Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Widma: Powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Widma: Powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 271 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZED­MO­WA.

I.

Wie­le rze­tel­ne­go prze­czu­cia było w tem na­tchnie­niu, któ­re przed 27 laty wy­da­ło z sie­bie Wid­ma. To, o co się Orzesz­ko­wa w trwo­dze mi­ło­snej lę­ka­ła, przy­szło. Sie­lan­ka no­we­go Paw­ła i Wir­gi­nii z Wil­na roz­po­star­ła się na wiel­ki ob­szar zie­mi na­szej. Ale ta rze­czy­wi­stość, któ­ra nas wszyst­kich ogar­nę­ła, nie za­ba­wia się już w dzie­cin­ne ro­je­nia: ry­czy jak po­twór, prze­ra­ża i odrę­twia, zmia­ta i nisz­czy, po­sa­da­mi bytu wstrzą­sa.

Sen o wie­ku­istem szczę­ściu czło­wie­ka, ma­rze­nie o nie­zach­mu­rzo­nej po­go­dzie spo­łecz­nej – uzbro­iły się w że­la­zo ogni­ste i bom­bę i tą bro­nią wal­czą o ja­śnie­ją­ce wszech­do­brem ju­tro ludz­kie­go du­cha. Re­wol­wer, szty­let, to­pór po­wy­ra­sta­ły na sa­mo­dziel­ne po­tę­gi i wła­da­ją lo­sa­mi i ży­wo­ta­mi ludz­ki­mi.

Nie­mi­ło­sier­dzie okrut­ne przej­mu­je na wskroś zło­tą sie­lan­kę Jul­ka i Lusi. Idą tłu­my w przy­szłość pod ha­słem bra­to­bój­stwa; krwią za­pły­wa­ją oczy, we krwi bro­czą dło­nie, krew obry­zgu­je twa­rze; z prze­krwio­nych mó­zgów wy­cho­dzą upio­ry, świe­żej wciąż krwi żąd­ne. Urze­czy­wist­nia­jąc sen mi­ło­ści wszech­ludz­kiej, czło­wiek stał się dla czło­wie­ka hy­eną: zbez­czesz­cza gro­by, znę­ca się nad tru­pa­mi, śmierć na­wet samą za­pra­wia sro­go­ścią, hy­enom nie­zna­ną. Ży­cie ludz­kie utra­ci­ło już wszel­ką cenę – zła­ma­nej szpil­ki szek­spi­row­skiej nie war­te. Aby dziś czło­wie­ka za­bić – z chci­wo­ści lub ze­msty, dość tyl­ko się­gnąć po na­rzę­dzie za­bój­cze. Roz­hu­la­ła się sie­lar­ka i w wir swój wcią­gnę­ła wszyst­kie męty spo­łecz­ne.

A tych mę­tów jest może tyle, ile ja­sne­go prze­zro­cza: toć pra­co­wa­ły na nie dłu­gie lata ciem­no­ty. Gdy spo­łe­czeń­stwo trzy­ma­no w sta­nie anor­ga­nicz­nym, unie­moż­li­wia­ją­cym ży­cie i za­le­d­wie za­pew­nia­ją­cym trwa­nie, mu­sia­ły te męty naj­pierw­sze od wstrzą­śnie­nia się po­ru­szyć – i wy­do­być na­wierzch. Z nich też głów­nie sko­rzy­stał bo­jo­wy so­cy­alizm.

Nie ta­kich walk i czy­nów pra­gnę­li prze­wód­cy tłu­mów, pro­wa­dzo­nych w przy­szłość po sy­tość, spra­wie­dli­wość i wol­ność.

Sztur­mu­jąc do nie­ba, nie my­śle­li wy­twa­rzać pie­kła i sa­mym so­bie i tej zie­mi, któ­ra ich z sie­bie wy­da­ła. Dla nich te gmi­no­ru­chy krwa­we mia­ły być wspa­nia­łą pra­cą nad prze­bu­do­wą świa­ta i – w ści­słym z nią związ­ku – po­ku­sze­niem się o po­stęp po­li­tycz­ny pań­stwa, w któ­rem żyć mu­sie­li. Inną mia­ła być ar­mia wie­ku­iste­go szczę­ścia, in­ny­mi pla­ce boju, in­ne­mi zwy­cięz­twa. Ale fi­zycz­ne na­rzę­dzie, twór­cza me­to­da pra­cy i wal­ki mia­ły być od­ra­zu te – mi sa­me­mi, ja­kich dziś uży­wa dzicz do gwał­tów, roz­bo­jów i mor­dów: i tu wła­śnie tkwi prze­kleń­stwo ru­chu.

Wal­ka na dwa fron­ty: z po­tęż­nem pań­stwem i z po­tęż­niej­szym jesz­cze od nie­go ustro­jem dzi­siej­szych spo­łe­czeństw ludz­kich – z samą na­tu­rą czyn­ną w dzie­jach – od tak­ty­ki krwio­żer­cej znik­czem­nia­łą. Re­wo­lu­cya po­li­tycz­na za­mie­ni­ła się w pom­po­wa­nie re­wo­lu­cyj­ne­go po­wie­trza; re­wo­lu­cya so­cy­al­na – w jed­no pra­wie nie­prze­rwa­ne pa­smo prze­stępstw i bez­rzą­du. Z chwi­lą, gdy pa­cho­lę­ce na­uczy­ciel­stwo, a czę­ściej jesz­cze ośle­pia­ją­ca py­cha, się­gnąw­szy po cel nie­do­ści­gły, spo­tka­ły się z fa­ta­li­zmem nie­mo­cy, no­żo­wa me­to­da wal­ki mu­sia­ła i ska­lę czy­nów i do­bór czyn­ni­ków po­tę­pień­czo ob­ni­żyć. Pod za­wo­ła­niem bra­ter­stwa przy ta­kiej me­to­dzie moż­na było zor­ga­ni­zo­wać tyl­ko hor­dę, nie lud. Za­raź­li­we ha­sło gra­bie­ży i mor­du, wy­da­ne dla ce­lów re­wo­lu­cyj­nych, pa­da­jąc w masy ciem­ne i chci­we, roz­bu­dzi­ło w nich in­stynk­ty zwie­rzę­ce. Raz wy­wo­ła­ny prąd zga­sił ideę; krew bra­to­bój­cza za­la­ła teo­re­tycz­ne ogni­sko mi­ło­ści czło­wie­ka dla czło­wie­ka. Re­wo­lu­cya za­mie­ni­ła się w roz­bój i co­raz ohyd­niej się zwy­rad­nia­ła.

Cza­row­ny mo­tyl wie­ku­istej szczę­śli­wo­ści, za któ­rym po­gna­ły tłu­my, nie o prze­bu­do­wa­niu świa­ta, ale o jak­naj­lep­szem na­sy­ce­niu się ma­rzą­ce – ule­ciał w nie­skoń­czo­ność wie­ków, któ­ra sama jed­na tyl­ko zdo­ła pod­ję­te za­gad­nie­nie roz­wią­zać.

A na tej smut­nej, bied­nej, ciem­nej, tylu już stru­mie­nia­mi krwi i łez prze­po­jo­nej zie­mi po ca­łej tej kam­pa­nii Czer­wo­ne­go Sztan­da­ru po­zo­sta­nie – znisz­cze­nie, więk­szy niż przed­tem nie­do­sta­tek, mniej pra­cy, mniej jej owo­ców, bo i mniej ru­chu, rze­czy­wi­ste­go wy­twór­cy bo­gactw spo­łecz­nych.

Nikt jesz­cze do­tąd nie wy­my­ślił lep­szej me­to­dy sa­mo­bój­stwa, prost­szej dro­gi do nie­mo­cy i za­gła­dy. So­cy­alizm, czy­niąc so­bie z kra­ju na­sze­go pole do­świad­czal­ne, wie­dział co czy­ni: żad­ne inne spo­łe­czeń­stwo w ludz­ko­ści ca­łej nie było tak, jak na­sze po­dat­nem, bo żad­ne inne nie było tak, jak na­sze ciem­nem i sła­bem.

I oto sto­imy nad prze­pa­ścią: jed­ność na­ro­do­wa roz­bi­ta, spo­łe­czeń­stwo wstrzą­śnię­te, wzbu­rzo­ne, le­gen­da na­sze­go roz­wo­ju prze­my­sło­we­go roz­wia­na; ten sam ro­bot­nik, któy miał być zba­wio­nym na po­czą­tek przez wyż­sze za­rob­ki, może nie zna­leźć już i naj­niż­sze­go. Wid­mo gło­du wy­szcze­rza zęby – a Boga, któ­ry­by je od­pę­dził nie­ma. Lada chwi­la prze­zna­cze­nie strą­ci nas w prze­paść, je­że­li to sa­mo­bój­stwo okrut­ne nie usta­nie. Z po­ło­że­nia, któ­re nam zgo­to­wa­ła jed­na prze­moc, nie wy­do­bę­dzie nas dru­ga. Re­wo­lu­cya wraz z nie­od­stęp­nym roz­wo­jem przej­dzie w stan en­de­micz­ny i wa­run­ki bytu ogól­ne­go co­raz bar­dziej za­ostrzać nam bę­dzie.

Ta­kim jest bi­lans na­szych gmi­no­ru­chów so­cy­ali­stycz­nych. Je­że­li o war­to­ści spo­łe­czeń­stwa roz­trzy­ga sto­pień po­sza­no­wa­nia praw jed­nost­ki ludz­kiej i sa­me­go jej ist­nie­nia; je­że­li je nad po­ziom hor­dy pier­wot­nej wy­no­si je­dy­nie tyl­ko suma jego co­dzien­nej pra­cy du­cho­wej, fi­zycz­nej, ma­te­ry­al­nej, umy­sło­wej i mo­ral­nej, po­tę­gu­ją­ca jego wła­sną isto­tę; je­że­li mia­rę siły spo­łe­czeń­stwa daje zwar­tość jego ato­mów – ja­kaś or­ga­nicz­na ko­he­zya sta­nów, za­wo­dów, grup i jed­no­stek, któ­rej żad­ne prze­ci­wień­stwa i wal­ki nie ro­ze­rwą – to nie było jesz­cze w dzie­jach świa­ta spo­łe­czeń­stwa tak bez­sil­ne­go, nędz­ne­go iak na­sze w chwi­li obec­nej. I tu owe trwo­gi Orzesz­ko­wej, któ­re dały na­tchnie­nie do Widm, pa­ła­ją naj­ży­wiej, spraw­dza­ją się naj­okrut­niej.

II.

Ten ruch nie­szczę­sny po­rwał nam dziec­ko jako typ czy­ste­go, na­iw­ne­go ist­nie­nia. Dziś dzie­ci by­wa­ją wspól­ni­ka­mi band roz­bój­ni­czych; dziś dzie­ci jed­nych to­wa­rzy­szów swo­ich wie­sza­ją, in­nych bio­rąc w obro­nę, dla so­li­dar­ne­go po­msz­cze­nia mnie­ma­nej krzyw­dy, ka­tu­ją ich ro­dzi­ców. Daw­ne dzie­cię­ce ucie­chy zni­ka­ją. Za naj­cięż­szych cza­sów Hur­ki chło­piec w ogro­dzie Sa­skim za­ba­wiał się ukrad­kiem w szty­fto­wa­nie woj­ska pol­skie­go; dziś w par­ku Ujaz­dow­skim naj­mil­szym mu jest "Ła­pacz", od­twa­rza­ją­cy sce­ny po­li­cyj­ne. Dzie­ci ro­bot­ni­ków na po­dwó­rzach do­mów wy­drwi­wa­ją inne, przy­odzia­ne w strój ucho­dzą­cy za na­ro­do­wy. Trzy­na­sto­let­nie pod­rost­ki w Na­łę­czo­wie wy­krzy­ku­ją na Ma­cierz Szkol­ną pol­ską "ma­cio­ra"! Je­de­na­sto­let­ni od­zio­mek w szkół­ce przy­god­nej za­wo­dzi piosn­kę dzie­cię­cą, w któ­rej jed­na zwrot­ka koń­czy się sło­wy: "Bę­dziem na­ro­dow­ców rżnąć"! Oj­ciec ro­bot­nik za­bra­nia ter­mi­na­to­ro­wi bra­tać się z maj­strem – wy­zy­ski­wa­czem, nie po­zwa­la mu na dzie­cię­cą przy­jaźń w maj­strow­skiej ro­dzi­nie: w szko­le nie­na­wi­ści chce wy­kształ­cić okrut­ni­ka. Gą­ska, może czter­na­sto­let­nia, spo­strze­gł­szy w skle­pie pusz­kę z na­pi­sem: "Na ko­ściół Zba­wi­cie­la", gniew­nie woła: "Precz z tem! nie po­trze – ba ko­ścio­łów". Wszyst­ko to doj­rze­wa w słoń­cu na­sze­go so­cy­ali­zmu…

A tym­cza­sem prze­czu­le­nie dusz; ja­kaś hi­ste­rya ide­ali­zmu, na­ka­zu­je czcić dziec­ko jak bó­stwo. Do woli jego ma sto­so­wać się na­uczy­ciel, bez od­wo­ła­nia się do jego ro­zu­mu nie może nada­wać kie­run­ku za­da­niom i zno­jom szko­ły. Pię­ta­sto­let­nie wy­rost­ki z "par­tyi", bez ele­men­tar­nej na­wet na­uki, pro­wa­dzą spra­wy spo­łe­czeń­stwa, na ostrzu noża roz­no­szą pro­gra­ma­ta spo­łecz­ne; na­sy­co­ne bi­bu­łą i fra­ze­sem, zwa­la­ją sta­re ustro­je świa­ta, wy­ła­mu­ją mury prze­są­dów, od­świe­ża­ją ludz­kość za­tę­chłą tchnie­niem przy­szło­ści, w któ­rej nie bę­dzie już ani bo­ga­tych, ani bied­nych, ani pa­nów, ani sług, ani wyż­szych i niż­szych – lecz wszy­scy rów­ni, jak mo­rze wiecz­nie spo­koj­ne, w ja­kie wpa­trzył się mło­dzie­nia­szek, ale ja­kie­go nie zna, nie zna­ła nig­dy Na­tu­ra. Precz ze zgni­li­zną! a zgni­li­zną dla ta­kie­go mę­dr­ca jest wszyst­ko, co było, za­nim na świe­cie sta­nę­ła jego ko­ły­ska. Zgub­na za­ro­zu­mia­łość po­znie­pra­wia­ła naj­lep­sze, szcze­rą otu­chę wzbu­dza­ją­ce siły. Pa­ra­doks i so­fi­zmat, wy­pie­ra­jąc lo­gi­kę, uniez­dal­nia­ją do wie­dzy, ubo­żą spo­łe­czeń­stwo, tak wła­śnie wie­dzy po­trze­bu­ją­ce. Nie­da­le­ko od­biegł od praw­dy je­den z naj­wy­bit­niej­szych lu­dzi w na­ro­dzie, gdy w roz­mo­wie ze mną całą tę na­wał­ni­cę dzi­siej­szą na­zwał pa­ido­kra­tią.

Wraz z dziec­kiem za­cią­gnę­ła się pod sztan­dar od­ro­dze­nia świa­ta w Pol­sce ko­bie­ta. Kto prze­glą­da po­nu­ry li­sty kaź­ni, tego ude­rza ogrom­na licz­ba ko­biet, wy­ry­wa­nych ze spo­łe­czeń­stwa. Jak cha­rak­te­ry­stycz­ną dla ca­łe­go ru­chu jest jego mło­dzie­niasz­ko­wość, tak zna­mie­niem jego nie­star­tem po­zo­sta­nie wiel­kie w nim uczest­nic­two ko­bie­ty. Nie tego chcia­ła dla niej Orzesz­ko­wa, kie­dy ją wy­ry­wa­ła z od­wiecz­ne­go nie­do­łęz­twa, uspra­wie­dli­wia­ne­go wą­tło­ścią na­tu­ry, po­trze­bą opie­ki męz­kiej, któ­ra naj­czę­ściej, o ile nie była bla­gą czcze­go for­ma­li­zmu, sta­wa­ła się prze­mo­cą gnę­bią­ce­go przy­wi­le­ju; nie o tem dla niej ma­rzy­ła, kie­dy ją zwra­ca­ła ku świa­tła i pra­cy, ku czy­nom, my­ślom i uczu­ciom spo­łecz­nym; inną przy­szłość i rolę w spo­łe­czeń­stwie jej wska­zy­wa­ła, kie­dy z eta­tu ży­cia męz­kie­go i wła­dzy męz­kiej prze­no­si­ła ją na etat ży­cia wła­sne­go i wła­dzy wła­snej nad sobą. I co? Ży­cie od­po­wie­dzia­ło na ma­rze­nia chi­cho­tem. Lu­sia Otoc­ka może nie zna­la­zła ani jed­ne­go god­ne­go sie­bie so­bo­wtó­ra, ale ty­sią­ce mło­dych, za­le­d­wie roz­kwi­ta­ją­cych ko­biet po­szło tą samą dro­gą, z któ­rej ją stu­dent pe­ters­bur­ski rwał do sto­li­cy pół­noc­nej.

I jed­no jesz­cze roz­cza­ro­wa­nie czy­ha­ło na wiel­ką au­tor­kę: żyd. Nie do­cze­ka­ła się Orzesz­ko­wa Me­irów Ezo­fo­wi­czów, wskrze­sza­ją­cych le­gen­do­wą pa­mięć Zyg­mun­ta Sta­re­go i Wah­la: do­ży­ła ru­chu od­środ­ko­we­go, któ­ry gwał­tow­nie z wię­zi spo­łecz­no­na­ro­do­wej wy­dzie­ra za­stę­py jako tako uświa­do­mio­nych, a się­ga co­raz na­tar­czy­wiej po masy ciem­nych i bied­nych i przez bie­dę znie­pra­wia­nych. Na wspa­nia­łą sce­nę, za­koń­cza­ją­cą jed­ną z naj­pięk­niej­szych po­wie­ści pol­skich, od­po­wia­da Sy­onizm za­par­ciem się tego wszyst­kie­go, czem Me­iro­wi zgo­to­wa­ła los tra­gicz­ny, szla­chet­ność ser­ca i roz­le­głość umy­słu. Tra­dy­cye po­grze­bu Pię­ciu Ofiar przy­sło­ni­ła już daw­no żą­dza ja­kiejś mgli­stej, ma­ja­czą­cej sa­mo­ist­no­ści, sama w so­bie nie­ro­zum­na, nie­szcze­ra, w nie­unik­nio­nych skut­kach swych sa­mo­bój­cza. Do Sy­onu oni nie pój­dą i gdy­by na­wet sam przy­szedł do nich, nie chcie­li by go. Z ca­łe­go ma­rze­nia, je­że­li ono jest, tyl­ko obca cy­wi­li­za­cya może mieć pa­stwę dla sie­bie, a nie­unik­nio­nem na­stęp­stwem ru­chu od­środ­ko­we­go bę­dzie wzmo­że­nie się an­ty­se­mi­ty­zmu.

Ale Oni o tem my­śleć nie chcą. "Po­lak wy­zna­nia moj­że­szo­we­go", stał się dziś hań­bą w oczach no­wych wstecz­ni­ków ży­dow­skich, jak na wie­le lat przed­tem był już po­śmie­wi­skiem sta­rych wstecz­ni­ków pol­skich. Na po­grze­bie ta­kie­go Po­la­ka, może już ostat­nie­go z naj­pierw­szych, Hen­ry­ka Woh­la, w maju r. b., nie było pra­wie wca­le ży­dów: od­strę­czy­ła ich pol­skość. Zato przy­cią­gnął ich od­ra­zu do sie­bie so­cy­alizm.

W ry­czą­cej sie­lan­ce dni na­szych, Ży­dzi ogrom­ny bio­rą udział. Od wy­gna­nia ze zbu­rzo­nej Je­ro­zo­li­my, od wy­pę­dze­nia z Cy­re­na­iki, od kie­dy za­wi­ta­li do Eu­ro­py, po­raz pierw­szy w chwi­li obec­nej na zie­mi pol­skiej wy­stę­pu­ją, już nie jako tal­mu­dy­ści i ucze­ni, nie jako li­chwia­rze i ban­kie­rzy – bodź­ce i za­ra­zem pi­jaw­ki eko­no­micz­ne – ale jako siły współ­czyn­ne wiel­kich gmi­no­ru­chów, wy­pad­ków dzie­jo­we­go już zna­cze­nia. Wpraw­dzie pierw­szy ten ich wy­stęp na wi­dow­ni dzie­jów eu­ro­pej­skich nie przy­niósł nam szczę­ścia; ale nie zgo­to­wa­ła go też oj­czyź­nie swo­jej i mło­dzież na­jet­no­gra­ficz­niej pol­ska, a o tem za­po­mi­nać nie wol­no, że dla żyda uczest­nic­two w ru­chach so­cy­ali­stycz­nych jest jak­by dy­plo­mem, wpro­wa­dza­ją­cym go w ży­cie ide­owe Eu­ro­py. Do burz­li­wej i bu­rzą­cej pra­cy wnie­śli, oni nie­za­wod­nie całą ra­so­wą swą za­cię­tość i nie­mi­ło­sier­dzie, któ­re zKsię – gi Sę­dziów ta­kim bu­cha­ją ża­rem; mo­gli też wnieść go­rą­cy, szcze­ry fa­na­tyzm: ale prze­wa­żać wśród nich musi in­te­res, wy­pro­wa­dzo­ny z ja­kichś nie­po­ję­tych, ra­chun­ków w in­te­li­gen­cyi prze­wod­niej, a wy­try­sku­ją­cy, ży­wio­ło­wo z na­tu­ral­nej żą­dzy mas, roz­ko­ły­sa­nych po­żą­dli­wo­ścią; prze­wa­ża upór wy­sy­sa­ny z za­gra­nicz­nej bi­bu­ły, któ­rą chci­wiej za­wsze, jak każ­dą książ­kę, chwy­ta­ją, niż et­no­gra­ficz­ni Po­la­cy.

Nie po­my­li­ła się Orzesz­ko­wa, wska­zu­jąc pół­noc jako tę stro­nę świa­ta, z któ­rej nad­cią­gnie bu­rza. Nie stro­ją się już Jul­ki rze­czy­wi­sto­ści na­szej w ko­stium, któ­ry za­dzi­wił Lu­się, ale, jak on z Pe­ters­bur­ga przy­wiózł swo­je ma­rze­nie o ro­bot­ni­ku – pa­nie i wład­cy, tak po­ko­le­nie dziś, w nie­szczę­sną wal­kę uwi­kła­ne, du­szę swą po so­cy­ali­stach z roku 1884 wzię­ło ze Wy­cho­du. Dok­try­ny za­chod­nie, nie mo­gąc dać dą­że­niom so­cy­ali­stycz­nym tego, cze­go same nie mają: opar­cia w na­uce, dają im przy­najm­niej dy­alek­tycz­ne pod­ście­li­sko, ale roz­pęd żywy jak wy­szedł tak idzie wciąż ze Wscho­du. I nie osła­bia tego prze­świad­cze­nia fakt, że cały je­den odłam so­cy­ali­stów, ten wła­śnie, któ­ry że­la­za nie wy­pusz­czał z dło­ni, pol­skim się mie­ni: to tyl­ko póź­niej­szy na­lot, to dla wy­bra­nych tyl­ko ma­rzy­cie­li do­stęp­ny ar­ty­kuł wia­ry czy uro­je­nia. Nie­daw­ne spo­ry w Sztut­gar­dzie i w Nan­cy wy­cią­gnę­ły praw­dę z cze­lu­ści. Moż­na się ustro­ić we wszyst­ko, w ko­stium, w ma­ni­fest, w pro­gram, w dok­try­nę, na­wet w prze­ko­na­nie, ale w pa­try­otyzm – nig­dy; fałsz wy­ła­zi tu od­ra­zu. So­cy­alizm wo­ju­ją­cy jako bu­rzy­ciel sta­re­go świa­ta – z isto­ty swej jest bez­na­ro­do­wym; na­ród jest dla nie­go tak samo prze­żyt­kiem jak wła­sność in­dy­wi­du­al­na. Zdo­bę­dzie się jesz­cze na to­le­ro­wa­nie pa­try­oty­zmu, ale wy­znaw­cą jego nie sta­nie się nig­dy. I to rów­nież, co naj­bo­le­śniej zra­nić mu­sia­ło au­tor­kę "Nad Nie­mnem", prze­czu­ła już au­tor­ka "Widm" i, pi­sząc swą no­wel­lę, wła­śnie wid­mom gro­zy dla na­ro­du się opę­dza­ła.. Kto tak jak ona umiał ideę na­ro­do­wo­ści uka­zać – "Pod świa­tłem szczy­to­wem", ten na­wet z praw, za­sad i żądz ogól­nie ludz­kich, z ma­rzeń i tę­sk­not uni­wer­sal­nych, z sa­me­go po­czu­cia czło­wie­czeń­stwa w so­bie ssać mu­siał pol­ski ból.

III.

Naj­wier­niej­szy so­cy­ali­zmo­wi sym­pa­tyk – for­ma dziś naj­do­god­niej­sza dla in­te­li­gen­cyi so­cy­ali­stycz­nej – nie oskar­ży Orzesz­ko­wej o po­krzyw­dze­nie dok­try­ny szy­der­stwem lub ka­ry­ka­tu­rą. Bo­ha­ter­kę swą uka­zu­je nam au­tor­ka "Widm" rze­czy­wi­ście jak­by bo­ha­ter­kę sie­lan­ki. Z uro­cze­go pącz­ka roz­wi­ja się kwiat nie­zwy­kłe­go wdzię­ku. On wy­stę­pu­je w praw­dzie na­tu­ry mło­dzień­czej, cał­ko­wi­tej, nie­po­dziel­nej, z ideą ale i z chu­cią; ona jest sa­mem tyl­ko ma­rze­niem i mi­ło­ścią ide­ału. W nim zmy­sło­wość i du­cho­wość, rze­tel­na żą­dza czy­nu i py­cha, ego­izm i al­tru­izm, nerw i ma­rze­nie dzia­ła­ją w nie­ro­ze­rwal­nej jed­no­ści. Czuć w nim siłę, nie ma­ją­cą wzglę­dów na nic, czuć roz­pęd do zwy­cię­stwa, któ­re­mu obcą bę­dzie li­tość. Wszel­ką ofia­rę, po­świę­ce­nie, cier­pie­nie dla jed­no­stek wy­rzu­cił już Ju­lek ze swe­go słow­ni­ka, jak wy­rzu­cił z du­szy. Nie bę­dzie cier­pie­nia w jego przy­szłem spo­łe­czeń­stwie – przy­szłem, ale nie dale – kiem; nie­ma tez dziś i w nim sa­mym po­wo­ła­nia na mę­czen­ni­ka. Ludz­kość prze­rą­bał na dwa po­łcie: je­den z ro­bot­ni­ków i bied­nych, dru­gi z ich wy­zy­ski­wa­czy. W pierw­szych tyl­ko uzna­je pra­wa jed­nost­ki; dru­dzy nie­chaj cier­pią i giną, bo zgi­nąć mu­szą. W bez­brzeż­nym oce­anie lu­dów, cóż zna­czą mar­ne kro­ple po­je­dyn­czych istot? Myśl jego za­ta­cza same tyl­ko wiel­kie łuki, kre­śli li­nie bie­gną­ce w nie­skoń­czo­ność. Umysł nie zna opor­tu­ni­zmów i kom­pro­mi­sów; rze­czy­wi­stość musi być taką, aby od­bi­ła w so­bie ma­rze­nie cał­ko­wi­te z zu­peł­ną wier­no­ścią. Co się oprze – pad­nie: duch zba­wie­nia pę­dzi jak dzik w kniei. Nie ma dla Jul­ka wąt­pli­wo­ści, na­my­słów, wa­hań: wszyst­ko już roz­wią­zał, roz­ciął; cały świat przy­szły, go­to­wy już do stwo­rze­nia, cze­ka w jego du­szy na wiel­ką, praw­dzi­wie już nie­śmier­tel­ną chwi­lę ewo­lu­cyi. Duch mło­dy po­żą­da czy­nów jak bły­ska­wi­ce, po­żą­da tłu­mów bły­ska­wi­ca­mi olśnio­nych; chce sła­wy i chwa­ły, a "wid­ma oso­bi­ste­go szczę­ścia ści­ga­ją go wszę­dzie".

W tem wszyst­kiem jest praw­da, to wszyst­ko jest w Jul­ku. Inna jest ży­wio­ło­wość w niej. Ona pod­czas roku uni­wer­sy­tec­kie­go, któ­ry jemu przy­niósł "sto prawd wspa­nia­łych" i po­zwo­lił stać się no­wym czło­wie­kiem – nie od­ry­wa­ła się od książ­ki – oczy­wi­ście, za­ka­za­nej. Czy­ta­ła i my­śla­ła, a wpa­tru­jąc się w ciem­ność swej iz­deb­ki na pod­da­szu żół­te­go domu, mie­wa­ła wi­dze­nia wiel­kich sztan­da­rów, na sztan­da­rach wiel­kich ha­seł – a pod ha­sła­mi – walk wiel­kich. Wi­dy­wa­ła tłu­my bla­dych i nędz­nych, ręce wy­cią­ga­ją­cych do nie­ba, do słoń­ca – spra­wie­dli­wo­ści słoń­ca: – wscho­dzi­ło, ja­śnia­ło i zni­ka­ło.

Po­tem sta­wa­ły przed nią sto­sy go­re­ją­ce… na je­den z nich sama wstę­po­wa­ła z roz­ko­szą. Do ży­cia po­trze­bo­wa­ła wła­śnie tego, od cze­go Ju­lek ucie­kał: ofia­ry; po­trze­bo­wa­ła skrzy­deł wiel­kiej mi­ło­ści i wiel­kiej my­śli, żyć mo­gła tyl­ko na szczy­tach: same rysy czy­ste­go, czy­sto­ścią swą po­cią­ga­ją­ce­go ide­ali­zmu. Gdy Ju­lek po roku wró­cił, ona ma jed­no tyl­ko wo­ła­nie: "Ucz mnie, daj wie­dzę, na­syć pra­gnie­nie, któ­re mi każe żyć wznio­śle wszyst­kie­mi si­ła­mi". Uczył ją więc, do­pó­ki w niej nie roz­nie­cił żą­dzy "zjed­no­cze­nia się naj­do­sko­nal­sze­go w wie­rze, wie­dzy i dą­że­niach", aż wresz­cie dla owe­go "ży­cia wszyst­kie­mi si­ła­mi" po­rwał ją z sobą do po­nu­rej sto­li­cy.

Mia­ła swe dłu­gie go­dzi­ny idea; ma krót­ką chwi­lę na­tu­ra. Z Jul­ka wy­bu­cha mi­łość na­mięt­na, praw­dzie jego isto­ty od­po­wia­da­ją­ca. Ide­alizm Lusi prze­by­wa pró­bę ognio­wą i wy­cho­dzi nie­tknię­ty. Sta­ją się zno­wu dla sie­bie bra­tem i sio­strą – Paw­łem i Wir­gi­nią czar­nych bo­rów przy­szło­ści. Ju­lek, po­ko­na­ny pod­nio­sło­ścią du­szy dziew­czę­cej, choć re­ali­sta – jak się mie­ni – po­wta­rza za nią przy­się­gę, że do śmier­ci i na wie­ki bę­dzie dla niej tyl­ko bra­tem. Po ludz­ku bio­rąc, jest to wzgó­rze psy­cho­lo­gicz­ne sie­lan­ki; od­tąd już scho­dzić będą w dół. Chy­bio­nym był­by ry­su­nek mło­dzień­ca, gdy­by już po przy­się­dze i po­mi­mo niej, Ju­lek nie pra­wił "sio­strze" o wol­nej mi­ło­ści, o szczę­śli­wych pa­rach pe­ters­bur­skich, wśród któ­rych są i księż­nicz­ki, ska­zu­ją­ce się do­bro­wol­nie na czar­ny chleb nie­do­stat­ku i nę­dzy. Nie by­ło­by też praw­dy w na­iw­nym ide­ali­zmie Lusi, gdy­by przy­się­ga, któ­rą na­rzu­ci­ła była Jul­ko­wi, ją samą wstrzy­ma­ła od uciecz­ki we­spół z nim "z pod oło­wia­ne­go nie­ba" – "z gro­bu" – z Wil­na. Ona szcze­rze ucie­ka tyl­ko z bra­tem w idei i dla idei. Je­śli swym li­stem za­bi­je dziad­ka, uczy­ni to bez­wied­nie, w pod­nie­ce­niu ide­owem, któ­ry jest już sta­łym jej sta­nem.

Je­den tyl­ko rys w prze­ja­wie Lusi wy­da­je mi się zby­tecz­nym, nie­po­trzeb­nym, od­bie­ga od zło­te­go cię­cia do­sko­na­łej rzeź­by: dzie­cię­cy szept z dumy Niem­ce­wi­cza – wte­dy, gdy już drzwi od prze­szło­ści były nie­po­wrot­nie za­trza­śnię­te. A zno­wu w po­sta­ci Jul­ka, któ­ry, nie bę­dąc roz­wi­nię­tym cha­rak­te­rem, musi z ko­niecz­no­ści wy­stę­po­wać jako typ, razi je­den rys, skłó­co­ny z ca­ło­ścią, nie­spra­wie­dli­wy, krzyw­dzą­cy już nie­tyl­ko jego sa­me­go, ale cały le­gion po­dob­nych mu sza­leń­ców. Gdy­by wśród nich prze­wa­ża­ło prze­ko­na­nie Jul­ka, że bez na­dziei bo­gactw żyć nie war­to, czyż­by w bie­dzie szli na śmierć, nie­ma­ją­cą już prze­cież żad­nych bo­gactw do roz­da­nia? I co zna­czy to zło­te szczę­ście, sta­wa­ją­ce przed Jul­kiem? Dla­cze­go zło­te, dla­cze­go "o srebr­nym do­stat­ku dla sie­bie Ju­lek nie mógł my­śleć bez obrzy­dze­nia?" Na co "snu­ją mu się wciąż po gło­wie mar­mu­ro­we pa­ła­ce, lu­kul­lu­so­we uczty, bły­ska­wicz­ne jaz­dy i wszel­kie moż­li­we wy­twor­no­ści prze­my­słu i sztu­ki?" Gdy­by, po­da­jąc się za ide­ow­ca, po­żą­dał tego wszyst­kie­go dla sie­bie, był­by ło­trem; gdy zaś po­żą­da dla ca­łej ludz­ko­ści, jego żą­dza ob­ra­ża nie­tyl­ko jego ideę, ale i naj­po­spo­lit­szy roz­są­dek. Rze­czy­wi­ście so­cy­ali­stycz­nem, w rdze­niu dok­try­ny tkwią­cem, jest uży­cie – po­wszech­ne i oso­bi­ste, któ­re Orzesz­ko­wa słusz­nie do cha­rak­te­ry­sty­ki Jul­ka wpro­wa­dza, i to już wy­star­czyć było po­win­no. Wte­dy był­by Ju­lek ty­pem z r. 1880, zu­peł­nie praw­dzi­wym. Ka­no­ny wspól­nej wła­sno­ści, do­sko­na­łej rów­no­ści, pra­cy bez zno­ju, szczę­ścia bez chmu­ry i bra­ter­stwa lu­dów – usym­bo­li­zo­wa­ne w krwa­wo­czer­wo­nej ko­szu­li i pa­wiem piór­ku Po­la­ka; zrów­na­nie ko­bie­ty z męż­czy­zną wo­bec pra­wa oby­cza­jo­we­go; wska­za­nie ro­dzi­ny jako in­sty­tu­cyi zby­tecz­nej, a obo­wiąz­ku jako gwał­tu za­da­wa­ne­go wol­no­ści – są ści­śle zdję­te z tego ra­dy­ka­li­zmu czy ra­cy­ona­li­zmu bez­względ­ne­go, któ­ry usi­łu­je się­gnąć do sa­me­go dna uspo­łecz­nie­nia przez bez­den­ność jed­nost­ki. Sztu­ka ni­cze­go tu nie do­da­ła, nie spa­czy­ła: co jest w ży­ciu to i w niej.

IV.

Naj­pierw­szy w cza­sie, od­ra­zu masy za sobą po­ry­wa­ją­cy, zja­wił się pro­gra­mat eko­no­micz­ny, je­dy­ny trzeź­wy i po­waż­ny roz­dział wiel­kie­go ca­hier des do­le­an­ces so­cy­ali­zmu. Tak, trzeź­wy i po­waż­ny, ale jak­że po pi­ja­ne­mu i lek­ko­myśl­nie wy­ko­ny­wa­ny! Czy­li z tego pro­gra­ma­tu i z ca­łe­go kłę­bu po­jęć żądz i ma­rzeń, uj­mo­wa­nych w na­zwę "so­cy­alizm", nic nie wy­wo­ła­ło do­dat­nie­go wzru­sze­nia w Orzesz­ko­wej – czło­wie­ku, a przez czło­wie­ka i w au­to­rze? Czy ten świat był dla niej za­wsze naj­lep­szym ze świa­tów i nig­dy nie do­la­ty­wa­ły do niej krzy­ki bólu, krzyw­dy i nę­dzy? Czy kla­sy po­sia­da­ją­ce i uży­wa­ją­ce nig­dy i za nic nie ścią­ga­ły na sie­bie jej gnie­wu, po­tę­pie­nia, na­wet prze­kleń­stwa? Już w jed­nej z naj­pierw­szych po­wie­ści, sła­bo jesz – cze pi­sa­nej, ale ob­fi­tu­ją­cej w rdzen­ne po­my­sły i mo­men­ta psy­cho­lo­gicz­ne – w "Mar­cie" – te­mat nę­dzy jest za­ra­zem te­ma­tem krzyw­dy i męki. I cią­gnie się już to pa­smo przez póź­niej­sze utwo­ry, ie­śli nie w te­ma­cie głów­nym, to w po­bocz­nych jego wspo­rach. A któż to na­pi­sał "Ni­zi­ny" i "Cha­ma"? Czło­wiek bied­ny u Orzesz­ko­wej jest przed­mio­tem tro­ski ser­decz­nej, po­bu­dza­ją­cym ro­zum do kry­ty­ki ży­cia i świa­ta – ta­kie­go ży­cie­go i ta­kie­go świa­ta, ja­kie rze­czy­wi­ście są i przy da­nym po­zio­mie mo­ral­no­ści być mu­szą.

Ten punkt mo­ral­ny – uszla­chet­nie­nia ser­ca – dla po­ety bę­dzie za­wsze pa­łał naj­moc­niej, bo on sam, du­chem na­ro­dziw­szy się z ser­ca, przez ser­ce tyl­ko świat poj­mu­je i wy­czu­wa. Mia­rę zła na świe­cie daje po­ecie nie to i czy taki lub owa­ki układ po­li­tycz­ny lub spo­łecz­ny wy­trzy­mu­je pró­bę mą­dro­ści, za­wsze po­hop­nej do uwa­ża­nia się za na­uko­wą i nie­omyl­ną, ale – czy w tym ukła­dzie czło­wiek nie cier­pi nie­spra­wie­dli­wo­ści i czy może ko­rzy­stać z tych dóbr, po któ­re się­gać ka­za­ła sama na­tu­ra pod gro­zą znik­czem­nie­nia, pod klą­twą du­cho­we­go za­ni­ku i ma­te­ry­al­nej nie­do­li; czy jest we­wnętrz­nie i ze­wnętrz­nie wol­nym czy też nie­wol­ni­kiem? Do tego py­ta­nia spro­wa­dza się kry­ty­ka wszel­kich urzą­dzeń, or­ga­ni­za­cyi, uci­sków, ciem­not i wszel­kich na­ło­go­wych zbo­czeń Ludz­ko­ści. A że tyl­ko świa­tło wy­zwa­la czło­wie­ka we­wnętrz­ne­go, że bez nie­go wol­ność ze­wnętrz­na może tyl­ko za­do­wo­lić i za­ba­wić, ale nie pod­nie­sie i nie wzmoc­ni, więc Orzesz­ko­wa wiel­kim gło­sem przez całe ży­cie swo­je wo­ła­ła o świa­tło dla spo­łe­czeń­stwa – naj­ciem­niej­sze­go chy­ba w Eu­ro­pie. Lep­szą przy­szło­ścią świa­ta była dla niej przy­najm­niej taka, w któ­rej­by cy­wi­li­za­cya śro­dek swej cięż­ko­ści od­chy­li­ła od osi ma­te­ryi a zbli­ży­ła do osi du­cha. Lep­szej przy­szło­ści nie poj­mo­wa­ła nig­dy bez lep­sze­go czło­wie­ka: do tego, aby było rze­czy­wi­ście le­piej na świe­cie, po­trze­ba, aby się w nim wy­ro­bił, utrwa­lił i roz­rósł typ czło­wie­ka do­bre­go, aby do­broć z serc ludz­kich, wszedł­szy w oby­cza­je i in­sty­tu­cye, sku­tecz­nie już mie­rzyć się mo­gła z okru­cień­stwem ego­izmu. Jest to po­li­ty­ka po­etów – je­dy­na, do któ­rej nie po­trze­bu­ją prze­bie­rać się za "lwów ry­czą­cych", w któ­rej nie błą­dzą, nie mó­wią i nie ro­bią głupstw.

Sta­no­wi­sko czło­wie­ka we­wnętrz­ne­go jest tak bie­gu­no­wo prze­ciw­ne me­cha­nicz­ne­mu i ko­sza­ro­we­mu ide­ało­wi so­cy­ali­zmu, że już dla tego sa­me­go nie mo­gła Orzesz­ko­wa sym­pa­ty­zo­wać z no­wym sztan­da­rem, z no­wem wrze­niem dzie­jo­wem. Zda­je mi się, że dla niej wszyst­ko, co­kol­wiek­by przyjść mo­gło, choć­by i wspól­na wła­sność, i obiad wspól­ny, i mi­łość bez do­bo­ru – mu­sia­ło­by wyjść or­ga­nicz­nie z wnę­trza czło­wie­ka. Gło­wa, obej­mu­ją­ca tak roz­le­głym pro­mie­niem, umysł na tym stop­niu wie­dzy nie może nie wi­dzieć, że uko­je­nie się; burz dzie­jo­wych i zor­ga­ni­zo­wa­nie wiecz­ne­go po­ko­ju, wy­two­rze­nie jed­ne­go typu ist­nie­nia dla mi­lio­nów istot, po­mię­dzy któ­re­mi nie bę­dzie dwu do sie­bie po­dob­nych, jak na Gó­rach Po­na­rskich nie było dwu li­ści jed­na­ko­wych; że do­sko­na­ła rów­ność, przy­po­mi­na­ją­ca step ogo­lo­ny z bu­rza­nów a miaż­dżą­ca idy­wi­du­al­ność ludz­ką; wy­bor­na wol­ność, wcie­lo­na we wła­dzę, ale po­zba­wio­na przed­mio­tu i celu, gdy wszyst­ko, coby w ser­cu za­drżeć mo­gło, bę­dzie już w rze­czy­wi­sto­ści; że, da­lej, nie­ska­zi­tel­na geo­me­trya w po­dzia­le pra­cy spo­łecz­nej i aryt­me­ty­ka w po­dzia­le jej owo­ców; bez­in­te­re­sow­ność wo­bec rze­czy, któ­rą­by czło­wiek swo­ją na­zwać pra­gnął i mieć tyl­ko dla sie­bie; osa­dze­nie każ­de­go we wska­za­nej mu, mniej­sza o to czy wła­ści­wej, prze­gro­dzie, ale za to za­pew­nie­nie mu w niej stra­wy, odzie­ży, da­chu nad gło­wą, szko­ły, wie­dzy i ucie­chy; wy­gna­nie na­zaw­sze gło­du, je­że­li go sama na­tu­ra nie spro­wa­dzi – a wte­dy już nie bę­dzie ra­tun­ku dla sys­te­ma­tu – że całe to nie­bo so­cy­ali­stycz­ne, je­że­li kie­dy­kol­wiek ze­stą­pi na zie­mię, to tyl­ko po dłu­gim pro­ce­sie roz­wo­ju, a nie w bły­ska­wicz­nej ewo­lu­cyi, tyl­ko po… wy­eli­mi­no­wa­niu żądz przez idee, po cier­pli­wie przez Na­tu­rę samą speł­nio­nem – że tak po­wiem – prze­two­rze­niu tka­nek Ludz­ko­ści.

W na­tu­rze funk­cya wszel­ka zja­wia się wte­dy, gdy ma dla sie­bie od­po­wied­nią ma­te­ryę – siłę, a usta­je do­pie­ro z chwi­lą, gdy się ona wy­czer­pie, od po­słu­gi uchy­li, aby pójść w służ­bę no­wej, ale zgo­ła już od­mien­nej funk­cyi. To samo jest i w świe­cie ludz­kim; w na­tu­rze spo­łecz­nej: wła­sność in­dy­wi­du­al­na wy­ga­śnie, gdy in­dy­wi­du­um prze­sta­nie ją ce­nić; pra­ca sta­nie się lżej­szą, gdy cięż­szą co­raz bar­dziej brać bę­dzie na sie­bie ma­chi­na, a ogól­na oświa­ta i żą­dza wie­dzy ode­rwie czło­wie­ka od pra­cy fi­zycz­nej do umy­sło­wej; na­mięt­no­ści nie będą już wnie­ca­ły po­ża­rów, gdy się wy­pa­lą; zmy­sło­wość – nie bę­dzie zwie­wa­ła kon­struk­cyi pra­wo­daw­ców i hu­ma­ni­ta­ry­stów, gdy czło­wiek za­cznie żyć prze­waż­nie umy­słem i ser­cem, gdy się przez trwa­łe po­czu­cie do­bra wszyst­kich uspo­łecz­ni, a przez czy­stość po­bu­dek swych umo­ral­ni; nie bę­dzie wresz­cie głod­nych, gdy się pra­ca wy­róż­nicz­ku­je, na ska­li ro­zu­mu pod­nie­sie i roz­po­strze a wro­sła już w łu­dzi ludz­kość ze wstrę­tem wid­mo gło­du od in­nych od­pę­dzać bę­dzie. Wie­ki to jesz­cze bar­dzo da­le­kie, ale pew­niej­sze od so­cy­ali­stycz­nej przy­szło­ści. Ster nad świa­tem uj­mie wte­dy do­broć. Dziś już naj­więk­szą, choć uta­jo­ną, wagę dla świa­ta ma czło­wiek do­bry.

Wszyst­ko jed­nak, co się stać ma, stać się musi na ca­łym glo­bie jed­no­cze­śnie i sta­je się wciąż w ca­łej Ludz­ko­ści, w każ­dym mo­men­cie jej ist­nie­nia. Nie­ma wy­jąt­ko­wych pól do­świad­czal­nych, któ­re­by przy­ję­ły w sie­bie siew przy­szło­ści z ze­wnątrz przez ma­rzy­ciel­stwo rzu­co­nej. Nic nie po­ra­dzą wy­bu­chy i wy­try­ski, nic tro­ski i cier­pie­nia, gwał­ty i prze­kleń­stwa, ni­cze­go nie do­ka­że sztu­ka uszczę­śli­wia­nia Ludz­ko­ści, usi­łu­ją­ca wie­ki stło­czyć w jed­ną chwi­lę. Egip­ska Ese zdej­mie za­sło­nę z ob­li­cza do­pie­ro wte­dy, gdy w czło­wie­ku sa­mym trud prze­twór­czy się speł­ni. A tym­cza­sem obie­cy­wa­nie lu­do­wi ra­jów, a wtrą­ca­nie go w nę­dzę i zbrod­nię, za­pra­wia­nie go już dziś do kieł­zna­nia bur­żu­jów, do zmia­ta­nia ukła­dów spo­łecz­nych, ka­pi­ta­li­stycz­nych, ary­sto­kra­tycz­nych i bur­żuj­skich, obrzy­dza­nie mu pra­cy jako kary za bie­dę i nę­dzę, wy­cho­wy­wa­nie go w znie­pra­wia­ją­cej idei szczę­ścia, w py­sze praw nie­rów­no­wa­żo­nej po­ko­rą obo­wiąz­ków, trzy­ma­nie go w ciem­no­cie, roz­ja­śnia­nej tyl­ko pło­mie­nia­mi nie­na­wi­ści, po­dej­mo­wa­nie nad nim sa­mej na­wet pra­cy kul­tu­ral­nej z jaw­ną dąż­no­ścią do roz­sa­dze­nia jed­no­ści na­ro­do­wej i spo­łecz­nej, sia­nie weń po­gar­dy dla prze­szło­ści na­ro­do­wej, dla idei na­ro­do­wo­ści, dla ży­we­go na­ro­du – to wszyst­ko, na co do­wo­dy zło­ży­ła sama pra­sa so­cy­ali­stycz­na, a skła­dać nie prze­sta­ją czy­ny wo­ju­ją­ce­go so­cy­ali­zmu – krwa­wą już do­tych­czas wy­rzą­dzi­ło krzyw­dę i sa­me­mu ro­bot­ni­ko­wi i temu współ­ist­nie­niu, któ­re nas wszyst­kich – czy chce­my czy nie – w je­den so­li­dar­ny na­ród ze­spa­la i pod koło wspól­ne­go losu rzu­ca.

Ta­kie­go so­cy­ali­zmu jak obec­ny pol­ski nie było jesz­cze na zie­mi. Wo­gó­le mało ory­gi­nal­ni, do głup­stwa mamy za­wsze szczę­ście. Je­ste­śmy kra­iną widm i upio­rów, dziś o wie­le strasz­niej­szych, niż wte­dy, gdy je od nas z wy­ży­ny ta­len­tu swe­go od­pę­dza­ła ko­bie­ta, ko­cha­ją­ca na­ród swój, nie ckli­wem po­chleb­stwem, ale su­ro­wą praw­dą. I za to wdzięcz­ni jej je­ste­śmy. W na­ro­dach, jak nasz, sztu­ka pi­sar­ska nie­raz ry­cer­skiem rze­mio­słem być musi i po­win­na.

Sta­ni­sław Krze­miń­ski.

Nig­dy jesz­cze żad­ne drzwi pod słoń­cem po­chlu­bić się nie mo­gły tak pięk­nym odźwier­nym, ja­kim był ten, któ­ry od roku 1868 ery na­szej, przez lat dzie­sięć prze­szło, przy­ozda­biał wnij­ście do naj­wspa­nial­sze­go ho­te­lu mia­sta On­wi­lu – ho­te­lu, no­szą­ce­go hucz­ną na­zwę Wszech-Kra­jów. Ho­tel to wspa­nia­ły, wnij­ście nie byle ja­kie i na­zwa szum­na. Jed­nak­że wie­lu z po­mię­dzy przy­by­wa­ją­cych do ho­te­lu po­dróż­nych, za­miast przy­pa­try­wać się kry­te­mu bla­chą, a wy­sła­ne­mu as­fal­tem pod­jaz­do­wi, mar­mu­ro­wym scho­dom i zdo­bią­cym je ko­bier­com i po­są­gom, za­trzy­my­wa­ło wzrok na po­sta­ci i twa­rzy odźwier­ne­go – wzrok, w któ­rym przez chwi­lę ob­ja­wia­ło się zdzi­wie­nie pew­ne, lub na­wet zmie­sza­nie. Rząd­ca ho­te­lu, pan Le­onid Igo­ro­wicz (czy­taj Lej­ba syn Icka) Ro­zen­blatt, wy­twor­ny mło­dzie­niec, z rzę­si­ście ufry­zo­wa­nym czar­nym wło­sem, z tur­ku­so­wym pier­ście­niem na pal­cu i wiecz­nie to­wa­rzy­szą­cym mu za­pa­chem ró­ża­ne­go list­ka, czę­sto bar­dzo z chlu­bą i roz­ko­szą sły­szał zwró­co­ne ku so­bie wy­ra­zy go­ści:

– Ależ szwaj­ca­ra ma­cie… no! ską­de­ście go so­bie za­pi­sa­li? Pła­ci­cie mu chy­ba sumy ba­joń­skie…

Nie­kie­dy go­ście do­da­wa­li:

– Nie dziw zresz­tą, że mo­że­cie so­bie ksią­żąt udziel­nych na Szwaj­ca­rów naj­mo­wać… tęgo lu­dzi ob­dzie­ra­cie…

Ostat­nie prze­mó­wie­nia te, mniej­szą, niż pierw­sze, roz­ko­szą na­pa­wa­ły pana Le­oni­da Igo­ro­wi­cza. Aże­by więc ujmę tę wy­na­gro­dzić so­bie, a przy­tem oka­zać go­ściom, jak da­le­ce wyż­szym się czu­je nad wy­chwa­la­ne­go przez nich szwaj­ca­ra, z ca­łej siły szczu­płej pier­si swej i z wy­nio­sło­ścią naj­więk­szą, na jaką tyl­ko zdo­być się mo­gła drob­na istot­ka jego, wo­łać za­czy­nał:

– An­drze­ju, Wła­dy­sła­wo… aj! ja­kie to imię! Otoc­ki! Nu! Otoc­ki czy ty ogłu­chał? Otoc­ki?

Wo­ła­nia te prze­cież po­zo­sta­wa­ły wo­ła­nia­mi na pusz­czy do­pó­ty, aż pan Le­onid lgo­ro­wicz, zmu­szo­ny istot­ną pil­no­ścią spra­wy, albo żą­dzą po­ka­za­nia obec­nym, że bądź co bądź, szwaj­car słu­chać go musi, zde­cy­do­wał się wpro­wa­dzić w mowę swą małą po­praw­kę i wo­łać za­czy­nał:

– Pa­nie Otoc­ki!

Wte­dy przy­wo­ły­wa­ny wy­cho­dził z oszklo­ne­go po­ko­iku, zwa­ne­go "lożą szwaj­ca­ra", albo wra­cał z pod kry­te­go pod­jaz­du, gdzie z po­wo­zów wyj­mo­wał pa­kun­ki go­ści, albo jesz­cze zbie­gał z mar­mu­ro­wych scho­dów i, sta­jąc przed rząd­cą, wy­ma­wiał:

– Słu­cham pana!

Obec­nym wy­da­wa­ło się wte­dy, że to żart, i że wnet, pan Le­onid lgo­ro­wicz ukło­ni się niz­ko przed Otoc­kim, mó­wiąc:

– Co Wiel­moż­ny Pan roz­ka­że? Może kup­ca na psze­ni­cę na­strę­czyć?

Po­cho­dzi­ło to ztąd, że Otoc­ki wy­glą­dał tak, jak­by przez całe ży­cie swe siał, zbie­rał i sprze­da­wał psze­ni­cę. Szlach­cic z dzia­dów pra­dzia­dów, szlach­cic rol­nik z ry­cer­ską krwią w ży­łach, pa­trzał mu z czo­ła i oczu, z po­sta­wy i ru­chów cia­ła. Czo­ło to, wy­so­kie, na pierw­szy za­raz rzut oka przy­po­mi­na­ją­ce pod­go­lo­ne czu­pry­ny, prze­rzy­na­ły dwie po­przecz­ne zmarszcz­ki, bli­zny niby, nie z oręż­ne­go prze­cież boju wy­nie­sio­ne. Z dum­nym smut­kiem czo­ła tego zga­dzał się do­brze wy­raz jego oczu, smut­nych tak­że, lecz śmia­łych, a nie­kie­dy, jak stał na słoń­cu, błysz­czą­cych. Usta za to miał on ła­god­ne, a nie­wie­ście ich uśmie­chy na­pół kry­ły się pod ogrom­nym bia­łym wą­sem, któ­ry mu aż na pierś pra­wie opa­dał. Wło­sy jego da­le­ko mniej były siwe, niż wąsy; przez cerę twa­rzy prze­glą­da­ło ży­cie, ską­pa­ne na­przód w swo­bod­nych po­wie­wach sze­ro­kich pól, a po­tem w dłu­gich, wiel­kich cier­pie­niach.

Ro­sła i sil­na po­stać czło­wie­ka tego okry­tą była ob­ci­słym, do zie­mi pra­wie dłu­gim, sur­du­tem z gra­na­to­we­go suk­na. Sze­ro­ka pierś jego błysz­cza­ła ga­lo­na­mi i po­sre­brza­ne­mi gu­zi­ka­mi ho­te­lo­wej li­be­ryi. Boże, wszyst­ko wi­dzą­cy! Ty je­den tyl­ko wie­dzieć mo­żesz, co się z nim dzia­ło w chwi­li, gdy po raz pierw­szy przy­wdziać miał gra­na­to­wy sur­dut ów, z po­sre­brza­ne­mi ta­śma­mi i gu­zi­ka­mi! O miej­sce odźwier­ne­go w ho­te­lu Wszech-Kra­jów sta­rał się był usil­nie i gor­li­wie, a dla otrzy­ma­nia go przez dzie­sięć dni z rzę­du po dwie lub trzy go­dzi­ny prze­sia­dy­wał w przed­po­ko­ju hra­bie­go X., któ­ry sku­tecz­nie za­pro­te­go­wać go mógł, lecz któ­re­go przed­po­ko­jo­wa służ­ba nie ozna­cza­ła się zbyt­nią uprzej­mo­ścią dla tych, wzglę­dem któ­rych pan jej miał wie­lo­stron­ne obo­wiąz­ki. Przed tymi za to, wzglę­dem któ­rych pan jej żad­nych wca­le nie miał obo­wiąz­ków, służ­ba ta czo­łem nie­mal o zie­mię biła; ci też do sa­lo­nów pana hra­bie­go wcho­dzi­li i wy­cho­dzi­li dum­ni, wiel­cy, sil­ni; a Otoc­ki, w ką­cie przed­po­ko­ju, na stoł­ku lo­kaj­skim sie­dział, bladł bar­dzo nie­kie­dy, jak sta­lą wy­ostrzo­ną bły­skał sza­rą źre­ni­cą – i cze­kał. Do­cze­kał się na­ko­niec. Pan hra­bia przy­po­mniał so­bie, że prze­cież coś tam… dla tego tam… uczy­nić trze­ba; udzie­lił mu au­dy­en­cyi i na kar­cie wi­zy­to­wej skre­śliw­szy słów kil­ka, po­słał ją wła­ści­cie­lo­wi ho­te­lu Wszech-Kra­jów, któ­ry nie był wpraw­dzie ani hra­bią, ani księ­ciem, ale nie był też żad­nym tym tam… bo miał mi­lio­ny, a ochrzcił się świę­co­ną wodą (spy­taj­cie go sami: w ja­kim ko­ście­le?) wte­dy wła­śnie, kie­dy Otoc­kie­go los bierz­mo­wał wiel­kim po­licz­kiem.

Wła­ści­ciel ho­te­lu Wszech-Kra­jów roz­ka­zał mu sta­nąć przed ob­licz­no­ścią swo­ją, a gdy już sta­nął, rzekł:

– Pan żą­dasz zgo­dzić się u mnie za szwaj­ca­ra… no ja nie bar­dzo z tego kon­tent, bo w mo­jej służ­bie same po­rząd­ne lu­dzie po­win­ni być, a pan zro­bi­łeś głup­stwo, wiel­kie głup­stwo…

– Za po­zwo­le­niem pana! – drżą­cym gło­sem za­czął Otoc­ki, ale wła­ści­ciel ho­te­lu wy­pro­sto­wał się i z dło­nią, na mar­mu­ro­wym sto­li­ku zło­żo­ną, mowę mu prze­rwał:

– Kie­dy ja ga­dam, to żad­ne­go "za po­zwo­le­niem" nie­ma… Kie­dy ja ga­dam, to wszy­scy po­win­ni mil­czeć! sza! i oby­dwo­ma usza­mi słu­chać. Pan zro­bi­łeś głup­stwo, pan by­łeś wa­ry­at, od pana trze­ba ucie­kać, jak od sza­lo­ne­go. No! ale ja je­stem do­bry czło­wiek; ja kie­dyś by­łem w Oto­ku i daw­niej­szy dwór pań­ski wi­dzia­łem: mnie pana tro­chę szko­da, że pan te­raz bez chle­ba je­steś! I z hra­bią Hen­rycz­kiem ja w wiel­kiej przy­jaź­ni żyję, a on mnie za pa­nem pro­si. To już ja pana za szwaj­ca­ra we­zmę i tyl­ko bar­dzo pro­szę, że­byś pan o wszyst­kich głup­stwach za­po­mniał, a o tem tyl­ko pa­mię­tał, że moim słu­żą­cym je­steś… i wszyst­ko tak ro­bić po­wi­nie­neś, żeby mnie z tego naj­więk­sza ko­rzyść była..

Otoc­ki ukło­nił się. O! cóż to był za ukłon! Kie­dy od­da­wał go, pa­trzą­ce­mu z boku mo­gło­by się zda­wać, że wszyst­kie ko­ści jego, wszyst­kie, aż do naj­drob­niej­szej, bun­tu­ją się prze­ciw za­da­wa­ne­mu im gwał­to­wi i krzy­czą z bólu. Ale wła­ści­ciel ho­te­lu Wszech-Kra­jów w naj­mniej­szym stop­niu nie znał się na nie­mych krzy­kach udrę­czo­nych ko­ści ludz­kich i gdy Otoc­ki znaj­do­wał się już u pro­gu wspa­nia­łe­go sa­lo­nu przy­wo­łał go jesz­cze przed ob­licz­ność swo­ję.

– Pan Le­onid Igo­ro­wicz Ro­zen­blatt roz­mó­wi się z pa­nem de­ta­licz­nie, co do pana obo­wiąz­ków, a pan bę­dziesz jego słu­chał; bo choć on jesz­cze bar­dzo mło­dy, ale on mój ku­zyn i ja każę, żeby wszy­scy moi słu­dzy sza­no­wa­li go tak, jak gdy­by on był ja…

Pod prze­wod­nic­twem pana Le­oni­da Igo­ro­wi­cza od­byw­szy pa­ro­go­dzin­ną po­dróż po wspa­nia­łym ho­te­lu, Otoc­ki sta­nął na­ko­niec u drzwi iz­deb­ki, któ­ra miesz­ka­niem jego stać się mia­ła. Ręką, na któ­rej pod­ów­czas nie świe­cił jesz­cze pier­ścień z tur­ku­sem, wska­zu­jąc mu iz­deb­kę, pan Le­onid Igo­ro­wicz rzekł:

– Tam jest ubra­nie wa­sze… ja to ubra­nie ka­za­łem tam po­ło­żyć… niech pan ubie­rze się i bę­dzie go­tów przy­jąć go­ści, co za parę go­dzin z po­cią­gu przy­ja­dą. Pan już wiesz wszyst­ko co i jak ro­bić… ja pana już uczy­łem… Niech pan tyl­ko do­brze so­bie za­pa­mię­ta: u nas edu­ka­cyą po­win­na po­ka­zy­wać się we wszyst­kiem… My tu wszy­scy edu­ko­wa­ni i dla­te­go ho­tel tak idzie, że mój stryj jesz­cze jed­no skrzy­dło do­bu­do­wać chce… A co dla nie­go zna­czy! on taki bo­ga­ty dla­te­go, że edu­ko­wa­ny. W te­raź­niej­szym świe­cie… Jak panu imię?

– An­drzej.

– A imię wa­sze­go ojca?

– Wła­dy­sław.

– W te­raź­niej­szym świe­cie, An­drze­ju Wła­dy­sła­wo… aj! to trud­ne imię!…

– Niech mi pan le­piej mówi: Otoc­ki!

– Do­brze. Mnie to tam wszyst­ko jed­no… W te­raź­niej­szym świe­cie, mój pa­nie Otoc­ki, wszyst­ko stoi na edu­ka­cyi: bez edu­ka­cyi czło­wiek głu­pi i nie wie, w któ­rą stro­nę się ob­ró­cić. Ja bar­dzo szczę­śli­wy je­stem, że mam edu­ka­cyę i bar­dzo ża­łu­ję tych, co jej nie mają… No, mnie wo­ła­ją na górę do stry­ja! już ja mu­szę iść, a wy An­drze­ju Wła­dysł… aj! ja­kie to imię!… ubie­raj­cie się w na­szą li­be­ryę, tyl­ko gesz­wind! żeby jak go­ście przy­ja­dą, być.. . fer­tig!…

Co pan Le­onid Igo­ro­wicz ro­zu­miał pod wy­ra­zem edu­ka­cya, o tem Otoc­ki do­wie­dzieć się miał po­źniej, te­raz zaś, szczę­śli­wy, że choć­by na krót­ką chwi­lę sa­mot­nym po­zo­stał, obej­rzał się po swym ką­cie.

Kąt ów po­sia­dał po pięć kro­ków roz­le­gło­ści wzdłuż i wszerz, jed­ną ścia­nę szkla­ną, trzy drew­nia­ne i jed­no okno, wy­cho­dzą­ce na kry­ty pod­jazd. Było to ra­czej złu­dze­nie okna, gdyż przez dach pod­jaz­du i pod­trzy­mu­ją­ce go ko­lum­ny świa­tło się do nie­go do­stać nie mo­gło. Że się zaś za szkla­ną ścia­ną roz­po­ście­ra­ła sień, ob­szer­na i ozdob­na, lecz źle oświe­co­na, dla roz­pro­sze­nia pa­nu­ją­cej w iz­deb­ce Szwaj­ca­ra wiecz­nej sza­rej go­dzi­ny, pa­lił się w niej dniem i nocą ro­żek gazu, na czar­nym dru­cie nad biur­kiem u okna sto­ją­cem za­wie­szo­ny. Poco w iz­deb­ce szwaj­ca­ra znaj­do­wa­ło się to sta­re biur­ko, nie­zmier­nie skrom­ne­mi przy­rzą­da­mi pi­sa­nia za­opa­trzo­ne? wie­dział o tem pan Le­onid Igo­ro­wicz, któ­ry je tam umie­ścić ka­zał. Zresz­tą było tam stoł­ków parę, u ścia­ny szkla­nej stał pie­cyk że­la­zny, a w kąt­ku naj­ciem­niej­szym, na że­la­znem tak­że łóż­ku, le­żał gra­na­to­wy sur­dut z błysz­czą­ce­mi gu­za­mi i ta­każ czap­ka, oszy­ta srebr­nym ga­lo­nem.

Otoc­ki pod­niósł nie­co sur­dut i na­gle wy­pu­ścił go z rąk, bo do­ko­ła nie­go po­wie­trze na­peł­ni­ło się szu­mem, nie tym jed­nak, któ­ry skła­dał się z tur­ko­tu i gło­sów miej­skich, lecz to­czą­cym się wy­so­ko nad gło­wa­mi ludz­kie­mi, szu­mem sta­rych drzew, po­śród któ­re­go, w od­da­li, w da­le­kiej dali, da­wał się sły­szeć cza­sem kle­kot bo­cia­na, a cza­sem śpiew skow­ron­ka.

Otoc­ki nie zdzi­wił się by­najm­niej tem złu­dze­niem zmy­słów, do­świad­czał go bo­wiem w każ­dej trud­nej do prze­ży­cia chwi­li od­daw­na, od cza­su, gdy opu­ścił ro­dzin­ny swój Otok, aby udać się w po dróż da­le­ką i dłu­gą. Z da­le­kiej i dłu­giej po­dró­ży, z któ­rej wró­cił przed kil­ku mie­sią­ca­mi za­le­d­wie, przy­wiózł on dwa na­byt­ki: mlecz­ną bia­łość ogrom­nych swych wą­sów i lek­ką nie­moc w no­dze, co, nie nad­wy­rę­ża­jąc ener­gii jego ru­chów, rzu­ca­ła na, nie cień wy­kwint­nej nie­dba­ło­ści, któ­rą z za­do­wo­le­niem za­uwa­żył wła­ściel ho­te­lu Wszech Kra­jów, a pan Le­onid Igo­ro­wicz na­śla­do­wać po­sta­no­wił…

Chwi­la była po­dob­ną do tej, któ­ra na­stę­pu­je po przej­ściu wiel­kiej bu­rzy. Gro­my ude­rzać prze­sta­ły, chmu­ry prze­rze­dzi­ły się i od­sło­ni­ły błę­kit i słoń­ce; lecz w po­wje­trzu, któ­re­go zmą­co­ne war­stwy nie uło­ży­ły się jesz­cze w ład na­le­ży­ty, ro­ja­mi la­ta­ją li­ście, od drzew swych ode­rwa­ne, do­sko­na­le ob­ra­zy roz­syp­ki, sie­roc­twa i obłę­du. Kędy przed­tem ro­sły wspa­nia­łe drze­wa, ster­czą te­raz na­gie, zwę­glo­ne pnie; góry i wzgó­rza za­mie­ni­ły się w głę­bo­kie roz­do­ły, a do­li­ny wy­dę­ły się, uro­sły i szu­mią­cą pia­ną ob­le­wa­ją upa­dłe wiel­ko­ści. Bied­ne li­ście la­ta­ją we wszyst­kie stro­ny, szu­ka­ją, nie znaj­du­ją, dzi­wią się, nie­ro­zu­mie­ją nic i spo­ty­ka­jąc się, szep­cą, so­bie, po ci­chu, że świat się koń­czy. Jest to jed­nak nie­praw­dą; świat wiel­ce od­da­lo­nym jest koń­ca swe­go, a tyl­ko czas i wy­pad­ki zo­ra­ły grunt jego i rzu­ci­ły w nie­go za­siew nie­zna­nych przed­tem zja­wisk. Otoc­ki był jed­nym z li­ści ta­kich. Miał kie­dyś wio­skę ci­chą i pięk­ną, z szu­mią­ce­mi drze­wy, kle­ko­cą­cym bo­cia­nem i skow­ron­ka­mi, zry­wa­ją­ce­mi się z nad zie­lo­nych runi, nie była już ona wła­sno­ścią jego. Po­sia­dał zna­jo­mych, przy­ja­ciół i krew­nych… co się te­raz z nimi dzia­ło? Bu­ja­li, jak on, w zmą – co­nem po­wie­trzu, po­śród ob­cych i nie­po­ję­tych im ob­ra­zów, albo przy­pa­dli do zie­mi, do sa­mej zie­mi i przy­lgnę­li do niej moc­no, ci­cho, tak, jak­by pra­gnę­li, aby świat o nich za­po­mniał, aby tyl­ko koń­ca swe­go w po­ko­ju i bez­pie­czeń­stwie do­cze­kać mo­gli. Na­de­wszyst­ko prze­cież, na­de­wszyst­ko Otoc­ki pa­mię­tał o tem, że był kie­dyś oj­cem, miał je­dy­ne­go syna, któ­ry w cza­sie nie­obec­no­ści jego, z szyb­ko­ścią nad­zwy­czaj­ną do­ko­nał z ko­lei wie­lu rze­czy: do­rósł, w cha­rak­te­rze naj­niż­sze­go kan­ce­li­sty pra­co­wać za­czął w ja­kiemś rzą­do­wem biu­rze, oże­nił się, wpadł w nę­dzę, do­stał su­chot i – umarł. Żona jego, a Otoc­kie­go sy­no­wa, po­szła wkrót­ce w śla­dy męża. Je­den ze stru­mie­ni, przez bu­rzę wy­wo­ła­nych, ten mia­no­wi­cie, któ­ry pły­nął sie­roc­twem przed­wcze­snem i ubó­stwem nie­spo­dzie­wa­nem, po­rwał na fale swe dwa te li­ście bez­dom­ne i sła­be i uniósł je w nie­zna­ne kra­iny.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: