- W empik go
Wieczne igrzysko. Kres dnia - ebook
Wieczne igrzysko. Kres dnia - ebook
Wydarzenia na Morawach wstrząsnęły Kapitułą - międzynarodową siłą, która stanowi ostatnią barierę między światem ludzi, a piekłem. Hierarchowie walczą o władzę oraz wpływy, zapominając, że prawdziwy wróg nie pochodzi z tego świata i szykuje kolejny cios.
W tym samym czasie, w Warszawie trwa sąd nad Roksaną, kanoniczką obarczoną winą za śmierć dwójki towarzyszy broni.
Dziewczyną, która zupełnie niespodziewanie, utraciła swoją duszę. Albo nigdy jej nie miała...
Piekło istnieje. Piekło czeka na nasz błąd. Jest cierpliwe i niestrudzone.
Piekło ma jeden cel. Zabić życie.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-83295-42-8 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
20 maja 20XX, godzina 15.49
Zaśmiał się, jakby właśnie usłyszał najprzedniejszy żart. Rabin Tyson Kordowicz wpatrywał się w ekran telefonu, kręcił głową w niedowierzaniu i zanosił się co chwila śmiechem, w ogóle nie zwracając uwagi na dwójkę gości, którzy siedzieli w nieszczególnie wygodnych fotelach w nieszczególnie reprezentacyjnym pomieszczeniu sielczańskiej synagogi.
– Fantastycznie! Wspaniale! Manna z nieba! – pohukiwał między kolejnymi spazmami rechotu.
– Wnioskuję, że dostałeś jakąś dobrą wiadomość. – Adlan Ayaydin westchnął, zmęczony przeciągającą się przerwą wywołaną niepohamowaną wesołością rabina.
– Dostałem, och, mój drogi przyjacielu, dostałem! – Kordowicz odłożył na blat niewygaszony telefon.
– Wszyscy czekamy... – Imam wskazał dłonią na mocno wychudzonego, lecz majestatycznego lamę Sangje.
– Polecą głowy, mówię wam! – Kordowicz oparł pulchne dłonie na brzuchu i złożył palce w piramidkę. – Włosi nie dotarli do bramy. Przeszli do defensywy, już walczą w samym miasteczku, a napór piekła nie słabnie.
– Faktycznie, serce rośnie. – Ayaydin wydął wargi.
– To będzie gwóźdź do ich trumny! – Rabin mówił głosem pełnym entuzjazmu. – Nie zamiotą tego pod dywan, już teraz internet zaczyna spekulować. Dlaczego terroryści mieliby atakować chrześcijańskie sanktuarium? A nawet jeśli, to czemu na jakimś toskańskim zadupiu? Czemu nie we Florencji albo Wenecji? Co to za skala ataku, skoro w sanktuarium łupią jak na wojnie? Doskonale, mówię wam!
– Zdajesz sobie sprawę, jak to brzmi? – mruknął imam; nie przypuszczał, by ktokolwiek cieszył się z obecności piekieł na ziemi.
– To tylko duża manifestacja, Adlanie, a nie koniec świata – pouczył Kordowicz z typową dla siebie nonszalancją.
– Ale może być, jeśli kanonicy nie opanują sytuacji. Watykan wezwał odsiecz, europejskie kanonie już szykują się do drogi. Powinniśmy im teraz kibicować.
– Kibicować? – Kordowicz prychnął. – Teraz to powinniśmy wbić im kosę pod żebra. Tobie się wydaje, że gdyby to oni tutaj siedzieli, pospieszyliby nam na pomoc? Niedoczekanie... Tyle lat żyjesz na tym świecie, a dalej jesteś naiwny jak dziecko.
– Powiesz coś? – Imam spojrzał na lamę, który siedział niewzruszenie na fotelu i patrzył przez rabina, przez ścianę i prawdopodobnie przez stojący po drugiej stronie Wiertniczej dom jednorodzinny.
Mężczyzna w fotelu nie zdawał się skory do dołączenia do dyskusji. Jego wąskie usta na podłużnej, ziemistej twarzy, jakby w opozycji do prośby imama, skurczyły się jeszcze bardziej. Nieruchomy lama sprawiał wrażenie wyraźnie zmęczonego i niechętnego kłótni niesfornych brzdąców w osiedlowej piaskownicy.
– Biskup Joachim Augustyniak robi to, co uznaje za stosowne – powiedział wreszcie mnich, twardo akcentując każdą sylabę. – I my również powinniśmy czynić to, co uznajemy za stosowne.
– To nie jest czas na łamigłówki, Sangje – powiedział Ayaydin. – Jesteśmy atakowani, wszyscy. Nie powinniśmy teraz działać przeciwko sobie. Czy wy tego nie widzicie? – Imam skrzywił się zażenowany przebywaniem w tej konspiracyjnej dziupli i prowadzeniem równie zepsutej rozmowy.
– Oni zawiedli, w interesie ludzkości jest dokonanie zmiany – odparł Kordowicz. – Prowansja, Morawy, teraz Toskania. Chrześcijaństwo przewodzące Kapitule jest niewiele mniej groźne niż piekło.
– Zgadzam się. – Ayaydin skinął głową. – Dlatego rozmawiamy, przygotowujemy się, planujemy. Robimy to od miesięcy, być może część z nas myślała o tym całe lata. Ale nigdy nie chcieliśmy wykorzystywać piekła do osiągnięcia celu. To nasz wróg, nie sprzymierzeniec.
– I takim pozostanie. Jak tylko zdetronizujemy Tuttiego w Watykanie i Augustyniaka tutaj, w Warszawie.
– Nie będzie kogo zdetronizować, jeśli chrześcijanie nie powstrzymają manifestacji we Włoszech. Piekielnicy mają czołgi, do jasnej cholery. Czołgi! Nie robi to na was wrażenia? – Imam uniósł ramiona, powiódł spojrzeniem po dwójce rozmówców i zrozumiał, że piekielne machiny były dla nich niczym bonusowy atut w kuluarowej przepychance.
– Robi, oczywiście – odparł Kordowicz. – Takie manifestacje nie biorą się znikąd, Adlanie. Nie rozumiem, jak możesz tego nie pojmować? Zaczyna mnie mierzić twoje asekuranctwo, jakby w tym fotelu siedział sam Augustyniak, a nie weteran fedainów i niszczyciel piekielnej bramy.
– Nie krzycz na mnie, Tyson. – Imam wycelował palec wskazujący prosto w wydatny brzuch rabina. – Żądza władzy cię zaślepiła. Dlatego nie zamierzam brać dłużej w tym udziału.
– Nie mamy czasu, Adlanie. Teraz, póki Augustyniak jest słaby, póki Watykan zmaga się z manifestacją, teraz musimy działać, to najlepszy z możliwych momentów! – Kordowicz zadygotał w fotelu, złapał się kurczowo oparć, jakby mebel miał go lada moment katapultować w stratosferę. – Zanegować wszelkie ustalenia tego śmiesznego raportu, uderzyć wysoko na poziomie najwyższej rady Kapituły! Jerozolima, Mekka, Lhasa muszą teraz stać po jednej stronie, nawet Moskwa odwróciła się już od Tuttiego.
– Obaj dobrze wiemy, dlaczego to zrobili... Patriarsze zaczęło przeszkadzać echo w skarbcu, Tysonie – powiedział imam z przekąsem. – Nie doznał nagłego objawienia, że rzymskokatoliccy bracia odwrócili się od Boga.
– Srał ich pies, tak samo jak ich motywy! – huknął Kordowicz. – Tyle lat czekaliśmy na ten moment.
– Nie na ten... – wtrącił Ayaydin. – Zaatakujesz ich teraz, wyjdziesz na buntownika.
– Męża opatrznościowego, nie buntownika! – Wyraz twarzy Kordowicza dawał jasno do zrozumienia, że wcale nie żartował.
„Tego jeszcze nie było” – pomyślał Adlan Ayaydin i pokręcił głową w niedowierzaniu. Imam spuścił wzrok, skrzywił usta z niesmakiem i zerknął niecierpliwie na zegarek.
– Popełniasz błąd. Nie chcę być jego częścią.
– Jesteś w tym od samego początku, Adlanie – stwierdził rabin.
– Nie zaatakuję teraz Augustyniaka. – Imam powoli wstał z fotela. – Piekło jest wrogiem, dopiero potem ludzie.
Lama Sangje drgnął i spojrzał na Ayaydina swoim nieprzeniknionym, pustym spojrzeniem. Imam wytrzymał ten pojedynek. Podobnie puste oczy widział wielokrotnie przez okular kolimatora.
– Wolna wola – rzucił Kordowicz i uśmiechnął się paskudnie.
– Powiem to ze względu na wieloletnią przyjaźń, która nas łączy, Tysonie... Zarekomenduję swojemu przełożonemu oświadczenie gotowości wsparcia fedainów w walce z manifestacją we Włoszech. Ta wiadomość dotrze do Mekki i niech mi Najwyższy będzie świadkiem, mam nadzieję, że mnie posłuchają.
– Czyń, co musisz. – Kordowicz wzruszył ramionami.
Wyszedł, ale nie zmieniło to wiele w samopoczuciu Adlana Ayaydina. Natarczywe wibrowanie telefonu w kieszeni spodni tylko pogłębiło zły nastrój. Na powiadomienie o przesyłce, która będzie na niego czekać jeszcze tego samego wieczora w jednym z warszawskich paczkomatów, imama ogarnęła rezygnacja.
***
– Założyć mu ogon? – zapytał Sangje, kiedy za imamem zamknęły się drzwi.
– Nie... – Kordowiczowi było szczerze żal utraty sojusznika, nawet jeśli gdzieś podskórnie spodziewał się podobnego fikołka. – Nie ma takiej potrzeby. Prawosławni są z nami, a katolików podzielimy w kuluarach walnego zgromadzenia.
– A jeśli nie podzielimy? – zapytał Sangje.
Smutek Tysona rozwiał się, zastąpiony przez nerwowy chichot. Rabin rechotał przez dłuższą chwilę, a potem momentalnie spoważniał.
– Nie miej złudzeń... Skłócenie ze sobą chrześcijan będzie najłatwiejszym z naszych zadań.Sanktuarium NMP Łaskawej Patronki Warszawy,
Warszawa, Polska, 20 maja 20XX, godzina 16.01
Pokój konferencyjny, bezpośrednio przylegający do gabinetu Augustyniaka, był całkiem przestronny. Jednak nawet jego przyjazne gabaryty nie potrafiły rozrzedzić gęstej atmosfery na spotkaniu. Alojzy Poloczek nachylił się do biskupa, który przerwał swój wywód w pół słowa, potem skinął jeden raz i drugi, po czym wikariusz odsunął się dwa kroki w tył.
– Mamy potwierdzenie, wojskowa CASA będzie czekać za czterdzieści minut na Okęciu. Jeśli wszystko pójdzie sprawnie, wieczorem będziecie we Florencji – oznajmił Augustyniak.
– Kanonicy są już w drodze na lotnisko. Skompletujemy tam wyposażenie osobiste i będziemy gotowi do drogi – powiedział Dardanele. Był wyraźnie spięty. – A co z resztą kanonii?
– Organizują się... – Augustyniak skrzywił usta. – Niemcy, Francuzi oraz Grecy powinni dotrzeć do Włoch mniej więcej w tym samym czasie, co wy. Brytyjczycy i Hiszpanie będą potrzebować więcej czasu. Może być tak, że trafią do Florencji dopiero w nocy.
– Szlag... Będzie nas za mało, żeby przełamać napór piekielników. To delta, będzie ich tysiąc albo więcej – zauważyła Oradea.
– Właśnie dlatego trzeba być elastycznym. Jesteście armią, prawda? Potraficie działać poza schematami? – zapytał Augustyniak z przekąsem.
– Cała kanonia to działanie poza schematem – rzucił Dardanele. – Bez Brytyjczyków i Hiszpanów będzie nas trochę ponad setka. Kilkudziesięciu dotrze później. Będziemy operować falami?
– Wydaje mi się to sensownym rozwiązaniem – przytaknął Augustyniak. – We Florencji będą czekać śmigłowce, które przerzucą was prosto do Chiusi della Verna. Tam dołączycie do włoskich kanoników i służb porządkowych.
– Ilu tam zostało kanoników, trzydziestu? Dwudziestu? – powątpiewała Oradea. – Oni ledwo zipią, a manifestacja może w każdej chwili rozlać się na resztę miasteczka. Jeśli piekielnicy opanują chociaż jeden kościół w Chiusi della Verna...
– Nie opanują – wtrącił Augustyniak. – Włoscy kanonicy bronią się właśnie w świątyniach.
– Tam są czołgi, Joachimie. Czołgi, rozumiesz? Możemy tam wysłać wszystkich kanoników świata, ale to będzie gówno warte, jeśli nie będą oni dysponować ciężkim sprzętem. Potrzebujemy pocisków przeciwpancernych, moździerzy, ciężkich karabinów maszynowych. Skoro mierzymy się z armią, sami musimy mieć wyposażenie jak armia. Jeden śmigłowiec już straciliśmy, potrzebne są eskorta, wsparcie z powietrza, przynajmniej śmigłowce bojowe... – przekonywała Oradea i wyglądała przy tym niezwykle groteskowo, perorując o sztuce wojennej w szytym na miarę komplecie prosto od włoskiego projektanta. Mimo to słuchali jej bez szemrania. – To nie jest typowa manifestacja. To jest wojna, Joachimie.
– Właśnie dlatego kardynał Tutti zabiega o wsparcie włoskich sił zbrojnych. Jeśli mu się powiedzie, wszystko, co wymieniłaś, wliczając w to pełne skrzynki amunicji, będzie na was czekać na lotnisku we Florencji – powiedział biskup.
– Będziemy też potrzebować przyspieszonych kursów obsługi sprzętu. Kanonicy nie są artylerzystami – zauważył przytomnie Dardanele.
– Sztab we Florencji musi zapewnić szybkie szkolenie – zgodziła się Oradea. – Jeśli rzeczywiście będziemy działać falami, trzeba będzie dobrze wykorzystać broń i skoordynować działania między zgrupowaniami. Kurwa mać... sześć narodowości i znając życie, sześć różnych regulaminów. To będzie logistyczny i planistyczny horror.
– Nikogo lepszego niż ty nie mamy, Oradeo. Zapowiedziałem już, że dołączysz do sztabu i będziesz wspierać koordynację operacji.
Augustyniak spojrzał na delegatkę i przez krótką chwilę oboje mierzyli się wzrokiem. Prowadzili przy tym niemą rozmowę, próbę charakterów, podejść, bezgłośnych fint. Nie trwało to długo i było na tyle subtelne, że stojący ze skrzyżowanymi na piersi ramionami Dardanele nie zwrócił na to większej uwagi.
– Kapituła cię potrzebuje, Oradeo. Roksana zostanie z tobą w sztabie – oznajmił biskup, udzielając odpowiedzi na niezadane jeszcze pytanie. – Potem, kiedy będzie już po wszystkim, odstawisz dziewczynę do Watykanu. Tak jak zostało ustalone.
– To się dopiero ucieszy... – fuknęła Oradea.
– Co masz na myśli? – Biskup zmarszczył krzaczaste brwi.
– No właśnie – dodał Dardanele i zerknął z ukosa na delegatkę. – Przecież jest zawieszona, wie, że nie może wziąć udziału w walce.
– Roksana jest przekonana, że jeśli zbliży się do bramy, rozwikła kolejną część swojego koszmaru – wyjaśniła Oradea. – Tak wydarzyło się na Morawach, zagłębiła się w swoją wizję dalej, kiedy znalazła się przy bramie w krypcie pod parafią. Obsesyjnie uważa, że przy tak silnej manifestacji jak w Chiusi della Verna, uda jej się przeżyć ją do końca i całkowicie zrozumieć.
– A to mogłoby nam przysporzyć kłopotów, prawda? – mruknął Augustyniak z zagadkowym uśmiechem.
– W sztabie będzie bezpieczna – powiedziała Oradea bez cienia wahania. – Nie powinniśmy ryzykować, szczególnie biorąc pod uwagę przygodę z tokenem jej duszy. Ona musi zostać zbadana, a nie naszpikowana bagnetami.
– Otóż to – stwierdził Augustyniak. – No dobrze, mamy jeszcze jakieś pytania? Kwestie pilne przed zakończeniem odprawy? Nie? Dobrze. Wikariusz Poloczek pojedzie z wami na Okęcie i pożegna kanoników w imieniu polskiej Kapituły.
– Ty tego nie zrobisz? – zdziwiła się Oradea.
– Nie, muszę zostać tutaj i przygotować gospodarstwo na nieobecność kanoników – odparł Augustyniak. – Kardynał zwołał walne zgromadzenie Kapituły, kto wie, może będzie potrzebował sojuszników przy swoim boku. Nie zostawię Warszawy na pastwę Kordowicza. Opozycja już zwietrzyła krew, rzuci nam się do gardeł. Nie tylko tutaj, przede wszystkim w Watykanie. Lepszej okazji, żeby wyrwać chrześcijaństwu przywództwo, już nie złapią.
– Uważasz, że Tutti wezwie cię do Rzymu? – zapytał Dardanele. – Jeśli tak się stanie, kto obejmie polską Kapitułę?
– Nie wiem, może wezwie, może nie. Znaleźliśmy się w sytuacji, gdzie wszystko jest możliwe, a wokół czają się tylko wilki. A jeśli chodzi o zastępcę, pracuję nad tym. – Augustyniak uciekł wzrokiem w bok, na ścianę, z której patrzył na niego reprint Matki Boskiej Częstochowskiej. – Poza tym moja obecność na Okęciu mogłaby wzbudzić nieco sensacji.
– Nie rozumiem... – Oradea zerknęła na biskupa.
– Jeśli pojadę z wami i odprowadzę kanoników do rampy samolotu, to będzie wyglądało, jakbym wysłał was wszystkich na rzeź – wyjaśnił Augustyniak. – A wy macie przeżyć. I wrócić.
***
Szczerze wierzył w swoje ostatnie słowa. Słyszał o ofiarach, które już teraz poniosła włoska kanonia. A dopiero był początek bitwy. Biskup liczył, że dla jego ludzi los okaże się łaskawszy. Nie mógł teraz wyrwać się na moment, zejść na dół i odmówić chociaż jedną koronkę w kościelnej kaplicy. Postanowił więc powolnym krokiem przejść po obwodzie stołu i pomodlić się w duchu, a potem ruszył prosto do gabinetu.
– No jasny chuj! – syknął wystraszony na widok wysokiej sylwetki brata Zenona, jak zawsze ponurego mnicha. – Chcesz, żebym dostał zawału?
– Ksiądz biskup raczy wybaczyć. – Duchowny ukłonił się usłużnie.
– A to się jeszcze okaże – rzucił Augustyniak, stając za własnym biurkiem, za którym lubił stawać, żeby podkreślić, kto w tym pokoju jest panem. – Mów. Z czym przychodzisz?
– Doszło do wycieku.
– Jakiego wycieku? – Biskup zmrużył oczy i nastroszył się jak dziki zwierz.
– Tego wycieku, księże biskupie – odparł brat Zenon. – Chodzi o...
– Wiem, o co chodzi! – wtrącił arogancko Augustyniak.
Brat Zenon złożył dłonie z intencją przebłagania, a serce Joachima załomotało szybciej.
– Kiedy? Gdzie? – zapytał, analizując w głowie, kto mógł puścić parę.
– Tutaj, w Warszawie. Przed trzema godzinami – odparł brat Zenon i skulił się jeszcze bardziej. – Wiele się działo, proszę o wybaczenie, uniżenie proszę...
– Tyle lat... Byłem przekonany, że już to przetrawił. – Biskup spojrzał w otwarte szeroko okno.
– Czy ksiądz biskup życzy sobie, żeby zająć się tym problemem jak za...
– Nie – wtrącił Augustyniak bez wahania. – Nie. Po prostu sprowadź go tutaj, kiedy wróci z Okęcia.
Odpowiedziało mu głębokie skinienie mnicha oraz metaliczny dźwięk delikatnie zamykanych drzwi.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------