Widziałem oblężenie Warszawy - ebook
Widziałem oblężenie Warszawy - ebook
Z płonącej stolicy przez Wilno, Kowno i Rygę do Londynu, a teraz książka o tym po 77 latach ukazuje się w Polsce.
Widziałem oblężenie Warszawy jest jak scenariusz dobrego, trzymającego w napięciu filmu – zwykły przyjazd na wakacje do Polski zamienia się nagle w ciąg dramatycznych przygód i walkę o życie we wrześniu 1939 roku.
Oblężenie Warszawy, rdzeń tej książki, świetnie udokumentował już amerykański fotograf Julien Bryan… który zresztą się tu pojawia. Dziennik Poloniusa jest równie dobrą relacją. Autor ma dar obserwacji i doskonale potrafi opowiadać ‒ jego opisy są szczegółowe i plastyczne jak zdjęcia, emocje doskonale ukazane, napięcie nie opada, a z kart wyłania się prawdziwy obraz życia w atakowanej Polsce i obleganej stolicy, z jasnymi, optymistycznymi akcentami, ale też z całym okrucieństwem wojny: ogromnymi zniszczeniami i śmiercią.
O piszącym pod pseudonimem autorze wiadomo niewiele – że jest naukowcem, że od kilku lat mieszka w Wielkiej Brytanii i że ma rodzinę w Warszawie. Tyle sam o sobie powiedział. Ale czy istotnie mało o nim wiadomo? Pewne jest, że dopóki nie uda się odkryć i potwierdzić jego tożsamości, będzie o nim mówiła ta książka. A z niej wyłania się nie tylko obraz walczącej w 1939 roku Polski, ale także obraz jednego z jej synów – człowieka inteligentnego i wykształconego, zaradnego i wrażliwego, kochającego syna, wnuka i brata oraz bolejącego nad losem ojczyzny patrioty. Dobrego Polaka.
Książka, wydana w Wielkiej Brytanii w 1941 roku, natychmiast zyskała rozgłos, a jej egzemplarze znajdują się w bibliotekach na całym świecie, w tym w bibliotece amerykańskiego Kongresu.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8062-957-8 |
Rozmiar pliku: | 4,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W imię Pańskie!
– Czy ma pan coś do oclenia? – zapytał urzędnik celny Jego Królewskiej Mości w Newcastle-on-Tyne 23 października 1939 roku, po tym jak zszedłem ze statku, którym przypłynąłem z Bergen. Z uśmiechem spojrzał na moją skromną walizeczkę, jakże sfatygowaną i niemal pustą. – Żadnych notatek, fotografii, dokumentów?
– Mam dziennik z wojny w Polsce.
Był on jedyną rzeczą, którą przywiozłem z Warszawy.
Urzędnik był na tyle pobłażliwy, że zatrzymałem dziennik – dla mnie relację, dla innych okazję do śledzenia moich przygód podczas tak obfitującego w wydarzenia września oraz pełnych niebezpieczeństw dni ucieczki przez okupowane tereny.
Choć mam dobrą pamięć, nie mogę wykluczyć, iż nie zdołałem zapamiętać wszystkich faktów i nazwisk. Wydarzenia rozgrywały się po prostu zbyt szybko, aby móc nad tym wszystkim zapanować. Zapisywałem jednak fakty dzień po dniu, czasami nawet godzina po godzinie, w miarę jak pozwalały na to warunki oblężenia, i teraz jestem w stanie zrekonstruować to, co przetoczyło się przed moimi oczami i co usłyszały moje uszy.
Zdaję sobie sprawę, że prawdopodobnie niektóre moje notatki nie odpowiadają faktom, ale wydarzenia wyglądają tak, jak widziałem je podczas ich zapisywania.
W oblężonej stolicy wszelkie wieści i pogłoski miały wielkie znaczenie, gdyż zwykli śmiertelnicy, tacy jak ja, nie mieli dostępu do źródeł ani tajnych informacji. Z największą pieczołowitością zatem zaznaczam te zapiski, które oparte są na doświadczeniach innych osób. Całą resztę jednakowoż widziałem na własne oczy i chociaż rozwój wypadków pokazuje, że moja ówczesna interpretacja wydarzeń nie zawsze była trafna, same w sobie fakty są niezaprzeczalne. I takie chcę przedstawić czytelnikowi.
A więc w imię Pańskie!ROZDZIAŁ PIERWSZY
Przerwane wakacje
W ostatnich dziesięciu latach nie było na naszym uniwersytecie mniej pomyślnego roku niż ten. Ze względu na kryzys monachijski wykłady rozpoczęły się z tygodniowym opóźnieniem. Cały pierwszy trymestr był jednym wielkim zamieszaniem i praca wróciła do normy dopiero podczas drugiego, tyle tylko, że mieliśmy mniej amerykańskich studentów niż zwykle. Jednak z początkiem trzeciego trymestru zarówno wśród studentów, jak i kadry dała się wyczuć ta lekka atmosfera podekscytowania, która nie sprzyja dobrej pracy. Całe dnie wszyscy spędzali na czytaniu gazet. Wydarzenia następowały szybko i panowała ogólna nerwowość.
Inter arma silent Musae. Wydział badań naukowych również nie miał się najlepiej – prowadził rutynową pracę, ale oprócz tego rezultaty były mizerne. Młodsi studenci byli bardziej zainteresowani dopiero co wprowadzonym poborem i datą powołania do służby niż egzaminami, których wyniki w ogólnej ocenie były poniżej średniej.
Tak więc koniec roku był dla wszystkich prawdziwą ulgą.
Należałem do tych, którzy nie wierzyli, iż Niemcy ośmielą się rozpocząć wojnę, niemniej zawsze byłem zdania, że tylko zdecydowana postawa jest w stanie ich powstrzymać. Wierzyłem w rząd brytyjski, ufając, że podejmie on wszelkie kroki, aby wzmocnić i w krótkim czasie uzbroić kraj. Innymi słowy, nie sądziłem, że wojna wybuchnie, mimo iż niebo nad Europą zaciągało się czarnymi chmurami. Myślałem, że brytyjski, francuski i polski rząd są już dobrze przygotowane na taką ewentualność. Byłem optymistą i miałem nadzieję, że z wielkiej chmury będzie mały, a może i żaden deszcz. Pewne fakty jednakże podkopały częściowo mój optymizm, w szczególności skromne finansowe wsparcie, jakiego Wielka Brytania udzieliła Polsce, chociaż powszechnie wiedziano, jak bardzo potrzebuje ona wyposażenia, które nie mogło być zakupione bez silnego finansowego zaplecza.
Prawdopodobnie jeszcze mniejsza była świadomość niebezpieczeństwa w samej Polsce, mimo że presja Niemiec wzrastała z każdym dniem. Dziesięcioletni pakt o nieagresji, ta ostatnia deska ratunku dla relacji polsko-niemieckich, został jednostronnie wypowiedziany przez Hitlera. Polskie spokój i opanowanie bardzo mnie zaskakiwały, ale z drugiej strony pomagały mi wierzyć, że – jeśli mamy zdecydowaną wolę przeciwstawić się jego agresji – w najbliższej przyszłości nie będzie wojny.
W związku z tym zaplanowałem wakacje zupełnie normalnie, mówiąc sobie, iż w tych niebezpiecznych dniach nie można snuć dalekosiężnych planów. Nie widziałem rodziny od pewnego już czasu i ojciec zdążył napisać kilka listów, w których sugerował, że powinienem wpaść na chwilę do domu.
Mój brat Feliks¹ został wezwany na miesięczne szkolenie wojskowe w maju, ale zdążył już wrócić do cywila, matka² natomiast potrzebowała wypoczynku u wód po publikacji swojej książki. Wszystko wskazywało na to, że faktycznie powinienem jechać do domu.
Poza tym wyjazd do Polski, a szczególnie do Warszawy, był zawsze dla mnie wielką przyjemnością. Spotykałem przyjaciół z uniwersytetu, odwiedzałem wydawców czasopism, z którymi pozostawałem w przyjaznych stosunkach i dla których pracowałem jako brytyjski korespondent. Ale przede wszystkim miło było podziwiać ducha ciężkiej pracy, z którym Polacy przystępowali do budowy i rozwoju kraju. Zawsze wracałem z Polski wypoczęty i pełen nadziei, po tym jak doświadczałem sukcesu i postępu w wielu dziedzinach życia.
Budowano drogi, otwierano centra, rozbudowywano komunikację, powstawały nowe miejsca na uniwersytetach, biblioteki, wystawy malarstwa, otwierano szkoły architektury i sztuki – wszystko, co dotyczyło kultury i rozwoju kraju, było w rozkwicie. Rzeczpospolita rozwijała się i ten rozwój sprawiał mi wiele radości. W końcu to był mój kraj.
O ile wiem, jestem jedynym członkiem mojej rodziny, który kiedykolwiek mieszkał za granicą. Rodzina Poloniusów od zawsze żyła w Polsce, uprawiała polską ziemię i od czasu do czasu, za sprawą jakiegoś wybryku natury, dostarczała ojczyźnie naukowców i nauczycieli.
Wyjazd do Warszawy był jak list od żony mówiący o postępach w rozwoju dziecka: „Piotruś waży trzy kilo”. „Piotruś znowu przybrał na wadze”. „On już waży całe sześć kilo”. To wieści, które niewiele mówią osobom postronnym, ale są tak ważne dla ojca. Pamiętam dzień, w którym usłyszałem: „Nasza stolica ma już milion mieszkańców”, a każdego roku, kiedy odwiedzałem Warszawę, słyszałem o nowych budynkach, dzielnicach, placach, ogrodach, a także szkołach, które dopełniały tego pięknego obrazu.
Tego roku nie mogłem się doczekać, kiedy zobaczę nowe bulwary nad Wisłą³, o których pisał mi Feliks. Był tam z matką, gdyż obecnie można było dotrzeć tamtędy do Bielan. Wzdłuż nich powstało kilka wspaniałych restauracji. Ludność Warszawy, której tak brakowało porządnego miejsca letniego wypoczynku, będzie mogła teraz korzystać w pełni z tych atrakcyjnych terenów nad rzeką.
Nowe gatunki zwierząt zostały sprowadzone do przebudowanego pod zarządem profesora Żabińskiego⁴ ogrodu zoologicznego.
Moja siostra Zula⁵ z entuzjazmem pisała mi o kolejnym skrzydle Muzeum Narodowego, które w całości zostało przeniesione do nowej siedziby. Jeszcze nie oglądałem kolekcji obrazów Wyspiańskiego, mojego ulubionego malarza i poety, którego akwarele i pastele ukazywały żarliwy, niepoddający się żadnym ograniczeniom talent i były tak bardzo pokrewne pejzażom Gauguina.
Ach tak! I najnowsze osiągnięcie energicznego prezydenta Warszawy, Starzyńskiego – odsłonięcie niektórych starych murów miejskich dzięki wyburzeniu slumsów.
Rosjanie podczas długiej okupacji zrobili co w ich mocy, by nie dopuścić do jakiegokolwiek postępu i „zohydzić” miasto czy też – gdy zbudowali sobór – je „zrusyfikować”. Ale teraz nowe pokolenie Polaków ciężko pracowało nad odkryciem prawdziwej Warszawy i zbudowaniem nowej.
Było tak wiele do zobaczenia, że byłem pewien, iż znowu wyjadę, nie zobaczywszy wszystkiego. Jakże chciałem wreszcie obejrzeć nowe rewie i sztuki oraz usłyszeć najświeższe, zabawne i niewinnie nieprzyzwoite warszawskie dowcipy, które lotem błyskawicy roznoszą się po salonach i modnych kawiarniach.
Cieszyło mnie, że Polska wreszcie zakończyła flirt z Niemcami, a naszym politykom wrócił zdrowy rozsądek. Zeszłego roku antyliberalna fala, przelewająca się przez miasta i uniwersytety, osiągnęła – ku rozpaczy wszystkich przyzwoitych ludzi – dosyć wysoki poziom, ale jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zniknęła, kiedy tylko Hitler otwarcie ogłosił swoje wrogie zamiary wobec Polski.
Zbliżał się dzień mojego wyjazdu. Chciałem być w Warszawie w pierwszym tygodniu sierpnia. Ostatnią rzeczą w Londynie było uzyskanie niemieckiej wizy, której teraz wymagano od wszystkich podróżujących.
Moja wizyta w konsulacie Niemiec była krótka, niemniej bardzo interesująca. Nowe biuro wydziału paszportowego znajduje się obecnie w byłym poselstwie austriackim na Belgrave Square, do niedawna domu muzyki i nauki.
W wielkim pokoju z miękkim tureckim dywanem, ładnymi meblami i ozdobnym kominkiem znajdowało się wiele szkaradnych stołów. Przy każdym z nich siedziała młoda Niemka, która wydawała wizy z uśmiechem ściśle przypisanym do rodzaju podróżnych.
Nieliczni, którzy jeszcze chcieli jechać do Niemiec w celach turystycznych, byli kierowani do najatrakcyjniejszej blondynki. Wydawała ona wizy łatwo i szybko, okraszając to zapraszającym uśmiechem. Biznesmeni byli traktowani równie uprzejmie, ale uśmiech był już mniej czarujący. Ludzie tacy jak ja, którzy potrzebowali jedynie wizy tranzytowej i nie zamierzali zatrzymywać się w tym kraju ani wydawać w nim pieniędzy, otrzymywali wyłącznie dokument, bez uśmiechu. Uchodźcy albo nieszczęśni obywatele podbitej Austrii czy Czechosłowacji musieli udać się do innego pomieszczenia i tylko oni mogli powiedzieć, jak byli tam traktowani.
Wszystko w Niemczech jest usystematyzowane i zorganizowane – nawet uśmiechy i okazywanie dobrych manier mierzy się ilością gotówki, którą chcesz wydać.
To wszystko obserwował cesarz Franciszek Józef, posępnie uśmiechając się z pozłacanych ram swego portretu. Wielki cesarz Austrii, kiedyś pan i władca sześćdziesięciu milionów dusz, został zredukowany do wasala Trzeciej Rzeszy i był uprzejmie tolerowany na ścianie konsulatu przez nowych urzędników.
Opuściłem Londyn w sierpniowe święto bankowe, poniedziałek wolny od pracy, i podróżując za dnia przez Holandię, około południa we wtorek dotarłem do Neu Bentschen⁶ na wschodniej granicy Niemiec. Ze względu na napiętą sytuację polityczną pociąg był prawie pusty. Jednak napotkałem tutaj trudności w postaci kontroli walutowej i dowiedziałem się, że aby wywieźć pieniądze z Niemiec, muszę posiadać dodatkowe zaświadczenia. Z tego powodu spóźniłem się na pociąg do Warszawy. Było to bardzo denerwujące, ale nic nie można było na to poradzić. Kazałem zanieść bagaże do przechowalni i oto znalazłem się sam na peronie tej granicznej stacji.
Czułem się trochę niesamowicie. Absolutnie nie było ku temu powodów – wszystko było w całkowitym porządku, liczni policjanci i SS-mani zniknęli w budynkach stacji, kolejarze sprzątali papiery i niedopałki oraz opróżniali kosze na śmieci, podczas gdy inni oliwili zwrotnice. A jednak byłem zaniepokojony. Czułem, że nie powinienem być zbyt dociekliwy, że ciekawość może być niebezpieczna. Słyszałem już, że Niemcy stają się coraz bardziej nieuprzejmi wobec pasażerów, zwłaszcza członkowie SS, których buta i pewność siebie nie wróżyły niczego dobrego na przyszłość. Niemiecka skrupulatność nie kryła się już za maską wyuczonej grzeczności, co było szczególnie widoczne we wschodnich rejonach Rzeszy. Wszystko w Niemczech jest bardziej sztywne i ciężkie, nawet uprzejmość. Podczas gdy my, na przykład, bronimy się przed niechcianymi gośćmi za pomocą słowa „Private” na drzwiach, Niemcy zastąpią je zwrotem „Surowo wzbronione” albo „Policyjny zakaz”. I tak jest u nich w każdej dziedzinie życia.
Nic nie wskazywało na to, że pasażerowie z wizami tranzytowymi nie mogą wchodzić do budynku dworca, ale że była to miejscowość przygraniczna i przepisy mogły być zaostrzone, uznałem za stosowne zapytać tragarza, czy mogę pójść do bufetu. Otrzymałem raczej gburowatą odpowiedź, iż restauracja jest po drugiej stronie ulicy i tam mogę się udać. Nagle mężczyzna ten dodał:
– Lepiej niech pan pójdzie do miasteczka, jeśli panu pozwolą. Nie spodoba się panu na stacji.
– Dlaczegóż to? – zapytałem, wręczając mu hojny napiwek, który sprawił, że stał się bardziej rozmowny.
– Właśnie transportują polskich Żydów siłą ewakuowanych z Rzeszy. Cała stacja jest ich pełna, ale dopóki nie przejedzie międzynarodowy ekspres, nie wolno im pokazywać się na peronie. Zawiadowca nie uważa za stosowne, by pasażerowie oglądali takie widoki.
Nagle ucichł. Obok nas stał dobrze zbudowany SS-man w pełnym umundurowaniu, czarnych getrach, z pistoletem i noszonym przez każdego członka tej formacji kordzikiem. Tragarz gorliwie zajął się swoją pracą, zostawiając mnie sam na sam z SS-manem. Nie wiedząc, jak rozpocząć rozmowę, powiedziałem:
– Mam nadzieję, że nie będzie pan miał mi za złe, jeśli udam się do restauracji.
– A co mnie to obchodzi? Przypuszczam, że może pan pójść, jeśli zapyta pan peronowego – odparł bardzo nieuprzejmie.
Prasa rozpisywała się o okrutnym wypędzaniu przez Niemców Żydów z polskimi paszportami, i to bez względu na to, od jak dawna mieszkali oni w Rzeszy. Pakowano ich do pociągów, przewożono przez granicę i porzucano na ziemi niczyjej między dwoma granicznymi miastami. To, co działo się na moich oczach, było zapewne częścią tej brutalnej zsyłki.
Minąwszy kasy, wszedłem do hallu. Zobaczyłem tu ogrom żydowskiego nieszczęścia – przeważnie kobiety z dziećmi oraz starych ludzi siedzących obok lub na swoich tobołkach. SS-mani zepchnęli ich pod ściany, aby zrobić przejście do kas. Żydzi byli stłoczeni jak zwierzęta, niepewni, przerażeni, ponurzy. Kilka matek pytało, czy mogą napełnić butelki wodą.
– Nie teraz – padła odpowiedź. – Napełnicie flaszki, jak zajedziecie do Polski!
– Ale moje dziecko musi się napić. Nie może mu pan przecież odmówić kropli wody. Wrócę za minutkę! – błagała kobieta.
– Nie teraz, powiedziałem! – warknął zwalisty mężczyzna ze swastyką.
Usiadłem na ławce w pobliżu i udając, że czytam książkę, uważnie obserwowałem rozwój wydarzeń. Wrzawa kobiet i płacz dzieci sprowadziły wyższego urzędnika.
– O co ten cały zgiełk? – zapytał znudzony młodego SS-mana, a otrzymawszy odpowiedź, szczeknął na kobiety: – Cisza, to nie getto! Jeszcze nie jesteście w Polsce. Kazano wam czekać. Teraz nie będzie żadnej wody. Pozwolę jej nabrać przed odjazdem pociągu.
– Ale czekamy już tak długo – głośno narzekały kobiety. – Kiedy ten pociąg odjedzie?
– Odjedzie, kiedy odjedzie. Zamknijcie się! – rzucił urzędnik i obróciwszy się na pięcie, odszedł.
Konieczność oglądania takiej sceny była nie do opisania przykra. Niewolników nie potraktowano by gorzej. Niemniej byłem na wakacjach i nie chciałem być świadkiem tragedii, na która nie miałem żadnego wpływu. Życzyłem tylko owym ludziom skrócenia tej biedy i tego, by pociąg zabrał ich wreszcie do ich nowego kraju, w którym będą mogli żyć w godnych warunkach.
Poszedłem do restauracji. Można było tu dostać wszystkie niemieckie czasopisma ilustrowane i pochylało się właśnie nad nimi, popijając pilznera, kilku urzędników celnych i SS-manów. Wszystkie pisma były kolportowane przez jedną agencję propagandową odpowiedzialną za obszary przylegające do wschodniej granicy, o czym zaświadczała odpowiednia pieczęć.
Po obiedzie otrzymałem pozwolenie na przechadzkę po miasteczku. Było ono czyste i wydawało się opuszczone, bez śladu wojska. Kilkoro dzieci kupowało słodycze w sklepiku, ale oprócz nich ulice były puste.
Obok kościoła, między wierzbami płaczącymi, stała tablica ogłoszeń. Wisiał na niej plakat z reprodukcją obrazu Dorégo przedstawiającego dokonaną przez Brytyjczyków masakrę hinduskich kobiet i dzieci. Były tam także obelżywe ataki na komandora Stephena King-Halla⁷ i jego K-H News-Letter Service, wypominające mu prześladowania ludności w Indiach. To wszystko miało udowodnić, że Brytyjczycy gnębią własnych obywateli, udając jednocześnie bogobojnych dobroczyńców. Był to typowy niemiecki plakat propagandowy – prymitywny, a jednak dający złudzenie bezstronności poprzez wykorzystanie obrazu namalowanego przez Francuza. Proszę, nie tylko Niemcy tak myślą o Brytyjczykach. Spójrzcie! Nawet Francuz Doré ukazuje ich w takim świetle. Francuz nie powinien być posądzany o nieprzychylność wobec Brytyjczyków, a tu proszę! Popatrzcie i oceńcie sami okrucieństwo Anglików widziane oczami ich sprzymierzeńca! Jaki interes ma zatem komandor King-Hall w węszeniu i wtykaniu nosa w niemieckie sprawy? Jedyną wszakże rzeczą, o której plakat nie mówił, był fakt, iż obraz Dorégo został namalowany wiele dekad wcześniej i cokolwiek by sądzić o brytyjskich rządach w Indiach, nie miało to już dzisiaj zastosowania.
Spacerkiem udałem się z powrotem w kierunku stacji, chłonąc ciepło słońca, które pomału zachodziło za kościołem, pozłacając swoimi promieniami zielone listki wierzb płaczących. Było bezwietrznie.
Jakże przesadzone wydawały się w tym momencie wszystkie te doniesienia prasowe o niemieckich przygotowaniach do wojny i koncentracji ich wojsk na granicy. Oto byłem tu, w nadgranicznym mieście, i nie zobaczyłem ani śladu żołnierza. Prawda, widziałem ich wielu z okien pociągu w drodze do Berlina, ale tu, w Neu Bentschen, nie dostrzegłem ani jednego. Tak, będę mógł powiedzieć przyjaciołom w Warszawie, że nie widziałem tutaj niczego niepokojącego. Ilu ludzi kiedykolwiek zatrzymuje się w tym miejscu? Przypuszczam, że niewielu, szczególnie teraz, kiedy ruch między Polską a Niemcami jest tak ograniczony. Słyszano nawet o aresztowaniach.
Rozważając to wszystko, pomału wracałem na stację. Lecz cóż to za dziwny hałas, jakieś zawodzenie i płacz dochodzące z placu przy dworcu? Nawet z tej odległości wydawało się, że ktoś jest tam bity. Nie myliłem się – na dziedzińcu znajdowało się wielu żydowskich emigrantów. Byli oni popychani i zmuszani do pozostawienia bagaży, wybuch paniki wisiał w powietrzu. Mężowie wołali żony, które od nich oddzielono, matki z desperacją krzyczały na dzieci, kilka kobiet prosiło SS-manów, aby pozwolili im zabrać pościel, gdyż nie będą miały gdzie spać, jeszcze inni błagali o zgodę na wysłanie listu do tych, którzy zostali. Wszystkie te prośby spotykały się ze stanowczą i chłodną odmową.
– Nie wolno zabierać ze sobą pościeli, bo nie została zbadana przez odpowiednie władze – powiedział lodowatym tonem SS-man pochłonięty wkładaniem rękawiczek.
– Ale niechże zlituje się pan nad biedną wdową. Mam trójkę dzieci. Gdzie one mają spać? – zawołała mizerna, chuda kobieta.
– Będziesz musiała poprosić żydowski komitet w Polsce, by dostarczył to, czego ci trzeba. Nie możemy zawracać sobie głowy twoimi gratami. Tymczasem zostaną w naszej przechowalni pod twoim nazwiskiem.
To oczywiście oznaczało, że już nigdy nie zobaczy swoich rzeczy – ograniczenia dotyczące przenoszenia mienia żydowskiego były ogromne – o czym SS-man wiedział doskonale. Ale wszystko w Rzeszy musi mieć pozory poprawności, nawet jeśli chodzi o pozbawianie ludzi ich ostatnich poduszek i koców.
Pociąg, sfatygowany lokalny skład, przybył wreszcie na stację ciągnięty przez niewielką lokomotywę manewrową. Wszyscy dostali zaledwie dziesięć minut, aby do niego wsiąść. Wybuchła oczywiście wielka wrzawa, gdy cały ten niezdyscyplinowany tłum ruszył do przodu, starając się za wszelką cenę załadować ze swoimi walizami i tobołkami. Tratowano dzieci i słabsze kobiety.
W tym zamieszaniu pewną bardzo korpulentną kobietę w średnim wieku dopadł atak wątroby i upadła na peron. Jakaś inna niewiasta rozpięła jej ubranie i zaczęła nacierać skronie lawendą, ale widok kobiety w konwulsjach na niemieckim peronie tak zaburzył poczucie estetyki jednego z SS-manów, że niczym kłodę drewna przekulał ją pod ścianę swoim ciężkim czarnym buciorem.
To nie był sadyzm – zostało naruszone jedynie jego poczucie porządku i czystości. Gdyby to był akt sadyzmu, to – z ludzkiego punktu widzenia – byłoby to nawet lepsze, naturalne, wynikające ze zdegenerowania. Ale to było coś, czego tego człowieka celowo nauczono: nie należy przejmować się cierpieniem kobiety, szczególnie jeśli jest ona Żydówką. To hańba, że niemiecka stacja graniczna jest zaśmiecana przez takie wiedźmy!
Na miejsce zdarzenia został wezwany dworcowy doktor. Przybył w nieskazitelnie czystym kitlu i zaaplikował Żydówce jakieś leki, które prawdopodobnie łagodziły ból. Tymczasem SS-man z wielką skrupulatnością badał zawartość torby nieszczęsnej kobiety, gdyż ona sama była zbyt słaba. Wysypał wszystkie jej pieniądze na ławkę, policzył je i wręczając w całości lekarzowi, powiedział:
– Ma tylko dwie marki i siedemdziesiąt trzy fenigi. Będzie pan stratny ponad markę.
Istotnie, miejscowy lekarz był stratny markę. To było wszystko, co ta kobieta posiadała. Jestem jednak pewien, że gdyby zemdlał zagraniczny pasażer ekspresu, ten sam lekarz udzieliłby mu pomocy za darmo, zapewniając, że Rzesza udziela jej automatycznie każdemu. I taki pasażer opuściłby Niemcy oczarowany świetną organizacją życia tego cudownego narodu.
Spotkałem tę biedną kobietę ponownie w Zbąszyniu i ofiarowałem jej kilka złotych. Była w takim stanie, że nie rozumiała, co dla niej robię. Musiała jej to wytłumaczyć inna kobieta.
– Ten pan daje ci pieniądze, podziękuj mu.
Ale ona już nie wierzyła, że ktokolwiek może zrobić dla niej coś dobrego. Inni wyglądali zresztą podobnie. Tamtejszy zawiadowca powiedział mi, jak przykro było patrzeć na tych biednych Żydów przybywających w takim stanie dzień po dniu…
W Zbąszyniu musiałem dokupić bilet. Kasjer poprosił mnie, bym zapłacił drobnymi, gdyż nie był w stanie wydać mi reszty z banknotu.
– To pan nie wie, że brakuje nam monet?
– Nie wiedziałem, przyjeżdżam z zagranicy.
– To część niemieckiej gry w zdezorganizowanie naszej ekonomii, ich „srebrna wojna”.
Nie rozumiałem zbytnio, o czym on mówi, ale nie mogłem zapytać o szczegóły, gdyż za mną była kolejka po bilety.
W pociągu wdałem się w dyskusję z kupcem z Poznania. Uśmiechnął się pobłażliwie, kiedy przyznałem się, że nie wiem, o co w tym chodzi.
– Ostatnio dało się zauważyć gromadzenie na niespotykaną skalę srebrnych i niklowych monet, przy wielkim wsparciu Niemców i ich agentów. To kompletnie dezorganizuje życie ekonomiczne kraju i dlatego rząd podjął wszelkie środki, aby temu zapobiec. Prawdopodobnie nie uda się panu rozmienić banknotu dwudziestozłotowego. A ludzie interesu nie mogą pracować ze względu na tę sztucznie wywołaną koniunkturę. Wczoraj władze przeszukały niemiecki bank spółdzielczy w Toruniu i okazało się, że dużą część ich gotówki stanowiły srebrne monety. To stoi w oczywistej sprzeczności z apelem rządu, aby nie gromadzić srebra.
– Rzeczywiście jest aż tak źle?
– Prawdopodobnie jest gorzej, niż może pan sobie wyobrazić. Mówię panu, ludzie muszą odsyłać klientów, bo nie są w stanie wydać im reszty.
– A co robi rząd?
– Wypuścił na rynek ogromną liczbę nowych monet, ale to jest studnia bez dna. Niemieccy agenci rozpowszechniają wśród chłopów pogłoski, że srebrne monety mają większą wartość niż banknoty. To oczywiście głupota, gdyż zawartość srebra jest tylko częścią nominalnej wartości monety.
W wagonie restauracyjnym musiałem zapłacić banknotem, ale kelner nie miał jak wydać reszty, za co bardzo mnie przepraszał. Zanotował mój adres i nazwisko, zapewniając, że pieniądze zostaną przesłane później. W tych okolicznościach byłem zadowolony, że Feliks, do którego wysłałem depeszę, że uciekł mi pociąg, przyjechał autem, by odebrać mnie ze stacji.
Jedno z pierwszych pytań, jakie zadano mi w domu, brzmiało:
– Czy możemy być całkowicie pewni, że w razie kłopotów z Niemcami możemy liczyć na naszych aliantów?
Jeszcze nigdy nie widziałem moich rodziców tak niezrażonych i pewnych tego, co nadejdzie.
– Sprawy nie wyglądają najlepiej, ale jestem pewien, że Niemcy blefują. Jeśli nasi alianci zamierzają dotrzymać słowa i przyjść nam z pomocą, Niemcy nigdy nie ośmielą się nas zaatakować. Co więcej, możemy obronić się sami.
Następnie kobiety zmieniły temat, zwracając uwagę na ważki problem wakacji.
– Chyba nie zostaniemy w Warszawie przez całe lato? Ojciec może spędzać wieczory w ogrodzie i wyobrażać sobie, że jest na wsi, ale przedmieścia Warszawy to jednak nie wieś.
Jak zwykle (i myślę, że nasza rodzina nie jest w tym odosobniona) każdy chciał jechać gdzie indziej. Ostatecznie zdecydowaliśmy, że Feliks z Zulą pojadą autem do Gdyni, gdzie co roku jest coś ciekawego do zobaczenia. Szczególnie teraz wiele osób uważało za patriotyczny obowiązek spędzić chociaż kilka dni nad morzem, które było przedmiotem sporu z Hitlerem. Nad polskim morzem!
Prawda, że coś niedobrego szykowało się w Gdańsku, gdzie Niemcy nielegalnie gromadzili duże zapasy broni i amunicji, ale dopóki mieliśmy w naszych rękach Westerplatte z jego dalekosiężnymi działami⁸, dopóty wszystko było w porządku. Wiele słyszałem o naszym dowództwie w Gdańsku. Mówiono, że polskie umocnienia na Westerplatte są wspaniałe i że nasze dalekosiężne działa sprawują kontrolę nad miastem.
Wielu moich warszawskich przyjaciół zdążyło już wyjechać na wakacje. Władze zachęcały zresztą do tego, by w miarę możliwości nie przejmować się sytuacją, gdyż Niemcy mogą chcieć wywierać na nas taką presję latami, starając się dezorganizować życie ekonomiczne i społeczne w Polsce. Niektórzy twierdzili, że Niemcy liczą na nasze załamanie finansowe po przeprowadzeniu częściowej mobilizacji i tym samym na pogodzenie się z ich warunkami dotyczącymi polskiego korytarza.
Te plotki zawsze rodziły najmniej pożądane pytanie: Dlaczego Wielka Brytania i Francja nie udzieliły nam wsparcia finansowego? Kilka milionów funtów zrobiłoby dużą różnicę, a co znaczy kilka milionów funtów dla alianta, który godzi się na walkę o wspólną sprawę?
Ale podczas negocjacji pojawiły się nieoczekiwane komplikacje i ta naprawdę znaczna pożyczka nie doszła do skutku. Wszyscy zastanawialiśmy się dlaczego, w niezliczonych kawiarnianych rozmowach zaś wciąż powracały pytania:
– Na co oni czekają? Czy oni w ogóle chcą tego, czy nie?
Tymczasem pojechałem z matką na południe, do wód przy granicy ze Słowacją. Matce należał się solidny wypoczynek, a tamtejsze kurorty znane są w całym kraju. Także dla mnie była to urocza ucieczka od codziennego życia spędzana wśród gór oraz wspaniałych jodłowych i sosnowych lasów ojczyzny niezrównanego folkloru – Krynicy. Jeśli dodać do tego komfort nowo wybudowanych hoteli, a także możliwość gry w tenisa z godnym siebie przeciwnikiem, otrzymamy typowy obrazek szczęśliwych wakacji. Ale te wakacje z pewnością takie nie były.
Rządowi oficjele zażywający wraz z małżonkami kąpieli słonecznych robili wszystko, żeby nie czytać wiadomości, ale gdy tylko na brzegu rzeki pojawiali się gazeciarze, całe nakłady były natychmiast rozchwytywane i niefrasobliwe zajmowanie się kolorem opalenizny czy robieniem babek z piasku ustępowało poważniejszym tematom.
Podczas gdy niemieckie żądania stawały się coraz bardziej natarczywe, „Nie” ze strony Francji i Wielkiej Brytanii nie było wystarczająco stanowcze. Wciąż zbyt dużo było słów na temat „rozsądnych” rozwiązań, zbyt mało za to konkretów, i co najważniejsze – wciąż nie otrzymaliśmy pieniędzy od Wielkiej Brytanii. Trzeba jednak przyznać, że zachodnie mocarstwa przyspieszyły zbrojenia i ich przygotowania nabrały tempa.
Tu i ówdzie spotykało się w Polsce ludzi, których bracia, synowie czy mężowie zostali bezterminowo powołani do wojska, ale jak dotąd nic nie słychać o – choćby częściowej – mobilizacji.
Flisacy, którzy przypływali Popradem ze Słowacji, opowiadali o dziwnej aktywności po drugiej stronie granicy i o wielkich zapasach gromadzonych przez Niemców. Ludzie słuchali tych wieści jednym uchem i starali się o nich zapomnieć, oddając się pływaniu, grze w tenisa czy brydża. Ale jak było można?
Poniedziałek, 21 sierpnia 1939
Udaliśmy się dziś z matką na doprawdy ekscytującą wycieczkę doliną Dunajca, jednym z najpiękniejszych i najsłynniejszych miejsc w kraju. Część drogi przebywa się na tratwach prowadzonych przez górali w tradycyjnych strojach. Przecinając podstawę gór, rzeka tworzy strome kaniony i wąwozy i pozwala rzucić okiem na przecudowny górski krajobraz. Ta wspaniała całodniowa wycieczka połączona z degustacją słynnego rzecznego pstrąga sprawiła, iż niemal zapomniałem o sytuacji politycznej.
Ale ta dała o sobie znać w niewyszukany sposób, skoro tylko wróciliśmy do hotelu. Większość kuracjuszy znajdowała się w stanie paniki, niektórzy byli już w trakcie pakowania bagaży i mówili o powrocie do domu.
– Ribbentrop leci do Moskwy pertraktować ze Stalinem! Hitler negocjuje z bolszewikami! Wyobrażają sobie państwo?! Nic dobrego z tego nie wyniknie.
Wieść o tym, że dwóch zagorzałych wrogów nagle zapragnęło mieć ze sobą coś wspólnego, zelektryzowała wszystkich. Zelektryzowała cały świat. Co za wylęgarnia zła!
Wtorek, 22 sierpnia
Wiele osób z naszego hotelu otrzymało telegramy wzywające je do natychmiastowego powrotu do Warszawy. Niemal wszyscy urzędnicy państwowi wyruszają jeszcze dziś. Chłopcy hotelowi byli cały dzień zajęci znoszeniem waliz, a pociągi niemożliwie przepełnione. Niektórzy spośród tych, którzy mieli wykupione miejsca w wagonach sypialnych, gotowi byli wcisnąć się do przedziałów trzeciej klasy, byle tylko dotrzeć do domu.
Niemieckie żądania terytorialne zdają się nie ograniczać tylko do Gdańska; rosną z godziny na godzinę. Hitler naciska na nasz rząd, aby wysłał do Berlina przedstawiciela zaopatrzonego we wszelkie pełnomocnictwa, które pozwolą mu scedować na rzecz Niemiec część naszego terytorium.
Dzięki Bogu mamy silną armię strzegącą granic oraz aliantów, którzy je zagwarantowali. Nasz minister spraw zagranicznych jasno postawił sprawę w maju, mówiąc, że jest gotowy do podjęcia negocjacji z kanclerzem Niemiec, zaznaczając jednak, że są dla nas wartości cenniejsze nawet niż pokój. Tymi słowami wyraził odczucia całego narodu.
Środa, 23 sierpnia
Tego wieczoru definitywnie potwierdzono w radiu, że niemiecko-radziecki pakt został podpisany w Moskwie i że kraje te znalazły wspólny język. Cóż może to oznaczać, jeśli nie rozbiór naszego kraju? Te wieści były dla wszystkich sygnałem, aby przerwać wakacje i wracać.
Matka czytała Przeminęło z wiatrem Margaret Mitchell i chciała, abym i ja przeczytał tę książkę. Powiedziała, że w jej odczuciu wojna jest nieunikniona. Miała sen, że nasza rodzina rozproszy się po świecie.
Wydarzenia ostatnich dni trochę ją zmartwiły, ale wciąż jest opanowana i twierdzi, że nie będzie wyjeżdżać w pośpiechu, lecz poczeka, aż zrobi to większość letników. Obawia się jednakowoż, iż Feliks może zostać znowu powołany do wojska. Staram się ją przekonać, że jeśli już raz tak się stało, to jest mało prawdopodobne, że zostanie powołany ponownie w najbliższym czasie. Z drugiej strony wiadomo, że niektórzy oficerowie rezerwy powołani w lecie na sześć tygodni jeszcze nie zostali zwolnieni. Dziś otrzymaliśmy list od Feliksa, w którym pisze, że ma się dobrze i korzysta z kąpieli. To było oczywiście dwa dni temu.
Dzisiaj Hitler mianował swojego gauleitera w Gdańsku, co jest rażącym pogwałceniem traktatów oraz wyzwaniem dla Polski. Wszyscy zastanawiają się, jak nasz rząd zareaguje na tę jawną potwarz. Gazety piszą także o rosnącej liczbie niemieckich agentów, którzy przybywają do Gdańska jako „turyści”. Będzie to spory problem, szczególnie gdy zechcą zająć kluczowe pozycje w mieście. Lecz z pewnością nasze władze wojskowe dobrze o tym wiedzą i trzymają rękę na pulsie. Co więcej, jest jeszcze Francja i Anglia i wydaje się, że tym razem podchodzą one do tego poważnie.
Piątek, 25 sierpnia
Cały kurort stopniowo się wyludnia. Nikt już nie myśli o tenisie czy uzdrawiających kąpielach, lecz tylko o tym, jak zdobyć bilet do Warszawy, Lwowa czy Krakowa. Kolej stanęła na wysokości zadania, jeśli chodzi o pasażerów, ale bagaże zostaną dostarczone później.
Cała ta panika wydaje się śmieszna, ale jesteśmy o rzut kamieniem od granicy i gdyby Niemcy zaatakowali od strony Słowacji, byliby tu w pół godziny. Jednak nie sądzę, by do tego doszło. Hitler stara się stworzyć wielkie międzynarodowe napięcie, ale napotkawszy zdecydowany sprzeciw, będzie musiał szukać porozumienia.
Polscy żołnierze obsadzili mosty, w wielu miejscach zostały rozstawione straże. Nie rzucają się w oczy, lecz wyczuwa się obecność wielkich, sprawnych kontyngentów.
Nieliczne osoby, które pozostały w hotelu, uważają się za bardzo dzielne. Wśród tych, którzy nie zwracają uwagi na najnowsze doniesienia, jest tajemniczy niemiecki doktor z Warszawy. Wydaje się bardzo aktywny i nie ma zamiaru opuszczać hotelu. Jednak ostatni z nas wyjeżdżają jutro i hotel nie będzie otwarty tylko dla niego.
Sobota, 26 sierpnia
Ponieważ pociągi były bardzo zatłoczone, postanowiliśmy pojechać trochę dalej, do Krynicy, która była stacją końcową. Jeśli – mieliśmy nadzieję – uda nam się zająć tam miejsca siedzące, dojedziemy do Warszawy we względnym komforcie.
W Krynicy również pozostało niewiele osób i były one bardzo zdenerwowane i podekscytowane całą sytuacją, szczególnie Żydzi. Spotkałem starego znajomego, który pracował w Ministerstwie Handlu. Był opanowany.
– Jak twoim zdaniem rozwinie się sytuacja?
– Jestem pełen nadziei. Myślę, że Stalin zrobi z Hitlera idiotę, gdyż ma tajne porozumienie z Anglią i to wszystko jest tylko po to, aby trzymać Japonię w szachu. Jeśli oni się przekonają, że Niemcy wspierają Rosję, dwa razy pomyślą, nim zrażą do siebie Wielką Brytanię.
Mówił o tym z takim przekonaniem, jakby miał jakąś tajemną wiedzę o tym pakcie.
Niedziela, 27 sierpnia
Tego ranka krążyły bardzo niepokojące wiadomości. Mówiono, że wiele mostów zostało wysadzonych i z tego powodu pociąg z Krynicy nie wyruszy. Nawet na stacji nie byliśmy w stanie uzyskać żadnych konkretnych informacji, ale na szczęście pociąg odjechał wieczorem, zgodnie z rozkładem, i nasze obawy zostały rozwiane. Będziemy w Warszawie rano.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Por. Franciszek Stefan Neuman (1913–1966) – prawdopodobnie jemu dedykowana jest książka. Jeśli nie zostało to oznaczone inaczej, wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.
2. Wanda Maria Neuman (1884–1944). O losach rodziny Neumanów patrz Posłowie.
3. Bulwar, o którym mowa, nie został ukończony. Do dziś istnieje wyryta na kamiennej tablicy przewidywana data ukończenia budowy „194…”. Wybuch wojny pokrzyżował te plany.
4. Jan Żabiński (1897–1974) – zoolog, fizjolog, wieloletni dyrektor warszawskiego ogrodu zoologicznego, powstaniec warszawski, Sprawiedliwy wśród Narodów Świata.
5. Antonina Zofia Neuman (1909–?) – znana tenisistka, zaginęła podczas okupacji.
6. Zbąszynek. Stacja oddana do użytku w 1925 roku, aż do wybuchu wojny w 1939 służyła Niemcom jako stacja graniczna z Polską.
7. Stephen King-Hall (1893–1966) – oficer Royal Navy, polityk i pisarz. W swoich K-H News-Letter Service krytykował reżim Hitlera, przez co wywołał wojnę na słowa z ministrem propagandy Goebbelsem.
8. Autor ma zapewne na myśli helską 31. Baterię im. Heliodora Laskowskiego z jej czterema działami kal. 152 mm. Westerplatte dysponowało jednym starym działem kal. 75 mm.