­ście do naj­wspa­nial­sze­go ho­te­lu mia­sta On­wi­lu, ho­te­lu no­szą­ce­go hucz­ną na­zwę Wszech-Kra­jów. Ho­tel to wspa­nia­ły, wnij­scie nie byle ja­kie i na­zwa szum­na. Jed­nak­że wie­lu spo­mię­dzy przy­by­wa­ją­cych do ho­te­lu po­dróż­nych, za­miast przy­pa­try­wać się kry­te­mu bla­chą a wy­sła­ne­mu as­fal­tem pod­jaz­do­wi, mar­mu­ro­wym scho­dom i zdo­bią­cym je ko­bier­com i po­są­gom, za­trzy­my­wa­ło wzrok na po­sta­ci i twa­rzy odźwier­ne­go, wzrok, w któ­rym przez chwi­lę ob­ja­wia­ło się zdzi­wie­nie pew­ne lub na­wet zmie­sza­nie. Rząd­ca ho­te­lu, pan Le­onid Igo­ro­wicz (czy­taj: Lej­ba, syn Icka) Ro­zen­blatt, wy­twor­ny mło­dzie­niec z rzę­si­ście ufry­zo­wa­nym czar­nym wło­sem, z tur­ku­so­wym pier­ście­niem na pal­cu i wiecz­nie to­wa­rzy­szą­cym mu za­pa­chem ró­ża­ne­go list­ka, czę­sto bar­dzo z chlu­bą i roz­ko­szą sły­szał zwró­co­ne ku so­bie wy­ra­zy go­ści:

– Ale szwaj­ca­ra ma­cie… no! ską­de­ście go so­bie za­pi­sa­li? Pła­ci­cie mu chy­ba sumy ba­joń­skie…

Nie­kie­dy go­ście do­da­wa­li:

– Nie dziw zresz­tą, że mo­że­cie so­bie ksią­żąt udziel­nych na szwaj­ca­rów naj­mo­wać… tęgo lu­dzi ob­dzie­ra­cie…

Ostat­nie prze­mó­wie­nia te mniej­szą niż pierw­sze roz­ko­szą na­pa­wa­ły pana Le­oni­da Igo­ro­wi­cza. Aże­by więc ujmę tę wy­na­gro­dzić so­bie, a przy tym oka­zać go­ściom, jak da­le­ce wyż­szym się czu­je nad wy­chwa­la­ne­go przez nich szwaj­ca­ra, z ca­łej siły szczu­płej pier­si swej i z wy­nio­sło­ścią naj­więk­szą, na jaką tyl­ko zdo­być się mo­gła drob­na istot­ka jego, wo­łać za­czy­nał:

– An­drze­ju Wła­dy­sła­wo… aj! ja­kie to imię! Otoc­ki! Nu! Otoc­ki! Otoc­ki, czy ty ogłu­chał? Otoc­ki!

Wo­ła­nia te prze­cież po­zo­sta­wa­ły wo­ła­nia­mi na pusz­czy do­pó­ty, aż pan Le­onid Igo­ro­wicz zmu­szo­ny istot­ną pil­no­ścią spra­wy albo żą­dzą po­ka­za­nia obec­nym, że bądź co bądź, szwaj­car słu­chać go musi, zde­cy­do­wał się wpro­wa­dzić w mowę swą małą po­praw­kę i wo­łać za­czy­nał:

– Pa­nie Otoc­ki!

Wte­dy przy­wo­ły­wa­ny wy­cho­dził z oszklo­ne­go po­ko­iku, zwa­ne­go „lożą szwaj­ca­ra”, albo wra­cał spod kry­te­go pod­jaz­du, gdzie z po­wo­zów wyj­mo­wał pa­kun­ki go­ści, albo jesz­cze zbie­gał z mar­mu­ro­wych scho­dów i sta­jąc przed rząd­cą wy­ma­wiał:

– Słu­cham pana!

Obec­nym wy­da­wa­ło się wte­dy, że to żart i że wnet, wnet pan Le­onid Igo­ro­wicz ukło­ni się ni­sko przed Otoc­kim mó­wiąc:

– Co wiel­moż­ny pan roz­ka­że? Może kup­ca na psze­ni­cę na­strę­czyć?

Rzecz była w tym, że Otoc­ki wy­glą­dał tak, jak­by przez całe ży­cie swe siał, zbie­rał i sprze­da­wał psze­ni­cę. Szlach­cic z dzia­dów pra­dzia­dów, szlach­cic-rol­nik z ry­cer­ską krwią w ży­łach pa­trzał mu z czo­ła i oczu, z po­sta­wy i ru­chów cia­ła. Czo­ło to, wy­so­kie, na pierw­szy rzut oka przy­po­mi­na­ją­ce pod­go­lo­ne czu­pry­ny, prze­rzy­na­ły dwie po­przecz­ne zmarszcz­ki, bli­zny niby, nie z oręż­ne­go prze­cież boju wy­nie­sio­ne. Z dum­nym smut­kiem czo­ła tego zga­dzał się do­brze wy­raz jego oczu, smut­nych tak­że, lecz śmia­łych, a nie­kie­dy jak stal na słoń­cu błysz­czą­cych. Usta za to miał on ła­god­ne, a nie­wie­ście ich uśmie­chy na wpół kry­ły się pod ogrom­nym, bia­łym wą­sem, któ­ry mu aż na pierś pra­wie opa­dał. Wło­sy jego da­le­ko mniej były siwe niż wąsy; przez cerę twa­rzy prze­glą­da­ło ży­cie ską­pa­ne na­przód w swo­bod­nych po­wie­wach sze­ro­kich pól, a po­tem w dłu­gich, wiel­kich cier­pie­niach.

Ro­sła i sil­na po­stać czło­wie­ka tego okry­tą była ob­ci­słym, do zie­mi pra­wie dłu­gim sur­du­tem z gra­na­to­we­go suk­na. Sze­ro­ka pierś jego błysz­cza­ła ga­lo­na­mi i po­sre­brza­ny­mi gu­zi­ka­mi ho­te­lo­wej li­be­rii. Boże Wszyst­ko­wi­dzą­cy! Ty je­den tyl­ko wie­dzieć mo­żesz, co się w nim dzia­ło w chwi­li, gdy po raz pierw­szy przy­wdziać miał gra­na­to­wy sur­dut ów z po­sre­brza­ny­mi ta­śma­mi i gu­zi­ka­mi! O miej­sce odźwier­ne­go w ho­te­lu Wszech-Kra­jów sta­rał się był usil­nie i gor­li­wie, a dla otrzy­ma­nia go przez dzie­sięć dni z rzę­du po dwie lub trzy go­dzi­ny prze­sia­dy­wał w przed­po­ko­ju hra­bie­go X., któ­ry sku­tecz­nie za­pro­te­go­wać go mógł, lecz któ­re­go przed­po­ko­jo­wa służ­ba nie ozna­cza­ła się zbyt­nią uprzej­mo­ścią dla tych, wzglę­dem któ­rych pan jej miał wie­lo­stron­ne obo­wiąz­ki. Przed tymi za to, wzglę­dem któ­rych pan jej żad­nych wca­le nie miał obo­wiąz­ków, służ­ba ta czo­łem nie­mal o zie­mię biła; ci też do sa­lo­nów pana hra­bie­go wcho­dzi­li i wy­cho­dzi­li dum­ni, wiel­cy, sil­ni; a Otoc­ki w ką­cie przed­po­ko­ju na stoł­ku lo­kaj­skim sie­dział, bladł bar­dzo nie­kie­dy, jak sta­lą wy­ostrzo­ną bły­skał sza­rą źre­ni­cą – i cze­kał. Do­cze­kał się na ko­niec. Pan hra­bia przy­po­mniał so­bie, że prze­cież coś tam… dla tego tam… uczy­nić trze­ba; udzie­lił mu au­dien­cji i na kar­cie wi­zy­to­wej skre­śliw­szy słów kil­ka po­słał ją wła­ści­cie­lo­wi ho­te­lu Wszech-Kra­jów, któ­ry nie był wpraw­dzie ani hra­bią, ani księ­ciem, ale nie był też żad­nym tym tam… bo miał mi­lio­ny, a ochrzcił się świę­co­ną wodą (spy­taj­cie go sami: w ja­kim ko­ście­le?) wte­dy wła­śnie, kie­dy Otoc­kie­go los bierz­mo­wał wiel­kim po­licz­kiem.

Wła­ści­ciel ho­te­lu Wszech-Kra­jów roz­ka­zał mu sta­nąć przed ob­licz­no­ścią swo­ją, a gdy już sta­nął, rzekł:

– Pan żą­dasz zgo­dzić się u mnie na szwaj­ca­ra… no, ja nie bar­dzo z tego kon­tent, bo w mo­jej służ­bie same po­rząd­ne lu­dzie po­win­ni być, a pan zro­bi­łeś głup­stwo, wiel­kie głup­stwo…

– Za po­zwo­le­niem pana! – drżą­cym gło­sem za­czął Otoc­ki, ale wła­ści­ciel ho­te­lu wy­pro­sto­wał się i z dło­nią na mar­mu­ro­wym sto­li­ku zło­żo­ną mowę mu prze­rwał:

– Kie­dy ja ga­dam, to żad­ne­go „za po­zwo­le­niem” nie ma… Kie­dy ja ga­dam, to wszy­scy po­win­ni mil­czeć! sza! i oby­dwo­ma usza­mi słu­chać. Pan zro­bi­łeś głup­stwo, pan by­łeś wa­riat, od pana trze­ba ucie­kać jak od sza­lo­ne­go. No! ale ja je­stem do­bry czło­wiek; ja kie­dyś by­łem w Oto­ku i daw­niej­szy dwór pań­ski wi­dzia­łem, mnie pana tro­chę szko­da, że pan te­raz bez chle­ba je­steś! I z hra­bią Hen­rycz­kiem ja w wiel­kiej przy­jaź­ni żyję, a on mnie za pa­nem pro­si. To już ja pana za szwaj­ca­ra we­zmę i tyl­ko bar­dzo pro­szę, że­byś pan o wszyst­kich głup­stwach za­po­mniał, a o tym tyl­ko pa­mię­tał, że moim słu­żą­cym je­steś… i wszyst­ko tak ro­bić po­wi­nie­neś, żeby mnie z tego naj­więk­sza ko­rzyść była…

Otoc­ki ukło­nił się. O! cóż to był za ukłon! Kie­dy od­da­wał go, pa­trzą­ce­mu z boku mo­gło­by się zda­wać, że wszyst­kie ko­ści jego, wszyst­kie, aż do naj­drob­niej­szej, bun­tu­ją się prze­ciw za­da­wa­ne­mu im gwał­to­wi i krzy­czą z bólu. Ale wła­ści­ciel ho­te­lu Wszech-Kra­jów w naj­mniej­szym stop­niu nie znał się na nie­mych krzy­kach udrę­czo­nych ko­ści ludz­kich i gdy Otoc­ki znaj­do­wał się już u pro­gu wspa­nia­łe­go sa­lo­nu, przy­wo­łał go jesz­cze przed ob­licz­ność swo­ją.

– Pan Le­onid Igo­ro­wicz Ro­zen­blatt roz­mó­wi się z pa­nem de­ta­licz­nie co do pana obo­wiąz­ków, a pan bę­dziesz jego słu­chał; bo choć on jesz­cze bar­dzo mło­dy, ale on mój ku­zyn, i ja każę, żeby wszy­scy moi słu­dzy sza­no­wa­li go tak, jak gdy­by on był ja…

Pod prze­wod­nic­twem pana Le­oni­da Igo­ro­wi­cza od­byw­szy pa­ro­go­dzin­ną po­dróż po wspa­nia­łym ho­te­lu Otoc­ki sta­nął na ko­niec u drzwi iz­deb­ki, któ­ra miesz­ka­niem jego stać się mia­ła. Ręką, na któ­rej pod­ów­czas nie świe­cił jesz­cze pier­ścień z tur­ku­sem, wska­zu­jąc mu iz­deb­kę pan Le­onid Igo­ro­wicz rzekł:

– Tam jest ubra­nie wa­sze… ja te ubra­nie ka­za­łem tam po­ło­żyć… niech pan ubie­rze się i bę­dzie go­tów przy­jęć go­ści, co za parę go­dzin z po­cią­gu przy­ja­dą. Pan już wie wszyst­ko, co i jak ro­bić… ja pana już uczy­łem… Niech pan tyl­ko do­brze so­bie za­pa­mię­ta: u nas edu­ka­cja po­win­na po­ka­zy­wać się we wszyst­kim. My tu wszy­scy edu­ko­wa­ni, i dla­te­go ho­tel tak idzie, że mój stryj jesz­cze jed­no skrzy­dło do­bu­do­wać chce… A co dla nie­go zna­czy! on taki bo­ga­ty! a dla­cze­go on taki bo­ga­ty? dla­te­go że edu­ko­wa­ny. W te­raź­niej­szym świe­cie… Jak panu imię? – An­drzej.

– A imię wa­sze­go ojca?

– Wła­dy­sław.

– W te­raź­niej­szym świe­cie, An­drze­ju Wła­dy­sła­wo… aj! ja­kie to trud­ne imię!…

– Niech mi pan le­piej mówi: Otoc­ki!

– Do­brze. Mnie to wszyst­ko jed­no… W te­raź­niej­szym świe­cie, mój pa­nie Otoc­ki, wszyst­ko stoi na edu­ka­cji: bez edu­ka­cji czło­wiek głu­pi i nie wie, w któ­rą stro­nę się ob­ró­cić. Ja bar­dzo szczę­śli­wy je­stem, że mam edu­ka­cję, i bar­dzo ża­łu­ję tych, co jej nie mają… No, mnie wo­ła­ją na górę, do stry­ja! już ja mu­szę iść, a wy An­drze­ju Wła­dysł… aj! ja­kie to imię! ubie­raj­cie się w na­szą li­be­rię, tyl­ko gesz­wind! żeby jak go­ście przy­ja­dą, być… fer­tig!…

Co pan Le­onid Igo­ro­wicz ro­zu­miał pod wy­ra­zem edu­ka­cja, o tym Otoc­ki do­wie­dzieć się miał póź­niej, te­raz zaś szczę­śli­wy, że na krót­ką choć­by chwi­lę sa­mot­nym po­zo­stał, obej­rzał się po swym ką­cie.

Kąt ów po­sia­dał po pięć kro­ków roz­le­gło­ści wzdłuż i wszerz, jed­ną ścia­nę szklar­nią, trzy drew­nia­ne i jed­no okno wy­cho­dzą­ce na kry­ty pod­jazd. Było to ra­czej złu­dze­nie okna, gdyż przez dach pod­jaz­du i pod­trzy­mu­ją­ce go ko­lum­ny świa­tło się do nie­go do­stać nie mo­gło. Że zaś za szklan­ną ścia­ną roz­po­ście­ra­ła się sień, ob­szer­na i ozdob­na, lecz źle oświe­co­na, dla roz­pro­sze­nia pa­nu­ją­cej w iz­deb­ce szwaj­ca­ra wiecz­nej sza­rej go­dzi­ny pa­lił się w niej dniem i nocą ró­żek gazu na czar­nym dru­cie nad biur­kiem u okna sto­ją­cym za­wie­szo­ny. Po co w iz­deb­ce szwaj­ca­ra znaj­do­wa­ło się to sta­re biur­ko nie­zmier­nie skrom­ny­mi przy­rzą­da­mi pi­sa­nia za­opa­trzo­ne? wie­dział o tym pan Le­onid Igo­ro­wicz, któ­ry je tam umie­ścić ka­zał. Zresz­tą, było tam stoł­ków parę, u ścia­ny szklan­nej stał pie­cyk że­la­zny, a w kąt­ku naj­ciem­niej­szym, na że­la­znym tak­że łóż­ku, le­żał gra­na­to­wy sur­dut z błysz­czą­cy­mi gu­za­mi i ta­każ czap­ka oszy­ta srebr­nym ga­lo­nem.

Otoc­ki pod­niósł nie­co sur­dut i na­gle wy­pu­ścił go z rąk, bo do­ko­ła nie­go po­wie­trze na­peł­ni­ło się szu­mem, nie tym jed­nak, któ­ry skła­dał się z tur­ko­tu i gło­sów miej­skich, lecz to­czą­cym się wy­so­ko nad gło­wa­mi ludz­ki­mi, szu­mem sta­rych drzew, po­śród któ­re­go w od­da­li, w da­le­kiej dali, da­wał się sły­szeć cza­sem kle­kot bo­cia­na, a cza­sem śpiew skow­ron­ka.

Otoc­ki nie zdzi­wił się by­najm­niej tym złu­dze­niem zmy­słów, do­świad­czał go bo­wiem w każ­dej trud­nej do prze­ży­cia chwi­li od daw­na, od cza­su gdy opu­ścił ro­dzin­ny swój Otok, aby udać się w po­dróż da­le­ką i dłu­gą. Z da­le­kiej i dłu­giej po­dró­ży, z któ­rej wró­cił przed kil­ku mie­sią­ca­mi za­le­d­wie, przy­wiózł on dwa na­byt­ki: mlecz­ną bia­łość ogrom­nych swych wą­sów i lek­ką nie­moc w no­dze, co nie nad­we­rę­ża­jąc ener­gii jego ru­chów rzu­ca­ła na nie cień wy­kwint­nej nie­dba­ło­ści, któ­rą z za­do­wo­le­niem za­uwa­żył wła­ści­ciel ho­te­lu Wszech-Kra­jów, a pan Le­onid Igo­ro­wicz na­śla­do­wać po­sta­no­wił…

Chwi­la była po­dob­ną tej, któ­ra na­stę­pu­je po przej­ściu wiel­kiej bu­rzy. Gro­my ude­rzać prze­sta­ły, chmu­ry prze­rze­dzi­ły się i od­sło­ni­ły błę­kit i słoń­ce; lecz w po­wie­trzu, któ­re­go zmą­co­ne war­stwy nie uło­ży­ły się jesz­cze w ład na­le­ży­ty, ro­ja­mi la­ta­ją li­ście od drzew swych ode­rwa­ne, do­sko­na­łe ob­ra­zy roz­syp­ki, sie­roc­twa i obłę­du. Kędy przed­tem ro­sły wspa­nia­łe drze­wa, ster­czą te­raz na­gie, zwę­glo­ne pnie; góry i wzgó­rza za­mie­ni­ły się w głę­bo­kie roz­do­ły, a do­li­ny wy­dę­ły się, uro­sły i szu­mią­cą pia­ną ob­le­wa­ją upa­dłe wiel­ko­ści. Bied­ne li­ście la – taję we wszyst­kie stro­ny, szu­ka­ją, nie znaj­du­ją, dzi­wią się, nie ro­zu­mie­ją nic i spo­ty­ka­jąc się szep­czą so­bie po ci­chu, że świat się koń­czy. Jest to jed­nak nie­praw­dą; świat wiel­ce od­da­lo­nym jest koń­ca swe­go, a tyl­ko czas i wy­pad­ki zo­ra­ły grunt jego i rzu­ci­ły weń za­siew nie­zna­nych przed­tem zja­wisk.

Otoc­ki był jed­nym z li­ści ta­kich. Miał kie­dyś wio­skę ci­chą i pięk­ną, z szu­mią­cy­mi drze­wy, kle­ko­cą­cym bo­cia­nem i skow­ron­ka­mi zry­wa­ją­cy­mi się znad zie­lo­nych runi; nie była już ona wła­sno­ścią jego. Po­sia­dał zna­jo­mych, przy­ja­ciół i krew­nych… co się te­raz z nimi dzia­ło? Bu­ja­li, jak on, w zmą­co­nym po­wie­trzu po­śród ob­cych i nie­po­ję­tych im ob­ra­zów albo przy­pa­dli do zie­mi, do sa­mej zie­mi i przy­lgnę­li do niej moc­no, ci­cho, tak jak­by pra­gnę­li, aby świat o nich za­po­mniał, aby tyl­ko koń­ca swe­go w po­ko­ju i bez­pie­czeń­stwie do­cze­kać mo­gli. Nade wszyst­ko prze­cież, nade wszyst­ko Otoc­ki pa­mię­tał o tym, że był kie­dyś oj­cem, miał je­dy­ne­go syna, któ­ry w cza­sie nie­obec­no­ści jego z szyb­ko­ścią nad­zwy­czaj­ną do­ko­nał z ko­lei wie­lu rze­czy: do­rósł, w cha­rak­te­rze naj­niż­sze­go kan­ce­li­sty pra­co­wać za­czął w ja­kimś rzą­do­wym biu­rze, oże­nił się, wpadł w nę­dzę, do­stał su­chot i – umarł. Żona jego, a Otoc­kie­go sy­no­wa, po­szła wkrót­ce w śla­dy męża. Je­den ze stru­mie­ni przez bu­rzę wy­wo­ła­nych, ten mia­no­wi­cie, któ­ry pły­nął sie­roc­twem przed­wcze­snym i ubó­stwem nie­spo­dzie­wa­nym, po­rwał na fale swe dwa te li­ście bez­dom­ne a sła­be i – uniósł je w nie­zna­ne kra­iny.

Otoc­ki ro­zej­rzaw­szy się do­ko­ła i do­wie­dziaw­szy się o wszyst­kim po­my­ślał, że naj­roz­sąd­niej­szą rze­czą, jaką uczy­nić mógł, było do­bro­wol­ne uda­nie się w tęż dro­gę, w któ­rą udał się je­dy­ny syn jego, a z któ­rej – nie wra­ca nikt. Wpraw­dzie trud­no mu było zdo­być się na krok ten, gdyż po­sia­dał on wia­rę re­li­gij­ną sa­mo­bój­stwa wzbra­nia­ją­cą. To jed­nak, cze­go pra­gnął, co uwa­żał za wy­pa­dek naj­po­myśl­niej­szy ze wszyst­kich, ja­kie go jesz­cze na zie­mi tej spo­tkać mo­gły, przy­szło­by może samo przez się wsku­tek nad­zwy­czaj­ne­go znie­chę­ce­nia do wszech rze­czy ziem­skich, któ­re go ogar­nę­ło i ode­bra­ło mu tak siłę, jak ocho­tę bro­nić się od gło­du. Co praw­da, nie miał on na­wet prze­bły­sku po­ję­cia o tym, w jaki spo­sób mógł­by i po­tra­fił pra­co­wać na ka­wa­łek chle­ba. Otwar­cie ze­zna­wał przed sobą, że oprócz sia­nia, zbie­ra­nia i sprze­da­wa­nia żyta i psze­ni­cy, to jest tego, co ro­bił przez całe ży­cie, nie umiał ro­bić nic. Jed­nak ani mu przy­szło na myśl za­py­tać sie­bie: co z tego bę­dzie? Miał jesz­cze o czym prze­żyć ty­dzień, dwa, a po­tem… o! stru­mie­niu, któ­ry na fa­lach swych unio­słeś w kra­iny nie­zna­ne wszyst­kie bo­gac­twa i uko­cha­nia czło­wie­ka tego z czo­łem zo­ra­nym i wą­sem jak śnieg bia­łym – przy­by­waj!…

Z czo­łem zo­ra­nym i bia­łym wą­sem me­lan­cho­lij­nie na pierś opa­dłym, z twa­rzą znie­ru­cho­mia­łą i dłoń­mi bez­wład­nie na ko­la­na opusz­czo­ny­mi, Otoc­ki sie­dział w na­ję­tej iz­deb­ce, zim­nej, mrocz­nej i nie­ustan­nie, z wy­ra­zi­sto­ścią nig­dy przed­tem nie­by­wa­łą sły­szał do­ko­ła sie­bie szum sta­rych lip, klo­nów i to­po­li. Lipy były roz­ło­ży­ste i gwa­rzy­ły naj­gło­śniej; klo­ny zaś osy­pa­ne drob­nym, żół­tym kwie­ciem kła­nia­ły się z dala to­po­lom tak po­ły­sku­ją­cym, jak­by je kto był w roz­to­pio­nym sre­brze za­nu­rzył. Ja­bło­nie, gru­sze, śli­wy ro­sną­ce po­śród ogro­do­wych kwa­dra­tów pra­wi­ły o czymś ci­szej i skrom­niej, a szep­ty ich nie­sio­ne wia­trem łą­czy­ły się w po­wie­trzu ze smut­nym szme­rem sto­ją­cej po po­lach sa­mot­nej i dzi­kiej bra­ci. Wśród szu­mów tych, któ­re gamą spa­dów i to­nów prze­ro­zma­itych to­czy­ły się w po­wie­trzu, kę­dyś, nad strze­chą ja­kąś za­pew­ne, kle­ko­tać za­czął bo­cian i kle­ko­tał wciąż, co­raz za­wzię­ciej i do­nio­ślej, a gdy umilkł na chwi­lę, zza drzew i strzech, znad runi zie­lo­nej, z błę­kit­ne­go po­wie­trza do­la­ty­wa­ło ci­chut­kie, srebr­ne dzwo­nie­nie skow­ron­ka… Otoc­ki wsłu­chi­wał się w ota­cza­ją­ce go szu­my i od­gło­sy i my­ślał: „Gdy­by to umrzeć!…”

Wtem otwo­rzy­ły się drzwi, o za­my­ka­niu któ­rych ani po­my­ślał; do iz­deb­ki wszedł nie­zna­ny mu czło­wiek i wy­ma­wia­jąc zna­ne nie­gdyś na­zwi­sko od­dał mu list. Otoc­ki list ten prze­czy­tał i – od­żył. Jak­by w cza­ro­dziej­skich, si­ło­daw­czych wo­dach ską­pa­ny po­czął on od dnia tego ru­szać się po świe­cie, sta­rać się o pra­cę ja­kąś, ja­ką­kol­wiek, by­le­by mo­gła mu udzie­lić moż­no­ści ży­cia. Sta­rał się, wy­py­ty­wał, pro­sił, kark do ukło­nów zgi­nał, tłu­mił wy­bu­chy gło­su, po­wścią­gał bły­ski źre­nic, wszyst­ko zno­sił, na wszyst­ko przy­sta­wał, by­le­by do­piąć celu. Do­piął go na ko­niec, zdo­był za­ję­cie i za­ro­bek i – wy­pu­ściw­szy z rąk sur­dut li­be­ryj­ny ru­nął na sto­łek kry­jąc w dło­niach twarz pło­ną­cą szkar­łat­nym ru­mień­cem.

Nie chcieć przy­odziać się w li­be­rię ho­te­lu Wszech-Kra­jów był to za­pew­ne prze­sąd, prze­sąd mar­ny i bez­pod­sta­wo­wy, sprzecz­ny zu­peł­nie z po­wszech­nie zna­nym ak­sjo­ma­tem, że nie suk­nia zdo­bi czło­wie­ka, ale czło­wiek suk­nię. Suk­nia! cóż? pro­sta to kwe­stia bar­wy i kro­ju. Rzą­dząc się pra­wa­mi czy­ste­go ro­zu­mu Otoc­ki po­wi­nien był ze sto­ic­ką obo­jęt­no­ścią wło­żyć na sie­bie odzież, któ­ra z wszel­ką inną odzie­żą róż­ni­ła się tyl­ko kro­jem i bar­wą. Na nie­szczę­ście, o doli lub nie­do­li czło­wie­ka nie sam tyl­ko ro­zum sta­no­wi, lecz wpły­wa­ją też na nie uczu­cia, przy­wyk­nie­nia i na­wet prze­są­dy. Otoc­ki prze­sąd­nym był, to pew­na; nie uni­ce­stwia­ło to prze­cież fak­tu tego, że li­be­rii ho­te­lu Wszech-Kra­jów ze wszyst­kich sił i wszyst­ki­mi wła­dza­mi isto­ty swej wło­żyć na sie­bie nie chciał, a nie­chce­nie to spra­wia­ło, że cier­piał bar­dzo. Cier­piał tak bar­dzo, że tuż, tuż ze­rwać się już miał ze stoł­ka, udać się do pana Le­oni­da Igo­ro­wi­cza i oświad­czyć, że zrze­ka się miej­sca, o któ­re sta­rał się był jed­nak tak dłu­go i tak gor­li­wie, gdy… drżą­ca dłoń jego prze­su­wa­jąc się po pier­si wzdę­tej czymś na kształt łka­nia do­tknę­ła sze­lesz­czą­ce­go przed­mio­tu ja­kie­goś znaj­du­ją­ce­go się w kie­sze­ni wy­tar­te­go sur­du­ta. Szyb­ko, gwał­tow­nie nie­mal, wy­jął on z kie­sze­ni sze­lesz­czą­cy ten przed­miot. Był to list, ten sam, któ­ry od­da­no mu wte­dy, gdy w zim­nej i mrocz­nej iz­deb­ce sie­dząc wsłu­chi­wał się w cza­ro­dziej­ski śpiew swej prze­szło­ści i my­ślał o uda­niu się w bez­pow­rot­ną dro­gę. I te­raz tak­że otwo­rzył list ten i od po­cząt­ku do koń­ca prze­czy­tał, co na­stę­pu­je:

Sza­now­ny pa­nie An­drze­ju!

Nie jest za­pew­ne panu nie­wia­do­mym, że syn jego umie­ra­jąc po­zo­sta­wił dwu­let­nią có­recz­kę, któ­rą w rok po­tem Pan Bóg po­zba­wił też mat­ki. Przez pa­mięć na da­le­kie po­kre­wień­stwo, któ­re łą­czy mię z ko­cha­nym pa­nem An­drze­jem, i przez li­tość nad bied­ną sie­ro­tą wzię­łam dzie­cię do domu mego, gdzie też do­tąd prze­by­wa ho­du­jąc się wspól­nie z dzieć­mi mymi. Nie je­stem jed­nak wca­le bo­ga­tą, mam tro­je dzie­ci wła­snych, a ostat­nie cza­sy zruj­no­wa­ły mię ma­jąt­ko­wo i za­ra­zem po­zba­wi­ły opie­ki mę­skiej. Do­wie­dziaw­szy się więc o po­wro­cie sza­now­ne­go pana An­drze­ja z po­dró­ży po­sta­no­wi­łam za­py­tać: czy nie ze­chciał­by pan wziąść wnucz­ki swej do sie­bie? ja bo­wiem z trud­no­ścią mo­gła­bym ją nadal utrzy­my­wać, co zaś do wy­cho­wa­nia, to już za nic nie rę­czę i nic nie przy­rze­kam. Je­że­li pan przy­chy­lisz się do proś­by mo­jej, po­sta­ram się, aby ktoś god­ny za­ufa­nia od­wiózł dziec­ko do On­wi­lu. Lu­sia ma te­raz lat sześć i jest nad­zwy­czaj po­dob­na do ojca swe­go, któ­re­go­śmy wszy­scy tu zna­li i ża­ło­wa­li bar­dzo. Bie­dak, po­rząd­ne­go wy­cho­wa­nia w nie­obec­no­ści pana nie otrzy­maw­szy, pra­co­wał, jak mógł i umiał, ale żony i dziec­ka przy­zwo­icie utrzy­mać nie mo­gąc za­pra­co­wał się i za­gryzł w bar­dzo mło­dym wie­ku. Sy­no­wa pań­ska była do­brą i ład­ną ko­bie­tą, ale sła­bo­wi­tą też, de­li­kat­ną i – do ni­cze­go. Lu­sia jest praw­dzi­wie dziec­kiem nie­szczę­ścia i tyl­ko w sza­now­nym panu moż­na po­kła­dać na­dzie­ję, że los jej uczy­nisz lep­szym, niż był ten, któ­ry zgnę­bił bied­nych jej ro­dzi­ców.

Na­dzie­ję! w nim tyl­ko mała wnucz­ka jego po­kła­dać mo­gła na­dzie­ję unik­nię­cia złej doli! w niej tyl­ko spo­czy­wa­ła na­dzie­ja jego – po­sia­da­nia jesz­cze w ży­ciu tym ja­kiejś na­dziei!

Ze­rwał się ze stoł­ka i po­chwy­cił w obie ręce sur­dut li­be­ryj­ny. Ubie­rał się pręd­ko, pręd­ko za­pi­nał u pier­si srebr­ne gu­zi­ki, pro­sto­wał i wy­kła­dał u szyi koł­nierz oszy­ty ga­lo­nem; a choć na czo­ło jego, bar­dzo bla­de, wy­stą­pi­ło kil­ka kro­pel potu, choć czuł, że skó­ra jego przy ze­tknię­ciu się z gra­na­to­wym suk­nem drga mu i boli od stóp do gło­wy – na ustach jego pod wą­sem bia­łym prze­wi­jał się uśmiech, a sza­re źre­ni­ce błysz­cza­ły jak stal.

W tej chwi­li za­stu­ka­no do szklan­nych drzwi iz­deb­ki i głos ko­bie­cy za­wo­łał:

– Pa­nie An­drze­ju! pa­nie An­drze­ju! Lu­się przy­wieź­li! przy­pro­wa­dzi­łam ją panu!

Wte­dy ro­sły i bar­czy­sty czło­wiek ten, jak w fu­te­ra­le za­mknię­ty w ob­ci­słym, do zie­mi pra­wie dłu­gim sur­du­cie, z mło­dzień­czą ży­wo­ścią rzu­cił się ku drzwiom i po­rwaw­szy w ra­mio­na szczu­płe, ubo­go ubra­ne dzie­cię wniósł je do iz­deb­ki. Tu bla­dą twarz dziew­czyn­ki wy­su­wa­jąc pod świa­tło ga­zo­we­go róż­ka chci­wy wzrok za­ta­piał w nią przez chwi­lę i śmiał się gło­śno, ser­decz­nie, z ca­łej pier­si. Po czym za­czął ca­ło­wać dziew­czyn­kę w usta, oczy, wło­sy i mó­wić przy tym nie wie­dzieć co, sło­wa ja­kieś bez sen­su ni związ­ku.

– Po Rom­ku moim! – szep­tał – po bied­nym moim!… bio­rę… bio­rę… zo­ba­czysz, ja­kim będę dla dziec­ka twe­go! Że­bym ją znał, to­bym wie­dział, czy to ma­leń­stwo po­dob­ne do mat­ki!… Oczy Rom­ka i moje, bo my z sobą by­li­śmy po­dob­ni!… Dzia­du­nio! oho! dzia­du­nio! dam ja to­bie mała za to, że mię sta­rym dzia­dem ro­bisz?… Co? mo­żeś się zlę­kła?… oj, ty ro­bacz­ku! pro­my­ku ła­ski bo­żej spa­dły na ciem­ną dro­gę moją!

Tak ci­snąc małą do pier­si z wiel­kim wy­bu­chem gło­su za­wo­łał:

– Je­dy­na moja!

Ta­kim było za­in­sta­lo­wa­nie się Otoc­kie­go w ho­te­lu Wszech-Kra­jów. Małą Lu­się prze­cież gdzie in­dziej ulo­ko­wał, nie po­dob­na bo­wiem było, aby dziew­czyn­ka miesz­kać mo­gła w ho­te­lu, w oszklo­nej i wiecz­nie mrocz­nej iz­deb­ce dziad­ka szwaj – cara.

Ko­bie­ta, któ­ra przy­pro­wa­dzi­ła Lu­się do dziad­ka i w krót­kiej roz­mo­wie umó­wi­ła się z nim, że w za­mian ma­łej ozna­czo­nej opła­ty utrzy­my­wać ją i ho­do­wać w domu swo­im bę­dzie, była pa­nią Anie­lą Mar­ce­lo­wą Ry­żyń­ską, żoną kan­ce­li­sty pra­cu­ją­ce­go w jed­nym z biur rzą­do­wych, a za pra­cę swą otrzy­mu­ją­ce­go w dwu­dzie­stym dniu każ­de­go mie­sią­ca ru­bli sre­brem dwa­dzie­ścia.

Śred­nie­go wzro­stu i sil­nej bu­do­wy cia­ła nie od­zna­cza­ją­cej się zbyt­nią nie­zgrab­no­ścią ani też żad­nym szcze­gól­nym wdzię­kiem, w skrom­nej, czar­nej suk­ni, przez oszczęd­ność za­pew­ne przy­wą­skiej i przy­krót­kiej, w fu­ter­ku z wy­tar­tym nie­co po­kry­ciem i zru­dzia­łym koł­nie­rzem, w ka­pe­lu­szu czar­nym oprócz czar­nej też wo­al­ki nie po­sia­da­ją­cym cie­nia ozdób żad­nych, pani Anie­la prze­bie­ga­ła czę­sto uli­ce lud­ne­go mia­sta przez ni­ko­go nie spo­strze­ga­na, bo naj­mniej­szą ce­chą wy­łącz­no­ści ja­kiej­kol­wiek uwa­gi ni­czy­jej na sie­bie nie zwra­ca­ją­ca. Aby zwró­cić na sie­bie uwa­gę ludz­ką, mu­sia­ła­by ona chy­ba gwał­tow­nie komu w dro­gę wleźć, z okna trze­cie­go pię­tra na uli­cę spaść albo być prze­je­cha­ną. In­a­czej nikt wy­róż­nić nie mógł skrom­nej tej, nie­pięk­nej, ubo­giej, a za­wsze cze­goś śpie­szą­cej się śmier­tel­nicz­ki spo­mię­dzy tłu­mu śmier­tel­ni­ków zu­peł­nie po­dob­ny­mi ce­cha­mi ob­da­rzo­nych. Jed­nak kto by chciał i umiał spo­strze­gać, ten w po­wierz­chow­no­ści jej spo­strzec mógł ce­chy pew­ne, jej tyl­ko wła­ści­we i na­wet chwi­li za­sta­no­wie­nia god­ne. Twarz jej była okrą­gła, peł­na i sil­nie ru­mia­na, co czy­ni­ło ją młod­szą, niż była istot­nie, mia­ła bo­wiem lat trzy­dzie­ści kil­ka, a dwu­dzie­sto­let­ni ko­lo­ryt cery. Lecz na tle wła­śnie zdro­wych i sil­nych ru­mień­ców tych w szcze­gól­ny spo­sób ude­rza­ły wzrok pa­trzą­ce­go trzy głę­bo­kie bruz­dy po­przecz­nie prze­rzy­na­ją­ce czo­ło i rój drob­nych zmarsz­czek, któ­re w róż­nych kie­run­kach oka­la­ły oczy. Sprzecz­ność to była, któ­ra na twarz tę kła­dła dwa róż­ne pięt­na: zdro­wia i ży­cia z jed­nej stro­ny, z dru­giej – cier­pie­nia. Cier­pie­nie zaś znaj­do­wa­ło się w tej od­mia­nie swo­jej, któ­ra nosi na­zwę – tro­ski. Nie był to ża­den ból ser­decz­ny, ani żad­na tę­sk­no­ta, ani ża­den sub­tel­ny jad go­ry­czy lub zwąt­pie­nia; była to tro­ska po­wsze­dnia, po­zio­ma, lecz daw­na znać i nie­ustan­na. Tro­ska ta też spra­wia­ła, że oczy pani Anie­li, błę­kit­ne jak nie­bo i, zda się, tyl­ko stwo­rzo­ne, aby wzno­sić się ku nie­bie­skim wy­so­ko­ściom, dziw­nie były ru­chli­we i nie­spo­koj­ne. Je­że­li praw­dą jest, że du­sze ludz­kie prze­ma­wia­ją przez oczy, to du­sza pani Anie­li wo­ła­ła cią­gle: „O! jak­że mi pil­no! jak­że wie­le mam do zro­bie­nia! co ja po­cznę! jak ja so­bie po­ra­dzę!” A gdy ta­kie wy­krzy­ki wy­do­by­wa­ły się z du­szy jej przez błę­kit­ne, nie­spo­koj­ne oczy, usta jej, nie­zbyt kształt­ne, uśmie­cha­ły się do lu­dzi, z któ­ry­mi roz­ma­wia­ła, uśmie­chem zbyt sze­ro­kim, lecz w któ­rym uka­zy­wa­ły się dwa rzę­dy bia­łych jak per­ły zę­bów. Cza­sem, gdy uśmie­cha­ła się w ten spo­sób, nie wie­dzieć dla­cze­go w tej­że chwi­li do oczu jej na­bie­ga­ły łzy. Mia­łaż­by roz­stro­jo­ne ner­wy lub może taki na dnie ser­ca gru­by po­kład smut­ku, że zeń co chwi­la, bez jej o tym wie­dzy, pod­no­si­ła się wil­got­na para i na mgnie­nie oka okry­wa­ła źre­ni­ce jej szkli­stą ob­sło­ną? Nie wia­do­mo. I o tym rów­nież wspo­mnieć war­to, że ręce pani Anie­li były czer­wień­sze jesz­cze od jej twa­rzy, zgru­bia­łe, spra­co­wa­ne, wy­raź­nie zdra­dza­ją­ce bar­dzo roz­le­głe a cią­głe sto­sun­ki z ron­dla­mi, ba­lią, mio­tłą, igłą. Rąk tych nie okry­wał ża­den cień rę­ka­wi­czek nig­dy, ani w mro­zy, ani w nie­dzie­le.

Tak wy­glą­da­ła ko­bie­ta, któ­ra małą Lu­się pro­wa­dząc za rękę wraz z nią prze­by­ła parę lud­nych ulic, we­szła w głę­bo­ką, skle­pio­ną bra­mę bar­dzo sta­rej i bar­dzo wy­so­kiej, na żół­ty ko­lor po­ma­lo­wa­nej ka­mie­ni­cy i wspi­nać się za­czę­ła na wą­skie, źle oświe­tlo­ne, brud­ne wscho­dy. Dłu­ga to była wę­drów­ka. Na pierw­sze i na dru­gie pię­tro wbie­gły obie szyb­ko i z ła­two­ścią; prze­by­wa­jąc trze­cie ko­bie­ta zwol­ni­ła kro­ku;

u po­cząt­ku czwar­te­go dziec­ko sta­nę­ło zdy­sza­ne i za­ru­mie­nio­ne od zmę­cze­nia.

– Co? już zmę­czy­łaś się! – za­śmia­ła się pani Anie­la – nie bar­dzo wi­dać sil­ną je­steś… mój Ju­lek, jak był w two­im wie­ku, to dwie­ście razy na dzień wla­ty­wał na te same wscho­dy i zla­ty­wał z nich. Chcesz od­po­cząć? E! nie ma cza­su od­po­czy­wać! moi tam gdzieś bez obia­du sie­dzą…

Schy­li­ła się, po­chwy­ci­ła dziew­czyn­kę w ra­mio­na i z cię­ża­rem tym prze­byw­szy jesz­cze ze trzy­dzie­ści wscho­dów sta­nę­ła przede drzwia­mi, któ­rych licz­ne szcze­li­ny za­peł­nio­ne były pa­ku­łą i obi­te skraw­ka­mi suk­na. Za­sa­pa­na, czer­wień­sza jesz­cze niż zwy­kle, po­sta­wi­ła dziec­ko na zie­mi i we­szła do miesz­ka­nia wo­ła­jąc na idą­cą za nią dziew­czyn­kę:

– Chodź, chodź, chodź, chodź! Wo­ła­nie to było piesz­czo­tli­we i we­so­łe.

Przez ma­lut­ką ku­chen­kę, w któ­rej nie było w tej chwi­li ognia, we­szły do po­ko­iku, ze ścia­na­mi po­ma­lo­wa­ny­mi na brzyd­ki żół­ty ko­lor, z tro­chą sta­rych i bar­dzo ta­nich me­bli i jed­nym oknem wy­cho­dzą­cym na uli­cę, a ra­czej wzno­szą­cym się nad nią o całą wy­so­kość czte­rech pią­ter. Tu pani Anie­la zdję­ła ka­pe­lusz, spod któ­re­go uka­za­ły się buj­ne wło­sy pło­wo­ru­de­go ko­lo­ru gład­ko nad czo­łem przy­cze­sa­ne a z tyłu gło­wy w je­den wiel­ki war­kocz zwi­nię­te i schy­liw­szy się ku Lusi ro­ze­bra­ła ją z sza­rej i nie­dość cie­płej zi­mo­wej odzie­ży. Czy­niąc to rzu­ci­ła py­ta­nie:

– Daw­no tu już je­steś, Mar­ce­li?

Sie­dzą­cy u okna męż­czy­zna od­po­wie­dział:

– Jak zwy­kle… wy­sze­dłem z biu­ra punkt o trze­ciej. Schy­lo­na wciąż nad dziew­czyn­ką, sta­ran­nie za­wią­zu­jąc na szyi jej cie­płą chu­s­tecz­kę za­py­ta­ła jesz­cze:

– Czy bar­dzo je­steś głod­ny?

– Ej, nie – od­po­wie­dział – tyl­ko my­ślę, że nie będę już miał cza­su za­snąć tro­chę przed pój­ściem do biu­ra.

– Oho! – za­wo­ła­ła pro­stu­jąc się – jesz­cze cze­go! że­byś i tego na­wet od­po­czyn­ku nie miał! Spóź­ni­łam się dziś z obia­dem, to praw­da… trze­baż było temu bie­da­ko­wi wnucz­kę po­ka­zać, ale nic to! za­raz na­kry­ję i po­dam! szach mach! zjesz i za­śniesz jesz­cze so­bie! Ju­lek! Ju­lek!

Na ten ostat­ni wy­krzyk z przy­le­głej iz­deb­ki wy­szedł chło­pak w gim­na­zjal­nym mun­dur­ku, nie­wie­le wię­cej nad lat dzie­sięć mieć mo­gą­cy, z po­dar­tą książ­ką w ręce.

– Pa­trzaj! – rze­kła do nie­go pani Anie­la – oto pan­na Lu­dwi­ka Otoc­ka, wnucz­ka pana An­drze­ja, któ­ry tu u nas bywa. Na­zy­wa się Lu­sia. Dziś z rana, kie­dyś był w szko­le, przy­je­cha­ła ze wsi. Miesz­kać bę­dzie u nas. Pro­szę być dla niej grzecz­nym, za­ba­wić ją i po­móc, aby roz­go­ści­ła się w domu.

Sta­now­czym i ury­wa­nym to­nem do­wód­cy roz­ka­zy te wy­daw­szy za­krząt­nę­ła się oko­ło na­kry­wa­nia do obia­du ma­łe­go sto­łu przed roz­ło­ży­stą, sta­rą jak świat ka­na­pą sto­ją­ce­go. Ro­bi­ła wszyst­ko z nad­zwy­czaj­nym po­śpie­chem i za­ję­ciem, moż­na by po­wie­dzieć – z za­pa­łem. Obiad skła­da­ją­cy się z ro­so­łu i ka­wał­ka go­to­wa­ne­go mię­sa stał go­to­wy w ku­chen­nym pie­cy­ku. Przy­nio­sła go w wy­szczer­bio­nej wa­zie, któ­rą na sto­le po­sta­wiw­szy ukro­iła czte­ry por­cje ra­zo­we­go chle­ba, roz­dzie­li­ła mię­so na czte­ry czę­ści i za­wo­ła­ła:

– Pro­szę na obiad!

Męż­czy­zna sie­dzą­cy do­tąd pod oknem wstał i po­wo­li zbli­żył się do sto­łu. Był to czło­wiek wy­glą­da­ją­cy na lat czter­dzie­ści, śred­nie­go wzro­stu, szczu­pły, z dłu­gą, bla­dą twa­rzą oto­czo­ną krót­ko przy­strzy­żo­ny­mi wło­sa­mi i po­zba­wio­ną wszel­kie­go za­ro­stu. Twarz ta po­ły­sku­ją­ca od nie­zmier­nie sta­ran­ne­go wy­go­le­nia ude­rza­ła szcze­gól­ną sztyw­no­ścią ry­sów i wy­ra­zu. Piw­ne, głę­bo­ko osa­dzo­ne oczy jego prze­su­wa­ły się z przed­mio­tu na przed­miot le­ni­wie i obo­jęt­nie; wą­skie i bla­de war­gi obu ką­ta­mi zwi­sa­ły w dół, co nada­wa­ło im wy­raz nie­mej go­ry­czy i wy­twa­rza­ło na po­licz­kach dwie głę­bo­kie i su­che fał­dy.

Z tą mar­two­tą i su­cho­ścią po­wierz­chow­no­ści ca­łej w szcze­gól­ny spo­sób sprze­cza­ła się chci­wość, z jaką pan Mar­ce­li za­brał się do je­dze­nia. Jadł pręd­ko i ła­ko­mie, a jed­nak nie­wie­le, bo wkrót­ce od­su­nął od sie­bie ta­lerz, na któ­rym znaj­do­wa­ło się jesz­cze spo­ro zupy i mię­sa. Znać w nim było czło­wie­ka zgło­dzo­ne­go, lecz któ­re­mu nie­zdro­wie i zmę­cze­nie po­zwa­la­ło lada okru­szy­ną głód za­spo­ko­ić. Pani Anie­la pod­nio­sła twarz znad ta­le­rza i nie­spo­koj­nie na męża spoj­rza­ła.

– Dla­cze­go prze­sta­łeś jeść, Mar­ce­li? – za­py­ta­ła. – Mój Boże! jak­że moż­na jeść tak mało, pra­cu­jąc tak wie­le! Czy ci nie sma­ku­je? Czy może… nie­przy­jem­ność jaką dziś mia­łeś?…

Ry­żyń­ski uczy­nił po­wol­ny ruch ręką.

– Co tam! – rzekł. – Ilę chcę, tyle jem. Wię­cej nie chcę.

Mó­wił su­chym i przy­tłu­mio­nym gło­sem. Pani Anie­la pa­trza­ła nań co­raz nie­spo­koj­niej.

– Cóż? – za­czę­ła – pew­nie zno­wu ten po­wie­dział ci co przy­kre­go? Może ci wię­cej jesz­cze niż za­wsze ro­bo­ty nada­wa­li? Mia­łeś nie­przy­jem­ność ja­kąś… już ja to wi­dzę…

Ener­gicz­niej nie­co niż przed­tem Ry­żyń­ski za­prze­czył:

– Ej, nie! nic dziś nie sta­ło się no­we­go. Po co masz mar­twić się da­rem­nie! jak wczo­raj, tak dziś, tak ju­tro… Co było, to jest, a co jest, to bę­dzie!… i ko­niec.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: