Widziałam - ebook
Widziałam - ebook
Ewa Ewart, wybitna dokumentalistka i zdobywczyni wielu prestiżowych nagród, odsłania kulisy powstawania jej niezwykłych filmów – ryzykując życie, dociera do najbardziej niebezpiecznych zakątków świata, spotyka się z ludźmi, do których nikt nie ma dostępu, zawsze jest tam, gdzie zmienia się bieg historii. To pełna emocji opowieść silnej wrażliwej kobiety.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7700-179-0 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Choinka w warszawskim przedszkolu.
Od tego czasu już zawsze byłam związana ze Śródmieściem. Do przedszkola chodziłam na naszym osiedlu, do szkoły miałam przez ulicę, do nowo wybudowanej tysiąclatki, którą otworzyli dokładnie wtedy, gdy szłam do pierwszej klasy. Liceum kończyłam na ulicy Elektoralnej. Potem na uniwerek piechotą przez park Saski. Dwa lata przed wyjazdem z Polski przeprowadziłam się na ulicę Mokotowską.
Miasto moje, a w nim… Chyba każdy zna Sen o Warszawie Czesława Niemena ze słowami Marka Gaszyńskiego. Niezwykły przebój z 1966 roku, który podbił serca wszystkich Polaków. Ale prawie trzydzieści lat od jego premiery. Piosenka odżyła niczym Feniks z popiołów – co też jest bardzo warszawskie. Ja z dzieciństwa zapamiętałam inne piosenki o stolicy. W radiu wtedy słyszało się takie przeboje jak Pójdę na Stare Miasto, Piosenka mariensztacka, Autobus czerwony… Muzykę do nich skomponował ten sam człowiek – Władysław Szpilman, który przeżył koszmar getta warszawskiego i dwóch powstań. Irena Santor śpiewała Walczyk warszawski napisany przez Jerzego Jurandota, który też przeżył warszawskie getto. Paradoks tego miasta – radośnie potrafią o nim opowiadać ci, którzy przeżyli tu najgorsze piekło.
Moje miasto, a w nim… moi rodzice przeżyli koszmar okupacji. Dziadkowie ze strony taty tuż przed wybuchem wojny przeprowadzili się z centrum na Saską Kępę. Tam ich zastało Powstanie. Zaraz po tym, jak powstańcza Warszawa upadła, Niemcy na Pradze zarządzili ewakuację wszystkich mężczyzn i ogłosili zbiórkę na rondzie Waszyngtona. Niestawienie się groziło rozstrzelaniem. Niektórzy podjęli ryzyko ukrycia się w piwnicach domów, w nadziei na rychłe nadejście Rosjan. Mój dziadek, Roman Robaczyński, podporządkował się rozkazowi. Na rondo odprowadzili go mój ojciec, wówczas szesnastoletni Tadeusz, i babcia Eleonora. Kiedy doszli na miejsce zbiórki, Niemcy już ustawiali mężczyzn w konwój. Mój tata stanął w kolumnie obok dziadka, gotowy pójść razem z nim w nieznane. Kiedy babcia to zobaczyła, podeszła do jednego z oficerów i płynnym niemieckim poprosiła, aby pozwolił jej synowi opuścić konwój, wymyślając szybko jako powód młody wiek i chorobę. O dziwo, ten oficer się zgodził. Za chwilę jednak inny Niemiec z powrotem zagnał chłopaka do konwoju. Babci znów udało się syna wyciągnąć. Po czym oboje jak najszybciej stamtąd odeszli. Dziadek został. Opowiadając mi tę historię, ojciec powiedział, że to był moment, kiedy urodził się po raz drugi. Choć wtedy był wściekły na babcię, iż nie pozwoliła mu pójść razem z dziadkiem, który został wywieziony do obozu koncentracyjnego – i już nigdy nie wrócił. Babci udało się potem ustalić, że przebywał we Flossenbürgu. Niemcy, tuż przed nadejściem aliantów, pędzili więźniów z obozu. Wielu wycieńczonych pracą w kamieniołomach nie było w stanie iść i byli dobijani po drodze. Tak najprawdopodobniej zginął dziadek.
Historia mojej mamy, Barbary Grębeckiej, to osobny dramat. Miała osiem lat w chwili, gdy wybuchła II wojna światowa. Mieszkała z rodzicami przy ulicy Ordynackiej 10. Jej ojciec, Tadeusz Grębecki, oficer wojska polskiego i działacz podziemia, w czasie okupacji został aresztowany przez Niemców i osadzony w więzieniu, z którego udało mu się uciec. W związku z tym gestapo często nachodziło ich mieszkanie na Ordynackiej, próbując wyciągnąć od mojej babci Krystyny informacje na temat męża. Pewnego dnia zabrali ją na aleję Szucha, gdzie była brutalnie przesłuchiwana. Wycieńczona i chora została przewieziona do szpitala w Krakowie. Tam jakimś cudem odnalazły ją moja mama i jej siostra Danuta. Kiedy dostały pozwolenie na widzenie, babcia na skutek tortur była nieprzytomna i już nie mogła ich rozpoznać. Ostatni obraz, jaki zapamiętała mama, to była opuchnięta i zmasakrowana twarz babci. Wkrótce potem umarła.
Większość Powstania mama spędziła na Starym Mieście, łącznie z oblężeniem Starówki. Trzykrotnie przysypywał ją gruz walących się budynków. Za trzecim razem już nie miała siły walczyć o przetrwanie. W zasypanej piwnicy usiadła na górze książek, które były resztkami biblioteki miejskiej. Sięgnęła po jedną z nich i – zaczęła czytać. Wszystko stało się dla niej obojętne. Miała dwanaście lat i wiedziała, że pewnie więcej już mieć nie będzie. Dla niej to był koniec świata.
Jednak przeżyła. Jako żywa tarcza była pędzona przed niemieckimi czołgami. Potem zagoniona do Pruszkowa znalazła się w obozie przejściowym. Stamtąd została wywieziona na roboty do Niemiec. Wciąż miała tylko dwanaście lat – znalazła się w obozie dla dzieci. Pracowała w fabryce mebli. Kiedy obóz oswobodzili Amerykanie, mamę i jej siostrę Danusię z pomocą Czerwonego Krzyża odnalazł ich ojciec, który był już wtedy żołnierzem armii generała Andersa. Wrócili do Polski i zamieszkali początkowo z rodziną babci Krystyny w Łodzi, gdzie mama z Danusią dochodziły do siebie po koszmarach życia obozowego pod opieką sióstr babci.
Wielokrotnie patrząc wstecz, dochodziłam do wniosku, że najciekawsze wątki w scenariuszu mojego życia pojawiały się przypadkiem. Warszawa wpisywała się w ten scenariusz idealnie. Po latach znowu się do mnie odezwała. I została bohaterką mojego filmu dokumentalnego o Powstaniu Warszawskim, który zrealizowałam na jego siedemdziesiątą rocznicę. Dedykowałam go mojej mamie – dwunastoletniej dziewczynce z książką zasypanej na Starówce.Chyba byłam dosyć grzecznym dzieckiem. A przynajmniej dzieckiem niesprawiającym kłopotów edukacyjnych. Po bożemu realizowałam kolejne etapy wykształcenia. Pamiętam, że w jednej z pierwszych klas dostałam nawet odznakę wzorowego ucznia. Po skończeniu podstawówki zdecydowałam się pójść do XVII Liceum im. Frycza Modrzewskiego. Matematyka była moim słabym punktem. Z przedmiotami humanistycznymi nie miałam problemów, ale do egzaminu z matematyki musieli mnie podciągnąć korepetytorzy. Efekt był taki, że z polskiego dostałam ledwo czwórkę, bo w ogóle się nie przygotowywałam, natomiast matematykę zdałam z wyróżnieniem. W liceum stworzyli dwie klasy matematyczne, a że chętnych było mniej niż przewidzianych miejsc, to nie pytając o zdanie, odgórnie mnie wsadzili do klasy matematyczno-fizycznej. I w ten sposób zostałam zaliczona do ścisłowców, przez cztery lata męcząc się z rozszerzonym programem z tych przedmiotów. Oczywiście skończyło się na kolejnych korepetycjach, ale jakoś przeżyłam. Potem matura, z podobnym efektem co na początku: polski ledwie, matematyka z bardzo dobrym wynikiem. No i nadszedł czas wyboru studiów. Większość kolegów z mojej klasy miała już zaplanowane życie po liceum. A ja zupełnie nie wiedziałam, co chcę dalej robić. Tylko dwóch rzeczy byłam pewna. Po pierwsze, nigdy w życiu nie dam się wtłoczyć w żadną rutynę i nie będę pracować w biurze, w systemie godzinowym. Nawet jeśli miałoby się to skończyć zamiataniem ulic, trudno, niech się skończy. Po drugie, miałam ogromną ciekawość świata. Po raz pierwszy rozbudziły ją kolorowe pocztówki z Iraku, kiedy byłam jeszcze dzieckiem. Wysyłał je ojciec. Wyjechał na kontrakt do Bagdadu jako młody architekt, zanim poszłam do pierwszej klasy. Z pocztówek uzbierała się niemała kolekcja. Potrafiłam godzinami wpatrywać się w egzotyczne widoki i puszczać wodze wyobraźni. Ten rytuał brutalnie przerwała kolejna gosposia. Pewnego dnia wyszła na zakupy i już nie wróciła. Wraz z nią zniknął mój cenny skarb. Oprócz tego, że ukradła pocztówki, otruła również moje Bogu ducha winne dwie papugi. Umysł ośmiolatki nie był w stanie tego pojąć ani sobie wytłumaczyć. Zaliczyłam wtedy poważną traumę dzieciństwa.
Komunia. W tle moja babcia Eleonora.
Kiedy skończyłam dwanaście lat, po raz pierwszy ruszyłam w świat, i to w pojedynkę. Dwanaście godzin jechałam pociągiem z Warszawy do Wiednia na spotkanie z niewidzianym od lat ojcem. Pierwszy kontakt z obcym krajem i jakże odległą cywilizacją w porównaniu z tą naszą, socjalistyczną, był wstrząsający. W kompletnym szoku oglądałam kolorowe sklepy i nie mogłam pojąć, jak to w ogóle jest możliwe. A więc gdzieś są inni ludzie i żyją inaczej niż my, co jest absolutnie fascynujące. To było doznanie natury empirycznej. Ale przeszłam też fascynację natury metafizycznej – poprzez lekturę. Była nią książka korespondenta PAP Mirosława Ikonowicza, który sześć lat przebywał w Hawanie. Napisał potem Wyspę nadziei, reportaż opowiadający o tym pierwszym, jeszcze romantycznym okresie rewolucji Fidela Castro. Książkę nabyłam na kiermaszu pod Pałacem Kultury. I dosłownie w niej zatonęłam, bo Ikonowicz ma świetne pióro i przeżył na Kubie rzeczy niesamowite. Na przykład opisał, jak ramię w ramię z Che Guevarą brał udział w żniwach trzciny cukrowej… Che musiał odpuścić, bo zaczęła dusić go astma. Ikonowicz tak to wszystko opowiadał, że rozpalił moją wyobraźnię do czerwoności. Wiedziałam, że kiedyś muszę na tę wyspę dotrzeć.
Mama była dziennikarką, przez całe życie zawodowe związaną z Polskim Radiem. Przez nasz dom zawsze przewijało się dużo ciekawych osób z dziennikarskiego świata. Żyłka reporterska, chęć poznania, zrozumienia i opisania zawiłości ludzkiego losu, ciekawość świata – to wszystko tliło się we mnie od bardzo wczesnych lat. Można powiedzieć, że życie od początku pisało mi scenariusze.
Rok przed maturą przeżyłam kolejną przygodę – podróż do USA, gdzie przeniósł się ojciec. Niesamowity rejs „Stefanem Batorym”. Dwa tygodnie na wodzie. Wtedy po raz pierwszy w życiu zaliczyłam kaca. Na Morzu Północnym złapał nas potworny sztorm. Tak zmogło wszystkich pasażerów, że na pierwszy posiłek może dobiło z piętnastu. Większość leżała w kajutach w stanie nieważkości. Ja też, bo jestem wyjątkowo czuła na chorobę morską. Tuż po wypłynięciu z Polski sformowała się na pokładzie zabawowa grupa pod wezwaniem, do której przyłączyłam się jako najmłodsza. Był wśród nas m.in. bardzo sympatyczny wnuk Mieczysława Fogga. Podczas sztormu jeden z chłopaków przyszedł do mojej kajuty ze szklanką przezroczystego płynu i powiedział:
– Wypij, od razu postawi cię to na nogi.
Wypiłam z pełnym zaufaniem, po czym zaparło mi dech, bo to była polska wódka. I odjechałam. A następnego dnia, kiedy już wypłynęliśmy na spokojny ocean, walczyłam z pierwszym alkoholowym bólem głowy.
Rejs „Batorym”.
Ten wyjazd do Stanów potwierdził przekonanie, że muszę sobie wymyślić jakiś pomysł na życie, który pozwoli zaspokoić ciekawość świata. A przy okazji wiedziałam, iż odziedziczyłam po ojcu łatwość i zamiłowanie do uczenia się języków obcych. Nadszedł moment składania papierów na studia. W popłochu jeszcze w ostatnim momencie wertowałam poradniki dla przyszłych studentów z wszystkimi uczelniami i wydziałami. Wtedy dowiedziałam się, że Uniwersytet Warszawski otworzył (to był drugi rok naboru) katedrę iberystyki. Poczułam, że okres poszukiwań właśnie się zakończył. Z zapałem zaczęłam przygotowywać się do egzaminów. Egzamin wstępny zdałam, lecz zabrakło mi punktów za pochodzenie społeczne. Przeżyłam to mocno. Po czym wylądowałam w Krakowie na pół roku. Miałam przyjaciółkę zaangażowaną w środowisko polskich kaskaderów. A w Krakowie właśnie kręcono zdjęcia do filmu Noce i dnie z wieloma scenami kaskaderskimi. Pojechałyśmy obie i przez trzy miesiące siedziałam z grupą kaskaderską, nawet wzięłam udział w jednej scence z końmi.
Rok później dostałam się na iberystykę. Od tej chwili zaczęła się fantastyczna przygoda. Bo nagle w środku socjalistycznej Warszawy mogłam obcować z niezwykle żywiołowym językiem, kulturą i literaturą, która wtedy w Polsce cieszyła się olbrzymim wzięciem. Akurat serca polskiej publiczności zaczął podbijać Julio Cortázar. Trafiłam na cudownego wykładowcę. Pani profesor Danuta Kurzyca, która zaszczepiła we mnie autentyczną miłość do języka hiszpańskiego, do dzisiaj wykłada – najlepszy nauczyciel języków, jaki mi się trafił w życiu. Pierwszy rok sprowadzał się do wkuwania na pamięć nieprzytomnej liczby słówek i podstaw gramatyki. A od drugiego prawie wszystkie przedmioty były już prowadzone po hiszpańsku. Narzucono nam bardzo wysokie tempo, które niebawem miałam okazję docenić. Po dwóch latach studiów w Warszawie udało mi się dostać na stypendium do Madrytu, na jeden z głównych uniwersytetów, Universidad Complutense, gdzie prowadzono kursy językowe dla cudzoziemców. Byłam w tej grupie jedyną osobą zza żelaznej kurtyny, na zasadzie takiej małpki w zoo. Nie czułam się z tym zbyt dobrze. Od razu odezwały się we mnie jakieś zahamowania. Najwięcej było Niemców, Francuzów i osób z krajów skandynawskich. Żeby można nas było podzielić na grupy zaawansowania, musieliśmy zdać egzamin kwalifikujący. Dostaliśmy testy. Zaczęłam je oglądać i ze zdziwieniem się zastanawiać, jak to jest możliwe, aby były tak łatwe? Dłuższy czas próbowałam doszukać się jakiegoś kruczka. Na próżno. Skończyłam w ciągu godziny i nie bardzo wiedziałam, co mam dalej z sobą zrobić. Oddać, nie oddać, siedzieć czy udawać, że jeszcze coś robię? Sprawdzałam ze trzy razy, czy wszystko w porządku, ale w końcu testy odniosłam. I wyszłam jako pierwsza z sali. Za dwa dni miały być ogłoszone wyniki. Jak zwykle potwornie się denerwowałam. Maksymalnie można było zdobyć 100 punktów. Zobaczyłam swoje nazwisko na pierwszym miejscu – 98 punktów. To był ważny moment. Moi zachodni koledzy spojrzeli na mnie z niekłamanym uznaniem. A we mnie natychmiast odpuścił kompleks ubogiej krewnej z komunistycznego świata. Poczułam się pewnie i swobodnie.
Z przyjaciółką z Finlandii Leeną Palmgren na studiach w Madrycie.
Ten pobyt to była wspaniała przygoda studencka. Poznałam masę cudownych ludzi. Zaprzyjaźniłam się z Finką Leeną, z którą do dziś jesteśmy w wielkiej przyjaźni. I mimo że teraz możemy swobodnie rozmawiać po angielsku, w dalszym ciągu przyjaźnimy się po hiszpańsku. Ona – cicha blondynka z Helsinek, ja – impulsywna brunetka z Warszawy.
Kiedy tylko mogłyśmy, wyrywałyśmy się z Madrytu na krótkie eskapady. To był fascynujący okres na poznanie i przyjrzenie się Hiszpanii zaledwie trzy lata po śmierci dyktatora Francisca Franco. Kraj powoli otrząsał się z kilku dekad rządów twardej ręki generała. Po jego śmierci i zgodnie z jego wolą tron objął młody król, Juan Carlos. Franco namaścił go na swego następcę jeszcze za życia w przekonaniu, że będzie kontynuował jego politykę. Jednak już dzień po śmierci dyktatora król, zamiast utrwalać dyktaturę, opowiedział się po stronie nowoczesnej, otwartej demokracji. Pokojowy przebieg ustrojowej transformacji w Hiszpanii to w ogromnej mierze zasługa Juana Carlosa.
Ja, Leena i Minu, nasza hinduska koleżanka w Madrycie.
W miarę jak Hiszpania doganiała resztę Europy, z wszystkimi konsekwencjami demokratycznego procesu, wydawało mi się, że jednocześnie powoli traci niepowtarzalny charakter. Z każdym powrotem odnajdywałam coraz mniej klimatów, które tak mnie oczarowały podczas pierwszego pobytu. Pamiętam, kiedy na jednej z głównych ulic Madrytu, Gran Vía, w miejscu, gdzie podczas pierwszych wędrówek zajadałam się przepysznymi hiszpańskimi przekąskami tapas, któregoś roku wyrósł potężny McDonald. I zawsze było w nim pełno ludzi. A ja nie mogłam pojąć, dlaczego Hiszpanie przedkładają ponad rodzimą, wyborną kuchnię ofertę kulinarną w postaci kawałka mięsa w bułce. Ten McDonald mocno mnie wtedy przygnębił.
Nadszedł 1980 rok. W Polsce zaczęły się dziać bardzo interesujące rzeczy. Pewnego dnia podchodzi do mnie wykładowca historii sztuki Victor Ferreras i mówi:
– Słuchaj, Ewa, przyjeżdża do mnie kolega dziennikarz. Nie chciałabyś popracować jako jego tłumacz?
W ten sposób dostałam swoją pierwszą pracę. Ten dziennikarz musiał być ze mnie bardzo zadowolony, bo podał moje nazwisko dalej, z odpowiednią rekomendacją. I tak po nitce do kłębka trafiłam do hiszpańskiej agencji prasowej EFE. Kiedy zaczęło się w Polsce dużo dziać, przyjechało mnóstwo prasy zagranicznej, w tym przedstawiciele najważniejszych mediów hiszpańskich. Również z Ameryki Południowej, chociażby telewizja Globo z Brazylii. A nas, ludzi młodych, znających dobrze języki, którzy tłumaczyli im tę rzeczywistość, było raptem trzy osoby w tej rodzinie hiszpańskojęzycznej. Zostaliśmy ich uszami i oczyma. Nasza interpretacja otaczającej ich rzeczywistości była dla nich pierwszym sposobem zrozumienia, co się w tym kraju dzieje.
Jestem tłumaczką. Początek lat 80., gdzieś w polskiej kopalni.
Dosyć szybko wylądowałam pod opieką Sylvii Odoriz, Argentynki o bardzo wybuchowym temperamencie, która objęła pozycję głównego korespondenta hiszpańskiej agencji prasowej EFE. Stała się pierwszym moim guru zawodowym. Wiele jej zawdzięczam. Nauczyła podstaw nowoczesnego dziennikarstwa, innych procesów myślowych – profesjonalistka, która pokazała mi, co to znaczy prawdziwa pasja. Od niej przejęłam umiejętność totalnego zatracenia się w pracy i potrzebę dawania z siebie wszystkiego na każdym odcinku.
Wówczas po raz pierwszy przekonałam się, jak trafnym wyborem była iberystyka. Bo z czasem jeszcze kilkakrotnie o tym będę miała okazję się przekonać. Niewątpliwie w tym debiucie dziennikarskim szalenie pomógł mi też proces historyczny, polskie wydarzenia, które skupiły na sobie uwagę całego świata. Najpierw wybór Polaka na Stolicę Piotrową, powstanie Solidarności, potem strajki i stan wojenny. Kiedy w 1999 roku zjechałam do Polski, aby nakręcić film Gdańsk – droga do wolności, wszystkie obrazy z lat osiemdziesiątych stanęły mi jak żywe przed oczami. Ale o tym opowiem później.Wmiędzynarodowej rodzinie zagranicznych korespondentów spotkałam przyszłego męża. Poznaliśmy się na konferencji prasowej ówczesnego rzecznika rządu Jerzego Urbana. Jego cotygodniowe spotkania z prasą zagraniczną to była nie lada atrakcja w okresie stanu wojennego. Urban uwielbiał prowokować i miał niezwykły talent do udzielania odpowiedzi, które najczęściej nie niosły z sobą żadnych treści. Tim Ewart był korespondentem brytyjskiej stacji ITN. Przekazywał na Wyspy reportaże o tym, co się wówczas w Polsce działo. Nasz ślub odbył się po blisko dwóch latach znajomości, dokładnie 1 grudnia 1984 roku w Pałacu Ślubów na Starym Mieście. Był to jeden wielki spęd towarzyski, łącznie ponad sto osób. Bardziej ślub dla przyjaciół niż rodziny. Rodzice Tima byli w podeszłym wieku i nie mogli przyjechać, moja rodzina też nie należała do licznych, a ojciec mieszkał w USA i też nie dał rady przybyć. Tłumaczką na ślubie została Ela Kasprzycka, pracująca dla ITN producentka Tima. Czarek Sokołowski z Agencji AP, nasz kolega fotograf, upamiętnił wszystko na kliszy.
Po oficjalnej uroczystości, która odbyła się do południa, pojechaliśmy już tylko we dwoje do naszej ulubionej restauracji Kuźnia w Wilanowie. Tam firmowym daniem były bliny z kawiorem i śmietaną, a do tego szampan radziecki. We dwójkę w ten sposób uczciliśmy to nasze wielkie wydarzenie. Po czym wieczorem odbyło się przyjęcie w Klubie Lekarza, u zbiegu Alej Ujazdowskich i placu Trzech Krzyży. Bawiliśmy się do białego rana.
Pod koniec 1984 roku Tim wyjechał do Londynu. Ja miałam do niego dołączyć później. Do paru walizek spakowałam całe swoje dotychczasowe, warszawskie i polskie, życie. To był ten pierwszy raz, kiedy przyszło mi zamknąć ważny okres życia. Musiałam decydować, co z tego okresu mam zabrać. Zabrałam kilka książek i fotografii oraz ubrania. Potem już zawsze tak działałam – przy każdym kolejnym zamknięciu ważnego etapu brałam tylko to, co uznałam za niezbędne. Trochę jak na wojnie. Albo jak w filmie: cięcie. Cut.
Do samolotu na Okęciu wsiadałam 1 lutego 1985 roku z biletem w jedną stronę. Odprowadzało mnie spore grono przyjaciół. Pamiętam, że Jerzyk Kisielewski, który pracował wtedy dla agencji włoskiej ANSA, i jego żona Marytka przynieśli mi na szczęście słonika z metalu, którego mam do dzisiaj. Przez lata powstała moja kolekcja słoni, a każdy z nich ma swoją małą historię. Pożegnaniom towarzyszyły spore wzruszenia, na które zupełnie nie byłam przygotowana. A sam wylot słodko-gorzki. Z jednej strony emocje pozytywne. Rozpoczynałam nowy rozdział w życiu. Byłam szczęśliwie zakochaną młodą mężatką. Ale jednocześnie przywiązałam się do tego środowiska w Polsce. Właściwie byłam zadowolona ze swojego życia tutaj. Gdyby nie powód prywatny, do głowy by mi nie przyszło, żeby wyjeżdżać. Tyle ciekawych rzeczy działo się w Polsce. Patrzyłam na oddalającą się Warszawę przez samolotowe okienko z mieszanymi uczuciami.
Szanse opuszczenia kraju na zawsze miewałam już wcześniej. A jednak z nich nie korzystałam. Uciekać na Zachód? Po co? Ojciec zamieszkał za granicą, od czasu kiedy byłam małym dzieckiem. Mogłabym próbować zostać przy okazji wyjazdów do niego. Miała też miejsce niesamowita sytuacja podczas stanu wojennego. Wtedy już częściowo stan wyjątkowy został zniesiony. Moi przyjaciele w Hiszpanii skrzyknęli się i załatwili mi oficjalne zaproszenie z ministerstwa kultury Hiszpanii na specjalne kursy językowe. Dostałam paszport dzięki znajomościom. Tak to się zwykle wtedy załatwiało. Pomogły kontakty mojego ojczyma Sławomira Szofa, zaufanego dziennikarza reżimu. Moi hiszpańscy przyjaciele sporą grupą przyszli witać mnie na lotnisku w Madrycie. Zgotowali owację, iż wyrwałam się z tej okrutnej Polski skutej stanem wojennym w pełnym przekonaniu, że w Hiszpanii już zostanę. A tu nagle niespodzianka: pięknie im podziękowałam za akcję ratunkową i możliwość spędzenia cudownych dwóch miesięcy w wolnym kraju, na dzień dobry zapowiadając, że wracam... Nie mogli tego zrozumieć. A ja w Polsce byłam w tyglu nieprawdopodobnych wydarzeń. Tu się działa historia mojego pokolenia. Tu się w ogóle działa historia!
Z podobnymi uczuciami wyruszałam do Londynu. Zakochana kobieta leciała do ukochanego mężczyzny. Lecz ta kobieta była również czynna zawodowo i nie wiedziała, jak będzie mogła się w obcym kraju realizować. Zaczynaliśmy z mężem bardzo skromnie, w niewielkim mieszkaniu w zachodnim Londynie. Tim był po rozwodzie, miał finansowe obciążenia, to jednak wcale nam nie przeszkadzało. Z takim samym zapałem urządzałam to malutkie mieszkanie w Londynie, jak i potem pięciopokojową willę w Waszyngtonie.
Praca Tima wiązała się z bardzo częstymi wyjazdami. Musiałam sobie jakoś ten czas bez niego zorganizować. Nikogo w Londynie nie znałam, więc wszystko zaczynałam od zera. Budowanie sobie jakiegoś środowiska towarzyskiego, poszukiwanie pracy. Na szczęście udało mi się dostać przeniesienie z agencji hiszpańskiej, dla której pracowałam w Warszawie, do biura londyńskiego. Ale na zupełnie innych zasadach. W Warszawie praktycznie całą agencję miałam na głowie, masę zajęć, pracę na okrągło. Byłam oczami i uszami Silvii Odoriz. A w Londynie wylądowałam jako szeregowy pracownik, trochę na zasadzie tłumacza, właściwie nie mając nic do roboty. Wpadłam w ten bogaty, kolorowy, poukładany Londyn, gdzie naprawdę nic się nie działo. W reżimowej Polsce każdy dzień był dziennikarską przygodą. A w królestwie Windsorów znalazłam się w okowach stabilizacji, która zawodowo niewiele mnie pociągała. W ciągu kilku pierwszych miesięcy największym wydarzeniem okazała się wizyta króla i królowej Hiszpanii. Nawet przyszli do naszej agencji i mogłam sobie z nimi zrobić zdjęcie. Uścisk dłoni z królem i królową okazał się wówczas moim najważniejszym zawodowym dokonaniem.
Bardzo mi to doskwierało, zwłaszcza kiedy Tima nie było w Londynie. Psychicznie niezwykle trudny okres. Potwornie brakowało mi środowiska, z którym tak mocno związałam się w Polsce. Jedną połową głowy ciągle żyłam wspomnieniami, puszczałam sobie jakieś sentymentalne melodie. A wielu w kraju było przekonanych, że złapałam Pana Boga za nogi. Znaleźli się również tacy, niedoinformowani w moim życiorysie, którzy twierdzili, że oczywiście wyszłam za obcokrajowca dla paszportu. A ja czułam się trochę jak emigrantka z zaburzeniami osobowości zdominowanej nawykami wywiezionymi z ojczyzny. Pamiętam, jak pierwszy raz wybrałam się na zakupy i dumnie przytaszczyłam do domu dwanaście rolek papieru toaletowego. Tim spojrzał na mnie jak zahipnotyzowany. Kiedy wreszcie wykrzusił z siebie pytanie, po co nam takie ilości, odpowiedziałam machinalnie lekko oburzona:
– Jak to po co? Przecież potem może nie być.
Za to od samego początku zafascynowała mnie kultura. Pod tym względem chłonęłam Londyn i zaliczałam wszystko, co tylko zaliczyć kulturalnie można było. Teatry, muzea, kina, księgarnie. Pamiętam, jak poszliśmy z Timem na film Michaela Radforda 1984 zrealizowany na podstawie powieści George’a Orwella, wyświetlany w studyjnym kinie na peryferiach Londynu. Tim zabrał mnie na seans dosłownie w dzień po moim przylocie. Niesamowite przeżycie – mogłam obejrzeć coś, co w moim kraju było zabronione. Tu miałam szeroki dostęp do informacji. Co mówią ci, co mówią tamci… człowiek mógł spokojnie z tego wyciągać własne wnioski.
W Londynie, wizyta pary królewskiej z Hiszpanii w biurze agencji EFE.
Sam Londyn lekko mnie oszałamiał i z trudem ogarniałam skalę tego miasta. Był taki gigantyczny. Podróże metrem do centrum zabierały tyle czasu. Podczas gdy w Warszawie miałam wszędzie blisko. O nie, nie byłam wyłącznie zachwycona londyńskim życiem – a dokładniej „brytyjskim życiem”, które odebrałam jako mocno zdystansowane, podporządkowane konwenansom. Brakowało mi naszej słowiańskiej spontaniczności. Nastąpił zdecydowany konflikt kulturowy. Byłam dla Anglików zbyt rozedrgana, zbyt ruchliwa i krzykliwa. A ja z kolei nie mogłam zrozumieć, dlaczego za każdym razem, kiedy chcę spotkać się z kimś na chwilę, na filiżankę kawy lub herbaty, muszę wcześniej się umawiać nawet z dwutygodniowym wyprzedzeniem. Jakiś koszmar niewytłumaczalnych dla dziewczyny ze Wschodu obwarowań. Dlatego niezwykle mnie ucieszyła wiadomość, że po roku londyńskiego życia przenosimy się do Waszyngtonu.
Stany już trochę poznałam. Perspektywa czteroletniego kontraktu rozpaliła wyobraźnię, a radość z szansy zamieszkania tam na dłużej była ogromna. Instynktownie czułam, że przed nami wielka przygoda. Zarówno życiowa, jak i zawodowa. Pamiętam doskonale moment, kiedy dowiedziałam się o wyjeździe. Akurat wpadłam na chwilę do Warszawy i zatrzymałam się u kochanej babci Eleonory na Saskiej Kępie. Tim zadzwonił na jej telefon z wiadomością, że dostał placówkę w Waszyngtonie. Babcia, która potrafiła się zawsze cudownie cieszyć razem ze mną, natychmiast wyczarowała z lodówki radzieckiego szampana. Uczciłyśmy tę wiadomość, opróżniając butelkę równo po połowie. Wtedy już byłam trochę ułożona w Londynie, znalazłam sobie bliskich ludzi, jakiś rodzaj własnej niszy nad Tamizą. Ale i tak bez żalu znowu spakowałam walizki. Kolejne cięcie. Cut!