Wieczne życie - ebook
Wieczne życie - ebook
Kiedy jeden z przyjaciół Bernda Heinricha poważnie zachorował, zapytał, czy Heinrich byłby gotów wyprawić mu „zielony pogrzeb” w swojej posiadłości w lasach Maine. To był impuls, który skłonił wybitnego biologa do rozważań nad zagadnieniem fascynującym go od dawna. Czym w świecie zwierząt jest śmierć? Jak różne gatunki traktują przechodzenie na drugą stronę? Czy poznanie procesów zachodzących w naturze może przynieść człowiekowi duchowe korzyści? Żeby odpowiedzieć na te pytania, Heinrich obserwował niesamowite zachowania istot, których ludzie na ogół nie dostrzegają, a jeśli już, to często odwracają się z obrzydzeniem. Efektem tych obserwacji jest wyjątkowa książka, w której opisał tak niezwykłe – z naszego punktu widzenia – zdarzenie jak pogrzeb myszy wyprawiony przez chrząszcze grabarze. Zbadał też sposoby porozumiewania się kruków, które są „naczelnymi grabarzami” w krainach północnych, „niezamierzoną współpracę” wilków i dużych kotów, lisów i łasic, bielików i kowalików, które pomagają jedne drugim żerować w najtrudniejszym zimowym okresie. Przyjrzał się też uważnie temu, gdzie i w jaki sposób odwieczną i doniosłą rolę padlinożerców i grabarzy odgrywają ludzie, umożliwiając tym samym nie przemianę prochu w proch, lecz przemianę życia w życie.
Kategoria: | Biologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7536-843-7 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chcecie zatem poznać tajemnicę śmierci?
A jakże ją odkryjecie, nie poszukując w sercu sekretu życia?¹
KHALIL GIBRAN, Prorok
Ziemia jest odpowiednim miejscem do kochania;
Nie wiem, gdzie by to mogło udawać się lepiej².
ROBERT FROST, Brzozy
Hej, Bernd,
okazało się, że jestem poważnie chory, więc spróbuję zaplanować własny pochówek na wypadek, gdybym odpadł wcześniej, niż myślę. Chcę mieć zielony pogrzeb – czyli w ogóle nie życzę sobie pogrzebu, bo współczesny ludzki pogrzeb jest dziwacznym podejściem do śmierci.
Jak każdy porządny ekolog uważam śmierć za przemianę w inne rodzaje życia. Śmierć to – również – szalone święto odrodzenia, przy czym gospodarzem przyjmującym biesiadników jest nasze ciało. Na łonie przyrody zwierzę spoczywa tam, gdzie zdechło, i tym samym trafia od razu do systemu przetwarzania resztek. Dzięki temu bardzo skondensowane zwierzęce substancje odżywcze zostają szeroko rozprzestrzenione przez rzesze much, chrząszczy itd. Natomiast pogrzeb opieczętowuje nas w jamie. Pogrzeb w trumnie, internowanie w grobie, pozbawia przyrodę substancji odżywczych zawartych w ciele ludzkim, co ze względu na liczebność naszego gatunku, około sześciu i pół miliarda osobników, oznacza istne głodzenie Ziemi. Kremacja nie jest dobrym rozwiązaniem, ponieważ zwiększa emisję gazów cieplarnianych, a trzygodzinny proces spalania ciała ludzkiego wymaga zużycia znacznej ilości paliwa. Koniec końcem jednym z sensownych rozwiązań jest pochówek na własnej ziemi. Pewnie się domyślasz, do czego zmierzam… Czy byłbyś gotów przyjąć starego przyjaciela jako wiecznego mieszkańca twojego obozowiska? W tej chwili czuję się świetnie, w gruncie rzeczy nigdy nie czułem się lepiej, ale zawsze jest później, niż nam się wydaje.
Ten list od przyjaciela i współpracownika kazał mi wrócić do zagadnienia, które od dawna mnie fascynuje, a mianowicie do kwestii pajęczyny życia i śmierci i naszego do niej stosunku. Jednocześnie ten list popchnął mnie do rozmyślań nad miejscem człowieka w systemie przyrody zarówno w wymiarze globalnym, jak i lokalnym. Owo „obozowisko”, o którym wspomniano w liście, to należący do mnie kawał lasu w górach na zachodzie Maine. Przed paru laty przyjaciel odwiedził mnie tam przy okazji pisania artykułu na temat moich badań, które dotyczyły podówczas głównie owadów, zwłaszcza trzmieli, ale również gąsienic, ciem, motyli, a od trzydziestu lat także kruków. Wydaje mi się, że właśnie moje badania nad krukami, nazywanymi czasem „sępami północy”, mogły go popchnąć do napisania tego listu. W okolicy mojej siedziby kruki rozczłonkowały i przetworzyły setki zewłoków zwierząt, które ja, a także moi przyjaciele i koledzy im podsuwaliśmy.
Mój przyjaciel wie, że łączy nas wizja „skrzydlatej” przyszłości naszych szczątków doczesnych. Z upodobaniem wyobrażamy sobie życie pozagrobowe jako szybowanie w przestworzach za sprawą ptaków takich jak kruki i sępy, owych szczególnie ujmujących grabarzy w świecie przyrody. Rozczłonkowane i szeroko przez nie rozprzestrzenione martwe zwierzęta przemieniają się potem we wszelkiego rodzaju inne cudowne istoty żywe w całym ekosystemie. Tę rzeczywistość fizyczną przyrody obydwaj uważamy nie tylko za romantyczny ideał, lecz również za realną więź osobistą z miejscem, w którym się żyje. Patrząc z ekologicznego punktu widzenia, ta wizja obejmuje rośliny, dzięki którym odegramy zarazem rolę globalną.
Nauka biologii czy też ekologii wplata nas w pajęczynę życia. Jesteśmy dosłownie częścią stworzenia, a nie jakimś późniejszym dodatkiem – i to jest objawienie nie mniej wstrząsające niż dziesięć przykazań podyktowanych Mojżeszowi. Zgodnie z literą Biblii jesteśmy prochem, który „wróci się do ziemi, tak jak nią był, a duch powróci do Boga, który go dał” (Koh 12, 7); „wrócisz do ziemi, z której zostałeś wzięty; bo prochem jesteś i w proch się obrócisz” (Rdz 3, 19).
Starożytni Hebrajczycy nie byli jednak ekologami. Gdyby te słynne wersety z Księgi Rodzaju i Księgi Koheleta sformułowano w języku nauki, nie zostałyby zrozumiane przez dwa tysiące lat; żaden z czytelników nie był przygotowany na tego rodzaju ideę. „Proch” był metaforą materii, ziemi czy gleby. Dla nas zaś słowo „proch” oznacza jakieś nędzne resztki. Powstaliśmy z prochu i w proch się obrócimy. Nic dziwnego, że pierwsi chrześcijanie umniejszali istnienie fizyczne człowieka i starali się od niego oderwać.
Ale w rzeczywistości nie powstaliśmy z prochu ani nie obrócimy się w proch. Powstaliśmy z życia i jesteśmy przejściem do innego życia. Powstaliśmy z nieporównanie bardziej cudownych roślin i zwierząt i w nie się obrócimy. Jeszcze gdy żyjemy, nasze odchody są bezpośrednio przetwarzane w chrząszcze, trawę i drzewa, które z kolei zamienią się w pszczoły i motyle, następnie zaś w muchołówki, ziarnojady i sokoły, wreszcie znowu w trawę i poprzez nią w jelenie, krowy, kozy i nas.
Moich badań nad kluczową funkcją istot, które są wyspecjalizowane w usuwaniu zwłok i ułatwiają wszystkim organizmom zmartwychwstanie w nowych formach życia, nie uważam za szczególnie odkrywcze. Niemniej jestem przekonany, że wielu czytelników jest gotowych dociekać sensu tabu, a także dyskutować o tej sprawie publicznie jako kwestii istotnej dla naszego gatunku. Nasza rola jako człowiekowatych, które wyłoniły się ewolucyjnie ze zwierząt zasadniczo roślinożernych jako mięsożerni myśliwi i użytkownicy resztek, jest szczególnie istotna w kontekście tego zagadnienia; odciskane przez nas piętno zmienia świat.
Truizm głoszący, że życie powstaje z innego życia i że śmierć osobnicza jest konieczna dla dalszego trwania życia, przesłania czy też umniejsza znaczenie sposobów, w jakie owe przemiany się dokonują. Jak to się mówi, diabeł tkwi w szczegółach.
Recykling jest bodaj najbardziej widoczny – a zarazem najbardziej dramatyczny i widowiskowy – w przypadku dużych zwierząt, ale w o wiele większym zakresie jest dziełem roślin, które stanowią większość biomasy. Rośliny odżywiają się substancjami chemicznymi, które czerpią z ziemi i z powietrza – wszystkie organizmy są zbudowane z połączonych związków węgla, które następnie zostają rozłożone, a węgiel jest uwalniany w postaci jego dwutlenku – niemniej i one żyją „kosztem” innego życia. Dwutlenek węgla, którego rośliny używają do budowania własnych ciał, jest dostępny dzięki działalności bakterii i grzybów i w olbrzymich ilościach jest niepostrzeżenie wysysany z ogromnego zasobu wytworzonego przez minione i teraźniejsze życie. Węglowe cegiełki tworzące stokrotkę lub drzewo pochodzą z milionów źródeł, dajmy na to ze słonia, który tydzień temu uległ rozkładowi w Afryce, wymarłego sagowca z okresu karbońskiego i maku polarnego, który przed miesiącem wrócił do ziemi. Nawet jeżeli te cząsteczki zostały uwolnione w powietrze wczoraj, wzięły się z roślin i zwierząt, które żyły miliony lat temu. Wszystkie organizmy są z sobą połączone za pośrednictwem wymiany fizycznej na poziomie komórkowym. Jak wiadomo, skutkiem ostatecznym tej wymiany jest atmosfera, a wpływa ona również dzisiaj na klimat.
Dwutlenek węgla, a także tlen, azot i pozostałe molekularne cegiełki życia przepływają co dzień swobodnie w wymiarze globalnym od każdego organizmu do wszystkich i od wszystkich do każdego, niesione i mieszane przez pasaty, huragany i bryzy. Cząsteczki, które dawno temu zostały uwięzione w ziemi, przez długi czas mogą być wymieniane w obrębie organizmów należących do miejscowej wspólnoty życia. Rośliny są zbudowane z cegiełek pochodzących od stonóg, wspaniałych ciem i motyli, ptaków, myszy i wielu innych ssaków, w tym i ludzi. Przyswajanie węgla przez rośliny w rzeczywistości jest swego rodzaju mikroskopowym padlinożerstwem, uskutecznianym po tym, jak pośrednicy rozłożą inne organizmy na części molekularne. Proces ten różni się pod względem metody od zjadania jelenia lub łososia przez kruka, który następnie rozprzestrzenia w lesie mięso tych zwierząt w postaci nie w pełni rozłożonych porcji związków azotu, niemniej te dwa procesy są podobne pod względem zasady.
Natomiast DNA, chociaż składa się głównie z węgla i azotu, ma ściśle określoną strukturę i jest przekazywane przez konkretnego osobnika świata roślin lub zwierząt bezpośrednio następnemu osobnikowi dzięki bajecznemu mechanizmowi kopiowania, który działa od zarania życia. Organizmy dziedziczą swoiste cząsteczki DNA, które są kopiowane i przekazywane przez jednego osobnika drugiemu. Proces ten trwa od miliardów lat, tworząc łańcuchy potomstwa, które za sprawą innowacji rozgałęziają się i rodzą nowe formy życia, drzewa, rajskie ptaki, słonie, myszy i ludzi.
Zwierzęta wykonujące doniosłą pracę ponownego podziału tworzywa życia uważamy za padlinożerców, a kiedy zdajemy sobie sprawę z niezbędności tej posługi, doceniamy, a nawet podziwiamy tych przedsiębiorców pogrzebowych przyrody. Uważamy te zwierzęta za życiodajne ogniwa, które umożliwiają harmonijne i niesłychanie ożywione działanie systemów przyrody. Skłonni jesteśmy odróżniać padlinożerców od drapieżników, które spełniają tę samą posługę, tyle że przez zabijanie, co kojarzy się nam z niszczeniem. Odkąd jednak zacząłem rozmyślać o naturalnych grabarzach, rozróżnienie między padlinożercami a drapieżcami traciło ostrość i dzisiaj jawi mi się jako nieledwie bezpodstawne. „Czysty” padlinożerca żeruje wyłącznie na organizmach martwych, a „czysty” drapieżnik wyłącznie na tym, co zabija. Ale bardzo niewiele zwierząt należy do jednej bądź drugiej grupy. Kruki i sroki bywają czystymi padlinożercami zimą, ale na jesieni są roślinożercami zjadającymi jagody, a w lecie są drapieżcami zjadającymi owady, myszy i wszelkie inne zwierzęta, które są w stanie upolować. Faktem jest, że gatunki wyspecjalizowane, mające niekiedy wyjątkowe zdolności, przez większość czasu żerują na jeden sposób. Niedźwiedzie polarne zazwyczaj zabijają foki przy ich otworach oddechowych w lodzie, ale niekiedy natrafiają na martwą fokę i ją zjadają. Grizli równie chętnie pożywi się padłym karibu, jak upolowanym, ale na ogół zjada rośliny. Sokół wędrowny jest wybornym lotnikiem, który chwyta skrzydlate ofiary, sęp zaś nie jest w stanie złapać zdrowego żywego ptaka, wobec czego podstawą jego diety muszą być duże i już martwe zwierzęta. W rzeczy samej sępy, kruki, lwy i prawie wszystkie zwierzęta, które zwykle szufladkujemy jako „drapieżniki”, równie chętnie żywią się zwierzętami osłabionymi, na wpół żywymi i (najlepiej świeżą) padliną. Nie wdają się w walkę o życie z innymi zwierzętami, póki nie muszą. Również roślinożercy zjadają te organizmy, które są najmniej zdolne do samoobrony. Na przykład jelenie i wiewiórki odżywiają się koniczyną i orzechami, ale ochoczo pożrą pisklęta znalezione w gnieździe. Ściśle rzecz biorąc, właśnie roślinożercy zabijają najwięcej; słoń codziennie uśmierca wiele krzewów, podczas gdy bywa, że pyton przyswoi zaledwie jednego guźca rocznie.
Potencjalne rozgałęzienia recyklingu są niemal tak liczne i zróżnicowane jak gatunki organizmów. Zamierzam nakreślić szeroką panoramę, a oprę się na doświadczeniach osobistych zebranych w najróżniejszych środowiskach, od mojej siedziby w lasach Maine po busz afrykański.I Małe i duże
Formę i sposób życia organizmu w istotnej mierze określa jego wielkość. Wielkość stanowi o rodzaju i proporcjach organów nośnych ciała niezbędnych do przezwyciężania siły ciążenia. Wielkość organizmu przekłada się na tempo wchłaniania gazów i substancji odżywczych, które z kolei wyznacza maksymalną szybkość przemiany materii, ilość niezbędnego pożywienia, typy możliwych siedlisk i konieczne środki obronne. Wielkość wpływa na to, jak ciało jest usuwane, jakie organizmy je usuwają i jak to robią. Pochówek, który kojarzymy z „ grabarstwem ” , rzadko jest częścią usuwania ciała, a kiedy nią jest, służy nie pozbyciu się ciała, lecz zachowaniu go w określonym celu.Chrząszcze grzebiące myszy
Często kwiaty widzę, gdy koleją gnam,
Z oczu giną mi, zanim je rozpoznam.
ROBERT FROST, A Passing Glimpse
Bywa, że koty nagarniają liście i źdźbła trawy na zewłok upolowanej ofiary w celu ukrycia go, a niektóre osy wloką sparaliżowanego jadem, ale żywego owada do gniazda, tak aby ich larwy mogły bezpiecznie pożywiać się na świeżym ciele. O ile jednak wiem, tylko jedna grupa zwierząt, a mianowicie chrząszcze z rodzaju Nicrophorus, regularnie przemieszcza padlinę w odpowiednie miejsce, po czym z rozmysłem ją grzebie. W odróżnieniu od ludzi, którzy na ogół grzebią tylko osobniki własnego gatunku oraz te zwierzęta domowe, które stały się namiastkami ludzi, owe chrząszcze grzebią najrozmaitsze ptaki i ssaki, ale nigdy nie czynią tego z okazami własnego rodzaju. Chrząszcze te zagrzebują padlinę jako źródło pożywienia dla swoich larw, a ów pochówek jest konstytutywną częścią ich rytuału parzenia się i rozmnażania.
Chrząszcze grabarze (w angielszczyźnie zwane również sexton beetles, „zakrystianami”) są mistrzami sztuki grzebania myszy. Są uderzająco piękne, ich głęboka czerń kontrastuje z błyszczącymi, jaskrawopomarańczowymi plamami na grzbiecie. Fascynujący cykl życiowy tych zwierząt obejmuje monogamię i troskliwą opiekę rodzicielską nad potomstwem. Grabarze są tak pospolite i rozprzestrzenione, że niemal każdy mieszkaniec północnej strefy klimatu umiarkowanego może je zobaczyć w drugiej połowie lata, jeżeli tylko chce. Ja spotykam je regularnie każdego lata, chociaż tylko dlatego, że podsuwam im martwe myszy i ptaki zabite przez samochody.
Romantyczna historia wpisana w żywot chrząszczy z rodzaju Nicrophorus (obejmującego sześćdziesiąt osiem opisanych gatunków na całym świecie, z czego dziesięć występuje w północno-zachodniej Ameryce Północnej, gdzie mieszkam) polega na tym, że chrząszcze te tworzą stadło, gdy znajdą padlinę. Kiedy samiec natrafi na odpowiedni zewłok, wykonuje figurę będącą w istocie staniem na głowie i z gruczołu umieszczonego w końcu odwłoka rozpyla szczególną substancję zapachową. Ten wabiący zapach niesie się z wiatrem, a jeżeli poczuje go samica, poleci pod wiatr jego śladem, odnajdzie samca i padlinę, po czym utworzą parę. (Jeżeli zaś pojawi się inny samiec, zostanie agresywnie przegnany przez odkrywcę zwłok). Para grabarzy po części w celu zabezpieczenia znaleziska przed innymi amatorami wspólnymi siłami pogrzebie padlinę, co nieraz wymaga przemieszczenia jej na grunt pozwalający na wykopanie komory grzebalnej.
Grabarze nie mają chwytnych stóp, wobec czego przemieszczają zewłok, wpełzając pod niego, po czym odwrócone na grzbiety przesuwają truchło nogami nad sobą, jak gdyby „szły” po nim zamiast po ziemi. Póki leżące na grzbietach chrząszcze unoszą zewłok na nogach, póty go przesuwają. Sztuka polega na przemieszczaniu truchła w odpowiednim kierunku. Chrząszcze rzeczywiście obierają określony kierunek i trzymają się go. Za rzecz iście cudowną uważam to, że zarówno samiec, jak i samica najwyraźniej „wiedzą”, dokąd zmierzają, ponieważ zgodnie popychają zewłok w tym samym kierunku, a nie działają losowo, co byłoby nieskuteczne.
Po przemieszczeniu zewłoku w wybrane miejsce chrząszcze rozkopują ziemię pod padliną i wypychają na boki. Stopniowo powstaje zagłębienie, a już mięknące truchło myszy (lub innego małego zwierzęcia) klęśnie i powoli pogrąża się w ziemi. Wkopując zewłok na kilka centymetrów w głąb ziemi, chrząszcze metodycznie nadają mu formę kuli i jednocześnie usuwają sierść (lub pióra). Spryskują padlinę antybiotyczną wydzieliną z odbytu, która zabija bakterie i grzyby, dzięki czemu zapobiega rychłemu gniciu cennego pożywienia. Następnie samica składa jaja w ziemi blisko padliny. Po kilku dniach wylegają się larwy, które pełzną do padliny i sadowią się we wklęśnięciu na wierzchu. Zanim larwy potrafią przebić się przez skórę do mięknącego mięsa, obydwoje rodzice karmią je zwracanym pokarmem, który czerpią z padliny.
Podobnie jak rodzice gniazdowników (czyli ptaków, których pisklęta wylęgają się nagie i bezradne) dorosłe grabarze wydają piskliwy dźwięk, aby oznajmić, że zamierzają nakarmić młode. Z kolei pędraki, podobnie jak pisklęta, unoszą się, a rodzice karmią je bezpośrednio z gęby do gęby. Starsze pędraki żywią się same, ale rodzice mogą nadal zwoływać je na posiłek i karmić bezpośrednio. Po kilku dniach samiec zazwyczaj wychodzi na powierzchnię i rusza na poszukiwania nowej padliny, aby założyć następną rodzinę. Samica na ogół zostaje dłużej przy larwach.
Po siedmiu–dziesięciu dniach dojrzałe larwy zagrzebują się w pobliżu i tam się przepoczwarzają. W przypadku większości gatunków północnych poczwarki hibernują przez jesień i zimę, a w dorosłe grabarze przeobrażają się wiosną lub w lecie, przy czym kalendarz przemian zmienia się w zależności od gatunku.
Cykl życiowy chrząszczy z rodzaju Nicrophorus jest badany coraz bardziej szczegółowo od ponad stu lat, niemniej nie przestaje zadziwiać. Najnowsze badania ogniskują się wokół hormonalnej regulacji cyklu życiowego, a także różnic między gatunkami grabarzy. Na przykład pewien gatunek grzebie jaja węży, a nie martwe zwierzęta. Chrząszcze na ogół zachowują się w sposób wyżej opisany, o czym świadczą zapiski z mojego dziennika.
11 sierpnia 2009 roku. Piąta po południu. Świeży zewłok myszy (myszaka białostopego, Peromyscus leucopus), który wystawiłem rano, jest już niewidoczny; został prawie pogrzebany przez grabarze. Kiedy wyciągnąłem padlinę z ziemi, ujrzałem na niej tylko jednego chrząszcza.
12 sierpnia 2009 roku. Przy ponownej inspekcji o trzeciej po południu mysz jest znowu pogrzebana. Zgodnie z oczekiwaniami zajmuje się nią teraz para grabarzy.
Do obozu wróciłem wtedy 27 sierpnia, a po dziesięciu dniach odkopałem pogrzebaną mysz; ujrzałem tylko czaszkę i kłąb sierści, a także od piętnastu do dwudziestu ułożonych pionowo w zwartym szyku larw grabarza, które zjadały resztki padliny. Nie było czerwi much.
Podczas poprzedniej wizyty przed dziesięcioma dniami zastawiłem w chacie pułapki, aby złapać więcej myszy, dzięki czemu po przyjeździe miałem pięć zewłoków w różnym stadium rozkładu, od nadgniłych i śmierdzących po wyschnięte (i również śmierdzące). Zanim wyłożyłem padlinę na zewnątrz dla chrząszczy, przywiązałem do zewłoków po kawałku białego sznurka, supłając na końcach za każdym razem inną liczbę węzełków, tak abym mógł odróżnić ciała, kiedy już zostaną zagrzebane. Zaledwie kilka minut po wyłożeniu myszy, brzęcząc, nadleciały pierwsze grabarze wiedzione zapachem. Zaraz potem klapnęły na ziemię i wachlując czułkami, maszerowały prosto w kierunku truchła.
Po dwóch godzinach po jednym z zewłoków i pod nim pełzało siedem popiskujących chrząszczy. Widok aż tylu grabarzy na jednym truchle mnie zaskoczył, ale zewłok był na wpół wyschnięty i nie mógł służyć jako gniazdo dla młodych, co prawdopodobnie osłabiało motywację chrząszczy do jego zawłaszczenia i obrony. Byłem też zdumiony hałasem czynionym przez grabarze, bo przecież chrząszcze nie mają uszu. Piskliwe dźwięki wydają pocierające o siebie części ciała. Nadleciały lśniące, zielone plujki, gotowe złożyć jaja, z których po kilku godzinach wylęgną się żarłoczne czerwie. Od czasu do czasu nadlatywały czarno-biało ubarwione osowate (Dolichovespula maculata), które nisko nad ziemią przeczesywały okolicę w poszukiwaniu much i tu i tam pikowały czymś zwabione, ale ich potencjalne ofiary na ogół umykały zaraz po pojawieniu się drapieżców.
Grabarze stworzyły pary przy dwu innych mysich zewłokach, które w ciągu godziny pochowały, wygrzebując spod nich ziemię, tak aby wytworzyć zagłębienia, w które zapadły się truchła. W ten sposób chrząszcze ukryły zdobycz przed konkurentami, czyli krukami, czerwiami plujek, a także innymi chrząszczami. Grabarze były wręcz oblepione przez roztocze i można by pomyśleć, że dopadła je plaga pasożytów. Te roztocze są jednak sprzymierzeńcami grabarzy, ponieważ zjadają jaja plujek złożone na padlinie, zanim zostanie pochowana.
Następnego lata w celu ponownego obserwowania grabarzy ofiarowałem im ryjówkę, świeże truchło ryjówki krótkoogoniastej. Zwierzę to jest jednym z niewielu ssaków o jadowitej ślinie, a ponadto wydziela nieprzyjemną woń, tak że nawet większość drapieżników wzdraga się przed zjedzeniem go po upolowaniu. Koty domowe przynoszą te ryjówki do domu, a ludzie na ogół biorą je za krety, ponieważ mają one krótką szarą sierść i spiczasty nos, chociaż stopy przednich łap nie są rozrośnięte łopatowato, jak to jest u kreta. Ryjówki należą do najpospolitszych zwierząt w lasach na półkuli północnej, ale okazy wspomnianego gatunku widuje się rzadko, ponieważ żyją pod ziemią.
Było to 5 sierpnia 2010 roku. Zewłok ryjówki przyniosłem do chaty późno poprzedniej nocy i wystawiłem przed progiem w przewróconym na bok czystym słoiku po sosie do spaghetti. Nazajutrz rano, o szóstej, kiedy po kawie i grzance byłem gotowy na długą sesję nieprzerwanego obserwowania chrząszczy, wyszedłem sprawdzić sytuację. Ujrzałem cztery grabarze, a ich przepyszne, czarne jak smoła pancerze z jaskrawopomarańczowymi pasami tworzyły piękną kompozycję w połączeniu z ciemną szarością futerka ryjówki. Cała czwórka należała do gatunku Nicrophorus tomentosus, którego okazy wyróżniają się żółtym meszkiem porastającym tułów. Grabarze już wywlekły truchło ze słoika, para ich leżała pod nim, przesuwając je po ziemi w pewnej odległości od brzegu słoika. Dwa pozostałe grabarze, znacznie mniejsze, znajdowały się dziesięć centymetrów dalej i najwyraźniej ukrywały się pod wieczkiem od słoika. Siedziały tam co najmniej przez godzinę, podczas gdy owa bardziej dorodna para pracowicie transportowała truchło.
Ziemia przed progiem chaty jest mocno ubita, więc nie nadawała się na miejsce pochówku zdobyczy grabarzy. Niezależnie od siebie chrząszcze raz po raz czyniły wypady w różnych kierunkach, oddalając się nawet o sześćdziesiąt centymetrów, jak gdyby szukały miejsca, w którym pogrzebią truchło. Przed wypadem w nowym kierunku zawsze najpierw wracały do padliny. W jaki sposób odnajdywały drogę powrotną? Czy zapamiętywały przebytą trasę? Żeby to sprawdzić, zatrzymałem jednego z chrząszczy i podsunąwszy łyżeczkę, skłoniłem go do wejścia na nią, po czym przeniosłem o sześćdziesiąt centymetrów od truchła. Powędrował prosto z powrotem i nic przy tym nie wskazywało, że szukał drogi. Czy zapamiętał topografię otoczenia? Przechwyciłem drugiego chrząszcza, gdy badał teren jakieś sześćdziesiąt centymetrów na północ od truchła, po czym przeniosłem go półtora metra na południe od padliny. Jeżeli orientował się dzięki pamiętaniu wcześniejszej trasy, powinien powędrować dalej w tym kierunku. Zamiast tego trwał przez chwilę bez ruchu, a potem poderwał się w powietrze i poleciał prosto do truchła. Następnie przeniosłem jednego z grabarzy ponownie o półtora metra i tym razem owad najpierw wyczyścił się, po czym również pofrunął prosto do truchła. Po pewnym czasie przeniosłem jednego z chrząszczy o metr od padliny. Tym razem grabarz zatoczył kilka ciasnych kółek, jak gdyby szukał drogi, a następnie pomaszerował prosto do zewłoku ryjówki.
Te chrząszcze najwyraźniej są bardziej inteligentne, niż uważałem to za możliwe. Chętnie eksperymentowałbym dalej, a tajemnica ich zdolności odnajdywania drogi powrotnej utkwiła mi w pamięci. Teraz wszakże musiałem przestać im przeszkadzać, ponieważ przede wszystkim interesował mnie sposób, w jaki zajmują się padliną.
Nagle jeden z mniejszych grabarzy, które się kryły pod wieczkiem od słoika, opuścił kryjówkę i pomaszerował prosto do padliny. Czy spróbuje zabrać truchło parze, która się nim zajmowała? Nie, jego zamiary wkrótce stały się jasne, bo skoro tylko dotarł on na miejsce (rodzaj męski jest tu podwójnie uzasadniony!), wskoczył na większego osobnika z pracującej pary – samicę – i odbył z nią kopulację. Zajęło to ledwie parę sekund, po czym samczyk natychmiast odszedł i znowu się ukrył, teraz pod kawałkiem kory leżącym na ziemi w odległości mniej więcej trzydziestu centymetrów od padliny. Oho, wydarzenia przerosły wszelkie oczekiwania, więc zaciekawiony trwałem na posterunku.
Kwadrans po siódmej nadleciał jeszcze jeden Nicrophorus. Krążył przynajmniej przez minutę, zanim wylądował na zewłoku ryjówki. Niemal od razu sparzył się z samiczką pracującą przy zwłokach. Po chwili nadleciał kolejny grabarz i historia się powtórzyła. Samiczka, która była przedmiotem takiej adoracji, ani na chwilę nie przerywała krzątaniny przy truchle – krążyła wokół ryjówki, wpełzała pod nią, pochłonięta dążeniem do pogrzebania zdobyczy. Wydawało mi się, że para zajmująca się zewłokiem „powinna” przepędzić intruzów, ale nie widziałem najmniejszych oznak walki. Do tego czasu truchło zostało przesunięte o jakieś trzydzieści centymetrów od słoika, ale znajdowało się nadal na mocno ubitym gruncie, a w pobliżu nie było ani spłachetka pulchnej ziemi.
Po drugiej kopulacji, która zajęła znowu raptem kilka sekund, zebrałem bohatera akcji na łyżeczkę (unikając dotykania ręką, aby go nie przestraszyć) i wypuściłem na ziemię w odległości półtora metra od truchła, zastanawiając się, czy wróci do padliny lub samiczki. Samczyk nie wydawał się w najmniejszym stopniu zaniepokojony, po prostu został w miejscu, w którym go postawiłem, i zabrał się energicznie do toalety. Za pomocą nóg poczochrał brzuch, otarł głowę i czułki, a w końcu kolejno jedna o drugą same nogi. Skończywszy czyszczenie, przez chwilę jak gdyby się wahał, po czym wzniósł się w powietrze, zatoczył koło i frunął na odległą przynajmniej o trzy metry od truchła gałązkę wiśni, gdzie go obfotografowałem. Zauważyłem wtedy, że jest pokryty roztoczami. Kiedy kopulował, nie widziałem na nim roztoczy; jaskrawopomarańczowe pasy na jego grzbiecie były wówczas doskonale widoczne. Teraz zaś roztocze oblepiały jego grzbiet, niemal całkowicie zasłaniając jaskrawe wzory, tak że jawił się jako różowo-brunatny. Roztocze maskowały go. Ale gdzie były, z a n i m poderwał się do lotu?
Roztocze traktują te chrząszcze jako fortunny środek transportu, przenoszący je do świeżych jaj much. Kiedy grabarz znajduje padlinę, roztocze „wysiadają” i ruszają na żer, a kiedy grabarz zbiera się do odejścia od padliny, przypuszczalnie „wskakują na pokład”.
Niedawno jeden ze znajomych opowiedział mi, jak umieścił kilka grabarzy w puszce z odrobiną gnijącego mięsa. Kiedy później zajrzał do puszki, były tam dwa martwe chrząszcze i dwa na wpół martwe. Zauważył roztocze „łażące po tych na wpół martwych tak, jak gdyby chciały je ożywić”. Jeden z grabarzy rzeczywiście ożywił się, a wtedy wszystkie roztocze, które po nim łaziły, momentalnie ulokowały się pod jego okrywami. Zastanawiałem się, czy roztocze wiedziały, że ten grabarz zbiera się do odlotu. Nie jest to pomysł niedorzeczny (oczywiście nie zamierzam przypisywać roztoczom wiedzy świadomej), ponieważ chrząszcz przed poderwaniem się do lotu wprawia ciało w drżenie, aby podnieść jego temperaturę, więc owe wibracje albo zmiana temperatury mogą dawać roztoczom znak, że trzeba się ulokować w sposób zapewniający bezpieczny transport.
Około ósmej nadleciał kolejny grabarz, najwyraźniej z tym samym zamiarem co poprzednie, i nie chodziło o pożywienie się padliną. Najpierw to, co najpilniejsze, więc natychmiast przystąpił do kopulacji. Następny zjawił się mniej więcej kwadrans później. W pewnej chwili po truchle łaziło pięć grabarzy, ale trzy w końcu się oddaliły i schowały w pobliżu pod walającymi się na ziemi śmieciami. Ostatecznie przy zwłokach ryjówki została tylko pierwsza para grabarzy. Nie jestem pewny, czego właściwie dowodzą te zdarzenia, chociaż we mnie posiały poważne wątpliwości co do domniemanej monogamiczności grabarzy.
Przez dwie i pół godziny porannej obserwacji ustawicznie słyszałem popiskiwanie chrząszczy. Hałasy te dobiegały wyłącznie od strony padliny i skłaniam się do wniosku, że wydawała je owa pierwsza para, ponieważ piski słyszałem zarówno wtedy, gdy ta para była przy truchle sama, jak i wtedy, gdy towarzyszyły jej inne grabarze, więc owo popiskiwanie służyło zapewne tej parze do porozumiewania się.
Kiedy z upływem ranka podnosiła się temperatura powietrza, zaczęły się zlatywać zarówno niebieskie, jak i zielone plujki. Zjawiło się również kilka praktykujących niewolnictwo czerwonych mrówek z rodzaju Formica, które tego lata wprowadziły się na poddasze mojej chaty. Grabarze najwyraźniej nie zwracały uwagi na tych gości, ale w tym czasie było już jasne, że truchło nie zostanie pochowane. Od wystarczająco pulchnej ziemi dzieliła je zbyt wielka odległość, aby chrząszcze były w stanie je tam przesunąć. Zdobycz miała przypaść muchom lub mrówkom i mogła być źródłem pożywienia oraz okazją do kopulacji dla dorosłych grabarzy. Natomiast nie mogła posłużyć jako gniazdo i spiżarnia w celu wychowania młodych chrząszczy.
Przez resztę dnia obserwowałem rozwój sytuacji wokół truchła, aby się przekonać, czy grabarze będą nadal próbować przetransportować je, i by udokumentować tę historię w sposób możliwie najpełniejszy. W południe, kiedy temperatura w cieniu wzrosła do trzydziestu stopni Celsjusza, na padlinie znajdowało się jednocześnie osiem grabarzy, przy czym wszystkie należały do gatunku Nicrophorus tomentosus. Zaobserwowałem jeszcze czternaście kopulacji. Natomiast widziałem tylko dwie utarczki, które trwały ledwie parę sekund i nie przerodziły się w prawdziwą walkę. Pierwsza para przesunęła zewłok w sumie jeszcze o metr, zanim zaprzestała starań, a truchło znajdowało się wtedy nadal na ubitym gruncie. Chociaż było pełno plujek, nie zauważyłem ich jajeczek. Widziałem jedną dużą muchówkę, która złożyła żywą larwę, ale nie zaobserwowałem rozwijających się czerwi.
Do południa grabarze w końcu wyżarły otwór w skórze na brzuchu ryjówki. Co najmniej dwa weszły do środka i chyba tam żerowały albo szukały wyjścia, ponieważ pod skórą pojawiały się wypukłości. Od tego czasu truchło ani odrobinę się nie przesunęło. O trzeciej po południu nie było przy nim ani jednego grabarza, lecz za kwadrans dziewiąta wieczorem pod padliną znowu znalazłem dwa.
Nazajutrz rozciąłem zewłok i okazało się, że mięso wygląda świeżo i jest wolne od czerwi, chociaż przez cały poprzedni dzień na padlinie przysiadały dziesiątki niebieskich i zielonych plujek. Przeniosłem truchło na pulchną ziemię. Póki było widoczne, obserwowałem na nim wyłącznie pojedynczą parę grabarzy, która w końcu je pochowała.
Chrząszcze grabarze są w stanie pochować zwierzęta wielkości myszy lub ryjówki, ale zadałem sobie pytanie, co się stanie, kiedy natrafią na zewłok o wiele większy, choćby olbrzymiej „myszy” – w tym przypadku niedawno zabitej przez samochód wiewiórki szarej. Przez pierwsze dwie godziny rozcięte truchło wiewiórki, które wyłożyłem opodal mojej chaty, przyciągnęło pięć osobników Nicrophorus tomentosus. Nazajutrz widywałem na padlinie do osiemnastu grabarzy za jednym razem, a także od jednego do czterech „rozsyłających wici” (czyli wystawiających w górę odwłok i rozpylających substancję zapachową, która wabi inne osobniki tego gatunku). Co chwilę nadlatywały kolejne grabarze, a niektóre już obecne odchodziły. Nie zauważyłem, aby chrząszcze tworzyły pary; większość pożywiała się mięsem, zaobserwowałem wiele przygodnych, jak sądzę, kopulacji.
Trzeciego dnia temperatura spadła z dwudziestu trzech do trzynastu stopni. Zauważyłem nieliczne plujki, za to grabarze przepadły. Większość zagrzebała się pod liśćmi lub w ziemi w odległości od pół metra do dwóch metrów od truchła. W końcu pojawił się kruk, który zabrał gdzieś ów nadal prawie świeży zewłok, czym zakończył moją próbę ustalenia, co z taką padliną robią grabarze.
Aby zbadać tę sprawę bliżej, postanowiłem zamiast wiewiórki użyć koguta bantamki. Wyłożyłem w lesie brzuchem do ziemi całkowicie opierzony (i nierozcięty) zewłok koguta. Było bardzo ciepło, ponad trzydzieści stopni, i kiedy następnego dnia dokonałem inspekcji padliny, obsiadała ją chmara zielonych plujek, których czerwie mogłyby pożreć truchło w kilka dni. Na piórach koguta widziałem setki, jeżeli nie tysiące białych jajeczek much. Kiedy odwróciłem truchło na grzbiet, we wszystkie strony czmychnęło więcej niż tuzin osobników Nicrophorus. Suche liście wokół padliny szeleściły jak żywe. Grabarze umykały w popłochu i zagrzebywały się pod liśćmi. Byłem tak zaskoczony widokiem chrząszczy, że nie złapałem ani jednego.
Na tym truchle zauważyłem grabarze kilku gatunków. Nie znałem dobrze międzygatunkowych różnic pod względem wielkości i ubarwienia, więc pomyślałem, że warto byłoby zbadać te chrząszcze bliżej, aby określić ich przynależność. Czy powinienem poczekać, bo może zaczną walczyć o żer i w końcu zostanie po jednej parze każdego gatunku? A może wszystkie będą ze sobą „współpracować”, starając się nie dopuścić do zawłaszczenia padliny przez muchy? Postanowiłem po prostu obserwować rozwój sytuacji.
Nazajutrz na padlinie było jeszcze więcej grabarzy. Co ciekawe, chociaż temperatura nadal była wysoka – sięgała trzydziestu stopni, w ogóle nie widziałem plujek. Co więcej, złożone na piórach koguta jajeczka much były pomarszczone, najwyraźniej martwe. Nie zauważyłem ani jednego czerwia. Skóra koguta była nieskazitelna, jak gdyby wyjałowiona. Miałem przed sobą wynik walki grabarzy z plujkami, w której tym razem wygrały chrząszcze. Zająwszy się tym dużym zewłokiem w takiej liczbie (co najmniej dwóch tuzinów osobników), grabarze najwyraźniej pokonały konkurencję czerwi, które zwykle zagarniają całość lub lwią część tego rodzaju zdobyczy. Jednocześnie znaczna liczebność chrząszczy sprawiała, że i one ponosiły pewien koszt, ponieważ w sytuacji, gdy na jednym truchle żerują dwie pary lub większa ich liczba, rozwój komórek jajowych u osobników większych zostaje przyspieszony, a u osobników mniejszych zahamowany. Byłem zadowolony z faktu, że pozwoliłem rozegrać się temu dramatowi aż po tak klarowny i widowiskowy finał.
Ustalenie, ile gatunków chrząszczy żeruje na tej padlinie, wymagało schwytania w zasadzie wszystkich osobników. Pozwoliłem chmarze chrząszczy gromadzić się pod truchłem przez kilka godzin, a wróciwszy do niego, ostrożnie oczyściłem grunt w pobliżu padliny z suchych liści, śmieci i grudek ziemi, aby zmniejszyć grabarzom szanse ucieczki. Następnie, mając w ręku słoik, do którego zamierzałem wrzucać zbierane okazy, odwróciłem truchło i zacząłem łowy. Po wyłapaniu wszystkich umykających chrząszczy, przeszukałem pobliski grunt. Te, którym udało się ukryć, niekiedy było trudno zauważyć, ponieważ drugą strategią obronną tych specjalistów pogrzebowych jest pozorowanie śmierci, czyli wywracanie się z wyciągniętymi nogami, jak gdyby były martwe. Leżą wtedy na boku lub na grzbiecie, więc ukazują tylko ciemny spód na tle ciemnej ziemi, a jaskrawopomarańczowe wzory, które mają na grzbietach, są niewidoczne. Pomimo tych sztuczek udało mi się zebrać trzydzieści dziewięć chrząszczy, które potem zidentyfikowałem jako okazy czterech gatunków.
Los truchła koguta śledziłem jeszcze przez pięć dni, nadal zbierając grabarze, tak że ostatecznie złowiłem siedemdziesiąt okazów (pięćdziesiąt osiem Nicrophorus tomentosus, dziewięć Nicrophorus orbicollis, dwa Nicrophorus defodiens i jeden Nicrophorus sayi). Nicrophorus tomentosus, którego okazy stanowiły przytłaczającą większość, był tym samym gatunkiem, którego pary obserwowałem na wielu wyłożonych w tamtym miesiącu truchłach myszy, ryjówek i pręgowców. Zewłok koguta bantamki nie miał pogrzebu, ale nie zawłaszczyły go również muchy. Pozostał wolny od czerwi, aż szóstej nocy porwało go jakieś większe zwierzę, najpewniej skunks albo szop.
Natrafiałem na tyle tajemnic, że wszystkich nigdy nie zdołam wyjaśnić, ale bodaj właśnie dlatego każde odkrycie było tym bardziej pasjonujące. I jak zwykle, niektóre z najbardziej zdumiewających obserwacji nie miały nic wspólnego z tym, czego pierwotnie szukałem. Pewne niezwykłe zjawisko przykuło moją uwagę, kiedy przesypywałem część zebranych grabarzy do drugiego słoja.
Jak wspomniałem, podstawową metodą obrony grabarzy w sytuacji pojawienia się „drapieżcy” przy truchle, którym się zajmują, jest ucieczka i zagrzebanie się w ziemi. Opisałem też ich strategię aktorską, kiedy udają umarłego, chociaż gdy brałem je w palce, natychmiast rezygnowały z udawania i kąsały. Wrzucone do słoja nie mogły odwołać się do żadnego z tych chwytów i próbowały jeszcze innego, a mianowicie usiłowały wyfrunąć. Przyglądałem się z bliska chrząszczom w słoju, podziwiając czarne grzbiety poznaczone jaskrawopomarańczowymi plamami, a czyniłem to również dlatego, że po układzie owych plam można rozpoznawać poszczególne gatunki. Właśnie wtedy spostrzegłem coś zdumiewającego, a mianowicie, że w chwili, gdy grabarz próbuje wzlecieć, owa czerń znaczona pomarańczowymi plamami robi się nagle cytrynowożółta! Jak to możliwe?
Podobnie jak wiele współczesnych owadów przodkowie chrząszczy mieli dwie pary skrzydeł. Współczesne chrząszcze mają wszakże tylko jedną. Pierwotna pierwsza para skrzydeł przekształciła się w twarde łuski, które nazywamy okrywami. Okrywy nie służą do latania, lecz stanowią pancerz chroniący skrzydła wtedy, kiedy nie są one używane. Okrywy często są ozdobne. Błoniaste skrzydła chrząszczy są zazwyczaj przynajmniej dwa razy dłuższe od samego owada, a kiedy chrząszcz z nich nie korzysta, są złożone i schowane pod okrywami niczym prześcieradła w komodzie. Szykując się do lotu, większość chrząszczy po prostu odsuwa okrywy na boki lub składa je na grzbiecie. Ani jedno, ani drugie nie prowadzi do zmiany barwy. Natomiast ja w i d z i a ł e m całkowitą zmianę barwy. Może miałem urojenia?
Uzmysłowiłem sobie, że nigdy nie obserwowałem barwy pomarańczowej na grabarzach latających w pobliżu padliny. Chrząszcze były wtedy żółte, co składałem na karb żółtego meszku porastającego tułów Nicrophorus tomentosus. Pomyślałem teraz, że nie dostrzegałem barw czarnej i pomarańczowej z powodu szybkiego i niespokojnego lotu chrząszczy. Przyjrzawszy się uważnie jeszcze raz, przekonałem się, że widać wyłącznie barwę żółtą. Wpadłem na pomysł, że być może aparat fotograficzny uchwyci coś, czego nie widzę okiem, więc gorączkowo pstryknąłem kilka zdjęć lecącym grabarzom. Uzyskałem parę rozmazanych odbitek, które potwierdziły moje wrażenia, jako że grzbiety lecących grabarzy były żółte!