Wieczny las. Poza pogonią wielkich miast - ebook
Wieczny las. Poza pogonią wielkich miast - ebook
Ta książka powstała z miłości do drzew.
Chociaż nasza egzystencja jest zależna od lasów, paradoksalnie jesteśmy dla nich największym zagrożeniem. Rośliny od wieków o nas dbały, lecz dziś to my musimy zadbać o nie, pozostawiając im wolną przestrzeń, w którą nie będziemy ingerować.
Justyna Stoszek, twórczyni żywych rzeźb FOREST FOREVER, to artystka, prekursorka roślinnych instalacji w szkle. Swoje serce oddaje lasom i naturze. Zwraca uwagę na symbiozę, w jakiej żyjemy z roślinami.
W tej książce opowiada historie ludzi, dla których Puszcza Białowieska, las mazurski i las beskidzki są nie tylko miejscem zamieszkania, ale całym życiem. Spójrz na las ich oczami, wsłuchaj się z nimi w szum drzew...
Edycja specjalna. W środku ilustracje autorki do oprawienia!
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8103-421-0 |
Rozmiar pliku: | 35 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy bliscy składają mi życzenia urodzinowe, zawsze powtarzam, że nie chcę żyć sto lat. Chcę, by sto, pięćset, tysiąc, dziesięć tysięcy lat żyły drzewa. Moja artystyczna droga jest długa. Podążam nią od dzieciństwa. I nie jest ona przyjemna, miękka, polna. Często jest to stroma ścieżka biegnąca po pionowym zboczu na wietrzny i lodowaty szczyt. Na tej samotnej drodze trzyma mnie pragnienie stworzenia czegoś prawdziwego, pięknego i ważnego.
Maluję i rysuję od dziecka. Robiąc to, czuję się wspaniale. Jednak od dzieciństwa moim miejscem jest las. Będąc w nim, czuję się wyjątkowo. Świadomie wybrałam ścieżkę edukacji artystycznej, ale się zawiodłam. Zapewne dlatego, że była to miejska ścieżka, a nie ta… przez las. Jestem dyplomowaną artystką. Malarką i rzeźbiarką. I z tym też czuję się dobrze. Może dlatego, że jest to wykonane do końca zadanie. Teraz żyję i tworzę w mieście. To trudne.
Od dwunastu lat wykonuję żywe rzeźby, miniaturowe biosfery – lasy zamknięte w szkle. Oryginalność tego pomysłu jest specyficzna – zrobiłam krok do przodu, jednocześnie sięgając do przeszłości, do źródeł. Obudziłam skrywaną w ludzkich sercach tęsknotę za bliskością natury. Forest Forever to lasy prawdziwe, ponieważ są żywe. Są piękne naturalnym pięknem i ważne, bo przypominają ludziom o zasadach funkcjonowania przyrody, o tym, że ich egzystencja jest w całości uzależniona od roślin. Szkło zaś, jednocześnie twarde i kruche, symbolizuje dojrzałą osobowość. Wewnątrz – niewielki fragment prawdziwego lasu jako symbol naszej głęboko skrywanej wrażliwości.
Jak bardzo zmieniło i zmęczyło mnie miasto, poczułam podczas moich leśnych wystaw. Wędrowałam z kapsułami przez trzy polskie lasy. Dopiero tam było dobrze. Tam ja i moje mniejsze lasy byliśmy na swoim miejscu. Zostanę jeszcze w mieście przez jakiś czas. Teraz szukam mojej ziemi. Mojego lasu.Kapsuły
Pomysł mi się przyśnił. Była to wizja szklanych kapsuł o kształtach organicznych, biologicznych, przypominających kroplę wody czy bąbel powietrza. Wewnątrz rośliny. Zobaczyłam, jak kapsuły zapalają się i unoszą nad ziemią, nad lasem, startują i lecą w kosmos. We śnie pojawiła się myśl i była to myśl roślin o tym, że opuszczają Ziemię, która przestała być dla nich przyjaznym miejscem. W drugiej części snu widziałam zagładę ludzkości. Ziemię suchą i jałową. Ludzi umierających z głodu. Walające się w piasku i na pustych betonowych ulicach kości. Chaos.
Obudził mnie własny strach. Obraz świecących w lesie kapsuł pozostał jednak pod powiekami i w głowie. Tego dnia przyszedł do mnie list. Od Lucyny. Z Puszczy Białowieskiej. Propozycja wystawy. Zaproszenie do lasu.
Pakowałam się przed przeprowadzką do Białowieży. Słuchałam audycji radiowej, w której powiedziałaś: „Las najlepiej sobie radzi pozostawiony w spokoju”. To tak bardzo pasowało do sytuacji w Puszczy Białowieskiej. Postanowiłam do Ciebie napisać.Po przeczytaniu tego listu uświadomiłam sobie dwie rzeczy: kapsuły ze snu to idealne obiekty na leśną wystawę, a mój sen to zapewne reakcja na sytuację w Puszczy Białowieskiej.
Ministerstwo Środowiska zarządziło masową wycinkę drzew w całym kraju, w tym na terenach chronionych, która trwała od wiosny 2017 roku. W Puszczy Białowieskiej ten pogrom odbywał się pod pretekstem odpierania ataku kornika na świerki. Pomimo protestu przyrodników, leśników i naukowców ministerstwo utrzymywało, że wycinka jest dokonywana dla dobra lasu.
Odpowiedziałam Lucynie, że przyjadę. Opowiedziałam jej o swoim pomyśle i śnie. Powiedziałam, że potrzebuję trochę czasu, bo już wtedy wiedziałam, że zrealizowanie pomysłu, stworzenie kształtu szkła, który pojawił się we śnie, nie będzie łatwe. Wiele lat wcześniej miałam podobny pomysł, ale nie znalazłam huty szkła chętnej do współpracy. Teraz pomyślałam, że musi się udać, skoro okoliczności, sen, pomysł, list, propozycja wystawy i wizja tak się zbiegły w czasie.
Po kilku tygodniach miałam kryzys telemarketera. Na myśl o wykonaniu kolejnego telefonu chwytałam się wszelkich najniewdzięczniejszych i najgorszych, byle innych zajęć. Straciłam odporność i bałam się kolejnej odmownej odpowiedzi w stylu:
– Proszę pani, my nie wiemy, o co pani chodzi.
Początek rozmowy z panem Jackiem brzmiał podobnie, z tą różnicą, że pojawiło się „ale”, a tuż po nim konkretna propozycja. I tak dzięki wspaniałomyślności pana Jacka, ciężkiej pracy załogi huty szkła oraz pomocy moich przyjaciół udało się zrealizować pomysł leśnych wystaw. Pod koniec lipca 2017 roku wyruszyliśmy z kapsułami do trzech polskich lasów.Wystawy miały charakter efemeryczny. Jeden las – jeden wieczór. Jedyna okazja, by zobaczyć startujące w ciemnościach, rozświetlone wewnętrznym światłem szklane kapsuły wypełnione roślinami.
Dla mnie był to przede wszystkim czas spotkań z ludźmi. Wystawa to moment, kiedy mogę to, co do tej pory istniało wewnątrz mnie, było moje, zobaczyć na zewnątrz. Pokazać innym. Tworzenie żywych rzeźb pochłaniało moją uwagę i wszystkie siły przez wiele miesięcy, ale był to proces twórczy. Nie myślałam wówczas o tym, po co to robię, dla kogo i co będzie dalej. Podczas wystawy mogłam to swoje skończone dzieło zobaczyć oczyma innych ludzi i to było fascynujące.
Ludzie, patrząc na świecące w lesie kapsuły, opowiadali mi o sobie, o swojej miłości do natury, więzi z lasem, o swoim życiu. Jednych poznałam w tamtej chwili, z innymi łączyła mnie wieloletnia przyjaźń, a spotkanie w tej atmosferze wygenerowało nowy rodzaj magii.
Oni patrzyli na moje żywe rzeźby, a ja patrzyłam na nich i czułam, że są dla mnie ważni. Czułam, jak wiele nas łączy.
Chciałam się tym podzielić. Dlatego powstała ta książka.Gra w kości
Od zawsze fascynowały mnie kości. Nie bałam się ich. Nigdy. Napisałam w pamiętniku: „Kości to życie, dlaczego ludzie się ich boją? Są wewnątrz nas. Dlaczego ludzie boją się tego, co jest w nich samych?”. Miałam wtedy dziesięć lat. Zbierałam kości. Chowałam je, bo nikt tego nie rozumiał. Kiedy tylko mogłam, patrzyłam na nie, unosząc je wysoko pod słońce. Zachwycały mnie liczbą precyzyjnych detali. Dla mnie to były najpiękniejsze formy rzeźbiarskie. Znajdowałam kości tak, jakbym je przyciągała. W lesie, na pustyni, na poboczu drogi, w wysokich Andach, Patagonii, Asturii, Kantabrii czy wreszcie w Puszczy Białowieskiej.Z Ewą chodzę na spacery. Po lesie. Z psami. Rozmawiamy o wszystkim, jak to kobiety. Rozmawiamy przez telefon, bo Ewa jest daleko – piszę te słowa z żalem, ponieważ brakuje mi jej tutaj, w moim lesie, blisko. Ewa to przyjaciel. Kobieta, z którą łączy mnie mistyczna więź. I my obie wiemy, co mam na myśli, pisząc te wzniosłe słowa.
Tamtego dnia wędrowałam przez kwitnące wrzosowiska. Suche gałęzie, szare, srebrne, pogubione przez drzewa. Bieliły się wśród wrzosów jak kości.
Ewa: Las jest dla mnie elementem natury, przynależy od zawsze do Wielkiej Matki, dzikiej, szalonej i niezależnej. Do dziewicy, matki i staruchy. Jest instynktowny, uruchamia w nas to, co pierwotne, archetypowe. Pozwala nam pełzać, wąchać i drapać, nam, kobietom z krwi i kości. Mamy go w swoim układzie krążenia, las daje schronienie, kobiety dają schronienie, jest bezpieczną ucieczką i zapomnieniem. My, kobiety, jesteśmy specjalistkami od zapominania się. Las ma w sobie odwieczną mądrość, zawiera jądro życia, tak jak każda z nas, sióstr, rusałek, driad. Wyzwala duszę, pozwala na krzyk, namiętność i poezję. Czasem bywa szorstki, czujemy na sobie kłaki, szpony i świszczący oddech, odpowiadamy szaleństwem, wyciem do luny, pierwotnym nawoływaniem się. Las to obraz naszej psychiki, nawiedza nas w snach, chłoszcząc gałęziami, gdy zapominamy o sobie. Czasem delikatnie szeleści i pieści nasze zmysły, mruczymy wtedy rozkosznie. Odwieczny strażnik cyklu narodzin – śmierci – narodzin. Umiera tylko na chwilę późną jesienią tylko po to, by odrodzić się na nowo, poruszając nas do głębi pięknem, witalnością i niezmiennością.Mądra kobieta ma ze sobą worek kości. To kości przodkiń, czarownic, wieszczek, matek, kochanek, bogiń.
Nie zniszczy ich ogień, nie poddadzą się upływowi czasu, pozostają naszym materialnym dowodem istnienia na Ziemi. Są świątynią duszy. Czasem dusza może być pokiereszowana, podłamana, spowita w żałobie. Kości dają duszy skuteczną osłonę, są dla niej zbroją, niepokonaną twierdzą, sanktuarium, w którym ona, dusza, może zaistnieć i trwać, póki nie nastąpi kres drogi. A nawet i potem są. Ślady po złamaniach, razach, cięgach, upadkach tworzą historię naszego życia po śmierci.
Ja i król
Przyjechaliśmy do Puszczy Białowieskiej na święta Bożego Narodzenia. Grupa przyjaciół, dzieci, psy. Mała chatka w Hajnówce. Z piecem i długim stołem. Za dnia szliśmy w las tropem żubrzych odchodów. Liczyliśmy na spotkanie z królem puszczy.
Gapiąc się w śnieg, znajdowałam kości, czaszki i wielkie krzemienie. Karol, mój przyjaciel, pomógł mi i dzięki temu jeden z nich przywlekłam ze sobą i jest przy mnie do dziś. Ciemnoszaro-brązowawy z białym sercem.
W puszczy wszystko ma coś wewnątrz, głębiej. Coś jeszcze dodatkowego w środku. Stare torowisko porośnięte zielenią. Tory rozsadzone od środka, wygięte na boki przez młode brzozy, czeremchy, dębiny. Ten widok mnie uspokajał. Siła natury. Nie damy jej rady. I całe szczęście. To siła życia, nieustająca walka.
Wreszcie przypadkiem sama spotkałam króla. W okolicy parkingu, a nie w dziczy. W okolicznościach zupełnie nieromantycznych. Pojawił się w chwili, gdy wyskoczyłam na stronę. We mgle majestatyczny, spokojny patrzył na te moje bezbronne kucki. Przeżuwał. Przestałam i sikać, i oddychać. Fuknięciem, mamlaniem i stęknięciem coś tam oznajmił i odszedł, a za nim jeszcze dwa przepiękne osobniki lub osobniczki. We mgle, w ciszy. Tylko mlaskanie i stąpanie. Wilgoć. Może mi się wydawało, ale czułam zapach jego sierści. Byłam intruzem, a on nic mi nie zrobił. Nie chcę myśleć o ludziach, którzy potrafią takiej istocie, takiemu majestatowi… strzelić w głowę, w serce. Królobójcy. Niestety, jeżeli chcemy coś zmienić, uratować to piękno, musimy działać, a tym samym myśleć i wiedzieć o takich ludziach.
Przejęta pobiegłam do własnego stada. Ledwie dysząc, opowiedziałam moim towarzyszom, jaka przygoda mnie spotkała. Nie uwierzyli. Stwierdzili, że łżę. Posądzili o mitomanię. Co robić? Nie mam świadków, a król pewnie nikomu nigdy nie opowie…
Wieczorem piliśmy wino, rozmawialiśmy o lesie. Wróżyłam z kart. Podczas kolacji wspomniałam z rozpędu, ale delikatnie:
– A ten żubr, co go spotkałam dzisiaj…
– Przestań, litości!
Modra cerkiew
W czasie naszego pobytu odprawiano mszę w cerkwi. Zapragnęłam w niej uczestniczyć. Szliśmy długo przez zanurzony w śnieżnych chmurach las. Ta świątynia była cicha. Zaspy, błyski w śnieżnych zaspach, konary w słońcu. Cisza. A cerkiew pełna ludzi, mroczna, wonna, śpiewająca. Nie chciałam stać z boku, wdychać zapachu starych palt parujących od zimowej wilgoci i ludzkich oddechów po świątecznym przejedzeniu. Zauważyłam drewniane schody i weszłam na balkon do śpiewających kobiet. Czułam zapach dymu, roztopionych świec, różanych perfum. Stanęłam blisko balustrady i spojrzałam w dół. To było rozdanie kart tarota. Po prawej mężczyźni, a wśród nich gadający do siebie, taki z uśmiechem na całą gębę wioskowy głupiec. Nikt go nie uciszał, nie gapili się na niego. Pełna akceptacja. Karta Głupiec. Po lewej kobiety i śmierć – w zwyczajnej drewnianej trumnie i leżącej w niej martwej kobiecie. Karta Śmierć. Naprzeciwko mnie kapłan. Karta Kapłan. Z prawej obraz eremity. Starzec na klęczkach, długa broda zasłaniająca jego nagość. Ciało miał białe. Karta Eremita. Po powrocie do chaty w Hajnówce ułożyłam karty, chcąc wylosować tę, która symbolizowała w tym układzie mnie. Karta Caryca.
Ewa: Caryca jest samotna. Wielbi ją tłum, ona zaś nie może kochać nikogo. Taka wyizolowana doskonałość, przeżywająca męki egzystencji wystawionej na pokaz. Jej cierpienie jest niezmierne, nigdy nie może nikogo wyróżnić. Doskonale wie, że wioskowy głupek na samą myśl o dotknięciu skrawka jej sukni głupieje jeszcze bardziej, a na jego licu maluje się obraz nieskończonego zdziecinnienia. Baby, zmęczone rodzeniem dzieci i ciągłym dogadzaniem innym, zazdroszczą jej sukni, bogactwa i przepychu. Bo nie wiedzą, że ona zazdrości im. Cesarzową być, władać życiem i śmiercią milionów poddanych i tym milionom oddawać się każdego dnia, ze złością, z czułością, z zaciśniętymi zębami, matiuszka, to dla ich dobra. Nawet pop ma lepiej, każda msza kiedyś się kończy. Zamknie cerkiew, pójdzie do domu spać, poświntuszyć z żoną, rozsiądzie się przed kominkiem i błądzi myślami w siną dal. A ona nie, zawsze na cenzurowanym, każdy jej krok jest śledzony, ruch brwi, całkiem nic nieznaczący, szeroko komentowany. Jest służebnicą narodu, cara i nienarodzonego jeszcze syna. Tylko szepcze: „Hospodi, spraw, by tym razem był to syn, bo skonam”. I ta śmierć chichocząca przy każdej jej boleści, mówiąca ze słodkim uśmiechem: „Jeszcze nie teraz, kochana, jeszcze cię trochę popieszczę”. Ten obłudny staruch, ascetyczny eremita, o białym, nieprzydatnym do niczego ciele, co ani rozkoszy, ani męki nie zaznało. Tylko kochankowie patrzą na nią obojętnie, syci rozkoszą śpią.
Sny w puszczy
Kanu pojawiło się we śnie. Utkana ze światła i soku liści zapowiedź nowego. Łódź ze mną na pokładzie płynęła w głąb i pod korzenie dotychczas namalowanych drzew. Odnaleziona w zagłębieniach ziemi woda mówiła o czasie, który był i jest mi potrzebny, o uleczonych emocjach i zgodzie na siebie. Kołyszę się, płynę poprzez ocean liści, ich korzenie sięgają moich wód. Wód mojego ciała. Rzeki płynącej w moim ciele krwi – kiedyś wzburzone, teraz są wypełnione siłą. Niedługo kończę czterdzieści pięć lat, nie mogę powiedzieć, że moja pełnia oznacza spokój. Jednak obecny niepokój jest zupełnie odmienny od znanego mi dotychczas. To ekscytacja i determinacja badacza. Pożądanie twórcy i zachłanność odkrywcy. Radość podążającej starą ścieżką wojowniczki. Jeżeli coś jest pewne w tej chwili, to tylko to, że idę swoją drogą.We śnie leżałam na posłaniu z mchu i gałęzi jodły, wtulona w stopy starego lasu. Miałam poczucie, jakbym opierała głowę na ogromnych udach kobiety – prapraprapraprababki. Wokół mnie tańczył gąszcz masywnych, różnozielonych liści. Kanu niczym lekka, niematerialna istność unosiło się na ich tafli. Wygodna i ciepła łódź zabrała mnie pod korzenie lasu, pod wodę leśnych strumieni i jezior. Przez cały czas byłam zadziwiająco świadoma tego, że ta podróż odbywa się we mnie samej. Dusił mnie niemiłosierny strach przed siłą własnej głębi, przed czającą się tam ciemnością. Moją osobistą. Jednocześnie byłam naelektryzowana ciekawością – czułam się jak wiejskie dziecko na wiedeńskim Praterze. Kiedy otwierałam oczy, przełamując lęk, słyszałam dźwięk trzaskającego wiosną lodu, a z podziemnych wód wyłaniały się obrazy – znaki. Symbole – przewodnicy.
Obudziłam się. Napaliłam w piecu. Spojrzałam za okno na topolę białą i wysysające jej soki bukiety jemioły. Wypiłam kawę. Poszłam do lasu. Poszłam swoją drogą.
Ewa: Wyobraź sobie, że będąc małą dziewczynką, chodziłam do lasu pełnego sosen i żywicy. Bywałam u cioci i ta niczym bogini zielna prowadzała mnie po lasach. Potem chodziłam tam sama. Matka Boska była ukryta wśród sosen, stała na specjalnie zbudowanym postumencie z kamieni. Jej suknia była niebieska, a wokół pysznił się zapach żywicy. Była dla mnie objawieniem, przyjaciółką, siostrą, matką. Celebrowałam te spotkania, przynosząc jej w darze leśne kwiaty, różnorodne zielska, których nazwy nie znałam i nie znam do dziś. Aby dotknąć jej sukni, musiałam wspiąć się na skały, wcale niezła to była wysokość, a kamienie całkiem gładkie. I dokonywałam tego raz za razem, nagrodą było uczucie sacrum, dotyku nieznanego. Radością dzieliłam się z sarnami, niebem i sobą samą.
Moja Matka Boska w niebieskiej sukni,
a wokół trwał las i pachniało żywicą.
Mała dziewczynka patrząca wysoko,
dotykająca majestatu.
Mistyka lasu i poczucie bezkresu własnej pustki.
Coraz bardziej lubię niebieskie sukienki.
Wracam do domu, lasu już na wieki
zielono-niebieskiego.
Jeszcze unosi się żywiczny zapach
i czuję na sobie uważne oczy saren.
Jak one troszczyły się o mnie:
„Tylko nie upadnij, mała, patrz,
gdzie stawiasz nogi”.
Czuję niebieskość i nieboskość
swego istnienia.
Odtamtąd, dotąd, do końca lasu.
Na zawsze związana z sosną, ciszą, Nią.Puszcza Białowieska, 8 lipca 2017 r.
W czasie kiedy jeszcze nie przyszło nam do głowy, że pojawi się realne zagrożenie dla Puszczy Białowieskiej, stary las podarował mi magię. Podczas zimowego spaceru odkryłam wejście do komnaty tajemnic. Mech porastał ścieżkę, drzewa, świerki po czubki. Dookoła bezwzględna biel śniegu, a tu zieleń aż do nieba. W tamtej chwili urodziło się we mnie to, co robię do dziś. Minęły lata. Lata pracy, eksperymentów, zwątpienia, strachu i kolejnych prób. Aż wreszcie jestem w miejscu, do którego zmierzałam. Stworzyłam kapsuły ratunkowe, które zabiorą rośliny z ziemi z miejsca dla nich wrogiego. Wehikuły zbudowane są ze szkła. Kiedy myślałam o tym, jak opisać kogoś, człowieka czy zjawisko, czy istotę, która ma w sobie i siłę, i wrażliwość. Pomyślałam, że jest jak szkło – twarda i krucha jednocześnie. Puszcza to subtelny ekosystem, który kształtował się przez setki lat – a przez chciwość i głupotę ludzką mógł zginąć w jednej chwili.Gen lasu
Lucyna: Po prostu przyjechałam kiedyś do Puszczy Białowieskiej na wakacje z przyjaciółkami. Chciałyśmy aktywnie spędzać czas, wypożyczyłyśmy rowery. I tak trafiłyśmy do Sławka. Był to fantastyczny tydzień wakacji. Kiedyś, ponieważ przyjechałam z koleżankami lekarkami, zatrzymałyśmy się przed ośrodkiem zdrowia. Bardzo mnie zainteresowało, dlaczego ten ośrodek pracuje tylko od 8.00 do 15.00. Nikt nie jest tu zmuszany do pracy do 18.00, tak jak było u nas, w Poznaniu. Postanowiłam zaspokoić swoją ciekawość i po prostu wtargnęłam do środka. W ten sposób poznałam tamtejsze panie pielęgniarki, a pani doktor miała akurat czas i wszystkie nas trzy zaprosiła na herbatę. Pogawędziłyśmy i taki był mój pierwszy kontakt z białowieską służbą zdrowia. Rok później jakoś tak się złożyło, że moje dzieci w liczbie sztuk trzech, już dorosłe, wpadły na pomysł, że może byśmy pojechali gdzieś razem na wakacje. I żeby był las i żeby było aktywnie. Jedźmy do Białowieży. Wtedy już wiedziałam, że po rowery należy iść do Sławka.
Przez tydzień przychodziliśmy codziennie po te rowery, a przy okazji rozmawialiśmy. Zapytałam Sławka, czy mnie pamięta. Nie bardzo mógł sobie mnie przypomnieć, ale w końcu się udało. Stwierdził ostatecznie, że poprzednio byłam z koleżankami. Odparłam, że teraz jestem z dziećmi, na co Sławek z wrodzoną sobie bezpośredniością spytał:
– A gdzie facet?
Odpowiedziałam:
– Faceta brak.
Koniec końców inicjatywę przejęły moje córki. Zorganizowały ognisko, na które naturalnie zaprosiły Sławka. Potem był wieczór muzyczny w Cafe Walizka, gdzie w czwartki grywali na gitarach. Wyjechałam z Białowieży z takim miłym uczuciem. Trzy tygodnie później Sławek przyjechał do Poznania. I tak zaczęliśmy krążyć pomiędzy Poznaniem a Białowieżą. Trzeba było podjąć jakąś decyzję. Wiedziałam, że Sławka nie ruszę z Białowieży, bo on kocha to miejsce. W mieście by skonał. Moje dzieci były już samodzielne i mogłam pomyśleć o zmianie. Niesamowite było to, że gdy tylko zdecydowałam, że zapytam o jakąś możliwość pracy w Białowieży, dokładnie w tej samej chwili ta pani doktor, którą poznałam dwa lata wcześniej, odchodziła na emeryturę i praca w Białowieży była od następnego miesiąca. Na dodatek szpital w Hajnówce dramatycznie potrzebował lekarza pulmonologa – moja specjalność. Dyrektor szpitala był gotów zgodzić się na każde warunki, bylebym tam przyszła do pracy.
W gospodarstwie agroturystycznym, w którym mieszkałam, przebywając po raz pierwszy w Puszczy Białowieskiej, była bardzo dobrze zaopatrzona biblioteka. Dużo było o białowieskich klimatach, czytałam historię Simony o Lechu Wilczku i kiedyś w nocy podczas czytania tych opowieści, kiedy wyszłam przed nasz dom, okazało się, że Lech mieszka naprzeciwko. Spotykałam go w sklepie czy wychodząc z domu. No ale, wiadomo, nie miałam odwagi powiedzieć: „Panie Wilczek, czytałam o panu całą noc”. Spacerowałam do Dziedzinki i wisiałam na tym płocie. Myślałam o tym, co to za piękna historia i że się ludziom takie rzeczy przytrafiają.
I mnie się tak przytrafiło. Przecież Kamienne Bagno, gdzie teraz mieszkam, jest niedaleko. A Lechu Wilczek jest moim pacjentem.
.
.
.
...(fragment)...
Całość dostępna w wersji pełnej.