- W empik go
Wieczór w Czarnym Lesie - ebook
Wieczór w Czarnym Lesie - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 172 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zamknął za sobą drzwi izby i dzieciom, które za nim biegały, kazał pozostać; sam ruszył z ganku ku starej lipie, stojącej w pośrodku dziedzińca. Pod nią widać było prostą ławkę i stół dębowy – zwykle tam siadywał poeta, gdy myśli swoje zebrać chciał swobodnie i oddać karcie papieru, która je nieść miała przyszłości. I teraz szedł w tym celu zamyślony, ale oglądał się na dom nałogowo, niespokojnie i mówił do siebie:
– Dzięki Bogu! Wolny jestem od natrętów i popracuję chwilę spokojnie; właśnie pora po temu, miły wieczór! Lecz przed ludźmi ani pracować, ani myśleć, ani się nawet pięknym Bożym światem nacieszyć nie można. Ledwieś siadł, ledwieś wziął pióro, już ci skrzypią wrota, otwierają się, już ci kołata gość do izby.
Idź k'niemu w imię staropolskiej gościnności, sadź go do kufla, i pij z nim i trwoń drogie godziny życia. Przyjedzie wartogłów jaki, zaszumi, zakręci się, jak owa kukła w jasełkach, weźmie ci w kaletę kilka twoich godzin i poleciał dalej. Żebyż to ich przyjmować tylko kosztem piwnicy i spiżarni, marna by to była strata; ale kosztem czasu! Kosztem czasu! Kosztem życia!
Tak mówiąc, doszedł poeta pod lipę, usiadł pod nią, położył księgę, papier i pióra przed sobą na stole i obejrzał się.
Właśnie pod cień lipy wkradał się złoty promień zachodzącego słońca; jakby odchodząc żegnał poetę; chłodny wietrzyk poruszał z lekka gałęzie, w których świerczały drobne ptaszęta. Na dziedzińcu obwiedzionym parkanem, widać było ruch gospodarski. Tam wracało z pola bydło, tu owce ze spuszczonymi głowy, becząc, szły do zagrody, skakały młode źrebce przed stajnią. Szli parobcy i czeladź za różną robotą, dziewki do dojenia krów, wyśpiewując wesołą piosnkę gminną, która się rozchodziła w powietrzu, milej dźwięcząc nad uczoną muzykę w pałacach. Wszystko zdawało się wesołe, ożywione, szczęśliwe. Wybiegły i dziatki na ganek się bawić, a ich wrzawa wkrótce oczy ojcowskie zwróciła, które na wesołej gromadce długo spoczęły.
– Mój Boże – rzekł sobie poeta – rozkoszne to życie, prawda, swoboda wiejska miła, w domu dzięki Bogu szlachecki dostatek, ale gdzież tu pracować! Serce się rozrywa na tyle części, głowa na tyle myśli, jak tu znaleźć chwilę swobodną do pisania! Miał ci może słuszność Padniewski i Maciejowski, gdy mi stan duchowny stręczyli. Nauki i muzy wymagają zupełnego im oddania się, trudno się między nie a świat podzielić, zawsze serce i myśli z jednej tylko strony zostaną. O! zaprawdę trudno!
To mówiąc poeta rozłożył księgę, oparł się i dumał; przerwał dumanie głos dziecięcia, odwrócił głową, spojrzał znowu.
– Ani sposobu zebrać myśli! – mówił w sobie. – Tu to, tam owo odrywa. Samotne życie, cisza tylko mogą rodzić doskonałe, natchnione twory, dusza wówczas mniej zużyta, mniej z sił wycieńczona. Serce pała do wszystkiego, bo niczego nie skosztowało, samo ciało z nienasyconymi a pragnącymi namiętnościami, wśród krzyków boleści, podsyca zapał poety. – Krzyk boleści, może być najpiękniejszym śpiewem. Ale życie jednostajne, swobodne, spokojne, regularne, przerywane tylko nudnymi powszednich ludzi odwiedzinami, niszczy powoli, wycieńcza i do wszystkiego niezdatnym czyni. Czemu Dawid tak cudownie śpiewał? – bo był nieszczęśliwy! Najpiękniejsze twory rodzą się w boleściach – słabe dzieci nic nie kosztują rodziców, ale też niewiele warte – piszmy! – I westchnął.
Zaledwie wziął pióro do ręki, usłyszał głos włódarza, który czeladź za jakieś przewinienie naganiał. To znowu myśli mu rozbiło, mimowolnie słuchał oddalonego gwaru, który go zajmował, rzucił pióro i wzruszył ramionami.
– Niepodobna! Niepodobna!
Potem usiadł na ławie, założył ręce i dumał, spoglądając na zachodzące słońce, świecące zza drzew.
– Ha! Dobra i ta chwila swobodnego dumania, jeżeli nic nie zostawię na papierze, to przynajmniej pomyślę nad przyszłą pracą; spocznę po gwarze. Ledwie się drzwi zamknęły za łaskawymi gościami, jestem znużony, jakbym wracał z pola od pługa.
Słońce zachodziło, dzieci szczebiotały na ganku i swawoliły, ptaszki świergotały na gałęziach lipy, powietrze kołysało się wonne i czyste – Kochanowski przez chwilę nasycał się obrazem pięknego wieczora.
I znowu schwycił pióro, usiadł i pisał; napisał dwa wiersze, ale usłyszawszy skrzypienie wrót podwórza, rzucił pióro, pochylił się i spojrzał w głąb.
– Czy znowu gość? – rzekł zniecierpliwiony. – Czy znowu kto wlecze kota ciągnąć do Czarnego Lasu, nie wytrzeźwiwszy się jeszcze może po pijatyce u sąsiada?